I. Zakrwawiona fotografia
Spocony, z koszulą klejącą się do wychudzonych pleców biegłem ulicą Okopową. Huczało mi w głowie, z trudem łapałem powietrze, serce jak oszalałe kołatało w piersiach. Świat wirował w szalonym tańcu, a ja coraz szybciej i szybciej przebierałem nogami. Wokół buchały płomienie, żar bijący od ognia rozpalał moją duszę, ponaglał niczym bat chłostający nagie ciało niewolnika. Tylko ja nie byłem niczyim brańcem, ja byłem żołnierzem walczącym za ojczyznę, za wolność, za honor.
W ręce ściskałem filipinkę. Odbiłem się z całej siły w górę, wziąłem zamach i już prawie rzuciłem granat w stronę dwóch niemieckich oprawców, gdy… Poczułem przeraźliwy ból przeszywający czaszkę. Obraz znieruchomiał, tak jakbym patrzył na fotografię zalaną czerwoną farbą… A na fotografii gigantyczni żołnierze Wehrmachtu z żelaznymi hełmami na głowach, karabinami w dłoniach i takimi diabelskimi ślepiami, wświdrowującymi się w moje zastygłe w akcie agresji, nie, raczej obrony ciało.
Powoli uświadamiałem sobie, że umarłem. Te potwory nie były w stanie już nic mi zrobić, nie mogły mnie zastrzelić, nie… One też znieruchomiały. Bez poruszania ustami zacząłem wypowiadać słowa modlitwy, której nauczyła mnie przed wojną babcia:
– Święty Michale Archaniele wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Oby go Bóg pogromić raczył…
Dalszego ciągu nie pamiętałem. Chciałem wykonać znak krzyża, ale wciąż zaciskałem palce na płonącej filipince.
„Co teraz? Co teraz? Sąd ostateczny?” – Myśli… Mimo że nie mogłem się ruszać, ciągle potrafiłem myśleć.
Pragnąłem, żeby w końcu po mnie przyszli, Bóg albo Szatan. Nie… Bóg. Nie zniósłbym widoku diabła. Przecież zginąłem za ojczyznę, nie zasługiwałem na piekło. Nie byłem złym człowiekiem.
Mijały minuty i nic się nie działo. Nie… Obraz zrobił się taki trochę, jakby przezroczysty, jakby za nim było coś jeszcze, druga rzeczywistość, inny świat. Tam za olbrzymami w hełmach ciągle trwała walka. Powstanie. Do moich uszu docierały odgłosy wojny. Za czerwoną przesłoną rozlegały się strzały, wybuchały sidolówki, koktajle Mołotowa i niemieckie bomby, ktoś krzyczał, ktoś płakał, ktoś wołał o pomoc.
Bum. Młody chłopak upadł tuż obok, złapał się za brzuch i zamarł w bezruchu w kałuży własnej krwi.
W moim sercu pojawiła się nadzieja…
– Ej, ty! Słyszysz mnie?! Ty, żołnierzu! – wołałem niemymi wargami.
Na próżno, nie reagował, a może też coś mówił, tylko ja byłem głuchy na jego słowa? Nie wiedziałem.
Pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku moje życie się zatrzymało. Tak jak życie wielu innych warszawskich partyzantów. Śmierć to koniec, czy początek? Nie tak wyobrażałem sobie niebo, ani czyściec ani nawet piekło… Choć piekłu to było najbliższe.
II. Kiedyś, teraz, potem
Dlaczego? To pytanie tkwiło przed moimi oczyma od rana do wieczora i w nocy też, bo coś takiego jak sen po śmierci nie istniało. Byłem martwy i jednocześnie bezustannie świadomy tego, co dzieje się wokół.
Walki trwały jeszcze, mm, dokładnie nie wiedziałem. Starałem się liczyć dni, ale pamięć nieboszczyka, podobnie jak ludzka była zawodna.
Przez moment wydawało mi się, że zobaczyłem swoje zwłoki. Wtedy, gdy polscy żołnierze przyszli po zabitych. Zabrali kolegę, który leżał obok, ale no właśnie… Usunęli jego rozszarpane ciało, ale mimo to wciąż go widziałem.
