- Opowiadanie: Radollino - Opowieści spod Złotej Baryłki 1

Opowieści spod Złotej Baryłki 1

Siemka!

Chciałęm się podzielić z Wami tymi oto wypocinami. Otóż od jakiegoś czasu coś tam pisze, coś tam wymyślam i w efekcie zachciało mi się spróbować napisać książkę. Taką moralizatorską, ciekawą, wielowątkową. Kolega polecił mi tę stronkę i wspomniał że community często czyta, ocenia, krytykuje i pomaga, więc bierzcie i czytajcie, mam tego więcej. 

Oceny

Opowieści spod Złotej Baryłki 1

W starej karczmie "Złota Baryłka" już od zenitu słońca panował hałas. Był to bowiem dzień wolny od pracy, więc wszyscy okoliczni zawadiacy, szulerzy, karciarze i pijacy zbierali się pod ogromnym, drewnianym dachem sędziwego przybytku, aby spędzić czas przy kuflach wielu trunków oferowanych przez właściciela i barmana w jednym – Elindarsa zwanego Rendlinem, co znaczyło w języku Valathian po prostu "barman" ponieważ z twarzy był podobny do Mieszkańców Półwyspu. Oprócz Rendlina w karczmie pracowały jego żona i dwie córki, zajmujące się gośćmi i nocnymi przyjezdnymi. Pomimo starego wyglądu i niszczejącego dachu gospodarz nie narzekał na brak zajęcia – do stolicy Kelgorm często zjeżdżali podróżni, a miejscowi chętnie odwiedzali "Złotą Baryłkę", ciesząca się dobrą reputacją i jakże piękną obsługą. Młode i sympatyczne córki przyciągały oko niemalże każdego mężczyzny, ich matka swobodnie żartowała z klientami zawsze mając w zanadrzu ciętą ripostę na zaczepki, a Rendlin, który w młodości zwiedził, jak sam utrzymuje, "Większy kawał świata niż Hardion Kartograf" bawił opowieściami o dalekich krainach i starych bohaterach każdego, kto o nie poprosił

Z racji swojej pozycji Rendlin znał połowę mieszkańców miasta. W ciągu jednego dnia przez jego karczmę przewijało się kilkaset osób, a na koniec tygodnia gościł powyżej tysiąca klientów. Oni z kolei różnili się diametralnie – od najprostszych bywalców jak farmerzy, robotnicy, rzemieślnicy przez niskich urzędników państwowych których sporo było w stolicy, oficerów wojskowych, ich podopiecznych i adeptów sztuki magicznej chcących się zabawić, na prostytutkach i najemnikach kończąc. Karczmy w dużych miastach zawsze były w centrum uwagi i informacji, a posiadłość Rendlina nie odstępowała od tej zasady. Wielu podejrzanych typów kręciło się po karczmie, zwłaszcza w takie dni jak ten, szukając ciekawostek, próbując upijać poszczególne osoby. Sam Rendlin często sprzedawał informacje szpiegowi pracującemu dla tajemniczego Bractwa, nowo utworzonej grupy magów w kraju, walczącej o wpływy i królewskiemu agentowi, niejakiemu Soeriadowi, który zawsze przychodził inaczej ubrany, a jego znakiem rozpoznawczym był medalion z przebitym okiem, symbol królewskich ludzi.

Karczmarz, czyszcząc drewniany kufel, rzucił okiem na zebraną dotąd gawiedź. Doliczył prawie czterech dziesiątek osób. Przy wielkim stole nieopodal otwartego okna, na prawo od lady, zebrało się kółko młodzików w żołnierskich, czerwonych tunikach, słuchających starego wojaka, który już lekko podpity wykrzykiwał z zapałem sprawozdanie jakieś bitwy. Sądząc po żwawych gestykulacjach i częstym wskazywaniu na ogromną bliznę pod prawym okiem żołnierza, opowiadał w jaki sposób zdobył swoją szramę. Po drugiej stronie, przy wejściu, siedziała grupka białych od tynku murarzy. Pili wesoło na toast, zapewne świętując ukończenie swojej roboty. Wokół niewielkiej sceny, gdzie obecnie jeden z gości popisywał się wygrywając skoczną melodię na harmonijce ustnej, tańczyło kilka par adeptów i adeptek, obok codzienni bywalcy, grupka starców, zawzięcie dyskutowała na jakiś temat. Rendlin obsługiwał z pomocą żony trzech pijących przy ladzie jegomościów. Zdawać się mogło że to normalny koniec tygodnia, jednak z doświadczenia gospodarz wiedział, że to rzadko się zdarza.

Zaczęło się gdy słońce powoli schodziło z nieboskłonu. Jak zawsze otwarte drzwi karczmy przekroczył potężnie zbudowany mężczyzna z długą, czarną brodą zaplecioną w warkocze, ciągnące się do ogromnych piersi mężczyzny. Na plecach miał przewieszony długi miecz i topór wyszczerbiony z jednej strony, przy pasie nosił sztylet oraz torby, oprócz tej jednej doczepionej do pasów utrzymujących miecz i topór. Ogromny mężczyzna podszedł do Rendlina i uprzejmie (jak na kogoś kto wygląda jak niedźwiedź) zapytał:

 – Mości gospodarzu, nie będzie problemem ażebym zatrzymał się w tym przybytku na noc z towarzyszami? Mamy złoto i obiecujemy nie narobić rozróby. – rzekł szczerząc niekompletne zęby. Rendlin rozpoznał w jego głębokim głosie akcent ludów z Wysp Północnych i zaczął zastanawiać się co ktoś taki robi w Kel-Karborei. Pomimo groźnego wyglądu i pochodzenia, wydał się on barmanowi całkiem sympatyczny, jak na swój lud. Odrzekł mu:

– Mam tylko sześć tapczanów. I przyjmuje tylko Kelgormskie korony. Pięć złotych koron od noclegu. Nieznajomy zmarszczyl zarośnięte brwi jakby analizował co właśnie usłyszał. Po chwili ponownie się uśmiechnął i wypalił:

– W takim razie możemy się dogadać, mości gospodarzu. To powinno wystarczyć na całą noc. I na dotrwanie do niej – powiedział, ciągle się uśmiechając i rzucił skórzany mieszek na ladę. – Wrócę za pół godziny z towarzyszami, mości gospodarzu. I zamawiam pięć kufli najlepszego tutejszego piwa jakie macie! – rzucił na odchodne i energicznie wyszedł z karczmy.

