Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce żyła Zwiewka, chomik płci żeńskiej. Mieszkała w skrojonej na jej miarę filiżance, która była jej całym światem. Pięknym naczyniem targały potężne burze, a wichry przenosiły w coraz to inne miejsca. Wirowała przy akompaniamencie kosmicznego crescenda. Zwiewka trzęsła się ze strachu, tuliła do zimnych porcelanowych ścianek, a w najgroźniejszych chwilach rozpłaszczała na dnie filiżanki, pragnąc wniknąć w jej wnętrze i uciec od huku. Ona i jej najbliższy świat były takie kruche, podatne na stłuczenie.
Nie znała innych przestrzeni, urodziła się tutaj, w bajecznie kolorowej mgławicy NGC 604 kipiącej od procesów gwiazdotwórczych i z całej siły próbowała przeżyć. Każdego dnia sięgała zmysłami po niciach elektromagnetycznych do innych części kosmosu, coraz dalej i dalej. Opowiadały o spokojniejszych miejscach, lepiej ułożonych starszych światach.
Któregoś dnia, gdy ścianki rozdzwoniły się szczególnie mocno, a filiżanka wpadła w korkociąg, przywarła swoim zwyczajem do dna, lecz po chwili zerwała się i kwiknęła na cały głos:
– Dość!
Nie wiedziała, skąd wzięła odwagę. Niesiona dziwnym impulsem szybko podbiegła na kraniec swojego świata, stanęła na tylne łapy i podskoczyła. Mocno zaczepiła pazurki o rant filiżanki i rozejrzała się wokół.
Trwała regularna wojna. Jak zwykle. Nic się nie zmieniało, ciągle to samo. W oczach dwoiło i troiło jej się od błysków, głębokiej czerni, ruchu gazów. Pył utrudniał oddychanie. Pędzące roje skalnych odłamków o włos omijały filiżankę. Wzdrygnęła się. Ta galaktyka nastawała na jej życie i nie zamierzała przestać.
– Czy urodziłam się po to, aby umrzeć? Czy jest tylko "tutaj"? Czy nie ma "gdzie indziej"! – zaskrzeczała z pretensją w głosie.
Mgławica nie odpowiedziała, za to najbliższe gwiazdy zasypały ją kurzem i zalały wrzaskiem kolejnych narodzin. Na wpół ogłuchła puściła rant i zsunęła się po ściance. Skulona na dnie, zatkała sobie uszy najsilniej, jak tylko mogła i uciekła umysłem do poznanych innych galaktyk. Od dawna szczególnie upodobała sobie jedną z nich, Mleczną wstęgę. W niej, pomiędzy gwiazdami ktoś krążył podobnie jak ona. Kołyskę miał może nie tak piękną jak jej filiżanka, ale równie delikatną wobec otaczających go gwiazd. Nie zawsze na niego natrafiała, bo pojawiał się cyklicznie i wtedy pędził uśmiechnięty z kołyską wyładowaną po brzegi, pokrzykując radośnie: "Ho, ho, ho!".
Zwiewka śledziła jego podróże od trzech lat. Teraz go nie było, za to wszystkie słońca nadawały do swoich planet ogłoszenie. Na samej górze pulsował obraz tego kogoś w kołysce. Poszukiwał pomocników na doroczne święto podróżowania, jak pojmowała jego wędrówkę w kołysce. W ogłoszeniu pojawiało się nieznane jej słowo "praca", lecz "przyjeżdżajcie i zapraszamy" już rozumiała. Chodziło o zaproszenie każdego chętnego do pomocy. Wystarczy tylko się zgłosić. Kwalifikacje do krążenia miała wystarczające, przecież wirowała w swojej galaktyce od lat.
– Dość tego! Polecę tam! – zaskrzeczała gniewnie, a dźwięk odbił się od ścian filiżanki i dotarł do ucha najbliższych gwiazd.
Ucichło.
– To moja szansa na gdzie indziej i może tam będzie lepiej – mruczała, kreśląc słowa do owego Ho.
Najpierw miała napisać coś o sobie. Poszło jak z płatka, bo niewiele tego było. Urodziła się i wirowała w filiżance w swojej galaktyce. Druga rzecz była trudniejsza. Miała wyjaśnić, dlaczego właśnie ona nadaje się na pomocnika Ho. Co ma napisać? Że chce uciec z miejsca, w którym powstała? To byłoby bardzo niegrzeczne wobec jej galaktyki. Postanowiła więc opuścić ten fragment, dodała tylko, że jest już gotowa do drogi.