– Ty! Jak masz na imię? Jestem Staszek. Popatrz na mnie! Powiedz coś! Powiedz coś, do jasnej cholery! – krzyczałem bezgłośnie.
Sekunda, minuta, godzina, dzień, tydzień, miesiąc… Dlaczego? Za jakie grzechy?
Może przez Zośkę? Tej nocy przed powstaniem strasznie się pokłóciliśmy. Nie chciała, żebym walczył. Namawiała na ucieczkę na wieś. Bała się, że zginę. Mówiła, że to bez sensu, że nie mamy żadnych szans. Histeryzowała, jak mantrę powtarzając:
– Kocham cię, kocham cię.
Padła mi do stóp, złapała za kolana, zachlipała:
– Zostań ze mną! Nie idź!
Przywaliłem pięścią w stół i wrzasnąłem:
– Jesteś pieprzoną egoistką. Myślisz tylko o sobie!
A przecież też ją kochałem, ale co dałaby nam miłość uwięziona w pętach oprawców?
– Halt!
Nie, chyba się przesłyszałem. To niemożliwe, jeden z tych niemieckich gigantów. On się odezwał. Majaki, to tylko majaki. Ciągnące się w nieskończoność, puste korytarze, ubrudzone krwią posadzki, odrapane ściany. Gdybym wiedział, że tak wygląda śmierć…Zamrożony na zawsze moment, utrwalona niczym na zdjęciu bądź obrazie chwila, w której ulatuje z nas życie… Wziąłbym Zośkę, rozebrał, przylgnął do miękkiego ciała. A potem bez wahania przebiłbym nas bagnetem, byśmy się sobą cieszyli na wieki.
Wojna się skończyła. Kobiety, mężczyźni, starzy i młodzi usuwali gruz, pchali pełne kamieni taczki, stukali kilofami, wbijali łopaty w ziemię. Muszę przyznać, że był to radosny widok. Cieszyłem się, że odbudowują Warszawę i że słyszę polski język, nie niemiecki i nie ruski, tylko polski.
Za dnia z tym całym harmiderem wokół obserwowałem przechodniów, uciekałem od samego siebie, patrzyłem na ulicę. Nocami się modliłem, czasem przywoływałem imię Zośki, czasem próbowałem rozmawiać z martwym chłopakiem, udawałem, że nie widzę Niemców. A czasami tak przeraźliwie płakałem, że niemalże czułem łzy na mundurze. Wieczność. Czy ktoś kiedykolwiek wymyślił coś gorszego?
– Boże, Boże, ty nie istniejesz… – mamrotałem, by po chwili bełkotać: – Przepraszam, przepraszam, uratuj mnie, zabierz stąd do domu, do Zosi, do matki, do ojca, do brata…
Niedługo po wojnie, według moich kalkulacji w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym, lata było łatwiej liczyć niż dni, gdzieś w pobliżu chyba otworzyli szkołę, bo rano, a potem po południu przemykali koło mnie uczniowie z teczkami.
A zegar tykał. Tyk, tyk, tyk. Nieubłaganie, nieustępliwie, nieskończenie. Sunące po szynach tramwaje. Z trudem rozpoznawałem ich numery. Trzy, osiem, dziewięć. Coraz nowocześniejsze auta, ludzie noszący inne ubrania, dziwne, trochę śmieszne fryzury. Często widziałem karawany i zapłakanych żałobników. Pewnie przez cmentarz na Powązkach.
Lato, jesień, zima, wiosna i znowu lato. Chyba wolałem śnieg od słonecznych promieni, biel osłabiała tę szkaradną czerwień z pierwszego planu.
Niestety, któraś zima znowu przyniosła ze sobą czołgi i żołnierzy. Myślałem, że to kolejna wojna. Mimo iż nie żyłem, zacząłem się bać. Potwory z Wehrmachtu… Wydawało mi się, że zaraz ponownie wycelują we mnie karabiny i na nowo wpakują kulkę w moje czoło, ale nie słyszałem niemieckich krzyków, jedynie polskie. Wojna domowa? Na szczęście nikt nie walczył ani nie strzelał.