Już godzinę później przy stole bezpośrednio obok lady siedziało pięciu przypominających niedźwiedzi mężczyzn z północnym akcentem i bronią, wesoło żłopiąc czarne piwo do pieczeni z dzika. Co wydało się Rendlinowi dziwne, nie byli tak negatywnie nastawieni do obcych jak zapamiętał sobie podczas jednej ze swoich podróży na Wyspy Północne. Nawet próbowali zagadywać innych klientów, ale bez lepszych efektów. Przywódca grupy, ten który zamawiał nocleg (Rendlin już wiedział że ma na imię Ilgahnir) postanowił więc zacząć rozmowę z karczmarzem:

 – Hej, mości gospodarzu, pozwól na słówko jeśli łaska – i kiwnął dłonią na znak podejścia. Rendlin odłożył szmatę do czyszczenia kufli i podszedł do woja:

– O co chodzi mości panie? – zapytał. W odpowiedzi Ilgahnir obrócił głową na ludzi wokół siebie

 – Dołącz do nas gospodarzu. Nie wiem jak to jest w twoich stronach, ale u nas na Sirgonidach uczta bez gospodarza nie uchodzi za prawdziwą ucztę. Siadaj z nami, wymienimy się opowieściami o herosach z czasów naszych dziadów i pradziadów, a ty powiesz nam o swoim mieście.

– Nigdy nie widziałem podobnego miejsca – dorzucił młodszym głosem towarzysz Ilgahnira z najkrótszą brodą.

– Sam widzisz, mości gospodarzu, młody pierwszy raz bywa w takim mieście jak twoje, opowiedz li coś o nim, nam rychło w czas, o poranku wyruszamy do dalekiej Astarii za Długim Morzem za wojenką. – dokończył sam Ilgahnir.

Rendlin spojrzał pytająco na małżonkę, która kiwnęła głową w odpowiedzi. Zabrał więc jeden z czystych kufli, nalał sobie gorzkiego piwa z osobnej beczułki i głośno przemówił:

– Zapraszam do głównego stołu! Dziś dach mego przybytku zaszczycili wojownicy z odległych Wysp Północnych! Siadajcie i słuchajcie, albowiem nadszedł czas opowieści! Gawiedź poruszyła się, Ilgahnir ze swoją ekipą podnieśli kufle na toast i zajęli miejsca przy ogromnym, krągłym stole w centrum karczmy.

Powoli dosiadali się kolejni zebrani – oficer z żołnierzami, zmęczeni adepci, lekko pijani murarze, grupa starców i kilku innych, którzy zjawili się w międzyczasie. Na końcu sam Rendlin wskoczył do ławy pomiędzy młodą adeptkę a oszpeconego oficera. Gdy harmider lekko ucichł, jeden ze starców odezwał się:

 – O czym nam dziś opowiesz Rendlinie? Może malowniczą podróż do Doliny Siedmiu Rzek?

 – Nieee, podróże są nudne – rzekł grajek – mów lepiej o legendach Malterów, ich mity zawsze są ciekawe Przy stole podniósł się hałas:

 – Opowiedz o osadzie Sarathonów w Valarn!

– Mów o duchach w Twierdzy Margov!

– Chce jeszcze raz usłyszeć historię Kamiennych Miast!

W końcu Ilgahnir wstał i wrzasnął:

 – CISZA! Mości gospodarzu, po tych krzykach zakładam, żeś podobnie jak ja obieżyświat niemały. Ale krajobrazów my jeszcze wiele obaczym, przeto powiedz jakąś historię o potężnym wojowniku, jakich w naszych stronach wiele, lecz obcych nie znamy wcale. Rendlin również się podniósł i odpowiedział:

 – Jako żeś gościem z daleka przychylę się do twojej prośby. Posłuchajcie przeto wszyscy o największym wojowniku jakiego nosiła ziemia Agalanu…

– Kelghast? – zapytał jeden z adeptów.

 Rendlin odwrócił się i uśmiechnął:

– Kelghast potężnym wojownikiem i magiem był, ale miałem na myśli władanie orężem i walkę fizyczną. Nie da się ująć Kelghastowi umiejętności, ale był ktoś lepszy od niego w walce wręcz.

Tutaj głos zabrał Ilgahnir:

– Nawet na chłodnej północy słyszeli my o Kelghaście, Zabójcy Dasgarda. Czyn to chwalebny i wielki – ciągnął woj, biorąc łyk piwa – Mówisz mości gospodarzu że mieliście lepszego we władaniu bronią niźli Zbawca Agalanu? – zapytał z nutą zwątpienia.

 Karczmarz odezwał się ponownie:

– Jak już wspomniałem, Kelghast był znamienitym magiem i wojownikiem, lecz on łączył obie te cechy, tworząc obraz swojej potęgi jaki znamy po dziś dzień. Jednak chciałem wam opowiedzieć o jego prawnuku, Malkadzie, czwartym władcy Kelgorm, Ocalałym z Kopuły, i mistrzu fechtunku. W całym swoim życiu podobno przegrał z trzema osobami na miecze – ze swoim nauczycielem i kapitanem straży książęcej, bowiem ćwiczył z nimi za młodu, i mistrzem oręża Oliannem, uznawanym wtenczas za najlepszego szermierza na świecie, to jest zanim Malkad pokonał go w rewanżu.

