- Opowiadanie: Rokitnik - Sprzedawca pasikoników

Sprzedawca pasikoników

Witam,

 

Na początku chciałbym przeprosić za mój dwumiesięczny marazm. Postanowiłem zrobić sobie bezterminową przerwę, nie informując o tym nikogo. Głupio z moje strony, wiem... Tak jakoś wyszło :/

Wracając jednak do prezentowanego niżej tekstu, to jest on zwycięskim opowiadaniem “Kafkowskiego konkursu literackiego” magazynu Histeria. Mamy tu więc do czynienia ze stylizacją na tegoż autora, więc jest dość specyficznie. Na pewno nie każdemu podejdzie, ale takie są uroki twórczości :)

Na jego podstawie powstało również słuchowisko przygotowane przez kanał YouTube Tchnienie Grozy, który gorąco polecam. Link tu o: https://www.youtube.com/watch?v=nkJbFKCJT9E&t=571s

 

Tradycyjnie, miłej lektury!

 

Post Scriptum

Gratuluję powołania do służby nowym członkom i członkiniom Loży. Demokracja tryumfuje ;)

 

Post Post Scriptum

Dziękuję również za całą pomoc włożoną w korektę, dopracowanie i oszlifowanie tekstu. Uściski dla Belli, Lenah i Funa! :D

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Sprzedawca pasikoników

Czyli dowód na to, że myśleć jest zgubą

 

Ich obecność jest jak zły omen. Przynoszą zgubę gdziekolwiek się pojawiają. Są jak łuna bijąca od pożaru – sama nie płonie, ale zapowiada katastrofę.

Nazywałem siebie samego Poszukiwaczem, odkąd tylko świat odsłonił przede mną swe tajemnice. Jednak, na moje nieszczęście, zrobił to w taki sposób, abym żadnej z nich nie zrozumiał.

Wierzę, że istnieje wskazówka, którą umieścili w tej rzeczywistości – Odpowiedź.

Poszukuję jej wszędzie, gdzie dostrzegam jakąś niezwykłość. Anomalię, piękno, niedoskonałość. Żyję w mieście, miejscu odległym od cudów świata, żeby trudniej mi było szukać. To kara, choć może bardziej środek prewencyjny.

 

***

 

Kiedy wracałem wczoraj do domu, głowę miałem ciężką od przemyśleń i utrapień. Przechadzałem się po mieście, szukając czegoś w starych kamienicach. Zachłannie wyłapywałem każdy szczegół ich budowy, nie wiedząc, co właściwie próbuję znaleźć. Czasem tak mam. Tracę kontekst.

Później, zdaje się, śledziłem klucz ptaków powracających z Afryki. Nie wiedzieć kiedy, zawędrowałem na samą Wyspę – skraj miasta. Zdziwiony zawróciłem. To nie był czas na leżenie w Parku, tylko poszukiwanie! Korzystając ze sposobności, poszedłem wzdłuż rzeki. Ta rozwidla się i plącze, więc podążając z jej biegiem ma się dużo czasu na rozmyślania.

Zawiedziony fiaskiem poszukiwań, ruszyłem na zachód, ku tonącemu w pomarańczowych pieleszach słońcu. Często przyłapuję się na zmierzaniu w tamtym kierunku. Jakby za kopułą nieba czyhał na mnie magnes, włączający się o stosownej porze. Wszak zawsze ciągnie mnie tam, gdzie coś się dzieje, a codzienna śmierć naszej gwiazdy jest zdecydowanie czymś.

 W ten właśnie zagadkowy sposób nogi poniosły mnie pod sam Ratusz. Nie zauważyłem nawet, jak mijam po drodze dwa mosty i ruchliwą jezdnię. Widać naprawdę byłem wtedy gdzie indziej.

Siedziba władz miejskich wydała mi się niezwykle piękna. Te czerwonożółte odbłyski nadawały białej budowli interesującego charakteru. Coś jakby wesoły płomień ogniska, skaczący między drewnami. Jak frywolne harce pląsających blasków.

Zaczarowany widokiem, zatraciłem się na jakiś czas. Nie mogłem oderwać mętnego wzroku od wspaniałych odbić, przeskoków i świetlnych igraszek. Czas jest jak wino w zbyt dużym kielichu. Gdy dostajemy podły trunek, czarka wydaje nam się gigantyczna, a gdy los zaserwuje nam ten wyborny, potężne naczynie staje się naparstkiem.

Właśnie wtedy polewano jak na cudownym bankiecie, a czas przestał mieć znaczenie. Nie wiadomo, ile bym tam jeszcze tkwił, gdyby nie uprzejmość pewnego mężczyzny.

– A co to pan, dobrodzieju, wyprawia?! Jest już późno, pora do domu! – zaczepił mnie, kiedy właśnie z zastoju przestałem odczuwać nogi.

Jego słowa, tak zwyczajne i proste, zaraz wróciły mi przytomność. Odlepiłem wzrok od porytej cieniami nocy wieży Ratusza i spojrzałem na rozmówcę. Był to starszy człowiek, od dawna emeryt. Nosił beżowe rybaczki, trykotową kamizelkę i wyświechtany, rattanowy kapelusz. Sam jednak ubrany byłem tak, że pewnie żaden, nawet najbardziej obszarpany starzec, nie wyglądałby gorzej niż ja.

– Halo? Słyszy mnie pan?

– Słyszę, szanowny budzący! – palnąłem.

– O, to dobrze! Wyśmienicie! Zauważyłem, że dość długo przyglądał się pan Ratuszowi. Wczesny renesans, mówię panu, albo późny barok. Te dwie ciężko idzie odróżnić! A zauważył pan te kończone marmurem lukarny? A tę latarnię, piękną jak samo słoneczko? Czy dopatrzył się pan tutaj niespotykanej symetrii konstrukcji? Fronton lewy jest doskonałym odbiciem prawego, a portal środkowy dzieli budowlę na pół. To zastanawiające, nieprawdaż? – zapytał z nadzwyczajnym przejęciem.

Chwilę trawiłem jego słowa, szukając dobrej odpowiedzi. Mój mózg, wybity z nadanego rytmu, pełzł jak ropucha wyrzucona z ulubionego stawu.

– Rzeczywiście, mości znawco. Mnie jednak urzekły te frymuśne melanże czerwieni, rozgrywające się na wieżycy. – odburknąłem z rozmarzoną manierą. Chciałem chyba zabrzmieć ironicznie.

– Doprawdy? – podjął z zaciekawieniem, zupełnie ignorując przytyk. – No co też pan powie! Jestem tu, na rynku, już tyle lat i jeszcze nigdy nie zwróciłem na to uwagi. Melanże, mówi pan? Tak… To musi być coś wspaniałego! Czy nie zechciałby pan podzielić się ze mną tymi spostrzeżeniami? Wie pan, ja nigdy nie byłem w Paryżu i nie widziałem tyle, co pan. Po pana ubiorze i postrzeganiu świata, mogę mieć pewność, iż rozmawiam z artystą! Na pewno chadza pan, choćby myślami, do Luwru i widzi rzeczy, o jakich ja, maluczki, nie ważyłbym się śnić. Nie tworzy pan? To nie szkodzi! Jest pan wrażliwy na piękno, a tu pierwsza i zarazem najważniejsza cecha prawdziwego sztukmistrza! Nie wierzy pan? Pewno! Musi pan tylko przelać postrzeganie świata na papier czy płótno! Ja tak nie zrobiłem i szczerze żałuję! Pracowałem w fabryce. Ciężka robota, ale uczy dostrzegania. Uczy pokory i zrozumienia. Czy wie pan, o czym mówię?