Odpowiedź przyszła błyskawicznie, zanim zdążyła pomyśleć, że nie przyjmą jej, bo na co komu taki chomik.
„Wybrano cię. Przyjeżdżaj. To jeszcze nie akceptacja. Pamiętaj! Jutro, godzina dwunasta, planeta Ziemia, miejsce – Laponia”.
Dalej podawano koorydynaty miejsca spotkania. Zwiewka zaniepokoiła się, względem czego były te znaki, lecz szybko domyśliła, że punktem odniesienia dla nich musiała być gwiazda Ho. Nie mogli przecież znać wszystkich miejsc zamieszkania przyszłych pomocników.
Parsknęła z zadowoleniem i wstała. Gwiazdy ciągle milczały, co spodobało się jej nadzwyczajnie. Dobrze im tak! Rozpędziła się i wskoczyła na rant filiżanki. Balansując na nim mocno zacisnęła powieki, by nie widzieć atramentowej pustki. Wyskoczyła z filiżanki, mknąc jak pocisk wzdłuż elektromagnetycznych śladów prowadzących do planety Ho.
Z początku towarzyszyło jej cichnące wibrato porcelanowych ścianek, lecz nagle usłyszała brzdęk. Obejrzała się. Jej dom rozpadał się, trafiony skalnym odłamkiem, a skorupy, układając się spiralnie, odlatywały do najbliższej czarnej dziury. Rzuciła się w ich kierunku, żeby złapać chociaż jeden okruszek. Zamknęła porcelanowy pyłek w łapce, przeciwstawiła się sile ciągu i ruszyła ku gwieździe Ho w nie najlepszym nastroju.
To już nie była jej galaktyka. Nie miała do czego wracać.
***
W Laponii czekał na Zwiewkę wielki długi wąż. Rozciągał się na przestrzeni tysiąca filiżanek. Dopiero, gdy wylądowała zobaczyła, że składa się z tłumu różnych osobników. Stanęła na końcu ogona. Trzęsła się. Tu było nieprzyjemnie, a futro nie pomagało. Zimno.
Węża doglądali mili osobnicy z koronami na głowach i wpiętymi w klapę wizerunkami kołyski Ho. Jeden z nich, widząc nowego przybysza, od razu przygalopował. Miał czerwony nos.
– Cześć, nowy pomocniku. To kolejka do Wielkiego Świętego Mikołaja. Nie przerażaj się jej długością. Szybko idzie, a potem przejście przez portal i znajdziesz się w strefie. Tam jest ciepło. Portal jest nieduży. Chociaż nie, dla ciebie będzie ogromny. – Uśmiechnął się, wręczył jej numerek i termos. - Herbatka z malin. Rozgrzewająca. Jak masz na imię? – zagadnął.
– Zwiewka…
Chciała coś dodać, ale on pośpieszył do nowego przybysza, wielkiej żółtej ryby, która miała kłopot z wylądowaniem. Plasnęła o zbocze pagórka i rozpaczliwie waliła ogonem w lód, aby się zatrzymać. Za pierwszą nadleciała druga ryba, potem trzecia i… nie było ich końca. Ogromna trzepocząca masa z dużą szybkością ześlizgiwała się prosto na Zwiewkę.
– Nie! Ja chcę do domu! – kwiknęła i zamarła, bo domu już nie miała.
Z przestrachem przypatrywała się trzem miłym osobnikom, którzy przytruchtali z połyskliwą siecią. Wyglądała jak znajome mlecznobiałe nici elektromagnetyczne, karmiące ją, gdy była niemowlakiem. Początkowo wpadały do niej nieregularnie, więc nauczyła się jeść na zapas, niepewna, kiedy ponownie zabłądzą do jej filiżanki. Gdy dorosła i lepiej poznała, nauczyła się z nich korzystać, a nawet je przyciągać.
Wspomnienie uspokoiło Zwiewkę. Sieć pełzła jak żywa po łuskach, a ryby układały się pod nią według znanego chyba tylko im porządku. Gromada odzyskała kontrolę nad pływem i zaczęła zsuwać się już zgodnie ze swoją wolą. Zajęły miejsce w kolejce tuż za nią. I im wręczono numerek, lecz jeden dla wszystkich.
Zapatrzona w ławicę żółtych ryb zapomniała o zimnie i hulającym wietrze. Nagły podmuch wiatru oderwał ją od lodu. Na próżno przebierała łapkami. Przeleciała nad ławicą ryb i znowu wylądowała na końcu kolejki.
– Eh! Nic z tego nie będzie – prychnęła.
