Dla Mamy.
Za to, że zawsze zwraca uwagę
Gdy wszystko idzie w złą stronę.
Nie potrafię zrozumieć
Co sprawia, że człowiek
Nienawidzi drugiego człowieka
Pomóż mi zrozumieć
Depeche Mode, People Are People
Pijany Arnold chwiejnym krokiem wydostał się z chaty, aby udać się do wychodka. Już nieraz zlał się w spodnie po pijanemu, więc wyuczył się ostrożności. Nucił, szczając. Nagle usłyszał jakiś huk. Było to dziwne, ponieważ wieś o tej porze stawała się martwa.
Zapiął spodnie i wytoczył się ze sracza. W polu coś błyszczało. Najpierw postanowił to olać. Ale potem jego otumaniony alkoholem umysł zaczął pracować (choć trochę). Jeśli źródłem światła był ogień, to mógł stracić wszystkie plony.
Pole nie było gęste, ponieważ w tym roku nie obrodziło.
Był coraz bliżej migoczącego punktu.
W pewnym momencie zwolnił. Dostrzegł wreszcie, że promień był niebieski. Druga rzecz, nie czuł wzrastającej temperatury.
W ziemi ziała sporej wielkości dziura wydrążona przez maszynę, z jaką Arnoldowi nie dane było zetknąć się nigdy wcześniej. Kapsuła była zagrzebana w glebie. Wykonano ją z ciemnej stali, żelaza lub surowca im podobnego. Miała skrzydła. Arnold dostrzegł też fragment szyby.
Coś chodziło mu po głowie… Gdzie mógł widzieć takie ustrojstwo?
W telewizji! W tych śmiesznych filmach, które oglądał jego syn Hubert w dzieciństwie. To był pojazd tych, no… ufoludków. Ale one zawsze miały złe zamiary i były uzbrojone. A Arnold nie posiadał w tamtej chwili żadnego groźnego narzędzia.
Nagle statek wydał z siebie przeciągły syk. Część dachu zaczęła podnosić się do góry. Mężczyzna odsunął się zlękniony. Mieszał się w nim strach zmuszający do ucieczki i chora fascynacja. Będzie miał co chłopakom w knajpie opowiadać! A poza tym wiedział, że w swoim obecnym stanie nie miał szans na ucieczkę. Dlatego uznał, że lepiej nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
Z środka ktoś zaczął się gramolić. Najpierw wydostały się ręce osłonięte rękawicami i rękawami zbroi. Potem Arnold ujrzał głowę chronioną przez hełm.
W końcu wydostała się cała postać. Legła na ziemi obok krateru i oddychała głęboko (głośno pracował przy tym hełm, cały czas sycząc).
Arnold nie wiedział, co zrobić. Został, martwo trwając w miejscu i czekając na rozwój wydarzeń.
Po kilku chwilach kosmita jakby ocknął się. Jego hełm brzęknął, rozległ się sygnał, po czym przybysz przemówił po polsku:
– Czy możesz mi pomóc, Ziemianinie?
Arnoldowi za bardzo zaschło w ustach, aby mógł wyartykułować choć jedno słowo. Był pijany, zraniony, a teraz nawiązywał kontakt z ufoludkiem!
Przybysz powtórzył pytanie.
– Cz… cz… czego ci trzeba?
– Schronienia.
Arnold znowu nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie chciał ugościć kosmity, który właśnie wyszedł z krateru w polu.
– Potrzebuję schronienia. – Głos nieznajomego był beznamiętny, brzmiał jak maszyna.
– Ino schowaj się w tym twoim pojeździe!
Arnoldowi wydawało się, że ufoludek westchnął, ale uznał to za własne majaki.
– Gdybym mógł, to nawet bym nie lądował na tej planecie.
– No to po co?
– Zepsuł się. Nie działa. I na razie raczej nie zadziała.
– No to co ja mam tobie pomóc?
– Potrzebuję schronienia. Czy jest to problem?
Arnold nie wiedział, co odpowiedzieć, aby nie urazić rozmówcy, którego się bał.
– Zaznaczę tylko, że odniesiesz z tego korzyści. Pomóż mi, a ja pomogę tobie.
– A jak ty mi możesz pomóc, hę?
– Mam, Ziemianinie, dostęp do technologii o jakiej tobie i twoim pobratymcom nawet się nie śniło. Mam takie możliwości, że mógłbym zostać tu królem.
– To układ, który przysłuży się przede wszystkim tobie… – zachęcał przybysz. Ani razu nawet minimalnie nie zmienił tonu głosu. To również było przerażające. Kosmita był poważniejszy niż nieboszczyk. – Mogę spełnić twoje marzenia…
– Co z tym twoim statkiem? – zapytał pijak.
Na ręce przedstawiciela obcej cywilizacji pojawił się panel z kilkoma przyciskami. Nacisnął jeden z nich i maszyna stała się niewidzialna. Jednak krater w ziemi nadal rzucał się w oczy.
– A co z dziurą? – powiedział Arnold.
Istota wzruszyła ramionami. Była sztywno wyprostowana, a gdy poruszała się, wykonywała minimum ruchów.
Upewniając się, że nikogo nie ma na podwórzu, zaprowadził kosmitę do starej stodoły. Nie używał jej, ponieważ trzy lata temu udało mu się z żoną uciułać trochę pieniędzy i zbudowali nową.
– Pasuje?
Istota wzruszyła ramionami. Zdjęła hełm. W świetle księżyca dostrzegł, że jej twarz była podobna do ludzkiej. Z różnicą niebieskiej barwy skóry i dwóch dziur w miejscu nosa. Żaden z nich nic nie powiedział, więc Arnold wyszedł, zamykając drzwi.
Wszedł do domu. W przedpokoju już czekała Ela, jego małżonka.
– Gdzieś ty był, do kurwy nędzy?! Toż to sąsiadów zaalarmowałam i Zenek wyruszył na poszukiwanie!
Pijak w nocy wstał, gdy już był pewny, że wszyscy oddali się w objęcia Morfeusza. Zakradł się po klucz i wymknął z domu. Zamknął drzwi od stodoły, w której spał przybysz z kosmosu.
Arnold jadł śniadanie z żoną i matką. Staruszka nie odzywała się, tylko próbowała przeżuć chleb resztką zębów. Natomiast Ela była tego ranka strzępkiem nerwów.