Słysząc tak ekscytującą zapowiedź wyspiarze zaczęli się szturchać nawzajem łokciami, pokazując że chcą usłyszeć więcej. Jednak zanim Rendlin ponownie otworzył usta sceptyczny głos murarza rozległ się przy stole:

– Przecież Malkad wielokrotnie przegrywał w walce, a za jego panowania granice powiększyły się tylko o parę miast i okoliczne wsie!

– Zarzucasz mości gospodarzowi kłamstwo?! – Ilgahnir zabrał głos, a murarz skulił się przy stole – gdzież twoje maniery! Nawet w naszych stronach należy uszanować słowo gospodarza! Jeśli mówi że…

– Spokojnie, Ilgahnirze – rzekł Rendlin, na co woj natychmiast zamilkł – czeladnik ma rację, winnym sprecyzować. Malkad w istocie przegrał tylko z trzema osobami, ale były to pojedynki. Na polach bitewnych często otrzymywał ciężkie rany, rzadko schodził niedraśnięty. I właśnie za to żołnierze go kochali. Ba, lud go kochał! Jego ojciec, Kirdath, pełnił twarde i tyraniczne rządy, aczkolwiek skuteczne. Ze względu na swój talent magiczny często się wywyższał i pokazywał swoją moc. Lecz gdy go zabrakło, i Malkadowi przyszło objądź rządy, pozostali jego wrogowie, których wielu Kirdath narobił za życia. Wiele jest również teorii o jego śmierci, a która prawdziwa – nie wiadomo. Jednak odbiegamy od tematu, miało być o wielkim wojowniku, honorowym i walecznym! Meriano – zawołał do żony – przynieś nam kolejną beczułkę piwa! Czas na opowieści Rendlina!

 

***

 

Malkad urodził się niecałe dwieście lat temu, w 486 roku po roztrzaskaniu. Jak mówiła służba pracująca w zamku, pewnego dnia król Kirdath po prostu kazał sprowadzić sobie najurodziwsze nałożnice. Gdy po jakimś czasie jedna z nich oznajmiła, że nosi w łonie dziecko, co się potwierdziło, król odsunął od siebie pozostałe konkubiny i rozkazał zapewnić brzemiennej jak najlepsze warunki do porodu. Po dziewięciu miesiącach powiła Kirdathowi syna, czego ten był pewien już przed poczęciem. Nadał małemu imię Malkad, i traktował go najlepiej jak mógł. Bacznie obserwował rozwój młodego księcia, zapewnił mu najlepszą edukację i już po czwartej zimie sprowadził mistrzów magii, którzy mieli go uczyć.

Co do dalszych losów matki, nic nie wiadomo. Jedni uważają że Kirdath w swoim stylu się jej pozbył, ale inni mówili, że zmarła naturalnie lub na jakąś chorobę gdy Malkad miał trzy lata. W każdym razie, dorastał bez matki i rzadko ją wspominał, pewnie dlatego że nie spędzili sporo czasu ze sobą.

Wróćmy do edukacji młodego. Tutaj próżne były starania mistrzów – Malkad ledwie przejawiał talent magiczny, jakże ważny i widoczny u jego ojca, dziada czy pradziada. Ciągnęło go do walki, ale nie magicznej – książę uwielbiał patrzeć na ćwiczenia żołnierzy gotujących się na liczne wojny które prowadził jego ojciec, na wspaniałe defilady w nowo zdobywanych ziemiach. Bardzo fascynowała go szermierka i fechtunek, o tak. Kirdath, aby ratować swój podupadający wizerunek, pozwolił Malkadowi na praktyki ze wszystkimi rodzajami broni.

Nie był przekonany co do talentu magicznego chłopaka, ale widział na własne oczy co młodzieniec wyczyniał z wszelakim orężem. Poruszał się szybko i zwinnie niczym kot, wyprowadzał ataki z precyzją węża, a siła jego uderzeń łatwo porównywała się do niedźwiedzich łap. Gdy skończył trzynaście lat, nie miał już godnych siebie szermierzy, znał niemalże wszystkie techniki walki, zaczął też pobierać lekcje zaawansowanej taktyki. Kirdath zaczął się zastanawiać czy talent magiczny jego syna nie przejawia się w postaci geniuszu militarnego, tutaj przerwę na moment. Bowiem każdy z potomnych Kelghasta włącznie z nim samym posiadał jakiś szczególny talent w dziedzinie magii, który czynił go rozpoznawalnym. I tak, Kelghast potrafił wchłaniać wszelką magię, do dziś pozostaje jedynym człowiekiem, który posiadł taką umiejętność. Jego syn i dziad Malkada, Karrebor, z dziecinną łatwością władał ziemią i jej dobrami – to właśnie on samodzielnie zbudował naszą stolicę, Kel-Karboreę, nazwaną ku pamięci swojej i ojca. Kirdath odnalazł swoją smykałkę w kontrolowaniu umysłów innych ludzi i istot żywych, a telekinezą, cholernie ciężką sztuką jak słyszałem, posługiwał się na co dzień bez problemów. Ponoć kiedyś podczas buntu nowo zajętego miasta przejął kontrolę nad ciałem przywódcy buntowników i rozkazał mu skoczyć z klifu do Długiego Morza. W porównaniu z tak straszliwymi mocami i megalomanią związaną z charakterem króla, machanie mieczykami Malkada wydawało się dziecinne. Tak też było w rzeczywistości.