Widząc wypadek Zwiewki, inny miły osobnik podszedł do niej. Ten nie miał czerwonego nosa, lecz czarny.
– Jestem Wreg. Pilnujemy tu porządku. Zainteresowanie jest duże. Wybieramy najlepszych pomocników.
– Widzę! – jęknęła. – Ja wiele umiem i potrafię, i… wszystkiego się nauczę. Obiecuję – zapewniła żarliwie.
– Hmm… przybyłaś z daleka. Sprawdzę, ktoś zacz? – Umilkł i zaczął kręcić głową, jakby coś czytał. – Dlaczego chcesz zostać pomocnikiem? Skąd wiesz, że się nadajesz? Nic tu nie ma. Mało przekonywująco. Za mała jesteś! Skąd nas znasz? Jak się o nas dowiedziałaś? – Oczy Wregowi rozbłysły jak nowa gwiazda.
– Szperałam, przyglądałam się podróżom kołyski i czytałam o Wielkim Świętym Mikołaju – pisnęła Zwiewka
– Z daleka… A pracowita jesteś? Jak często szukałaś informacji? – poprawił się.
– Nic innego nie robiłam w swoim życiu – potwierdziła.
– Znaczy, nadajesz się. Wskakuj do poroża. Mikrus jesteś, ciągle będziesz zwiewana z kolejki. Przemycę cię – zaklekotał radośnie i skłonił głowę.
Uczepiła się pazurkami poroża i zagrzebała w krótkiej sierści. Rozpłaszczyła się jak na dnie filiżanki.
Jechali bardzo powoli i długo, a Wregowi śmiesznie klikały kolana, kiedy przemierzali szlak tysiąca filiżanek. Po drodze wypytywał ją o jej świat, zainteresowania. Opowiedziała o strzaskanej filiżance.
– Musisz się bardzo postarać. Pomogę ci – obiecał. - Kiedy Wielki Święty Mikołaj zapyta, czy masz jakieś życzenia odnośnie renifera, powiedz mu, że wybierasz mnie.
– Dziękuję, wiedziałam, że gdzie indziej będzie lepiej – parsknęła z radości.
– Ciszej bądź! i trzymaj się teraz, mała, bo przeskakujemy przez portal, wprost do naszej stajni.
Zacisnęła powieki. Włosy stanęły jej dęba, ale tylko na chwilę, więc zachichotała i wzruszyła ramionami. Oni tutaj nie wiedzą, co oznacza prawdziwe niebezpieczeństwo.
Przyjazny świat.
***
Zwiewce spodobała się mikołajowa kraina. Od dwóch miesięcy myszkowała w bibliotece. Półki, sale, korytarze. Żadnych burz, wyładowań, a zamiast tego tylu dziwnych i miłych osobników siedziało, stało, kotłowało się przy biurkach. Stukało się w klawisze urządzeń, a tam można było się ślizgać tak, jak po elektromagnetycznych niciach, aby czegoś się dowiedzieć. A inne żywe istoty były bardzo pomocne. Gdy poszukiwała książki o dziwnych istotach odżywiających się prądem, nawet wymieniła słówko z tymi przerażającymi żółtymi rybami, które spadły jak grom z kosmosu. Lubiła też rozmowy z reniferami, zwłaszcza tym z czerwonym nosem. Rozśmieszał ją i oprowadzał po nieznanym świecie.
Obok biblioteki rozciągała się stajnia dla prawie miliona reniferów. Podzielono ją na kwartały dla poszczególnych stad, a każde z nich miało swoje łąki, miejsca do snu, pola do zabawy i zatargów. W samym środku mikołajowej stajni rezydował najważniejszy zastęp, pierwsza dziewiątka.
Tuż przed godziną zero, dwóch z niej wbiegło na bitewny rynek, Renifer zwany Czerwononosym i Wreg.
A zaczęło się od krótkiej wymiany zdań przy paśniku.
– Dlaczego wykorzystujesz Zwiewkę? – zagadnął ten z czerwonym nosem.
– Zazdrościsz, że zgarnąłem ci ją sprzed nochala, kiedy pośpieszyłeś z malinową herbatką?
– Nie, to nie fair. Ona wyszukuje ci unikalne foliały, a ty zapisujesz zasługi na swój rachunek.
– Też byś tak chciał, co?! Trzeba było się lepiej postarać, głuptaku! Myślisz, że nie widzę, jak jej pomagasz? I bardzo dobrze. Ma zapóźnienia w ziemskiej edukacji. Ha, ha, ha – rozryczał się na cały głos.