– Mam pobieżne wyobrażenie… – odparłem poirytowany. – A co pan tu właściwie robi, jeśli można wiedzieć? Jest wiosna, powiedziałbym: wczesna, i wcześnie robi się zimno. Palto zostawiłem w domu, a letni płaszcz nie grzeje tak dobrze. Szukam, proszę pana, ale nie za wszelką cenę. Szukam, by żyć dalej, a nie żyć, żeby szukać!

– Rozumiem, rozumiem… Ja, paniczu, jestem tu tylko sprzedawcą. Zajmuję się handlem, mówiąc ogólnie. O, widzi pan ten stołek? To moja dzierżawa. Nieduża, ale trzeba sobie radzić!

– Widzę tylko stertę słoików. Takich wysokich i grubych, zamykanych gazą. Co pan sprzedaje? – odparłem z nutą gniewu.

– Pasikoniki, królewiczu! Owady, takie polne, mówiąc ogólnie.

– Pasikoniki?! Czy to nie zabawne, mości handlarzu? Ha, ha, ha! Wyborny żart! Doprawdy, ile ktoś zapłacił, aby mi to pan powiedział? Sto, dwieście? Mów zaraz! Powiedz tylko, kto kazał, a już ja się z nim policzę!

–  Ależ o czym mowa?! Mówię samą prawdę, widać jak na dłoni! Siedzę tu codziennie odkąd żyję na rencie. Mój świat bardzo zwolnił, to i ja musiałem przyhamować. Wie pan, jak to jest coś stracić i stać biernie na brzegu wydarzeń? Ja wiem, dlatego tu jestem.

– Wiem, proszę Pana. Straciłem właśnie bezpowrotnie mój cenny czas, który mógłbym spędzić na poszukiwaniach! A czy pan wie, jak ważne są te sprawy? Ważniejsze, niż jakieś tam głupie hobby, jak mówią Anglicy, a czasem i Paryżanie.

Odszedłem wzburzony, rzucając groźby wokoło. Ludzie patrzyli z ukosa, ale wiedziałem swoje. To musiała być podpucha! To musiała być zdrada!

Gdy odchodziłem, zerknąłem raz jeszcze na wieżę. Skąpana była w złocistych odpryskach miejskich latarni. Piękny, wspaniały obrazek. Ujrzałem jeszcze owego mężczyznę. Wpatrywał się oniemiały w cudowny spektakl świateł, jak jeszcze niedawno ja.

W jego twarzy była radość, jakiej przedtem nie widziałem u nikogo innego. Staruszek spojrzał na mnie. Z jego oczu emanowała podzięka i życzliwość.

 

***

 

Wróciłem do domu później, niż się tego spodziewałem, i później, niż byłem tego świadomy. Pracę skończyłem za cztery czwarta, a płaszcz powiesiłem dopiero o jedenastej. Że też tyle czasu może zająć zwykłe poszukiwanie!

Wspomnienia dnia nie pozwalały mi w pełni oddać się nocy. Długo myślałem o tym sprzedawcy. Było w nim coś znajomego. Czułem nieodpartą chęć ponownej rozmowy.

Dla rozbudzenia otworzyłem w sypialni okno, choć zwykle tego nie robię. Poranek przywitał mnie cierpkim orzeźwieniem. Chłód wbijał się aż do kości. Wstałem wraz ze świtaniem – żyję według wskazań astronomicznych. To dzięki nim mam zawsze trzeźwy umysł.

Nie pójdę dziś do pracy. Nie czuję się najlepiej. Myśli są jak choroba – zabijają słabe umysły i wzmacniają silne. Ja nie należę jeszcze do tych odpornych, ale czynię ku temu przygotowania. Właśnie dlatego szukam.

Tak! Praca doczesna musi ustąpić duchowej. Zwłaszcza, kiedy ma się do tego doskonałą okazję! Poszukam starca już dziś, już teraz! Śniadanie także jest materialne, więc i jego muszę się wyzbyć. Czuję bowiem, że jegomość może mi wyjawić Odpowiedź, a Odpowiedzi karmią na wieki.

 

***

 

Wyruszyłem przed szóstą, gdy słońce sączyło się przez sypialniane firanki. Narzuciłem na plecy palto i wyszedłem z domu.

Ranek zdążył już nieco podrosnąć, kiedy wypłynąłem na zdradliwe wody wielkopłytowego blokowiska. Zawsze marzyłem o mieszkaniu w centrum, pośród starych dziejów i z żywą historią jako sąsiadem, ale nie było mnie na to stać. Godne lokum znalazłem dopiero za rzeką. To daleko, ale droga daje mi czas na pierwsze dywagacje. Jest coś odprężającego w tym prostym, naturalnym zmierzaniu do celu.

Pokonałem rzędy skrytych w cieniach poranka domów i kamieniczek, przechodząc niepostrzeżenie dwa mosty. Na obrzeżach, przed Starym Murem, nie ma jednak żadnych życzliwych budynków. Są tylko te nowe, butne i gnuśne. Poczciwe kryją się znacznie dalej, głównie przy Placu.

Mijam przeklęte nadbrzeże jak najszybciej mogę, wybijając się ze zwyczajowego rytmu. Miałem dobry humor, a przecież kto wejdzie między wrony, będzie krakał jak i one”!

 

***

 

Rynek przywitał mnie, życzliwie ukazując idealny obraz Ratusza. Żadnych cieni, żadnych blasków, tylko biel dobrze ugładzonego tynku i wypolerowanego marmuru. Stiuk się nie błyszczał, ale jego matowość dobrze kontrastowała z rybimi ogonami, zdobiącymi dach. Renesans, proszę znawcy, nie późny barok. Zaprawdę, nie da się tego pomylić!

Czy o to chodziło sprzedawcy, kiedy mówił, że byłem w Paryżu? Czy chciał mi dać okazję, abym wykazał się wiedzą? Czy mówiąc o Luwrze miał na myśli to, że potrafię rozpoznać piękno doczesne?

Czy to, że rozpoznałem styl Ratusza cokolwiek zmienia? Słońce nadal będzie tańczyć na gładkich ścianach, dopóki nie odejdzie ostatnia osoba, którą to jakkolwiek porusza.

Nie, to zbyt błahe! Odpowiedzi mają tę naturę, że nie można ich tak zwyczajnie znaleźć! Wszak nigdy żadnej nie znalazłem, ale… To nie może być proste! Wysiłek całego życia nie może być wart jednej rozmowy!

Najpewniej znowu zapadłbym się w bezdrożne myśli o urodzie miejskiej wieżycy, gdybym nie przypomniał sobie prawdziwego celu, w jakim w ogóle stałem na tym placu. Rozejrzałem się, poszukując „kramu” emeryta.