– To może teraz nam opowiesz, co takiego robiłeś w nocy, co? – zaczęła zaczepnie żona.
– Już ci mówiłem. – Mężczyzna nie spojrzał jej w oczy skupiony na smarowaniu masłem kromki chleba.
– Po cholerę żeś w pole poszedł?!
– No coś hukło, więc chciałem sprawdzić, a że pijany byłem, bom ostro popił tego wieczora, to i żem usnął, jak nic nie znalazł.
– Mam w to uwierzyć?
I mąż, i teściowa spojrzeli na nią z wyrzutem.
– A czemu nie? – zapytał Arnold, bo jego matka nie miała w zwyczaju niepotrzebnie się odzywać. W słusznym wieku uznała, że powinna już wypowiadać się tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia, a kobieca paplanina jest dobra do zawracania w głowach chłopakom.
Ela nie odpowiedziała. Widać było, że gniewa się, ale postanowiła milczeć. Zapanowała nieprzyjemna atmosfera.
Przyszedł Hubert. Nie raczył się ubrać, miał na sobie tylko podkoszulek i bokserki, a nieuczesane włosy zasłaniały jego oczy. Gdy zajął miejsce przy stole, jego ojciec powiedział:
– Ogarnąłbyś się, synu, boś jest z przyzwoitej familii. I nabierz ruchów, bo się do szkoły spóźnisz, a ostatnio coraz częściej pały przynosisz!
Po śniadaniu wszyscy się rozeszli. Arnold musiał iść w pole, Ela do pracy w szkole, a Hubert razem z nią, ale w roli ucznia. Natomiast matka większość dnia siedziała w kuchni, gdzie oglądała telewizję lub we własnym pokoju, oddając się modlitwie. Dlatego mężczyzna miał wolną rękę.
Chyłkiem dostał się do stodoły. Tam czekało go niemałe zaskoczenie.
Kosmita pozbył się zbroi. Leżała złożona przy ścianie. Natomiast jej właściciel zajął miejsce na starym sianie. Arnold podejrzewał, że istota spała, ale nie mógł być pewny. Stworzenie było nagie, ale człowiek nie dostrzegł narządów płciowych na kształt ludzkich. Zwinęło się w pozycji embrionalnej i jakby… skleiło. Jego członki złączyły się w jeden, a głowę miał maksymalnie nisko schyloną.
Arnold tak cicho, jak tylko się dało (czyli głośno) zamknął drzwi stodoły. Podszedł ostrożnie do przybysza z innej planety. Zaczął zastanawiać się, czemu go nie zabije lub nie wyda odpowiednim służbom.
Obietnice. Piekielne pałace są z nich zbudowane.
Chciał przekonać się, czy faktycznie odniesie korzyść. Uważał, że kontroluje sytuację i zdawało mu się, że ma władzę nad niebieskoskórym.
Usiadł na pustej beczce. W stodole strasznie śmierdziało stęchlizną, wilgocią i starością. Oraz trudną do określenia wonią, którą roztaczał wokół siebie kosmita.
Arnold zapalił papierosa, próbując zmusić umysł do trudnych procesów myślowych. Bał się, że w pewnym momencie sytuacja go przerośnie, ale chciał zaryzykować.
Po drugim papierosie, gdy miał już zbierać się do wyjścia, coś zaczęło się dziać. Ciało niebieskiego wydawało dziwny odgłos rozklejania i zaczynało wykonywać pierwsze ruchy. Człowiek zastanawiał się, czy takiego dziwoląga dałoby się obudzić nagle.
Po kilku minutach istota powstała. Wydawała się nie wstydzić nagości (nie miała czego zasłaniać). Spokojnie założyła kombinezon i uruchomiła hełm.
– Czy coś się stało? – zapytała.
– Przyszedłem zobaczyć, co u ciebie. A poza tym, chciałbym dogadać szczegóły naszej, proszę ciebie, umowy.
– Jakie masz problemy?
Człowiek zastanowił się.
– No, w tym roku to pola słabo obrodziły.
Niebieski skinął głową i powiedział:
– Przyjdź w nocy.
Było już dobrze po północy. Arnold stał z kosmitą na swoim polu, patrząc na obraz biedy, która miała dopaść jego rodzinę.
Istota uklęknęła i dotknęła czołem ziemi niczym muzułmanin w meczecie. Mężczyzna przysłonił oczy, chroniąc je przed niebieskim światłem, które jego kompan zaczął emitować. Promienie rozchodziły się po całej posesji, wnikając w glebę. Przybysz stał się źródłem energii, rozchodzącej się od niego we wszystkie strony.
Jednak gdy się skończyło, Arnold nie dostrzegł żadnych zmian. Wszystko było po staremu.
– Zobaczysz efekty za kilka dni – powiedział kosmita.
Człowiek zapalił papierosa.
– Mam na imię Arnold – rzekł.
Jego towarzysz musiał chwilę zastanowić się.
– W waszej mowie to chyba będzie Kaszmyr.
Arnold nie mógł uwierzyć. Wszystkie rośliny jakby odżyły, pojawiło się ich więcej, a te, które spisał na straty, zaczęły znów rosnąć lub dojrzewać. Wiedział, czym było to spowodowane, ale i tak nie mógł uwierzyć. Ochoczo zabrał się do codziennych obowiązków.
– Matka, wymodliłaś nam to! Będziemy mieć pomyślne zbiory w tym roku!
Staruszka tylko skinęła głową. Nie była ani zadowolona, ani smutna. Niepokoiło to jej syna, ale zdążył się przyzwyczaić do takich reakcji.
– Trzeba to opić! – zdecydował mężczyzna.
Zaprosił do siebie Zenka, ponieważ i tak obiecał postawić mu flachę, więc okazja trafiła się podwójna. A takich marnować nie wolno.
Śmiali się głośno.
– Bądźcie ciszej. Reszta tego domu próbuje spać – zwracała im uwagę Ela.
– Kurwa, cicho, idź spać, a nie będziesz mężczyznom pierdolić te swoje farmazony, kobieto! – uciszył ją mąż. Ze łzami w oczach poszła do sypialni.