Kirdath często toczył potyczki ze swoim synem, które wygrywał z dziecięcą łatwością. Potężny mag robiący sieczkę nawet z najbardziej doświadczonych umysłów stanowił niemożliwe wyzwanie, nawet dla takiego szermierza jakim był już Malkad. Więc Kirdath postanowił przekazać synowi swoją broń, otrzymaną od ojca, który otrzymał ją od swojego ojca, broń którą zna każdy w królestwie, nie tylko naszym. Kosę wykonaną z karanitu przez Kelghasta.

Nikt, oprócz samego Kelghasta nie wie, jak powstała owa broń, ani jakiej magii użyto do nadania jej obecnej formy. Karanit bowiem, najtwardszy z metali, przesiąknięty magią, nie tylko jest tak rzadki, że praktycznie nie występuje w przyrodzie, tym bardziej w ilości wymaganej do wyrobienia z niego broni. Aby nadać karanitowi kształt, należy użyć niewyobrażalnych nakładów magii, i to w jej najczystszej formie. Kelghast jakimś cudem tego dokonał, poza tym ukształtował broń tak, że przypomina kosę długości dwóch i pół łokcia z ostrzem postawionym na sztorc. Czarny metal nigdy się nie tępi, jest nie do zniszczenia i potrafi to, co jego właściciel – wchłaniania magię, dosłownie rozrywa wszystkie zaklęcia i przekazuje ich energię do dzierżącego. Jakby tego było mało, jedynie ci, posiadający krew Kelghasta krążącą w swoich żyłach są w stanie korzystać z tej broni. Kosa samoistnie zaczyna wysysać energię magiczną, a potem i życiową za każdym razem gdy ktoś spoza rodu jej twórcy próbuje jej dotknąć. Właśnie takiej broni potrzebował Malkad. Broni, która pozwalała mu dorównać każdemu magowi. Broni, która była dla niego przeznaczona

Zapytacie zapewne, czemuż królewski syn i następca tronu Kelgorm w ogóle się zadawał z prostymi wojakami, którzy nie znali innego zajęcia niźli bitka? Przypuszczam, że to z powodu jego charakteru. Syn potężnego maga, którego boją się nawet jego własni doradcy nawet nie dorastał ojcu do pięt. Owszem, nie miał sobie równych w walce fizycznej, ale Kirdath w swój sposób gardził nim. Mówi się że Karrebor już w wieku ośmiu lat sam sobie wyrabiał zabawkowe figurki z marmuru, a Kirdath bawił się stadem wiewiórek zmuszając je do robienia czego tylko chciał gdy skończył trzynaście zim. A Malkad? Tylko trenował, ćwiczył, uczył się dowodzenia ludźmi i czasem zarządzania państwem. Nikt z dynastii Kelghasta nie był tak bliski ludowi i jego potrzebom jak on, oczywiście oprócz Miłościwie Panującego Nam, Jaśnie Wysokiego Meildana. Malkad żył tak jak ludzie którymi dowodził, władał. Miał wielkie poczucie odpowiedzialności, można ująć. Lata mijały, jego imię, choć dalej wzgardzane, stało się rozpoznawalne na całym świecie. Kirdath nie zaprzestał swojej agresywnej polityki i dążył do kolejnych podbojów, pomimo coraz większych niechęci swojej armii. Zaczął miewać nieco szalone pomysły, wielu zgoniło je na wiek, choć Kirdath po ukończeniu czterdziestu lat wcale się nie zmienił z wyglądu aż do śmierci. Ta nastąpiła w 514 roku – Malkad miał wtedy dwadzieścia osiem zim na karku. Jest wiele historii o ostatnich chwilach króla, lecz większość z nich to tylko spekulacje. Faktem jest, że Kirdath udał się w służbową podróż, i gdzieś na drogach łączących Crassto z Eltaros, bowiem tam zmierzał król, coś się wydarzyło. Przemierzał szlak w towarzystwie czterech przybocznych, do Crassto dotarł tylko jedyny, który ocalał. Był cały zakrwawiony, a jego lewa ręka została odcięta dziwnie, lecz Kirdath otaczał się obstawą z wybitnie uzdolnionych, silnych magów i wojowników, więc przetrwał on zapewne dzięki swoim zdolnościom. Zadeklarował, że pół dnia drogi stąd, król wraz z obstawą został zaatakowany i zabity podstępnie. Kilku napastników poległo, lecz w obliczu przewagi liczebnej ocalały przeniósł się w przestrzeni i pospieszył co sił do Crassto aby zawiadomić o tym zdarzeniu. Niestety, żadnych ciał nie znaleziono, jedynie mocno zdewastowaną przyrodę i drogę, oraz inne ślady walki. Lewitująca lektyka króla również była pusta.

Tak czy owak Malkadowi przyszło objąć rządy. Ojciec pozostawił mu wielkie państwo i wielkich wrogów cierpiących urazę po przegranych wojnach. Młody król nie był tak straszny jak jego poprzednik, jednak znano jego zasługi i geniusz taktyczny. Kilka lat szykowali się na odwet, a Malkad cierpliwie czekał i gotował się do obrony kraju, którego los teraz leżał w jego rękach. W końcu królestwa Ganadolu, Al-Laath i Lirganu zaatakowały w koalicji. Boje trwały długą dekadę, tak zawzięcie Malkad bronił ojcowizny. Po niezliczonych bitwach i starciach, podczas których zebrał swoje rany, pierwszy wróg odpuścił, a zaraz po nim dwaj kolejni. Ostatnie księżyce tej wojny Malkad spędził na zajmowaniu miast agresorów będących bliskich granicy. Ku wszelkiemu zdziwieniu ich wrota otwierały się same i wpuszczały serdecznie wojska Kelgormu, zwąc je wyzwoleńczymi. Malkad po raz kolejny, pomimo braku zdolności magicznych, wykazał się czynami, których jego ojciec by się nie powstydził. Ba, Kirdath nigdy nie dokonałby czegoś podobnego!