– Ona nie zna ziemskich zwyczajów. Ba, nawet innych osobników. Jesteś okrutny. – Czerwononosy opuścił łeb ze smutkiem.
– I co z tego, ulubieńcu? Wszyscy byliśmy równi, zanim się urodziłeś. Beniaminek! – prychnął z odrazą.
– Przecież tego nie chciałem.
– Zmierz się wreszcie z prawdą, Czerwononosy. Chodź, lecz nie wiem, czy starczy ci odwagi!
Wtedy pogalopowali na pole zatargów.
Stanęli naprzeciw siebie. Najpierw każdy z nich pogrzebał kopytem w ściółce, potem zadarli poroża, zaryczeli i ruszyli.
Głosy reniferów z pierwszego zaprzęgu przyciągnęły widzów. Pierwsze przygalopowały nudzące się małolaty, a za nimi ich rodzice ciekawi, co też dzieje się na polu, bo napięcie przed mikołajowym startem powoli stawało się nieznośne. Trudno było spokojnie paść się na łące, przeżuwać trawę i zioła. Każde urozmaicenie pomagało w czekaniu.
Wszyscy z napięciem obserwowali starcie.
Poroża Czerwononosego i Wrega sczepiły się. Napierali jeden na drugiego. Mniejszy walczył ze wszystkich sił, lecz na próżno, bo przewaga była wyraźna.
– O co tu chodzi? Co jest na rzeczy? – pytali obserwujący.
– Nerwowy czas, świąteczny, za chwilę wyruszamy.
– No coś ty! przecież wyrabiamy się.
– Niektórzy chcą i muszą być pierwszymi, zawsze i wszędzie?
– Ale kto winny?
– E tam, pewnie najmłodszy, zawsze czupurny.
– Jak dotąd, dobrze nas prowadził w pierwszym dniu.
– Ulubieniec, dobrze mu tak!
– Trzeba mu utrzeć ten czerwony nos.
– No coś ty, on nie zawinił.
– To tylko zabawa.
Wreg zepchnął Czerwononosego do Ściany Poddania, lecz ten zręcznymi ruchami wyplątał poroże z bezpośredniego zwarcia i odbiegł kilka kroków. W odpowiedzi na to Wreg odwrócił i zastygł, czekając na bezmyślną ostatnią szarżę przeciwnika. Był pewien zwycięstwa.
„Przegrałem, a to nie jest zabawa”, przemknęło przez myśl Czerwononosemu. Zamknął oczy, jak robiła to Zwiewka, kiedy się bała, i ruszył. Wreg wyczekał, po czym, wyczuwając moment, usunął się i schylając łeb, wbił poroże głęboko w bok Czerwononosego.
Krew powoli wypływała z rany.
– Ooo! – zaryczał Wreg tryumfalnie, odwrócił się do obserwatorów i ogłosił zwycięstwo.
Dzwoneczki na szyjach reniferów zakołysały się, a Wreg uniósł wysoko głowę:
– To on rozpoczął spór! Dziki był i niewychowany. Sami widzieliście. Możecie zaświadczyć.
Stado stało w milczeniu, maluchy zaczęły popiskiwać, widząc powiększającą się na ściółce czerwoną plamę. Siedmiu z pierwszego zaprzęgu wyszło z tłumu i skłoniło poroża przed Wregiem, a za nimi poszły pozostałe.
Nikt nie usłyszał szeptu Czerwononosego:
– Przecież wiesz, że ona nie może tutaj zostać, nie jest reniferem.
W małym domku, nieopodal stajni, Wielki Święty Mikołaj wprowadzał ostatnie poprawki do planu dostarczenia prezentów na czas. Wstał od stołu, przeciągnął się i podszedł do okna. Stajnia była rozjarzona, czyli zaprzęgi gotowe, w tym ten pierwszy. Potem przeniósł wzrok na bibliotekę. Pulsowała, a w niej tysiące pomocników zatrudnionych na świąteczny czas.
Wreg naprawdę bardzo dobrze spisał się w tym roku. Wynajdował i kupował unikalne książki, te które były niedostępne, a wszystko na czas.
***
Ostatnia odprawa odbyła się w samo południe na Zielonej Łące należącej do pierwszego zaprzęgu. Naturalne światło było wtedy najradośniejsze i mniej energii zużywano na produkcję blasku oraz docieplenie sfery Wielkiego Świętego Mikołaja. Mięśnie trzeba rozgrzać przed startem, tak mówiono. Środkową i największą część półkola zajęły szeregi pomocników, a po jego obu stronach ustawiły się zaprzęgi reniferów.