Mimo wczesnej pory, cały Rynek zalewali już przeróżni sklepikarze i ich stoiska. Zaraz zrobiło się tłoczno i duszno, choć mógłbym przysiąc, że wcześniej powietrze było nienaruszalnie rześkie.

Po chwili powolnych i dokładnych oględzin, odnalazłem mego zagubionego starca. Siedział na stołku, wtulony w ścianę jednej z kamienic. Zdawał się tkwić w tym miejscu nieruchomo, wyglądając jak przedziwny posąg. Przed sobą miał pokaźną kolekcję słoików, a w każdym z nich podskakiwał pasikonik.

– Dzień dobry, mości panie! To ja, ten, co chadza po Luwrze, nie będąc w Paryżu, czy też będący w Paryżu, a nie wybierający się do Luwru! – zakrzyknąłem wyzywająco na powitanie. Nie spodziewałem się, że tak zabrzmią te słowa, ale nic nie mogłem poradzić. Zrobiłem to bezwiednie, bez namysłu.

– O, to pan! Naprawdę, cieszę się, że widzę pana takiego, z jakim rozmawiałem wczoraj wieczorem! Wie pan, ludzie rzadko wracają do mnie, pamiętając cokolwiek, co im powiedziałem. Więcej: nie wiem nawet, czy ludzie, których tu później widuję, to wciąż te same osoby. Świat się zmienia, proszę pana, a chcąc pozostać w jego nurcie, trzeba wskoczyć na głębinę! Wiem to po sobie, gdyż stanąłem raz na brzegu i już po chwili nie pojmowałem, co się właściwie dzieje. Rozumiesz, o czym mówię, artysto? – odpowiedział monotonnym głosem. Nie był przejęty, przeciwnie. Uśmiechał się ciepło do gołębia, przechadzającego się pomiędzy jego “towarem”.

– Proszę pana, ja nie jestem artystą! Nie opuściłem nigdy granic tego miasta! Zarzekam się, że jestem taki sam jak pan i nie ma potrzeby zwracania się do mnie w specjalny sposób! – powiedziałem, pochodząc bliżej.

– Przepraszam, paniczu! To, że nigdzie pan nie był, nie znaczy wcale źle. Powiem więcej: nic to po prawdzie nie znaczy! Luwr jest tam, gdzie go pan dostrzega, a cuda tam, gdzie widzi pan wyjątkowość! Niech pan pomyśli: czy nie jest cudem ta wieża? Słońce wystawia swój teatr światła na wszystkich powierzchniach, jednak uwagę przykuwa tylko jedna. Ta jedna, tak bardzo umiłowaną przez Pana.

– To nic nie znaczy. Niewiele pan wie, znawco! To nie późny barok, a renesans! Różnica jest kolosalna!

– Tak, to nic nie znaczy. Tylko nazwy, żadnej duszy… – odparł chropowatym, zanikającym głosem.

– O czym pan plecie?

– A o co pan chciał mnie spytać?

Starzec zerknął na mnie spod ronda rattanowego kapelusza. Muszę przyznać, że tak przeszywającego spojrzenia dawno nie widziałem. Wytrąciło mnie to z równowagi, zaraz jednak przypomniałem sobie o prawdziwym celu mojej wizyty.

– Mówił pan, że sprzedaje pasikoniki. Dlaczego?

– Bo schodzą, mości ciekawy. W dzisiejszych czasach nie można już czegoś robić, jeśli się nie sprzedaje, a nie można sprzedawać, nie osiągając zysku. To proste, i jeśli się pan z tym nie zgadza, to radzę nie mówić tego tak głośno, jak teraz. Oni nie lubią, jak się ich krytykuje, choćby nawet słusznie.

– Mówi pan zagadkami! Ile to już pan sprzedaje i, pytam raz jeszcze, po co to robi?

– Siedzę tu odkąd wypoczywam, to jest, kilkanaście dobrych lat. Co dzień przychodzi tu jakiś klient, wypytuje o mój towar, kupuje i odchodzi. Zawsze tak, zawsze w tej kolejności.

– Doprawdy? I nie zadają pytań podobnych do moich? – spytałem z niedowierzaniem. Coraz trudniej było mi opanować garnący się na usta sarkazm.

– Powiedziałbym nawet, paniczu, że takie same! Czasem mam wrażenie, że sprzedaję historię życia, a nie świerszcze…

– Nie, proszę pana! Sprzedaje pan litość w formie owada zamkniętego w słoiku! Czy nie myśli pan, że ludziom żal patrzeć na tak nędznego, poczciwego starucha jak pan? I czy niepodobna, że ze zwyczajnej ludzkiej litości i życzliwości kupują te biedne pasikoniki? – wybuchłem.

– Wiedziałem, że powie pan w końcu coś podobnego… Tacy jak pan zawsze to mówią! Ale potem wracają i z uśmiechem zamawiają kolejne słoiki! Jak pan to wytłumaczy, hę?

– To proste, szarlatanie! Po zaspokojeniu swojej potrzeby dobra ludzie wracają, chcąc sobie przypomnieć, jacy są wspaniali i wielkoduszni. Nie dość, że tanią litość – wystawiasz tu zaspokojenie narcyzmu! Jest pan jak sprzedawca narkotyków – a oni chcą więcej, więcej i więcej!

Ostatnie zdanie wykrzyczałem mu prosto w twarz. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale nagle poczułem głęboką odrazę do tego człowieka. Starzec tylko na mnie spojrzał i uśmiechnął się krzywo. Cały tłum, który zgromadził się dotąd przy Ratuszu, naraz przystanął i obrócił się w moją stronę.

Poczułem się jak rażony piorunem. Setki twarzy wlepiało we mnie swój chciwy, nienawistny wzrok. Każdy szczerzył się, jakby chciał mnie rozszarpać. Z ich ust toczyła się piana, a oczy zaszły krwią. Nie to było jednak najgorsze, nie ich wygląd. Przywykłem już do tego, że nieżyczliwi ludzie nagle stają się brzydcy i jakby potworni. Nie, to przez to, że każdy niósł przed sobą pękaty słoik, wewnątrz którego obijał się pasikonik.

 

***

 

Błyskawicznie zerwałem się do biegu. Popędziłem przez stary most. Później bulwarem, aż do następnego. Gnałem jak burza.  Tylko kilka razy obróciłem się za siebie. Nie gonili mnie, a przynajmniej nie dostrzegłem żadnego pościgu.

Rzuciłem ostatnie spojrzenie na wieżycę Ratusza. Skąpana była w ostrych jęzorach słońca w zenicie. Wyglądała jak wystająca z płonącego stosu gałąź brzozy. I to jednak był późny barok…

Wszyscy ludzie, których dalej mijałem, mieli ten sam wyraz twarzy jak staruch i ci z rynku. I każdy, choć przeciskałem się przez setki, tysiące osób zmierzających o tej porze do pracy, miał przed sobą ten przeklęty słój z szalejącym wewnątrz świerszczem.