Po latach bojów w Kelgorm zapanował pokój. Malkad odesłał swoich podkomendnych, skupił się na zarządzaniu państwem, ożenił się. W 527 roku urodził mu się – a jakże – syn, który otrzymał imię Miradar. Młody książę już od małego był uczony szacunku do innych, zwłaszcza swoich służących.

Właśnie w czasie tego zewnętrznego spokoju udał się z żoną i synem w podróż po świecie. Odwiedzili wszystkie najważniejsze miejsca Agalanu – starożytne Kamienne Miasta, góry malterskie na północy, Wyburzoną Stolicę, Drzewo Bogini. Na Ostatnim Półwyspie Malkad odesłał Miradara i małżonkę z powrotem do Kel-Karborei, a sam wędrował jeszcze przez prawie rok po dwóch pozostałych kontynentach. Właśnie wtedy, w okolicach miasta Lakkide przy Czerwonej Pustynii, spotkał Olianna Telianela, Valathiańskiego mistrza ostrza. Obaj znali swoje czyny z opowieści i, ponaglani przez świadków spotkania, stoczyli honorowy pojedynek, aby przekonać się, który z nich jest lepszy. Malkad przegrał, lecz nie był wściekły, wręcz przeciwnie. Zaproponował valathianowi rewanż. Oliann zgodził się, ale dopiero gdy wróci na swoje ojczyste ziemie Valath, bowiem był wtenczas w Lakkide z jakiegoś powodu. Wojownicy wspólnie udali się do stolicy Mieszkańców Półwyspu, po drodze wymieniając się doświadczeniami. Gdy już przybyli do Valatin, rozpoczęli przygotowania do rewanżowego pojedynku. Nikt z ludzi nie obserwował tego zdarzenia, lecz valathiańscy poeci i pisarze często czerpali inspiracje z tej walki. Zarówno Malkad jak i Oliann mogli wybrać jaką tylko broń chcieli. Władca Kelgormu oczywiście korzystał ze swojej karanitowej kosy, zaś Mistrz Ostrza użył długiego, płaskiego miecza zwanego w ich języku kaeletisem. Od zwykłego miecza różnił się lekkością i wygodą we władaniu, poza tym ostra jest tylko jedna strona miecza, druga zaś grubsza i całkiem tępa. Z tego co wiem ma to pomagać, ale nie znam się na valathiańskich mieczach. Lecz wracając do pojedynku, odbył się on na jednym z głównych placów miasta i zebrało się kilka tysięcy valathian, w tym rodzina królewska z samym Allurianem Wielkim,  Nieśmiertelnym Władcą. Resztę  pojedynku znam z wierszy Poetów Półwyspu: walka była niczym taniec – szybka, precyzyjna i widowiskowa. Mówiono że nigdy w historii nie zmierzyli się dwaj podobni szermierze, nawet ich pierwsze starcie nie było tak wspaniałe. Całość trwała kilka minut, aż wreszcie Malkad wytrącił miecz oponentowi, co obaj uzgodnili wcześniej jako zwycięstwo. Obaj podziękowali sobie ponownie, a król Kelgorm, odprowadzany wiwatami, opuścił Wieczne Miasto następnego dnia. Kolejne podróże doprowadziły Malkada do Góry Kabona, samotnie stojącej w centrum kontynentu. Zobaczył też słynny Klif Tegrei, gdzie słynna magini skonała, ratując swego męża i jego ludzi przed gniewem Aesthosa, który zawładnął Żelaznymi Legionami. Tam właśnie stała królowa, rozrywając kontynenty swoją mocą i grzebiąc mściwego maga pod gruzami dziejów ziemskich. Ostatecznie Malkad zawędrował do Habonezji, widział Dolinę Siedmiu Rzek i Wulkan Antor, będący północnym skrajem tych ziem. W końcu powrócił do swojego kraju, ponownie sprawować władzę. Cała podróż Malkada miała być odskocznią od ciężkiego życia wypełnionego obowiązkami, jakie do tej pory miał. Jego syn z kolei uświadomił sobie ogrom świata, który nie ogranicza się do Kelgorm i okolic. Spokój trwał jeszcze parę lat i parę zim, aż wydarzyła się rzecz widoczna po dziś dzień. Nie znam się na polityce, ale wtenczas sytuacja międzynarodowa stawała się coraz bardziej napięta,a mapie Agalanu nowe osobistości walczyły o władzę mieczem, intrygami i magią, a królestwa poczęły się spierać między sobą. Aby uniknąć kolejnych wojen i nieporozumień, wszyscy wpływowi możnowładcy, w tym również Malkad, zebrali się na ziemiach Al-Laath, nie pamiętam już w jakim mieście gdyż ono już nie istnieje. Był to rok 537. Pierwsze dni zjazdu przebiegały burzliwie, lecz bez większych sporów. Aż nagle, cała okolica w odległości kilkunastu horyzontów, po prostu okryła się przedziwną, magiczną kopułą, pozostawiając parę dziesiątek możnowładców i ich obstawy wewnątrz. Jak wszyscy, którzy dorobili się większej władzy, zebrani mieli ponadprzeciętne zdolności magiczne. Możliwe że doszło pomiędzy nimi do sprzeczki, w wyniku której powstała owa kopuła, może była to kolejna inwazja Płonących Ludzi, tych samych, którzy z Dasgardem na czele przybyli podbić ten świat niecałe trzy wieki temu, tu możemy jedynie spekulować. Wiemy, że sama kopuła wyglądała dosłownie piekielnie. Najwyższy punkt anomalii czasami zakrywał słońce, i dni momentami ciemniały. Wewnątrz szalały jakieś płomienie, pioruny czy też burze piaskowe, chyba wszystkie katastrofy jednocześnie, a bariera z zewnątrz była nie do zniszczenia, o czym przekonali się magowie próbujący wydostać swoich władców.