Bardzo, bardzo rzadko zdarzało się, że za tym światem za czerwoną zasłoną, dostrzegałem coś jeszcze. Chyba przeszłość. Ludzi w staromodnych strojach, jeźdźców na koniach, dzikie zwierzęta, drzewa. Tak jakby śmierć połączyła kiedyś, teraz i potem w jedną, nierozerwalną całość.
III. Światełko we mgle
Lato. Południe. Słońce nadawało szkarłatnemu obrazowi jeszcze bardziej upiornego wyglądu, niemieccy żołnierze wydawali się jeszcze groźniejsi, a ich diabelskie ślepia niemalże błyskały piorunami. Trudno mi było przez ten okropny blask koncentrować się na tym, co miało miejsce za nimi. Czułem spływający po czole, wymieszany z krwią pot. Nie wiedziałem dlaczego, ale znowu się bałem. Który to już rok… Nie żyłem siedemdziesiąt dwa lata. Siedemdziesiąt dwa lata… Zastygnięty w jednej pozycji niczym tragiczny, groteskowy posąg.
Do moich uszu dobiegły odgłosy kroków, żołnierskich butów uderzających o asfalt, wysiliłem się, żeby coś zobaczyć. Starsi mężczyźni wystrojeni w mundury, harcerze z biało-czerwonymi chorągwiami, młode kobiety z wieńcami. Kolejna rocznica powstania na Woli. Gdzieś w głębi serca, które już nie biło, cieszyłem się, że o nas pamiętają.
Pomyślałem o Zosi. Czy ona też nie zapomniała? Mm, w sumie powinna wyrzucić mnie z pamięci, wyjść za mąż, mieć dzieci, ba, teraz pewnie i wnuki. Ciekawe, czy przychodziła na mój grób, tylko czy ja w ogóle miałem grób, taki z imieniem i nazwiskiem, datą urodzenia i śmierci, krzyżem? Czy ktokolwiek palił na nim znicze lub przynosił kwiaty?
Moje posępne rozmyślania przerwał sygnał karetki. Maszerujący rozstąpili się na boki, ujrzałem pędzący ambulans. I… samochód zniknął, ale zostało ciało. Pacjentka. Ona… Ona zmarła, ona znieruchomiała na wprost mnie.
Nie była tak wyraźna, jak żołnierz, który zginął podczas powstania, ale, tak czy inaczej, ją widziałem. Drobna staruszka o pomarszczonych dłoniach i siwych, krótkich włosach. Miała lekko uchylone usta, zamknięte oczy, takie… jednocześnie zatroskane i pogodne czoło.
– Proszę pani – wyszeptałem bezgłośnie z prawie nieistniejącą nadzieją, że mi odpowie.
Cisza. Nie byłem zaskoczony, ale mimo wszystko cieszyłem się jej widokiem. Popielata sukienka przybyszki z innego świata zniwelowała trochę krew z pierwszego planu, sprawiła, że niemieckie karabiny straciły ostre kształty, że już tak bardzo się ich nie obawiałem.
Nie wiedziałem, jak długo wpatrywałem się w nieznajomą, dumając nad tym, na co zmarła, ile miała lat, gdzie mieszkała, jak się nazywała, gdy w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nieżywa staruszka powoli robi się coraz wyraźniejsza.
Obchody się skończyły, ulica opustoszała, tylko czasem gdzieś tam z tyłu przemknęło jakieś auto. A moja nowa towarzyszka krainy umarłych stała się lepiej widoczna od Niemców. Niemalże nie mogłem w to uwierzyć. Gdybym wyciągnął rękę, byłbym w stanie jej dotknąć.
Nagle coś usłyszałem, chyba „Staszek”.
„Nie, to niemożliwe” – pomyślałem, ale wtedy do moich uszu dotarły już całkiem głośno słowa:
– Staszek, Staszek.
– Skąd znasz moje imię? – wymamrotałem.
– Staszek.
Patrzyłem na nią i patrzyłem. Te rysy twarzy, nos, usta… Przez chwilę ujrzałem Zosię. Moją Zosię. Giganci z Wehrmachtu zniknęli. Martwy powstaniec też rozpuścił się w powietrzu, a moja staruszka… Ona, ona już nie była stara.
– Zosia! – wykrzyknąłem. – Zosia!