Świat zatrzymał się w miejscu. Gdziekolwiek nie byłem, dokądkolwiek nie pobiegłem, wszystko i wszyscy byli zamrożeni w czasie. I nie tak zwyczajnie, jak na zdjęciu, gdzie można uchwycić konkretny moment. Nie, każdy przestawał robić wszystko, co dotąd robił, i wpatrywał się we mnie z tym obrzydliwym, natarczywym uśmieszkiem.

Samochody, kawiarnie, a nawet wojewódzki szpital i komenda straży – na mój widok zamierały absolutnie.

 

***

 

Udało się. Ostatnich czterech tarasowało wejście na piętro, więc musiałem ich zepchnąć ze schodów. Co dziwne, usłyszałem tylko pękające szkło.

Jak to zwykle bywa, klucze wypadały mi z ręki, źle wchodziły do zamka. Robiły wszystko, żebym tylko nie mógł ich przekręcić.

 Byłem zmachany wbieganiem na samą górę bloku – mieszkam na ostatnim, dziesiątym piętrze. Gdy wreszcie otworzyłem bramę mego azylu, władowałem się z impetem do środka. Ostatkiem sił zatrzasnąłem za sobą drzwi. Później cały świat stracił wszelkie barwy i odcienie. Kontur świata zlał się w jedną, bezkształtną plamę. Przestałem słyszeć, przestałem czuć, aż ostatecznie z głowy uciekły mi wszystkie myśli.

 

***

 

Ocknąłem się z okropnym bólem głowy. Czułem, jakby stado rozjuszonych świerszczy skakało mi wewnątrz czaszki. Kiedy tylko moja świadomość się wyklarowała, spróbowałem wstać. Szło całkiem nieźle, ale zaraz znów opadłem.

Gdy bowiem odzyskałem słuch, moje uszy przeszył nieprzyjemny, jednostajny zgrzyt. Trochę minęło, zanim poprawnie rozpoznałem dźwięk. Nie był on sam w sobie straszny ani specjalnie denerwujący.

Po całym mieszkaniu rozchodziło się głośnie cykanie. Cyk, cyk, cyk, cyk… I tak w kółko, jak na polu pod wieczór. Przywarłem zrazu do podłogi, gdyż wiedziałem, że nie znaczyło to dla mnie nic dobrego.

Rozejrzałem się, jednak niczego podejrzanego nie uświadczyłem. Ciągle tylko cyk, cyk, cyk…

Postanowiłem wstać i ostrożnie podejść do okna. Najbliższe było w kuchni. W razie czego mogłem znaleźć bezpieczne schronienie za lodówką. Przeczołgałem się kawałek po zimnych kafelkach, usiłując nie unosić ciała choćby na centymetr.

Po chwili byłem już przy lodówce. Leżałem w taki sposób, że nawet gdyby ktoś wystrzelił do mojego mieszkania rakietę, byłbym bezpieczny. Chłodziarkę miałem ołowianą, starego typu. Można by w niej przetrwać bombardowanie.

Powoli wstałem, starając się być cały czas wtulonym w metalową ściankę. Szczęśliwie nie należę do osób wyższych, więc głowa nie wystawała mi ponad chłodniczą szafę.

Po chwili całkowitego bezruchu postanowiłem zrobić test. Ostrożnie i jeszcze wolniej wystawiłem na pastwę czystego widoku rękę. Zamknąłem oczy, oczekując Bóg wie czego, chyba bólu.

Co dziwne, nic specjalnego się nie stało. Jedynie cyk-cykanie było żywsze i dochodziło bardziej zza okna niż z zewsząd. Wyrażało zaciekawienie, a może nawet podekscytowanie.

Teraz już byłem tego pewien. To do mnie należał pierwszy krok. Nie mając nic do stracenia, wychyliłem się cały z bezpiecznego schronu i dziarsko ruszyłem do okna.

 

***

 

Spodziewałem się tego, co zobaczyłem przez moje stare okno. Obraz był jasny i klarowny, ale należał do takiego surrealizmu, którego nigdy nie chciało by się ujrzeć na żywo…

Zobaczyłem ulicę, którą codziennie zmierzam do pracy. I ten sam plac, na którym przekupnie wystawiają swoje warzywa i owoce. Zwyczajna zdawała się też droga – zaniedbana, czteropasmowa asfaltówka, bardziej już szara niż czarna.

Każdą wolną przestrzeń, jaką tylko mógłbym nazwać i sobie wyobrazić, wypełniali ludzie. Wszyscy oczywiście wpatrywali się we mnie. Z wysokości dziesięciu pięter trudno mi było dojrzeć szczegóły, ale jedno się odznaczało. Każdy miał nad głową szklany słój, wewnątrz którego skakały pasikoniki. No i to cykanie. Jakby karabin maszynowy wypuszczał serię tuż nad moją głową.

Cyk – cyk – cyk – cyk – cyk – cyk

Oszołomiony, wlepiałem wzrok w tę abstrakcyjną scenę. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że wszystkie osoby zgromadzone w „roju” zaczęły dygotać. Najpierw spokojnie, kołysząc się lekko. Później zaś wszyscy skręcali się jak przy ataku padaczki, wciąż jednak stojąc na nogach.

Nie wiem, ile czasu minęło, zanim zdałem sobie sprawę, że nie słyszę kakofonii świerszczy. Było to tym dziwniejsze, że pasikoniki ogarnęła furia. Zaczęły nawet zostawiać zielone ślady na ściankach słoików. Najwyraźniej przeszły na tak wysokie tony, że przestałem cokolwiek słyszeć…

I wtedy, zupełnie nagle, wszystko ucichło. Ludzie przestali się trząść, owady, zapewne martwe, przestały szaleć. Nastał spokój, z rodzaju tych obecnych przed burzą.

Tak jak myślałem i zdołałem przewidzieć, pojawił się on. Sprzedawca. Wystąpił na sam środek placu. Rattan, trykot i rybaczki. Wszystko było w nim normalne i dziwne jednocześnie. Obce i znajome. Poczciwe i ohydne.

Chyba wiedział, jak się ustawić, bym miał jak najlepszą perspektywę. Otumanieni ludzie rozstąpili się, formując dookoła okrąg. Z góry wyglądał jak zakrętka słoika.

Starzec spojrzał w moją stronę, zamknął oczy, i przemówił. Odezwało się tysiące głosów, nastrajając i synchronizując w jeden, konkretny przekaz:

 

„Dziękuję, Poszukiwaczu! Teraz już wiem i znalazłem Odpowiedź, której szukałem znacznie dłużej niż ty. Uwolniłeś mnie, choć z pewnością nie było to twym celem.

Zrozumiałem słowa, które zmieniły mój świat. Świat, który sukcesywnie odzyskiwałem, zamykając fantazje innych ludzi w słoikach. Z tobą jednak nie udała mi się ta sztuka. Byłeś w Paryżu, przechadzałeś się po Luwrze. Jesteś mi równym.

Jai guru de va!”

 

***

 

Pożeracz dusz krążył więc od miasta do miasta, zagarniając następne ofiary, a Poszukiwacza zamknął w mieszkaniu na dziesiątym piętrze. Uczynił z jego bloku więzienie ostateczne. Tytaniczną wieżę, górującą nad zgliszczami znanego dotychczas świata.

Sprzedawca pozostawił też Ratusz, aby wiecznie mógł oglądać zachody i wschody słońca rozgrywające swe pyszne spektakle na jego białych łukach, lukarnach, wykuszach i ścianach. I tak, to był renesans. Wczesny, z rąk mistrza Berniniego.

Po eonach uśpienia, Poszukiwacz w końcu znalazł w sobie Odpowiedź. Zaskoczyła go tak bardzo, że sam nie mógł przypomnieć sobie toku myślenia, dzięki któremu na nią wpadł.

Oszołomiony wciąż trwa, kontrolując dziecko swej wybujałej żądzy wiedzy. Nieświadomy własnej roli we Wszechświecie i wciąż poszukujący nieistniejących prawd, tworzy cały czas nowe i nowe pasikoniki, które skrupulatnie wyłapuje Sprzedawca.

Koniec

Komentarze

Moją opinię już znasz. Jestem pod wrażeniem oddania stylu i klimatu kafkowskiej prozy. Jeszcze raz gratuluję :) Dodaj tylko odstępy między gwiazdkami a tekstem, żeby było elegancko :D

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Ta jest sir! Tak dawno mnie tu nie było, że już zapomniałem etykiety ;)

Jai guru de va!

Ja ten tekst to skądś znam… :P

Możliwe, możliwe… Wrzucił bym wcześniej, ale chciałem nabrać nieco dystansu od lipcowej Histerii. No żeby było fair :)

Jai guru de va!

Dobra, Count przeczytał. Na wstępie ze wstydem oznajmię, że Kafki nie czytałem, choć Proces już od jakiegoś czasu czeka w kolejce.

Tytuł dobry, a początek interesujący, więc wejście w tekst nie stanowiło problemu. Później było trochę gorzej – rozumiem, że to styl Kafki, który starałeś się naśladować, ale tekstu zbyt “wartko” niestety się nie czyta… Są również pewne problemy z tempem akcji – jest zbyt wolne i monotonne.

Dobrze wypadły natomiast opisy, które skutecznie stymulowały immersję i przedstawiony przez Ciebie świat wydał mi się dość wiarygodny. Postać sprzedawcy pasikoników frapująca, Poszukiwacz trochę gorszy – co on taki rozkojarzony łazi po tym mieście? Zakochał się czy co? ;P

W zakończeniu odzyskujesz formę. Nie jest ono szczególnie odkrywcze (co najwyżej wykorzystanie pasikoników), ale przedstawione w niezły sposób, no i treściwie. Tempo jest lepsze i od razu tekst zdaje się ciekawszy.

Reasumując – trochę się nudziłem, a lektura do najpłynniejszych nie należała, ale w sumie to ciekawy tekst. Być może bardziej docenią go ludzie ceniący prozę Kafki.

 

Trzym się. Na koniec krótka lista błędów:

Tych dwóch ciężko idzie odróżnić!

“Te dwie”? Mówisz wszak o epokach…

Doprawdy, ile ktoś zapłacił, aby mi to Pan powiedział?

Tutaj i gdzieś jeszcze, parę akapitów dalej. Z małej litery w dialogach ;)

Kiedy tylko moja świadomośćsię wyklarowała, spróbowałem wstać.

Zapodziałeś spację.

Zwyczajna zdawała się też droga – zaniedbana, czteropasmowa asfaltówka, bardziej już szara[-,] niż czarna.

Bez przecinka, to nie zdanie złożone.

Świat, który sukcesywnie odzyskiwałem, zamykając fantazję innych ludzi w słoikach.

Literówka

Zaskoczyła go tak bardzo, że sam nie mógł przypomnieć sobie toku myślenia, dzięki któremu nań wpadł.

“Na nią”. Nań znaczy “na niego” i osoby niestety nie można zmienić :/ Choć to fajne słowo, rozumiem, dlaczego chciałeś go użyć ;D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ja ten tekst to znam z tego portalu ;D nie betowałam tego czasem? :)

Dziękuję Hrabio za Twój czas! :)

Zaczynając przygodę z miniaturami Kafki również miałem problem z niepłynnością akcji, ale później się przyzwyczaiłem. Taki miał styl, co starałem się oddać jak najlepiej.

Oczywiście mnie to nie broni ani nie usprawiedliwia, bo przecież przeczytałeś opowiadanie moje, a nie prażanina. Dzięki za wszystkie błędy i wskazówki – zabieram się do poprawek! ;)

 

Również się trzymaj! :)

 

Oj Bello, nie zrozumiałaś mnie! Pamiętam o Twojej pomocy jak najbardziej, ale beta była robiona cichcem, coby nie złamać regulaminu konkursu. Chciałem utrzymać pozory ;D

Trochę już jednak minęło, wiec dodałem do przedmowy odpowiednią klauzulę. Wybacz :)

Jai guru de va!

Dobrze napisany, choć faktycznie bardzo monotonny tekst. Szczególnie nużyły mnie opisy miasta, których było dużo, a nie wnosiły nic nowego. Ale rozumiem, że tak to było zaplanowane, by odwzorować styl Kafki.

Na plus – bardzo spodobał mi się pomysł i wszystko, co związane z pasikonikami. Trzeba przyznać, że opowiadania z tymi insektami jeszcze nie czytałam :) Bardzo ładne zakończenie.

Żałuję, że nie mogłam przeczytać tego opowiadania napisanego twoim głosem, Rokitniku. Mimo wszystko biblioteka się należy.

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Dziękuję bardzo za dobre słowo i punkcik do biblioteki. Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu!

Polecam się na przyszłość :)

Jai guru de va!

Jai guru de va!

Ja się nie gniewam, po prostu zastanawiałam się, skąd znam to opowiadanie :D Serdecznie gratuluję wygranej w konkursie :)

Ach, no tak, wiedziałam, że czegoś zapomniałam. Gratuluję, Rokitniku :)

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

Nawet nie przypuszczałem, że się gniewasz. To “wybacz” to tak dla etykiety :D

Dziękuję za gratulacje. Moje najnowsze opowiadanie będziesz mogła przeczytać w nowym numerze Histerii. Tym razem wyróżnienie :)

Jai guru de va!

Czytałem już w Histerii, w której zresztą również byłem z opowiadaniem Przesłuchanie. 

Co do samego tekstu, to jest kafkowski klimat, jest ciekawy pomysł i dobre zakończenie. Styl miejscami kuleje, ale nie utrudnia czytania. Gratuluję zwycięstwa w konkursie i publikacji :)

Dzięki!

Jak wiesz, dziś będę miał następną :) Jeśli chcesz, napisz mi później na privie co sądzisz o tym nowym opowiadaniu. Zanim je wrzucę na Portal minie trochę czasu…

Jai guru de va!

Dobrze napisany tekst, ale strasznie monotonny. Do drugiej rozmowy z handlarzem pasikoników czułem się jak przedzierający przez chaszcze podróżnik. Potem było kapkę lepiej, ale nadal nużąco :P Choć w fabuła niezgorsza, to niestety jak dla mnie zbyt wysoko lata po niebie. Cóż, bywa.

Z Kafki czytałem jedynie Proces i, choć uwielbiałem tematykę, wydawało mi się ono strasznie przegadane. Wolałem Orwella. Pewnie stąd i opowiadanie mnie nie zachwyciło.

Podsumowując: styl niestety nie dla mnie, dlatego nie potrafię ocenić pozytywnie tego koncertu fajerwerków. Ale nie wątpię, że i na niego znajdą się amatorzy ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No nic, dzięki za Twój czas. Do następnego, jak to mówią ;)

Jai guru de va!

Jak tylko przeczytam dam znać :)

Czekam z niecierpliwością :)

No i dzięki za punkcik!

Jai guru de va!

Nieco nużące opowiadanie, ale dało się przeczytać bez większej przykrości. Opowieść z pewnością nietuzinkowa i ze swoistym klimatem, co doceniam. Pasikoniki na pewno zapadną mi w pamięć, ale czy za jakiś czas będę umiała powiedzieć, co robiły w Twoim opowiadaniu – poza tym, że były zamknięte w słoikach – dzisiaj nie umiem powiedzieć.

No i gratuluję Ci, Rokitniku, zwycięstwa w konkursie! ;D

 

Musi pan tylko prze­lać po­strze­ga­nie świa­ta na pa­pier czy szta­lu­gę! –> Obawiam się, że na sztalugę niczego nie da się przelać.

Sprawdź w słowniku, co znaczy sztaluga.

 

Co pan sprzedaje? – odparłem z nutą gniewu.

Pasikoniki, królewiczu! Świerszcze, takie polne, mówiąc ogólnie. –> Pasikoniki i świerszcze to różne owady. Ten błąd popełniasz jeszcze pod koniec opowiadania.

 

I czy nie po­dob­na, że ze zwy­czaj­nej ludz­kiej li­to­ści i życz­li­wo­ści ku­pu­ją te bied­ne pa­si­ko­ni­ki? – wy­bu­chłem. –> I czy niepo­dob­na, że ze zwy­czaj­nej ludz­kiej li­to­ści i życz­li­wo­ści ku­pu­ją te bied­ne pa­si­ko­ni­ki? – wy­bu­chnąłem.

 

Cały tłum, jaki zgro­ma­dził się dotąd przy Ra­tu­szu… –> Cały tłum, który zgro­ma­dził się dotąd przy Ra­tu­szu

 

Przy­wy­kłem już do tego, że nie­życz­li­wi lu­dzie nagle stają się brzyd­cy i ja­ko­by po­twor­ni. –> Przy­wy­kłem już do tego, że nie­życz­li­wi lu­dzie nagle stają się brzyd­cy i ja­k­by po­twor­ni.

Sprawdź w słowniku, co znaczy jakby, a co jakoby I/ jakoby II.

 

Przy­war­łem zrazu do ziemi… –> Przy­war­łem zrazu do podłogi

Nie przypuszczam, aby bohater miał w mieszkaniu klepisko.

 

Chło­dziar­kę mia­łem oło­wia­ną, sta­re­go typu. –> Co to jest ołowiana chłodziarka?

 

Spo­dzie­wa­łem się tego, co zo­ba­czy­łem przez moje stare, so­cre­ali­stycz­ne okno. –> Jak wygląda stare, socrealistyczne okno?

 

Otu­ma­nie­ni lu­dzie roz­stą­pi­li się, for­mu­ją do­oko­ła okrąg. Z góry wy­glą­dał jak za­kręt­ka sło­ika. Spoj­rzał w moją stro­nę, za­mknął oczy, i prze­mó­wił. –> Czy dobrze rozumiem, że okrąg spojrzał, zamknął oczy i przemówił?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po zastanowieniu stawiam primagrodzki stempel. Mam chyba podobnie jak Kam – co prawda tekst nie jest w moim guście, ale trudno odmówić mu jakości. Podczas pisania byłeś konsekwentny w realizacji zamysłu, a więc opko na bibliotekę zasługuje :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Czytałem już w Histerii i słuchałem na youtubie. 

Gratuluję zwycięstwa :). 

Tekst chwyta przede wszystkim pasikonikami, które są na tyle intrygujące, że chce się dowiedzieć o co z nimi chodzi. Mnie jednakże opowiadanie nieco znużyło, siadło napięcie. Ale i tak oceniam całokształt na plus. 

Pozdrawiam :)

Mam podobnie jak Hrabia – Kafki nie czytałam, czeka w kolejce.

Sam tekst nie uwiódł – zbyt monotonny, ale podobno Kafka tak ma, więc to pewnie zaleta. Jest jakość, chociaż styl nie w moim typie.

Fajny pomysł z pasikonikami, szkoda, że nie było więcej o nich.

Przyłączam się do gratulacji. :-)

Trzeba przyznać, że opowiadania z tymi insektami jeszcze nie czytałam :)

Kam, chyba w konkursie pirackim coś było o pasikoniku. No i pewnie biblijne teksty o szarańczy można podciągnąć pod ten temat. ;-)

Babska logika rządzi!

Dwa miejsca zabrzmiały dla mnie dysonansem:

 

Jak to zwykle bywa, kluczyki wypadały mi z ręki, źle wchodziły do zamka.

 

Kluczyki, to wiesz, do skrzynki na listy, szafki, ewentualnie samochodu, może do walizki, nawet takiej z maszyną do pisania, ale do domu to jednak klucze. Chyba, że dom traktujemy niepoważnie, bo to jakiś domek lub chatynka, ale u Ciebie chyba jednak poważnie.

 

I drugie:

 

Spodziewałem się tego, co zobaczyłem przez moje stare, socrealistyczne okno.

 

Co to jest socrealistyczne okno? Socrealizm kojarzyłem, dotąd z nurtem w sztuce, nie technologią wyposażenia domowego. Wiesz, krzepcy robotnicy, zwykle ustawieni z profilu, proste nosy, marsowe oblicza, ręce wzniesione, ponadto nowoczesne fabryki, szerokie aleje do pochodów, przerośnięte, niefunkcjonalne budowle. Tak ogólnie siermiężność, ale marksistowska, raczej miejska niż wioskowa. Ale okna?

 

A tak ogólnie mi się podobało, choć do kafkowskiego stylu brakuje mi przytłaczającego zakończenia. Prezentujesz niemiłe, uciążliwe i ontologiczne. A tu tej jednostce uwięzionej trzeba byłoby tak dokopać, żeby leżała, nawet na kwik się nie zdobywając.

Ale to może tylko moje wrażenie.

 

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Dziękuję wszystkim za opinie!

 

Do Reg:

Jak zwykle we wskazywaniu błędów nie zawodzisz i chwała Ci za to! :)

Mam jednak dla Ciebie jedno wytłumaczenie. Niegdyś (od lat czterdziestych do sześćdziesiątych) lodówki były robione ze stopów ołowiu, stąd komentarz, że “można by w niej przetrwać bombardowanie”. To taka mała aluzja do niesławnej sceny z Indiany Jonesa ;)

Do Jastka:

Z kluczykami się zgadzam – poprawię, ale socrealistyczne okno zostało użyte umyślnie i moim zdaniem poprawnie. Chodzi o skrót myślowy, gdyż miałem na myśli toporne i źle zamontowane framugi montowane w budynkach socrealistycznych. No chyba, że mój tok rozumowania jest błędny, wtedy zamienię :)

 

Pozdrawiam wszystkich i dzięki za punkty do biblioteki!

Jai guru de va!

Dziękuję Ci, Rokitniku, za uznanie i za wyjaśnienie o lodówkach, i bardzo się cieszę, że uwagi okazały się przydatne. ;)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ależ nie ma za co! ;)

A co sądzisz o moim wytłumaczeniu “socrealistycznego okna”? Mogę się przecież mylić, a zależy mi, żeby było poprawnie :)

Jai guru de va!

Okno jest fajne. Jeszcze można je interpretować jako ramy socrealistycznego obrazu. :-)

Babska logika rządzi!

A co sądzisz o moim wytłumaczeniu “socrealistycznego okna”? Mogę się przecież mylić, a zależy mi, żeby było poprawnie :)

Nie wydaje mi się, Rokitniku, aby to było dobre określenie. Mieszkam, tak jak Twój bohater, w bloku z wielkiej płyty i nigdy nie przyszło mi do głowy, że miałam w mieszkaniu socrealistyczne okna. Owszem, były drewniane, po czterdziestu latach stały się nieszczelne i trzeba je było wymienić, ale z socrealizmem nie miały nic wspólnego. Przejdź się kiedyś po osiedlu z wielkiej płyty, na pewno znajdziesz jeszcze bloki, w których nie wszystkie okna zostały wymienione. Przyjrzyj się tym starym i spróbuj uzasadnić, dlaczego uważasz, że są socrealistyczne, podczas kiedy to tylko stare okna.

Na pewno w Twoim mieście znajdą się także kamienice wzniesione jeszcze przed wojną. Czy jeśli zauważysz, że są w nich stare, spaczone wiekiem okna, także powiesz o nich, że są socrealistyczne?

Za SJP PWN: socrealizm «kierunek w literaturze, filmie i sztukach plastycznych, ściśle związany z doktryną stalinizmu, głoszący zaangażowanie polityczne i ideowe sztuki»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, jakoś tak spodobało mi się to połączenie wyrazowe ;)

Ciekawa uwaga z obrazem – opis okolicy Poszukiwacza rzeczywiście przywodzić miał na myśl taką smutną architekturę PRL-u. [Kto był na opolskim Zaodrzu ten wie :D]

 

Reg, dzięki za uwagę. No cóż, właśnie takim osiedlem jest to inspirowane! Sam nie wiem… Jest coś dla mnie w tych meblach i futrynach PRL-u wyjątkowego. Jakaś taka nieokreślona właściwość, która sprawia, że nie są po prostu stare, ale… no właśnie, jakie? Ta zagwozdka nie dawała mi spokoju, więc użyłem takiego właśnie określenia.

Szanuje Twoją opinię, ale nie wiem co z tym zrobić. Przemyślę sprawę…

Jai guru de va!

Rokitniku, jeśli mogę zasugerować – staraj się nie stosować w opowiadaniach sformułowań i określeń, co do których nie masz pewności, że zostaną użyte prawidłowo, choćby nie wiem jak bardzo Ci się podobały. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wiem… Ale to mi się tak bardzo, bardzo! :D

Pomyślę co z tym potworkiem zrobić – tak to opowiadanie zostało opublikowane, więc “oryginał” nie zginie :)

Jai guru de va!

No tak, jednak w przyszłości bądź rozważniejszy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Co do tych okien, choć to margines opowiadania, wcale niewarty wielkiej uwagi, ledwie drobnej korekty, to czemu nie:

peerelowskie albo socjalistyczne lub z nazwiska bierutowskie czy gierkowskie. Określają pochodzenie z danej epoki.

Choć w tym stylu najbardziej podobałyby mi się gomułkowskie, przez dodatkowe znaczenie, gomółki jako prymitywnego okna. Ostatecznie Gomułka zyskał miano gnoma.

Pamiętam te okna. Wprost dla proletariuszy, łączyły ich powszechną tandetą.

Ale ponieważ stawiasz na końcowe uwięzienie bohatera to możesz zawsze spróbować czegoś takiego: w stylu obozowym a jeszcze lepiej przez mocniejszy przekaz: łagrowym.

 

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Hmm… Przyjrzałem się temu akapitowi. Co powiecie na taki mały eksperyment?

Jai guru de va!

Zdecydowanie lepiej, Rokitniku, ale wybacz, zachwytu i tak nie budzi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciężko wzbudzić zachwyt jednym zdaniem… No, ale grunt, że lepiej :)

Jai guru de va!

O, mnie też to okno gryzło, miałam o nim napisać, ale czytałam w drodze.

A nawiązanie do Indiany Jonesa rozpoznałam XD

www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/

No to się cieszę, bo lubię umieszczać takie smaczki w opowiadaniach. Okno już wyremontowane ;D

Podpowiem, że sama tajemnicza sentencja Sprzedawcy to oczko puszczone do fanów muzyki. Ciekaw jestem, kto pierwszy rozgryzie o co chodziło :)

Jai guru de va!

Ładne, momentami wydało mi się poetyckie w taki bardzo dojrzały sposób.

Urzekła mnie np. fraza:

Poszukuję jej wszędzie, gdzie dostrzegam jakąś niezwykłość. Anomalię, piękno, niedoskonałość.

Nie będę udawał, że zrozumiałem końcówkę, ale szczerze mówiąc większe wrażenie zrobiły na mnie postaci i motywy (nie tylko pasikoniki, bo też i ratusz) niż sama fabuła. Troszkę przeszkadzała trudność w umiejscowieniu akcji (geograficznie i w czasie). To chyba główna przyczyna dla której tak razi to wyskakujące nagle socrealistyczne vel peerelowskie okno.

Technicznie – zgrzytają gdzieniegdzie pojedyncze słowa, sprawiające wrażenie użytych nie do końca świadomie (np. zdanie “Te czerwonożółte rykoszety nadawały białej budowli iście zajmującego charakteru”). Brakuje didaskaliów w tym długim dialogu, zaczynającym się od “Rzeczywiście, mości znawco” – można się pogubić, kto w danym momencie mówi, tym bardziej, że język obu bohaterów jest podobny. Spójrz jeszcze na sam początek – rytm pierwszych czterech zdań jest nieco zbyt monotonny. Ale poza tym, uwzględniając oczywiście planowaną stylizacje, to bardzo ładnie napisany tekst.

Gratuluję wygranej i publikacji.

 

Dziękuję za gratulacje i słowa uznania! :)

Pisząc to opowiadanie zależało mi, żeby czas i miejsce akcji nie było określone. Chciałem dzięki temu sprawić, aby każdy czytelnik wyobrażał sobie i interpretował to miejsce inaczej. Nie wiem, czy mi się to udało, ale taki był zamysł.

W każdym razie, zrezygnowałem z przymiotników przy wspomnianym oknie. Nic to nie wnosi ciekawego, a psuje odbiór.

Poprawię też te “rykoszety”. Pisząc ten tekst chyba udzielił mi się nastrój Poszukiwacza. Chciałem lekko nagiąć sens niektórych wyrazów, przeinaczając je zupełnie… Szczęśliwie w innych opowiadaniach rzadko mi się to zdarza :)

Co powiesz na nowy początek? Chyba nawet bardziej pasuje.

 

Dzięki za cenne porady i opinię – to przez takie komentarze jak Twój cały czas się rozwijam! :)

 

Pozdrawiam serdecznie.

Jai guru de va!

“Rykoszety” były mylące, ale zwróciłem w tym zdaniu uwagę też na “iście zajmujący”. Słowo “iście” powinno poprzedzać przymiotnik oznaczający coś o znacznym nasileniu danej cechy, “zajmujący” jest w moim przekonaniu zbyt “letnie” żeby wchodzić w taki związek frazeologiczny.

W początkowym akapicie wciąż nuży mnie monotonia rytmu. To drobiazg, ale chciałbym, żeby początek opowiadania był jednak dopracowany pod każdym względem. Osobiście, połączyłbym trzecie i czwarte zdanie myślnikiem.

Z tym przymiotnikiem przy oknie to chyba dobra decyzja, skoro cały czas unikasz osadzenia akcji w konkretnym miejscu i czasie, tamto określenie psuło efekt.

Dzięki za podpowiedź – wprowadziłem myślnik i rzeczywiście wygląda to lepiej.

Iście nieszczęsne rykoszety także wziąłem na warsztat. Teraz już chyba ujdzie :)

Jai guru de va!

Gdzieś do 80% taka urodziwa, poetycka opowieść. Język tak fajnie stylizowany na mniej więcej przełom XIX i XX w. Nawet mi to przypominało trochę wczesnego Knuta Hamsuna. To potężny komplement z mojej strony. Do chwili powtórnej rozmowy narratora ze sprzedawcą pasikoników (włącznie) wrażenia jak najbardziej pozytywne

Popsuła to wszystko końcówka. Jest dla mnie niezrozumiała i nie trzyma się kupy. Wygląda to, jakby Autor nie miał dobrego pomysłu na zakończenie, albo pod koniec śpieszył się. Może trzeba było jeszcze pozwolić opowiadaniu płynąć.

Wyłapałem dwa niuanse, które zwróciły moją uwagę.

Ratusz nazwany jest “siedzibą władz grodzkich”. Ratusz to ze swojej istoty, od zawsze, siedziba władz miejskich. Ewentualnie, gdy chodzi o niektóre większe miasta, władze miejskie mogą zajmować się jednocześnie sprawami grodzkimi. I tak jednak na ratusz nikt nie mówi “siedziba władz grodzkich”, ale “siedziba władz miejskich”. Sprawy miejskie to podstawowe kompetencje każdego ratusza.

Gdzieś na początku jest takie porównanie “jak orgietka pląsających blasków”. Orgietka to przede wszystkim zdrobniale orgia. Wiem, że również jakaś inna frywolna zabawa. Niemniej przeczytanie “orgietka” w pierwszej kolejności nasuwa mi skojarzenie z orgią. I na pewno nie tylko mi. Stąd nie pasuje do poza tym tak poetyckiego, wygładzonego języka opowiadania. A nie można by napisać, bo ja wiem, np “dokazywania”, “harce”?

Pozdrawiam Autora!

Cześć!

Dziękuję bardzo za Twój czas i merytoryczną krytykę! Dzięki takim ludziom jak Ty Fantastyka.pl jest tak wyjątkowym miejscem! :)

  1. Zwróciłeś uwagę na problem, z którym borykali się już poprzedni czytelnicy – stylizacja. Pisząc to opowiadanie założyłem sobie wykorzystanie modelu Franza Kafki. Czytając jego dzieła miałem wrażenie, że groza, niepokój i nieprzyjemny dysonans wynikają z połączenia poetyckości i romantyczności przedstawionych sytuacji z dalszą fabułą. Dlatego też posłużyłem się (może nie najbardziej udanym) zabiegiem skontrastowania zakończenia z pozostałą treścią. Taki przynajmniej był zamysł. Oczywiście mnie to w żaden sposób nie broni. Nie jestem Prażaninem i moje opowiadanie powinno być czytane i odbierane bez kontekstu. Jeśli czytelnicy mają takie odczucia jak Ty, to jest to tylko moja wina i nie mogę się zasłaniać konwencją…
  2. Zaś co się tyczy ratusza, to mnie zaciekawiłeś. Ten niuans całkowicie umknął mi, edytorom, jak i poprzednim czytelnikom. Chylę czoła i zabieram się do poprawek! :)
  3. Te “orgietki” wynikają z samej kreacji postaci Poszukiwacza. Zauważ, że jest on “lekko” rozkojarzony i rozmarzony. Często myli pojęcia, nie używa ich właściwie. Tworzy rozbudowane poetyckie opisy, choć sam myli renesans z barokiem… Ale skoro to jedno słowo burzy odbiór, zamienię je na coś lżejszego, choć równie artystycznego :)

Również pozdrawiam!

Jai guru de va!

Ehh, i jak tu ocenić tekst, kiedy tylko jedna połowa przypada do gustu?

 

Przez początek przebrnąłem z trudem, rozumiejąc mało. Nie chciało mi się czytać dalej, bo i tak nie wiedziałem, co przeczytałem wcześniej. No czasami tak bywa. Wymęczyłem się.

Na szczęście, tak to fajnie sobie wymyśliliśmy, że całość to połowa i połowa, a ja jakoś dotarłem do tej drugiej, która zaczynała się w momencie, kiedy bohater nazwał staruszka szarlatanem i zaczął na niego krzyczeć i mu tłumaczyć, jak to jest z tymi pasikonikami, że ludzie je kupują. No! I od tamtego momentu, rozpoczętego przez emocjonalny wywód, czytało mi się wyśmienicie. Wszedł mi klimat (i to tak porządnie), a postać staruszka zaintrygowała, stała się nagle tajemnicza.

Potem scena, kiedy ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać i otaczają mieszkanie bohatera. Takie to było surrealistyczne, absurdalne… Dobre. Ci ludzie ze świerszczami w słoikach, a i same świerszcze, po prostu niepokoiły.

Także po lekturze mam mieszane uczucia. Bardzo słaba pierwsza połowa i genialna druga.

 

Cześć!

Dziękuję za Twój czas i opinię.

Bardzo się cieszę, że druga połowa przypadła Ci do gustu. Na pierwszą nic już nie poradzę – taka była moja koślawa koncepcja. Chciałem najpierw wprowadzić poetyckie bajdurzenie, a następnie (w niespodziewanym momencie) wprowadzić dynamiczną grozę i niepokój. Oczywiście nie chodziło mi o początkowe zniechęcenie czytelnika… Miło mi, że nie przerwałeś lektury :)

Co do oceny opowiadania, to może wystaw je indywidualnie dla dwóch jego części? No wiesz – rozmarzone krajobrazy mi nie wychodzą, ale podszyty grozą absurd już tak. Coś w tym stylu ;)

 

Pozdrawiam serdecznie!

 

Jai guru de va!

Nowa Fantastyka