Kopuła stała tak przez trzy dni i trzy noce, magowie w końcu się poddali, a tych, którzy byli w środku uznano za zmarłych. Dziesięcioletni Miradar nie chciał przejąć tronu, uważał że jego ojciec żyje. I miał rację. Może to przypadek, ale Malkad jakimś cudem przeżył. Rankiem czwartego dnia kopuła gwałtownie poczęła się zmniejszać aż całkiem zniknęła, ukazując dzieło zniszczenia – wypalona ziemia uformowana w krater większy niż ten który stworzył Dolotos, Pierwszy Mag. Zburzone budynki, zrównane chatki, gdzieniegdzie zmasakrowane pozostałości jakiegoś ciała. Nigdy wcześniej i później świat nie doznał podobnego obrazu totalnej pożogi i zniszczenia. Kilka ciał udało się identyfikować jako przybyłych władców pobliskich krain, każdy z ranami, pozbawieni kończyn czy głów. Jedynie trzem udało się przetrwać cały kataklizm – leżeli na wpół żywi i poranieni w domniemanym epicentrum chaosu. Byli to Malkad, ściskający w dłoni swoją kosę, następca tronu Al-Laath – książę Temruit oraz emisariusz i doża suwerennego Miasta-państwa Lirganei, Sidrugerin. Szybko zostali wzięci w opiekę przez Magów i medyków, którzy ich wykurowali w parę dni. Zapytani później, co się wydarzyło, odmawiali odpowiedzi. Wszyscy trzej mieli później traumę do końca swoich dni. Nie wiem jak się to przejawiało u Temruita czy Sidrugerina, ale Malkad stał się mniej żyw. Częściej wpadał w zadumy, nie uczył już syna walczyć osobiście. Zaczął wyznawać bogów Sentrosanu, stary panteon porzucony na rzecz magii, a szczególnie Daernosa uznawanego za Boga siły, walk, wojen i opiekuna władców. Dalej władał państwem skutecznie i sprawiedliwie, lecz coraz bardziej uwidoczniało się jego przygnębienie. Z tamtego okresu pochodzi większość jego portretów, także ten znajdujący się w sali koronacyjnej w pałacu. Na każdym z nich Malkad wygląda lekko przybity. W końcu, pewnego letniego dnia 543 roku, sześć lat po wydarzeniach z kopuły, Malkad zniknął. Podobno jego syn obudził się i znalazł kosę Kelghasta leżącą na swoim stoliku nocnym wraz z krótką notką.

Mimo że nie ma dowodów na śmierć króla ani w ogóle jakichkolwiek podań o jego dalszych losach, to przyjmuje się ten rok za jego ostatni. Opowieści innych ludów z tego okresu podają o szalonym wojowniku, który polował na potwory z wysp północnych gołymi rękami, czy też o starym podróżniku zdolnym obić każdego swoim kijem którym się podpiera, lecz równie dobrze mogą to być plotki. To co na pewno wiemy, to fakt że Malkad zniknął tej nocy. I nie powrócił już do Kelgorm.

 

 

 

***

 

Rendlin wziął łyk piwa i odstawił kufel. Cała karczma gapiła się na niego z szeroko otwartymi oczami i ustami, zamarłymi w bezruchu. Dłuższą chwilę ciszy pierwszy przerwał Ilgahnir:

 – Naprawdę… Zacna historia mości gospodarzu… – wydukał zadumanym głosem.

 Grajek wstał ze swojego miejsca i rzekł:

– Słyszałem o Malkadzie wiele, ale tego że tak tajemniczo zniknął, nikt nigdy nie mówił.

Stary Ellor odpowiedział na to:

– Ba, jasne że nie mówił. Zwykło się prawić dobre rzeczy o rodzinie królewskiej, zwłaszcza jeśli na to zasługuje!

Adeptka odezwała się cichym głosem:

– Ale przecież śmierć czy odejście nie jest złą rzeczą… Malkad na pewno miał jakieś powody, poza tym żył w traumie po wydarzeniach w Kopule…

– Nie, odejście w takim stylu to ucieczka, a ucieczka to tchórzostwo! – Jeden z wojowników zabrał głos – Tak wspaniały wojownik, a zhańbił się w tak prosty sposób… – dumał.

Rendlin zerknął na dno kufla z lekkim smutkiem, a słysząc narastającą dyskusję odłożył go głośno na stół;

– Coby można nagadać na Malkada, znamienitym władcą był. Myślę że doskonale poradził sobie ze wszystkimi problemami jakie napotkał, a i w historii innych krajów zapisał się!

Ilgahnir podłapał myśl karczmarza:

– Prawda mości gospodarzu. Zacna opowieść o zacnym wojowniku, żal jednak jak się skończyła. Wypijmy raz jeszcze zdrowie jego i twojego przybytku, mości gospodarzu!

– Wypijmy!

– Zdrowie Rendlina!

– I zdrowie Złotej baryłki – dodał sam karczmarz pod wąsem dolewając sobię kolejną kwartę trunku.

Koniec

Komentarze

Radollino, czy ten tekst jest skończonym opowiadaniem? Bo jeśli – co sugeruje cyferka przy tytule – jest to część większej całości, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Owszem, część zbioru opowiadań. Już zmieniam.

Dziękuję. ;)

 

edycja

Radollino, z Twoich wypowiedzi wnoszę, że jesteś mężczyzną, ale w profilu zaznaczyłeś, że jesteś kobietą…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poprawione, szczerze przyznaje że przeklikałem tą część

OK. Wszystko jasne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

"barman", ponieważ z twarzy był podobny do Mieszkańców Półwyspu.