Zwiewka stała w pierwszym rzędzie pomocników zgodnie z przywilejem najmniejszych istot. Była ciągle bardzo smutna. Nie mogła przeboleć, że w wypadku zginął jej przyjaciel, Czerwononosy. Podobno doszło do zwarcia w portalu i rozbłysł jak rodząca się gwiazda. Wreg pośpieszył mu z pomocą, ale nie zdołał go ocalić. Szkoda, że jej przy tym nie było, przełknęłaby ten prąd na obiadek jak te krążące w jej dawnej galaktyce.
Święty Mikołaj wszedł na lodową piramidę i zaczął od przywitania:
– Ho, ho, ho!
– Ho, ho, ho! – zareagowali z entuzjazmem przybyli.
– Kochani. Po raz kolejny nam się udało! Nie zawiedliśmy. Możemy ruszać! Prezenty wyszukane, zapakowane, a optymalne trasy wyznaczone. Dziękuję wam, pomocnicy, i wam, stada reniferów. Każdemu z osobna. Dobra robota, kochani! Jak wiecie, jesienny czas przejmuje mnie coraz większym drżeniem. Zastanawiam się, czy zdążymy, bo nacisk nie maleje, lecz wciąż rośnie. Niniejszym, ogłaszam zakończenie fazy środkowej! Zaraz ruszymy. Szlachetni pomocnicy, wracajcie do swoich domów i serdecznie zapraszam za rok. Nie spodziewałem się tak dużego odzewu. Proszę was, propagujcie tę akcję wśród swoich pobratymców. Każda ręka, łapa, płetwa, odnóże nam się przyda! A teraz, do dzieła, bracia reniferowie! Pora na nas. Formujcie kolejkę i zaczynamy!
Rozległy się owacje. Mikołaj przesyłał całusy schodząc z lodowej piramidy.
Zwiewka zesztywniała. Jak to, a ona? Dokąd ma wracać?
***
Kończył się weekend. Za tydzień święta. W domu pachniało już piernikami, które studziły się na dwóch blachach w kuchni i pomarańczami leżakującymi na parapecie w dużym pokoju.
– Julka, skończyłaś wreszcie pisać tę kartkę do wujka Tolka? Nie będę dłużej czekała!
– Jeszcze chwilunia, jeden obrazek. Zaraz. – Julka postawiła znak zapytania, trzy kropki i dopisała w pośpiechu dwa słowa:
„Wujku Tolku, pomóż Zwiewce skleić jej filiżankę.
Całusy, Julka.
PS. A jeśli nie, to sam wiesz co?… się stanie”
Julka podbiegła do mamy i podała jej blok rysunkowy.
– No dobrze, zobaczmy co tam napłodziłaś? Tyle kartek? To przecież komiks!
Mama przeglądała obrazki dziewczynki, która stała wyprężona jak struna. Dobrze-niedobrze. W duchu modliła się do strzaskanej filiżanki, aby rysunki przeszły inspekcję.
– No i co teraz będzie? To przecież koniec. Katastrofa dla Zwiewki! – Matka wolno odłożyła blok na stół i popatrzyła na Julkę.
– Coś ty, wujek Tolek jej pomoże. Sklei filiżankę, tak jak moje sandałki w ostatnie wakacje. Nie pamiętasz?
– Ale…
– Mamo, on pracuje w książkach, jest szperaczem. Na pewno znajdzie dla niej zajęcie w swojej bibliotece.
– Jesteś tego pewna?
– Oczywiście! Ty czasami jesteś niedowiarkiem, wiesz? – zachichotała Julka.
– A ty nie mędrkuj! Dobrze, pakujemy list-komiks. Wygrałaś.
Na stole piętrzyły się stosy białych bąbelkowych kopert zaadresowanych do znajomych, przyjaciół i rodziny. Każda zawierała wybraną książkę lub książki.
PS2
– Mamo?
– Co?
– Muszę jeszcze coś dopisać? Koniecznie!
– Znaczy mam zmarnować nową kopertę?
– Przecież kupiłaś pięć na zapas? I daj jeszcze kartkę, najlepiej tę z lisem, który trzyma w ręku list.
Matka przyglądała się w milczeniu, jak powstają kolejne linijki:
„Wujku, a ten Czerwononosy nie umarł, jest w sanatorium, na rekonwalescencji. Weź to, z łaski swojej, jak mawia mama, pod uwagę.
Twoja Julka”.
Dziewczynka wsunęła kartkę do nowej koperty, zakleiła ją i razem poszły na pocztę, aby nadać wszystkie przesyłki.