Arnold wyciągnął stare radyjko. Uderzył je i zaczęło grać Dżem z płyty kupionej wiele lat wcześniej od Ruskich.
Panowie darli się, wykrzykując teksty Whisky i Listu do M.
W końcu uspokoili się, otworzyli drugą butelkę, zapalili po ćmiku i Zenek zagadnął:
– Jak to możliwe, że ci się tak powiodło? Tak z dnia na dzień! Przecież to niemożliwe! Po wsi już gadają, że jakie konszachty z diabłem masz, że podpisałeś ten, no… cyrografff!
Arnold roześmiał się.
– To głupie ludzie na tej wsi!
– Umiesz to wytłumaczyć?
Alkohol odbiera rozum. I nikt nic na to nie poradzi, nawet jeśli w stanie trzeźwym będzie twierdził coś innego.
– A i umiem. Chcesz się dowiedzieć?
– Jacha!
Arnold zapalił kolejnego szluga.
– Zenek, powiedz ty mnie, przyjacielu najdroższy, czy ty umiesz tajemnicy dochować?
– No jacha! Nawet pytać nie musisz!
– To chodź.
Wyszli na dwór. Padał rzęsisty deszcz. Pobiegli do stodoły, ale Zenek się przewrócił i cały ubrudził.
– Kurwa! – ryknął.
W końcu znaleźli się w środku. Sporo wody kapało im na głowę, ponieważ dach był już od dawna dziurawy. Zenek chciał wybiec, gdy zobaczył śpiącego kosmitę. Ale Arnold trzasnął drzwiami przed jego nosem.
– Spokojnie – powiedział gospodarz.
Twarz sąsiada wyrażała zwierzęcą panikę. Krew mu odpłynęła, a na obliczu pojawił się nieludzki grymas.
– Co to jest, Arnoldzie?
– Kosmita.
– Żartujesz, prawda? – Głos Zenona łamał się.
– Ani trochę. To on był źródłem tego huku przedwczorajszej nocy.
Pijany sąsiad próbował otworzyć drzwi i odepchnąć Arnolda. Ten uznał to za atak i przyłożył mu pięścią w twarz. Zenek odpowiedział kopniakiem w brzuch. Arnold złapał go za głowę i uderzył nią z całej siły w ścianę, aż poruszyła się stodoła.
Zenek padł nieprzytomny.
Gospodarz nie wiedział, co powinien zrobić. Kosmita nie obudził się. Uznał, że najlepiej będzie, jak zamknie obu.
Tak też zrobił i poszedł spać.
Nie wiedząc, że obserwuje go matka, Arnold wszedł do stodoły. Prawie zwymiotował, gdy zobaczył, co się w niej znajdowało. Tego się nie spodziewał.
Jednak nie. Prawie przerodziło się w fakt. Na szczęście udało mu się odbiec za stodołę.
Wrócił tam, zamykając drzwi, aby nikt nie mógł poznać jego tajemnic. Kaszmyr zabił Zenka. Dokonał tego poprzez uduszenie. W Arnoldzie trwogę wzbudziła siła istoty, ponieważ szyja trupa była zgnieciona. Ale nie to było najgorsze.
Martwy człowiek posłużył za pożywienie przybysza z kosmosu. Okazało się, że pod maską powagi godnej maszyny kryła się krwiożercza bestia.
Zenek miał otwarty brzuch. Kosmita pożywił się jego wnętrznościami, wywalając je ze środka. Tym sposobem Arnold nadepnął na fragment jelita grubego byłego przyjaciela. Zwymiotowałby jeszcze raz, ale nie miał już czym. Pół stodoły zachlapane było krwią denata.
Nagi i pozbawiony emocji Kaszmyr spokojnie siedział oparty o ścianę. Miał na sobie sporo juchy ofiary.
Człowiek sam nie wiedział, skąd znajdował w sobie odwagę, aby dalej współpracować z tym potworem. Chyba kierowała nim chciwość, ponieważ po cudzie plonów miał ochotę na więcej. Dlatego powiedział tylko:
– Jak długo zamierzasz zostać?
Kosmita wyjął z pudełka przytwierdzonego do pleców kombinezonu szklany tablet.
– Niedługo będę mógł opuścić tę planetę.
Wbrew pozorom, Arnold nie zachwycił się. Zamierzał jeszcze korzystać z umiejętności gościa. Wiedział, że będzie musiał przedsięwziąć odpowiednie kroki. Ale jeszcze nie wiedział, jakie.
Zamknął dokładnie drzwi i udał się w pole do pracy. Podśpiewywał.
Około piątej przed ich dom zajechał radiowóz. Arnold obserwował przez okno, kto z niego wysiada. Grzesiek był swój chłop, ale Franek to już trudniejszy przypadek. Bardziej poczuwał się do wykonywania służbowych obowiązków. Choć Arnold miał nadzieje, że i z nim się uda.
Od razu wyszedł przed dom.
– Co was sprowadza, chłopaki? – Chciał grać pewnego siebie i przyjaznego, co u bystrego funkcjonariusza wzbudziłoby podejrzenia, ale na szczęście nie miał z takimi do czynienia. Nie otworzył furtki.
– Chodzi o Zenka? – wyjaśnił Grzesiek. – Słyszałeś coś?
– Taa, Jadzia była u mnie rano. Coś nowego?
– Może ty nam powiedz. – Głos Franka był oschły i wrogi. Wzbudziło to jeszcze większą czujność i strach Arnolda.
– Skąd mam wiedzieć? Wyszedł ode mnie w nocy i od tamtej pory go nie widziałem, tyle wam powiem.
Franek wyjął notes.
– O której to było?
– A, nie pamiętam, gdzieś dobrze po północy.
– Powiedz mnie szczerze, Arnold, ile wypiliście? – zapytał Grzesiek. Cywilowi nie spodobał się wyraz jego czujnych oczu spod gęstych, siwych brwi.
– Hmm… No będzie tak z półtorej butelki gorzały.
– No toście nieźle pobalowali, nie dziwi mnie, czemu chłop nie wrócił do domu – roześmiał się Grzesiek. – Możemy się tu rozejrzeć?
– Podejrzewacie mnie o coś?
– To się zobaczy – odpowiedział mu Franek.
– Dokładnie. – Grzesiek skinął głową o obwisłych policzkach. Emerytura już go doganiała.