Brakujący przecinek. Oprócz tego – zdanie, które zacytowałem, jest strasznie długie (inne też, ale to wyjątkowo).

Zdawać się mogło, że to normalny koniec tygodnia, jednak z doświadczenia gospodarz wiedział, że to rzadko się zdarza.

Przecinek i powtórzenie. Jest więcej brakujących przecinków w Twoim tekście, ale nie wypiszę wszystkich, bo boję się, że któryś wstawię źle.

rozróby. – rzekł

Kropka jest w tym miejscu niepotrzebna, może przyda Ci się poradnik do dialogów.

– Mam tylko sześć tapczanów. I przyjmuje tylko Kelgormskie korony. Pięć złotych koron od noclegu. (–) Nieznajomy zmarszczy(ł) zarośnięte brwi jakby analizował co właśnie usłyszał. Po chwili ponownie się uśmiechnął i wypalił:

Brakuje tu myślnika i masz w tekście “l” zamiast “ł”.

wypalił:

– W takim razie możemy się dogadać, mości gospodarzu. To powinno wystarczyć na całą noc. I na dotrwanie do niej – powiedział

Bez sensu jest pisać dwa razy, że ktoś coś powiedział.

jeśli łaska – i kiwnął

Poradnik do dialogów przyda się na pewno! Nie będę więcej cytował podobnych błędów.

 

Przyznam się – nie przebrnąłem przez historię o Malkadzie. Jest tam jeden akapit, który ma na oko około 60-70 forumowych linijek, i, szczerze powiedziawszy, mój umysł został skutecznie uśpiony już wcześniej, dlatego nie mogłem podjąć takiego ryzyka. To chyba nie jest dobry sposób, by opowiedzieć historię w historii, tym bardziej, że nic nam nie mówią te wszystkie nazwy własne. Pozostaje wierzyć na słowo narratorowi, że tak właśnie było, i ściany tekstu nieprzerwane dialogami są zgodne ze stanem faktycznym. Musisz zdać sobie sprawę, że nawet największa, najbardziej spektakularna wizja, którą masz w głowie, nieprzekazana umiejętnie, pozostanie nieatrakcyjna.

Mimo wielu interpunkcyjnych i dialogowych usterek, podczas pierwszej sceny w karczmie byłem pozytywnie nastawiony. Twój styl wskazuje na to, że już coś kiedyś pisałeś, przebrnąłeś przez ileś znaków, ale, no, nadal jest nad czym pracować. Poza tym pozwoliłem sobie (przepraszam) na małe przestalkowanie fragmentu tekstu, i znalazłem go na wattpadzie – piszesz tam, że jeśli ktoś czytał Silmarilion, to i to go zaciekawi. Nie uważam tak, ponieważ Tolkien był pionierem, a swój świat tworzył przez całe życie. Dodatkowo swoje przeżył, tak na wojnie, jak i na uniwersytecie. Tysiące osób później tworzyły klony Śródziemia z lepszym lub gorszym skutkiem – a jeśli jakaś konwencja jest popularna, trzeba być mistrzem, żeby powiedzieć w niej coś nowego.

Dzięki za krytykę, wezmę pod uwagę i przeredaguje całość. Co do silmarillionu pewnie masz rację, nie mam porównania do Tolkiena. Chodziło mi tam o podobnie rozbudowany świat, z wieloma postaciami i wydarzeniami, które łączą się w całokształt "biblii" Śródziemia

No, nie urzekło. Pewnie głównie z powodu tematyki – mordobicia niespecjalnie mnie rajcują, a tutaj opowieść o facecie, który tym się wsławił, że nic innego nie robił.

Po drugie – otwarcie opowieści scenką w karczmie jest naprawdę mocno wyeksploatowane.

Po trzecie – kompozycja zachwiana. Najpierw dostajemy długi infodump – a co to za karczma, a kto prowadzi, a ilu klientów co tydzień, a kto dzisiaj siedzi w środku… Jakie to ma znaczenie dla historii? Szczególnie jeśli czytelnik jeszcze do nikogo się nie przywiązał?

Po czwarte – fabularnie nie porwało. Na wstępie zdradzasz, jak ta opowieść się skończy, a potem już niewiele niespodzianek.

Po piąte – słabo z wykonaniem. Słowa użyte nie całkiem zgodnie z przeznaczeniem, literówki, błędy w zapisie dialogów, interpunkcja leży i kwiczy…

W starej karczmie "Złota Baryłka" już od zenitu słońca panował hałas.

Czyli do południa siedzieli cicho?

Jak zawsze otwarte drzwi karczmy przekroczył potężnie zbudowany mężczyzna z długą, czarną brodą zaplecioną w warkocze, ciągnące się do ogromnych piersi mężczyzny.

A to zabrzmiało groteskowo. Jaki miał rozmiar stanika? ;-)

Nikt z ludzi nie obserwował tego zdarzenia, lecz valathiańscy poeci i pisarze często czerpali inspiracje z tej walki. […] Lecz wracając do pojedynku, odbył się on na jednym z głównych placów miasta i zebrało się kilka tysięcy valathian, w tym rodzina królewska z samym Allurianem Wielkim,  Nieśmiertelnym Władcą.

To nikt nie obserwował, czy tysiące świadków? BTW, jeśli Valathianie to naród (a mają swój język, więc chyba tak), to wypada dać im dużą literę.

 

Ogółem, zanim poświęcisz miesiące na pisanie powieści, doradzałabym poszlifowanie warsztatu na krótszych formach. Bo potem okaże się, że masz kilkaset stron do poprawiania.

Babska logika rządzi!

ofe­ro­wa­nych przez wła­ści­cie­la i bar­ma­na w jed­nym… –> W karczmach nie było barmanów, byli karczmarze/ oberżyści/ szynkarze.