Arnold westchnął. Nie miał wyboru.
Weszli do domu.
– Jest tu ktoś? – zapytał Franek.
– Tylko matka. – Gospodarza zjadał strach. Jeszcze nigdy w życiu nie znalazł się pod taką presją. – Napijecie się czegoś?
Grzesiek, który był poczciwym grubaskiem, przypominającym Janusza Gajosa, przytaknął, a kiedy Franek chciał zaprotestować, skarcił go:
– Nie pierdol, młody. Cały dzień robimy, więc od jednej przerwy na kawkę nic nam się nie stanie, prawda? A Arnold nam nie ucieknie, przeszukać jego habitat zdążymy, spokojnie. – Gospodarz domyślał się, że funkcjonariusz lubił urządzać sobie takie „przerwy”.
Wypili po małej czarnej, ponarzekali na żony. Arnold rozluźnił się trochę, ponieważ udało mu się stępić czujność policjantów i zaskarbić ich przychylność. Wyciągnął z kredensu butelkę czystej.
– To jak, po maluchu, panowie?
– Chyba sobie żartujesz! – sprzeciwił się Franek. – Jesteśmy funkcjonariuszami na służbie! – Wstał i gotował się do wyjścia, czego nie było widać po jego towarzyszu.
– Siadaj, Franek i się, kurwa, nie wygłupiaj.
– Nie możemy…
Grzesiek uniósł się, a twarz mu poczerwieniała.
– Nie kwestionuj moich rozkazów, młokosie, jak chcesz, kurwa, otrzymać awans!
Franek widocznie burzył się w środku, ale usiadł pokornie. Poprawiło to humor grubego policjanta, który zawołał wesoło:
– No to lej, gospodarzu złoty!
Jeden maluch przerodził się w dwa, dwa w trzy i tym sposobem butelka została opróżniona. Potem kolejna. Nawet młodszy funkcjonariusz poweselał. Cała trójka się schlała. Ela, gdy weszła, przetarła oczy ze zdumienia.
– A panowie policjanci to, co tu robią?
– Eee… – Grzesiek roześmiał się. – Dobra, Franek, zabieramy się.
– Ale koledzy… – Arnold chciał pójść za nimi, jednak w efekcie runął z krzesła. Odjechali, zanim zdążył pozbierać się z podłogi.
Królowała noc, pora grzechu i tajemnic. Arnold zdecydował, że nie może pozwolić, aby kosmita mu uciekł. Sprawy zaszły za daleko, aby mogło okazać się, że na darmo. Niósł ze sobą spory łańcuch.
Kaszmyr nawet nie drgnął, podczas gdy człowiek rozkrzyżowywał go na dwóch filarach stodoły. Mężczyźnie z trudem udało się przecisnąć łańcuch między kończynami ofiary.
Praca zajęła Arnoldowi pół godziny, ale był zadowolony, ponieważ wiedział, że istota nie wydostanie się. Wrócił do łóżka, snując marzenia o bogactwie.
Co niedzielę w czwórkę stawiali się w kościele. I tego dnia nie było inaczej. Ale sama msza okazała się zupełnie inna niż zwykle.
Czuli się jak Żydzi. Wszyscy wierni łącznie z księdzem patrzyli na nich krzywo. Po całej wsi rozeszły się już plotki o dziwnym odrodzeniu upraw Arnolda i śmierci Zenka.
Nikt nie odpowiadał na ich pozdrowienia.
– A kto ze złym duchem w konszachty wejdzie, ten na wieki potępionym będzie! – wygłaszał kazanie Kazimierz. Nie umknęło to uwadze Arnolda, że patrzył na niego. – Pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy równi, więc niech nikt nie próbuje mieć lepiej. Zgodnie z naukami Chrystusa, ostatni swój płaszcz oddajmy potrzebującemu.
Arnold ani nikt z jego bliskich nawet nie próbował komukolwiek przekazać znaku pokoju. Natomiast do komunii podejść chciała tylko mama. Starsza kobieta, wspierając się laską, udała się w stronę ołtarza.
Kolejka była dosyć spora i Arnold nie zauważył, kto ja popchnął. Upadła, ale nikt nie ruszył się, aby pomóc jej wstać. Jej syn spokojnie przeszedł środkiem kościoła, wytrzymując nienawistne spojrzenia. Pomógł starszej kobiecie wstać i przyjąć Eucharystię. Ksiądz nie odezwał się do niej. Po prostu wsadził do ust Małgorzaty opłatek, w odczuciu Arnolda zbyt brutalnie.
Po wyjściu z mszy poszli prosto do samochodu. Hubert i Ela zapakowali się, a Arnold jeszcze pomagał matce usiąść z tyłu. Już miał wsiadać na miejsce kierowcy, kiedy do auta podeszło trzech wieśniaków ubranych w jedyne garnitury, jakie posiadali i zakładali na każdą możliwą okazję, aby popisać się przed sąsiadami. Byli to Romek, Tomek i Tobiasz.
– Czego chcecie? – zapytał Arnold, siląc się na opanowanie i pewność siebie.
Tobiasz (ten łysy) upuścił niedopałek i zdeptał go.
– Niczego. Co zrobiłeś Zenkowi, cwaniaku?
– Nic.
Romek (ten gruby z zakolami) roześmiał się.
– Ty nam tu kitu nie wciskaj, Arnold.
– Wiecie co? Ja już muszę jechać. – Chciał wsiąść do samochodu, ale Tomek (ten wyglądający jak gangster ze szramą na prawym policzku) odciągnął go i mocno pchnął na samochód, który aż się zakołysał.
Hubert chciał wysiąść z pojazdu, ale Tobiasz oparł się o drzwi, blokując wyjście i zapalając kolejnego papierosa. Jego „rusaki” były najgorzej śmierdzącymi szlugami pod słońcem.
– Zapytam jeszcze raz – powiedział Tomek, sterując głową Arnolda, trzymając za jego krótkie włosy. – Gdzie jest Zenek lub co z nim zrobiłeś, śmieciu?
Romek uderzył go w brzuch, a Arnold nie mógł się bronić, ponieważ krępował go łysy. Rodzina bitego przyglądała się zdarzeniom ze zgrozą.
Tomek rzucił Arnolda i zaczęli go kopać.
– Przestańcie! – zawołał Kazimierz. Miał złe zdanie o ofierze a tym samym o jego rodzinie, ale nie mógł dopuścić do bijatyk na terenie kościoła. Poza nim niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba.
Arnold szybko odjechał, prowadząc z pewną niedogodnością, ponieważ podbito mu prawe oko.
Kaszmyr pozostawał spokojny, pomimo krępujących go łańcuchów. Był wręcz pewniejszy siebie od człowieka, który miał przewagę. Czyżby pozorną?
– Czego ode mnie chcesz?
W pierwszej chwili Arnold nie wiedział, co powiedzieć. Oczekiwał strachu, a czuł się niczym pokonany.
– A co możesz mi zaoferować?
– Mogę wiele. Mogę, dla przykładu, rozmnożyć twoje pieniądze.
Arnold wyszedł. Poszedł do domu po wszystkie oszczędności. W stodole rzucił torbę na podłogę z rozpadających się desek przed rozkrzyżowanym kosmitą.
– Musisz mnie do tego rozwiązać – powiedział Kaszmyr.
– Nie ma takiej opcji.
– To nie rozmnożę ci tych pieniędzy.
– Jaką mogę mieć gwarancję, że nie uciekniesz?
– Żadną, człowieku, żadną.
Arnold namyślił się. Wyszedł do nowej stodoły i wrócił po chwili z dubeltówką. Trzymał ją głównie na lisy, które atakowały czasem jego kurnik.
Istota pozostawała opanowana. Nie okazywała ani cienia strachu i żadnych innych emocji. Arnold w końcu nie wytrzymał tej arogancji. Podszedł do więźnia i uderzył go z całej siły bronią w szczękę.
Krew Kaszmyra była barwy błękitnej. Wypluł ząb i dalej stał wyprostowany, jak gdyby atak nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Człowiek uderzył go jeszcze kilka razy, co nie przyniosło oczekiwanych skutków.
Arnold wyjął z kieszeni rozkładany nóż, którego zazwyczaj używał do prostych prac w gospodarstwie.
– Uwolnię ci tylko ręce, ale jeden fałszywy ruch i stracisz oko, psi parchu!
Kaszmyr skinął głową nadal ze stoickim spokojem.
Arnold zrobił, jak powiedział. Nie spuszczał wzroku z więźnia, gdy ten czołgał się do torby. Łańcuch naprężył się maksymalnie. Przybysz z innej planety położył ręce na torbie. Jego oczy zaczęły świecić niczym latarki.
Torba nagle pękła i wysypały się z niej banknoty. W tym samym momencie łańcuch został zerwany. Kaszmyr rzucił się na oprawcę. A ten w odwecie wbił mu nóż w oko. Arnolda zalała błękitna krew.
Niestety siła w rękach trzymających jego szyję nie malała. Kosmita go dusił, a on wyjmował mu oko. Obaj syczeli z bólu, ale żaden nie chciał odpuścić.
O wyniku starcia przesądziła dubeltówka. Arnold wbił ją przeciwnikowi w brzuch tak mocno, jak tylko mógł i strzelił.
Kosmita spadł z niego. Zawył przeciągle, a był to jęk niepodobny do wydawanego przez żadną istotę na ziemi. Cała wieś i pewnie wiele okolicznych go słyszało. Wiele bab przeżegnało się w domach. Również stara Kornelia.
Człowiek wstał i zaczął go kopać. Istota zwinęła się i nie reagowała. Utworzyła się wokół niej spora kałuża krwi. Arnold nie miał miłosierdzia.
– Naucz się, kosmiczny przybłędo, kto tu, kurwa, rządzi! Jasne?
Zabrał torbę z pieniędzmi, zamknął stodołę i poszedł do domu. Był ubrudzony krwią swoją i kosmity. Tamten zadał mu ranę szponem, rozcinając szyję z boku.
Jego rodzina stała w przedpokoju. Patrzyli na niego ze strachem.
– No, i co się gapicie? – Nadał swojemu głosowi oschły i pewny siebie ton.
Hubert zauważył, że Lena niechętnie z nim rozmawia. Czyżby wstydziła się go przed resztą obecnych na szkolnym korytarzu podczas długiej przerwy? Nie trzymali się za ręce tak, jak zazwyczaj. Nie wymieniali się też czułościami.
– O co chodzi, Lena?
Spojrzała na niego ze smutkiem.
– A jak myślisz?
Zdenerwował się.
– Czemu mam odpowiadać za czyny ojca?
Arnold wyszedł zadowolony z siebie w pole. Ktoś je zniszczył. Wszystkie rośliny zostały zadeptane lub wycięte przez jakąś grupę ludzi. Wpadł we wściekłość.
Wszedł do domu w furii i zasiadł do obiadu. Panowała głęboka cisza, a w powietrzu wisiało napięcie. Rodzina patrzyła na niego negatywnie. Wyczytywał w ich spojrzeniach strach, wściekłość, pretensje i coś na kształt pogardy.
Arnold skończył jeść jako pierwszy. Nic nie mówiąc, podszedł do kredensu i wyciągnął z niego czystą. Nalał sobie kielicha, nikomu nie proponując. Potem drugiego. Przy trzecim przerwała mu Ela i na to czekał. Na reakcję, na słowa.
– Możesz nie upijać się od razu po obiedzie? Poczekaj chociaż do wieczora, zakichany alkoholiku.
– Jestem w swoim domu i jestem jego panem, więc będę pił, ile zachcę, kobieto, czy ci się to podoba, czy nie!
Jego żona głośno odłożyła sztućce i wyszła z pokoju. Usłyszeli ubieranie się, a następnie zamykane drzwi.
– Zatrzymaj ją! – powiedział Hubert.
– Nie mów mi, co mam robić, gówniarzu! Niech robi, co chce! Mam już jej dosyć!
– Jak na razie, to wszyscy mają dosyć ciebie!
– Coś ty powiedział?!
Chłopak wstał i podszedł do niego. Dźgnął go palcem w pierś.
– To wszystko twoja wina! Spieprzyłeś nam życie i nawet nie wiemy, czym!
Arnold uderzył syna otwartą dłonią z całej siły, tak mocno, że ten się przewrócił. Mężczyzna wypił trzeciego, patrząc na podnoszącego się z podłogi syna. Nie wzruszył się na widok jego nienawistnego spojrzenia.
Hubert bez słowa wyszedł z kuchni.
Został sam i pił dalej.
Ela szła drogą w stronę Łodzi, a dokładniej w stronę kościoła. Mijając go, zobaczyła, że zebrała się przed nim prawie cała wieś. Niepokojące było to, że niektórzy byli uzbrojeni w dubeltówki, wiatrówki, noże, kosy, widły, a stary Ziemowit miał nawet płonącą pochodnię. Do tłumu donośnym głosem przemawiał ksiądz, jak gdyby zagrzewał ich do walki.
Zaczęło się od kamienia, który trafił ją w czoło. Zachwiała się, ale udało jej się utrzymać równowagę. Poczuła, że pocisk rozciął jej czoło, z którego lała się krew.
Potem nadleciał kolejny. I następny. Zbliżali się. Upadła, dostając kolejne razy. Oberwała nawet w oko, momentalnie tracąc widzenie; drugie zalewała jej krew.
Niewiele mogła dostrzec, ale słyszała hasła w stylu: „wiedźma”, „kurwa”, „służebnica Szatana”, „suka” i wiele innych. Pod tym względem język polski jest bardzo bogaty.
Ktoś ją kopnął. Potem inny. Następnie dwóch rosłych mężczyzn porwało ją – półżywą – na nogi i zaprowadziło przed oblicze księdza. Musieli ją przez cały czas podtrzymywać, ponieważ złamali jej nogę, a kamienie spowodowały wstrząśnienie mózgu.
– Wyznaj swoje grzechy, córko – powiedział Kazimierz. W jego oczach płonęła nienawiść oraz poczucie władzy, ponieważ prowadził ciemnotę na rzeź.
Zamiast odpowiedzieć, zwymiotowała, brudząc mu sutannę. Widocznie się wściekł.
– Zabijcie tę służebnicę Szatana – polecił. – Ona i jej rodzina stali się zbyt dużym zagrożeniem, a także złamaniem praw boskich. Oddajmy ją na Sąd!
Przed kościołem zasadzono już lata temu dąb. A pod tym dębem postawiono pomnik Matki Boskiej Niepokalanego Serca. Natomiast tego dnia na gałęzi zawieszono sznur z pętlą.
Ela próbowała wyrwać się, dostrzegając, co ją czeka.
– Nie macie prawa! To niezgodne z prawem! – krzyczała.
W głębi duszy wiedziała jednak, że na nic się to nie zda. Aksamitne było małą wioską na prowincji, a policjanci również znajdowali się w tym tłumie. Więc kto mógł uczynić zadość sprawiedliwości?
Jeden z niosących kobietę bardzo mocno uderzył ją w głowę. Straciła przytomność.
Po pół godzinie oprawcom udało się ocucić Elę.
– Oto łaska, córko. Możesz być przytomna w ostatnich chwilach swojego życia. Doceń naszą dobroć, albowiem przebaczamy naszym winowajcom! Niech ta śmierć da ci szansę na zbawienie! – ksiądz przemawiał niczym fanatyk.
Przełożyli jej pętlę przez głowę. Łkała, co jeszcze bardziej utrudniało jej zdobycie powietrza.
– To za Zenka – wyszeptała jej Jadzia do ucha. Ela nigdy nie podejrzewała sąsiadki o takie okrucieństwo. Najwidoczniej kryje się ono w każdym z nas.
– Jakieś ostatnie słowa? – zapytał ksiądz.
Skazana nie potrafiła wydusić z siebie nic. Czuła smak krwi i łez, smak bólu i śmierci.
Sznur napiął się, odrywając jej stopy od podłoża.
Matka Boska dalej się uśmiechała.
Ela wydała z siebie ostatnie tchnienie. Wieśniacy patrzyli po sobie, nie wiedząc, jak zareagować i co właściwie zrobili. Ostatnia egzekucja w Aksamitnem miała miejsce w czasie drugiej wojny światowej.
Kazimierz skrzyknął hołotę i poprowadził do gospodarstwa Arnolda. To była krwawa noc.
Hubert dostrzegł ich, gdy błąkał się po polu , na które dostał się, wychodząc z tyłu domu. Nie musiał długo zastanawiać się, jakie były ich zamiary. Szybko schował się między wysokie trawy. Byli jeszcze dość daleko, ale biegł do domu, ile sił w nogach.
Ojciec leżał w kuchni pijany. Obok niego znajdowała się butelka w kałuży alkoholu.
– Kurwa, ojciec, wstawaj! Idą tu!
– Alle… kto… szo?
– Kurwa, wszyscy! – Głos Huberta osiągał coraz to wyższe rejestry wraz ze wzrastającym poziomem paniki.
Arnold popatrzył się na niego tępo. Był ostro nawalony. Syn potrząsnął nim.
– Chcą nas zabić! ZABIĆ, rozumiesz? ZABIĆ!!!
– O kurwa – oprzytomniał ojciec.
Spróbował wstać, ale przewrócił się. Wreszcie udało mu się z pomocą potomka.
– Idź po babkę, ja idę po broń!
– Tato… Ja z wami nie mogę zostać… Muszę odnaleźć Lenę…
– Czy ciebie popierdoliło? Nie dyskutuj! Po babkę, ino żywo!
– Nie. – Hubert starał się być tak stanowczy, jak potrafił, ale ledwo hamował się przed popuszczeniem w spodnie.
– Co, kurwa?
– Wychodzę, czy tego chcesz, czy nie.
Arnold nie wiedział, co zrobić. Podejrzewał, że jego syn zwariował. Ale Hubert miał już szesnaście lat i ojciec nie chciał się z nim pokłócić. Nic by nie zdziałał, a każda sekunda była cenna. Skinął głową i objął go silnie, po męsku.
Hubert po raz pierwszy i ostatni w życiu ujrzał w ojcowskim oku łzę. Ale sam uparł się, że nie uroni ani jednej. Wybiegł z domu i już nigdy więcej się nie zobaczyli.
Arnold wbiegł na górę do pokoju matki. Klęczała pogrążona w modlitwie.
– Matka, musisz pójść ze mną!
Staruszka nie przerwała modlitwy. Klepała zdrowaśki, jak gdyby nigdy nic. Syn krzyczał do niej, ale nie zwracała na niego uwagi. Nie odważył się użyć wobec niej siły.
– Czy wszyscy zwariowali, do kurwy nędzy? – krzyknął, sam nie wiedząc do kogo, Arnold.
Wybiegł z pokoju do piwnicy po dubeltówkę. Uznał jednak, że najlepszym schronieniem będzie stodoła. Tylko Kaszmyr mógł mu pomóc.
Hubert pobiegł do domu Leny okrężną drogą tak, aby uniknąć morderczej tłuszczy. Serce waliło mu jak młotem, ale nie zwalniał. Starał się bacznie rozglądać na prawo i lewo, ponieważ spotkanie kogokolwiek mogło skończyć się dla niego tragicznie.
Lena była oszołomiona jego przybyciem. Zastanawiała się, co powinna uczynić, aż wreszcie objęła go i pocałowała namiętnie.
– Nie odbierałeś telefonu, a chciałam cię ostrzec. Bałam się, że nie żyjesz. Uciekłeś?
– Gdy opuściłem dom, ich tam jeszcze nie było. O co chodzi?
– Chodź do mojego pokoju. Musimy się tam zamknąć. Nie pozwolę im cię skrzywdzić.
Zamknęła drzwi pokoju, a on zapytał:
– O co w tym wszystkim chodzi?
– Twój ojciec ściągnął na was gniew całej wsi. Wszedł w konszachty z diabłem i zamordował Zenka.
– Wierzysz w to?
– W morderstwo owszem. Przepraszam, ale to zbyt oczywiste. Wszyscy o tym wiedzą.
Nic nie powiedział. Nie chciał tego otwarcie przyznać, ponieważ chodziło o jego rodzinę, ale w głębi duszy on również znał prawdę. Po chwili milczenia rzekł:
– Wiesz, że mogę zginąć jeszcze tej nocy?
Nie zareagowała, a w jej oczach zapanowała pustka.
– Wykorzystajmy nasze może ostatnie chwile – odrzekła. Zaczęła płakać.
Kaszmyr wyglądał jak pierwszej nocy po przybyciu na Ziemię. Zregenerował się całkowicie po pobiciu przez człowieka. Uśmiechał się tryumfalnie, choć dotychczas Arnold podejrzewał go o brak emocji.
– To koniec – przyznał oprawca.
– Wiem – powiedział kosmita. – I co w związku z tym? – Zdawało się, że cała ta sytuacja bawiła go.
– Nie możesz nic zrobić?
– Oczywiście, że mogę. Potrafię nawet zabić ich wszystkich.
– No to czemu nie zabiłeś mnie?
– To zależy od czasu. Moja moc jest nieregularna, codziennie w innym stopniu. Dziś jestem u szczytu potęgi i nadszedł dzień pomsty.
Arnold usiadł pod ścianą, wyciągając z kieszeni papierosy. Kosmita zajął miejsce obok niego. Zdjął hełm.
– Nauczyłem się mówić w waszym języku – oznajmił.
– Papierosa?
– A czemu nie?
Człowiek zaczynał godzić się z porażką. Już nic nie mógł zrobić, a jego rodzina była już nie do uratowania. Nigdy nie dowiedział się, co stało się z jego żoną. Matka najwidoczniej zwariowała. Jedyną nadzieję pokładał w synu, że ten jednak jakimś cudem się ocalił.
Strach zaczął być wypierany przez spokój. Arnold nie chował się; on czekał na śmierć. W końcu doszedł do wniosku, że był złym człowiekiem i oto spadła na niego kara. Niesprawiedliwością jednak pozostawało, że ucierpieli inni.
– Nurtuje mnie jedno pytanie – odezwał się nagle przy drugim papierosie.
– Tak? – Kaszmyr chyba stał się milszy. Dlaczego? Czyżby mu współczuł?
– Zauważyłem, że nie masz ani chuja, ani pizdy… Więc jak wy to ze sobą załatwiacie?
– Jako człowiek nie jesteś sobie tego w stanie wyobrazić. To wyższy poziom aktu współżycia. Nasz seks to całkowite zespolenie, uczucie ekstatyczne i oczyszczające. Nie jest tylko prymitywną żądzą.
Kaszmyr pogrążał się w marzeniach, a do ich kryjówki dochodziły donośniejsze hałasy.
Miała smukłe ciało, wywołujące burzę seksormonów Kaszmyra. Jego ciało rozpierała energia i rozpalało pożądanie. Cały świat streszczał się w jednej postaci – Ilomenie, w jednym miejscu – w ich sypialni, w jednym czasie – teraz. Nie było nic przed, nie będzie nic po. Niech liczy się tylko chwila!
Zdjął z niej półprzezroczystą szatę. Zaszedł ją od tyłu, całując powoli i namiętnie. Prężyła się i cichutko jęczała. Położyli się, zwierając ustami. Ich ciała robiły się wilgotne. Ilomena otwierała się, przyjmowała go, a on produkował nasienie, obdarzał ją życiem. Spletli się, stykali tak mocno jak mogli, stawali się jednym ciałem.
Akt dokonywał się na powierzchni całej skóry, w każdym miejscu zetknięcia. Nasienie bryzgało, a ona je pochłaniała. Nie było już niczego, bo widzieli tylko siebie; nie słyszeli już niczego, bo były tylko ich jęki; do ich nozdrzy nie dochodziły żadne zapachy, bo był tylko płyn Kaszmyra.
Umysły obu istot wybuchały nieustannie, przenikały i walczyły w próbie zharmonizowania się. Wielka wojna płci.
Doszli jednocześnie i stali się Jednością, Harmonią i Życiem, doskonałym dziełem Natury. Stracili świadomość, osiągając wyższy stan umysłu, wykraczając poza Miejsce i Czas.
A potem nastąpił upadek, znów stali się cielesnymi istotami. Opadły emocje, a dostrzegli, że są lepcy od nasienia. Musiała minąć chwila, nim rozdzielili się i na powrót stali osobnymi organizmami.
Kaszmyr wrócił myślami na Ziemię. Spojrzał na drzwi. Już ledwo się trzymały, mogły wytrzymać tylko kilka uderzeń. Arnold popłakał się i zlał w spodnie. Jak żałosnymi istotami są ludzie, pomyślał kosmita. A myślał, że jest taki potężny. Ile jeszcze tysięcy lat potrzebują, aby przestać być dziećmi?
Spokojnie założył zbroję i stanął naprzeciwko wejścia. Do środka wpadła hołota. W bojaźni swojej i resztce rozsądku zatrzymali się, widząc istotę nie z tego świata. Stała przed nimi, spowita w czerń zbroi skonstruowanej przy użyciu technologii, jakiej człowiek nie mógł osiągnąć.
Żaden z nich nie kwapił się, aby postawić pierwszy krok. Patrzyli po sobie, aż wszyscy zwrócili spojrzenia w stronę księdza Kazimierza.
On nic nie powiedział. Więc odezwał się Kaszmyr:
– Czy ty jesteś ich przywódcą?
Kapłan nieśmiało skinął głową. Wyglądał na bliskiego histerii.
Przybysz z innego świata wyciągnął w jego stronę prawicę. Z jego ręki wysunęła się lufa, a w następnym mgnieniu oka ksiądz leżał martwy z dużą dziurą w klatce piersiowej. Wieśniacy chcieli uciec, ale okazało się, że już za późno. Drzwi stodoły same się zamknęły.
Kaszmyr strzelał jak do kaczek. Próbowali chować się za plecami innych, co istocie wydawało się zabawne. Jej amunicja nie kończyła się. Strzelała wiązkami świetlnymi, które po kontakcie z materią powodowały rozrzut jej atomów. W efekcie wyglądało to tak, że wszędzie wybuchała krew. Jucha zabryzgała ściany i podłogę. Ci, którzy jeszcze żyli i szukali schronienia, upadali, ślizgając się. Kosmita nie dawał im możliwości powstania.
Arnold kulił się w kącie pomieszczenia, patrząc na te wydarzenia ze zgrozą i odchodząc od zmysłów. Cały się trząsł. Co chwilę jego twarz obryzgiwały krople krwi ludzi, których kiedyś nazywał sąsiadami, kumplami, koleżankami, przyzwoitymi ludźmi, a nawet przyjaciółmi.
Ofiar było dwadzieścia siedem. Tylko tyle osób zmieściło się w stodole, a trup leżał na trupie i nie dało się przejść, nie bezczeszcząc ich. Ogień zajmował już słomę, pochłaniając coraz większą część budynku.
Kaszmyr stanął nad skulonym człowiekiem. Zastanawiał się, co z nim zrobić. Mężczyzna zasłużył na śmierć, ale tej nocy kosmita przerwał już wiele istnień. Zachciał odmiany, dlatego uznał, że lepiej pozostawić Arnolda żywego. Widać było, że postradał zmysły, a pamiętając taką historię, już nigdy nie prześpi spokojnie nocy.
Wziął człowieka na plecy i wyniósł go z budynku. Stała przed nim grupa ludzi, która nie weszła wcześniej do środka i w ten sposób ocaliła życie. Kaszmyr rzucił Arnolda na ziemię. Nikt nie wiedział, co zrobić. Ten stwór zabił dwadzieścia siedem osób, ale wieśniacy byli zbyt sparaliżowani strachem.
Dach stodoły zawalił się z hukiem, rozrzucając dookoła iskry i płomienie. Płaszcz jednej z kobiet zajął się ogniem. Zaczęła krzyczeć i szamotać się, pogarszając swoją sytuację, ale nikt jej nie pomógł. W końcu kosmita uciszył ją na wieki ostatnim tej nocy strzałem.
Odszedł spokojnie w pole. Budynek walił się coraz bardziej, a żywioł i gorąc dawały o sobie znać, siejąc zniszczenie. Mieszkańcy Aksamitnego po prostu stali i obserwowali odlot UFO. Ostatnim, co widzieli był błysk silników.
Gdy Kaszmyr opuścił naszą stratosferę, wieśniacy obudzili się jakby ze zbiorowego snu niczym w Fatimie. Szybko zajęli się gaszeniem.
EPILOG
Drzwi do domu otworzyły się. Usłyszeli to na piętrze.
– Wrócili – powiedziała Lena. Byli zamknięci na klucz. Płakała. Hubert objął ją.
Zapukał ojciec. Lena poznała po sile uderzenia. Ale nie otworzyła mu.
Zapukał ponownie.
I jeszcze raz.
– Otwórz, Lena!
– Nie! – odkrzyknęła.
– Wiemy, że Hubert tam jest!
– On jest niewinny!
Podczas tej dyskusji, chłopak pocałował dziewczynę namiętnie i uciekł przez okno. Zeskoczył prosto w krzaki, rozcinając sobie policzek o gałąź. Pobiegł przed siebie i nikt więcej w Aksamitnem o nim nie słyszał. Nie wrócił z żadnymi służbami, mediami czy innym rodzajem wendety, więc uznali, że coś stało mu się po drodze.
W istocie Hubert został świadkiem mafijnych porachunków. Dlatego musiał zginąć.
Arnolda mieszkańcy wsi Aksamitne obarczyli winą za zamordowanie dwudziestu ośmiu ludzi. Wszyscy zeznali, że zaprosił ich do stodoły pod pretekstem jakiejś dzikiej imprezy, a tam powystrzelał.
Sam oskarżony ani nie przytaknął, ani nie zaprzeczył. Sąd uznał go za niepoczytalnego i skierował do zakładu dla umysłowo chorych przestępców. Tam dożył kresu swoich dni, nie stwarzając żadnych problemów.
O Kornelii słuch zaginął. Nie widziano jej, a nie znaleziono szczątków.
Nikt we wsi nie odważył się słowem wspomnieć o tych wydarzeniach. Wszyscy udawali, że do niczego nie doszło. Po usunięciu Arnolda i posprzątaniu ruin stodoły, wrócili do normalnego życia wypełnionego żałobą po zmarłych.
Zbuntowana Lena nie mogła pogodzić się z wszechobecnym okrucieństwem i obojętnością, dlatego uciekła z domu przy pierwszej lepszej okazji do miasta i z braku innych możliwości została prostytutką, aby skończyć pobita na śmierć przez naćpanego klienta.