 

Po­mi­mo sta­re­go wy­glą­du i nisz­cze­ją­ce­go dachu go­spo­darz nie na­rze­kał na brak za­ję­cia… –To dobrze, bo gospodarz o starym wyglądzie i niszczejącym dachu, często miał przerąbane.

Proponuję: Choć budynek był wiekowy, a dach zniszczony, go­spo­darz nie na­rze­kał na brak za­ję­cia

 

Karcz­my w du­żych mia­stach za­wsze były w cen­trum uwagi i in­for­ma­cji… –> Co to znaczy, że karczmy były w centrum informacji?

 

Do­li­czył pra­wie czte­rech dzie­sią­tek osób. –> Do­li­czył się pra­wie czte­rech dzie­sią­tek osób.

 

na prawo od lady… –> Lada w karczmie to szynkwas.

 

Pili we­so­ło na toast… –> Toast można wznieść, ale nie można pić na toast.

 

Mości go­spo­da­rzu… –> Raczej: Karczmarzu/ Gospodarzu…

Za SJP PWN: mość «wyraz używany w oficjalnych zwrotach grzecznościowych wśród szlachty»

 

obok lady sie­dzia­ło pię­ciu przy­po­mi­na­ją­cych niedź­wie­dzi męż­czyzn z pół­noc­nym ak­cen­tem i bro­nią… –> Czy akcent był widoczny?

 

 – Hej, mości gospodarzu, pozwól na słówko jeśli łaska – i kiwnął dłonią… –>  – Hej, gospodarzu, pozwól na słówko, jeśli łaska.I kiwnął dłonią

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

opo­wiedz li coś o nim… –> Za SJP PWN: li I podn. «czy (partykuła pisana łącznie z wyrazem poprzedzającym), np. Powieszli wreszcie prawdę?»

 

nam ry­chło w czas, o po­ran­ku wy­ru­sza­my do da­le­kiej Asta­rii… –> Zdanie bez sensu, bowiem rychło w czas znaczy tyle, co za późno.

 

Na końcu sam Ren­dlin wsko­czył do ławy… –> Co zrobił???

 

Chce jesz­cze raz usły­szeć hi­sto­rię Ka­mien­nych Miast! –> Literówka.

 

W końcu Il­gah­nir wstał i wrza­snął:

 – CISZA! Mości go­spo­da­rzu… –> Wrzeszczał wielkimi literami? Wykrzyknik wystarczy, ostatecznie można postawić trzy.

 

cią­gnął woj, bio­rąc łyk piwa… –> Łyków się nie bierze.

 

Mal­ka­do­wi przy­szło ob­jądź rządy… –> …Mal­ka­do­wi przy­szło ob­jąć rządy

 

po­zo­sta­li jego wro­go­wie, któ­rych wielu Kir­dath na­ro­bił za życia. –> Czy dobrze rozumiem, że Kir­dath osobiście majstrował wrogów?

A może miało być: …po­zo­sta­li jego wro­go­wie, któ­rych wielu Kir­dath na­ro­bił sobie za życia.

 

Mal­kad uro­dził się nie­ca­łe dwie­ście lat temu, w 486 roku po roz­trza­ska­niu. –> …czterysta osiemdziesiątym szóstym roku

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach, lub kiedy, jak tu, są wymawiane w opowieściach.

 

Bar­dzo fa­scy­no­wa­ła go szer­mier­kafech­tu­nek… –> Szermierkafechtunek znaczą to samo.

 

Bo­wiem każdy z po­tom­nych Kel­gha­sta włącz­nie z nim samym… –> Był swoim potomnym?

 

Mniej więcej w tym miejscu odpadłam. Toż to już niemal połowa Twojej opowieści, a tu nic się nie dzieje. Początek historii, którą opowiada karczmarz, także nie zapowiada niczego, co mogłoby mnie zainteresować.

Opowieści spod Złotej Baryłki napisane są fatalnie. Wiele błędów i usterek, nie najlepiej skonstruowane zdania, zwarte bloki tekstu, źle zapisane dialogi, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę – wszystko to sprawia, że przez opowiadanie trzeba brnąć.

Dodam jeszcze, że używasz słów i zwrotów, których znaczenia chyba nie znasz, skutkiem czego Twoja próba stylizacji wypada bardzo kiepsko.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze raz dzięki za krytykę. Przeredaguje tekst kilka razy pod kątem Waszych rad. Chciałbym jeszcze wspomnieć, że same opowieści miały być wstępem do dłuższej historii, która (mam nadzieje) będzie moralizatorska i refleksyjna, a zestaw historyjek barmana ma mieć na celu przybliżenie świata, jego geografii, istot, które go zamieszkują, wydarzeń i ważniejszych postaci. No i dwa pytania:

  1. Czy jest sens pisania takiego typu historyjek w celu przedstawienia świata? Oczywiście, pod warunkiem przeredagowania i poprawienia tekstu na bardziej czytelny kształt,
  2. Jeśli już poprawiłbym tekst i zamierzał wrzucić kolejne, to zedytować obecną wstawkę i doklejać kolejne części czy może wrzucać jako osobne fragmenty?

Jest sens, nawet jeśli ostatecznie wcale ich nie włączysz do swojego opus magnum. Zastanów się, czy na przykład u Sapkowskiego są historyjki tej długości, wyłącznie dla przybliżenia świata i mieszkańców? Dlaczego? Ale jak napiszesz, to sam sobie lepiej uporządkujesz własny świat, wzbogacisz o setki szczegółów, które potem będziesz mógł dodawać tak, żeby zachować spójność z resztą świata.

Wstawiaj jako osobne opowiadania. W miarę samodzielne, z zamkniętą fabułą. Mało kto czyta fragmenty.

Babska logika rządzi!

No, tak średnio wyszło. Bloki tekstu zawsze zniechęcają, a i fabuła nie porywa.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka