Czyli dowód na to, że myśleć jest zgubą
Ich obecność jest jak zły omen. Przynoszą zgubę gdziekolwiek się pojawiają. Są jak łuna bijąca od pożaru – sama nie płonie, ale zapowiada katastrofę.
Nazywałem siebie samego Poszukiwaczem, odkąd tylko świat odsłonił przede mną swe tajemnice. Jednak, na moje nieszczęście, zrobił to w taki sposób, abym żadnej z nich nie zrozumiał.
Wierzę, że istnieje wskazówka, którą umieścili w tej rzeczywistości – Odpowiedź.
Poszukuję jej wszędzie, gdzie dostrzegam jakąś niezwykłość. Anomalię, piękno, niedoskonałość. Żyję w mieście, miejscu odległym od cudów świata, żeby trudniej mi było szukać. To kara, choć może bardziej środek prewencyjny.
***
Kiedy wracałem wczoraj do domu, głowę miałem ciężką od przemyśleń i utrapień. Przechadzałem się po mieście, szukając czegoś w starych kamienicach. Zachłannie wyłapywałem każdy szczegół ich budowy, nie wiedząc, co właściwie próbuję znaleźć. Czasem tak mam. Tracę kontekst.
Później, zdaje się, śledziłem klucz ptaków powracających z Afryki. Nie wiedzieć kiedy, zawędrowałem na samą Wyspę – skraj miasta. Zdziwiony zawróciłem. To nie był czas na leżenie w Parku, tylko poszukiwanie! Korzystając ze sposobności, poszedłem wzdłuż rzeki. Ta rozwidla się i plącze, więc podążając z jej biegiem ma się dużo czasu na rozmyślania.
Zawiedziony fiaskiem poszukiwań, ruszyłem na zachód, ku tonącemu w pomarańczowych pieleszach słońcu. Często przyłapuję się na zmierzaniu w tamtym kierunku. Jakby za kopułą nieba czyhał na mnie magnes, włączający się o stosownej porze. Wszak zawsze ciągnie mnie tam, gdzie coś się dzieje, a codzienna śmierć naszej gwiazdy jest zdecydowanie czymś.
W ten właśnie zagadkowy sposób nogi poniosły mnie pod sam Ratusz. Nie zauważyłem nawet, jak mijam po drodze dwa mosty i ruchliwą jezdnię. Widać naprawdę byłem wtedy gdzie indziej.
Siedziba władz miejskich wydała mi się niezwykle piękna. Te czerwonożółte odbłyski nadawały białej budowli interesującego charakteru. Coś jakby wesoły płomień ogniska, skaczący między drewnami. Jak frywolne harce pląsających blasków.
Zaczarowany widokiem, zatraciłem się na jakiś czas. Nie mogłem oderwać mętnego wzroku od wspaniałych odbić, przeskoków i świetlnych igraszek. Czas jest jak wino w zbyt dużym kielichu. Gdy dostajemy podły trunek, czarka wydaje nam się gigantyczna, a gdy los zaserwuje nam ten wyborny, potężne naczynie staje się naparstkiem.
Właśnie wtedy polewano jak na cudownym bankiecie, a czas przestał mieć znaczenie. Nie wiadomo, ile bym tam jeszcze tkwił, gdyby nie uprzejmość pewnego mężczyzny.
– A co to pan, dobrodzieju, wyprawia?! Jest już późno, pora do domu! – zaczepił mnie, kiedy właśnie z zastoju przestałem odczuwać nogi.
Jego słowa, tak zwyczajne i proste, zaraz wróciły mi przytomność. Odlepiłem wzrok od porytej cieniami nocy wieży Ratusza i spojrzałem na rozmówcę. Był to starszy człowiek, od dawna emeryt. Nosił beżowe rybaczki, trykotową kamizelkę i wyświechtany, rattanowy kapelusz. Sam jednak ubrany byłem tak, że pewnie żaden, nawet najbardziej obszarpany starzec, nie wyglądałby gorzej niż ja.
– Halo? Słyszy mnie pan?
– Słyszę, szanowny budzący! – palnąłem.
– O, to dobrze! Wyśmienicie! Zauważyłem, że dość długo przyglądał się pan Ratuszowi. Wczesny renesans, mówię panu, albo późny barok. Te dwie ciężko idzie odróżnić! A zauważył pan te kończone marmurem lukarny? A tę latarnię, piękną jak samo słoneczko? Czy dopatrzył się pan tutaj niespotykanej symetrii konstrukcji? Fronton lewy jest doskonałym odbiciem prawego, a portal środkowy dzieli budowlę na pół. To zastanawiające, nieprawdaż? – zapytał z nadzwyczajnym przejęciem.
Chwilę trawiłem jego słowa, szukając dobrej odpowiedzi. Mój mózg, wybity z nadanego rytmu, pełzł jak ropucha wyrzucona z ulubionego stawu.
– Rzeczywiście, mości znawco. Mnie jednak urzekły te frymuśne melanże czerwieni, rozgrywające się na wieżycy. – odburknąłem z rozmarzoną manierą. Chciałem chyba zabrzmieć ironicznie.
– Doprawdy? – podjął z zaciekawieniem, zupełnie ignorując przytyk. – No co też pan powie! Jestem tu, na rynku, już tyle lat i jeszcze nigdy nie zwróciłem na to uwagi. Melanże, mówi pan? Tak… To musi być coś wspaniałego! Czy nie zechciałby pan podzielić się ze mną tymi spostrzeżeniami? Wie pan, ja nigdy nie byłem w Paryżu i nie widziałem tyle, co pan. Po pana ubiorze i postrzeganiu świata, mogę mieć pewność, iż rozmawiam z artystą! Na pewno chadza pan, choćby myślami, do Luwru i widzi rzeczy, o jakich ja, maluczki, nie ważyłbym się śnić. Nie tworzy pan? To nie szkodzi! Jest pan wrażliwy na piękno, a tu pierwsza i zarazem najważniejsza cecha prawdziwego sztukmistrza! Nie wierzy pan? Pewno! Musi pan tylko przelać postrzeganie świata na papier czy płótno! Ja tak nie zrobiłem i szczerze żałuję! Pracowałem w fabryce. Ciężka robota, ale uczy dostrzegania. Uczy pokory i zrozumienia. Czy wie pan, o czym mówię?
– Mam pobieżne wyobrażenie… – odparłem poirytowany. – A co pan tu właściwie robi, jeśli można wiedzieć? Jest wiosna, powiedziałbym: wczesna, i wcześnie robi się zimno. Palto zostawiłem w domu, a letni płaszcz nie grzeje tak dobrze. Szukam, proszę pana, ale nie za wszelką cenę. Szukam, by żyć dalej, a nie żyć, żeby szukać!
– Rozumiem, rozumiem… Ja, paniczu, jestem tu tylko sprzedawcą. Zajmuję się handlem, mówiąc ogólnie. O, widzi pan ten stołek? To moja dzierżawa. Nieduża, ale trzeba sobie radzić!
– Widzę tylko stertę słoików. Takich wysokich i grubych, zamykanych gazą. Co pan sprzedaje? – odparłem z nutą gniewu.
– Pasikoniki, królewiczu! Owady, takie polne, mówiąc ogólnie.
– Pasikoniki?! Czy to nie zabawne, mości handlarzu? Ha, ha, ha! Wyborny żart! Doprawdy, ile ktoś zapłacił, aby mi to pan powiedział? Sto, dwieście? Mów zaraz! Powiedz tylko, kto kazał, a już ja się z nim policzę!
– Ależ o czym mowa?! Mówię samą prawdę, widać jak na dłoni! Siedzę tu codziennie odkąd żyję na rencie. Mój świat bardzo zwolnił, to i ja musiałem przyhamować. Wie pan, jak to jest coś stracić i stać biernie na brzegu wydarzeń? Ja wiem, dlatego tu jestem.
– Wiem, proszę Pana. Straciłem właśnie bezpowrotnie mój cenny czas, który mógłbym spędzić na poszukiwaniach! A czy pan wie, jak ważne są te sprawy? Ważniejsze, niż jakieś tam głupie hobby, jak mówią Anglicy, a czasem i Paryżanie.
Odszedłem wzburzony, rzucając groźby wokoło. Ludzie patrzyli z ukosa, ale wiedziałem swoje. To musiała być podpucha! To musiała być zdrada!
Gdy odchodziłem, zerknąłem raz jeszcze na wieżę. Skąpana była w złocistych odpryskach miejskich latarni. Piękny, wspaniały obrazek. Ujrzałem jeszcze owego mężczyznę. Wpatrywał się oniemiały w cudowny spektakl świateł, jak jeszcze niedawno ja.
W jego twarzy była radość, jakiej przedtem nie widziałem u nikogo innego. Staruszek spojrzał na mnie. Z jego oczu emanowała podzięka i życzliwość.
***
Wróciłem do domu później, niż się tego spodziewałem, i później, niż byłem tego świadomy. Pracę skończyłem za cztery czwarta, a płaszcz powiesiłem dopiero o jedenastej. Że też tyle czasu może zająć zwykłe poszukiwanie!
Wspomnienia dnia nie pozwalały mi w pełni oddać się nocy. Długo myślałem o tym sprzedawcy. Było w nim coś znajomego. Czułem nieodpartą chęć ponownej rozmowy.
Dla rozbudzenia otworzyłem w sypialni okno, choć zwykle tego nie robię. Poranek przywitał mnie cierpkim orzeźwieniem. Chłód wbijał się aż do kości. Wstałem wraz ze świtaniem – żyję według wskazań astronomicznych. To dzięki nim mam zawsze trzeźwy umysł.
Nie pójdę dziś do pracy. Nie czuję się najlepiej. Myśli są jak choroba – zabijają słabe umysły i wzmacniają silne. Ja nie należę jeszcze do tych odpornych, ale czynię ku temu przygotowania. Właśnie dlatego szukam.
Tak! Praca doczesna musi ustąpić duchowej. Zwłaszcza, kiedy ma się do tego doskonałą okazję! Poszukam starca już dziś, już teraz! Śniadanie także jest materialne, więc i jego muszę się wyzbyć. Czuję bowiem, że jegomość może mi wyjawić Odpowiedź, a Odpowiedzi karmią na wieki.
***
Wyruszyłem przed szóstą, gdy słońce sączyło się przez sypialniane firanki. Narzuciłem na plecy palto i wyszedłem z domu.
Ranek zdążył już nieco podrosnąć, kiedy wypłynąłem na zdradliwe wody wielkopłytowego blokowiska. Zawsze marzyłem o mieszkaniu w centrum, pośród starych dziejów i z żywą historią jako sąsiadem, ale nie było mnie na to stać. Godne lokum znalazłem dopiero za rzeką. To daleko, ale droga daje mi czas na pierwsze dywagacje. Jest coś odprężającego w tym prostym, naturalnym zmierzaniu do celu.
Pokonałem rzędy skrytych w cieniach poranka domów i kamieniczek, przechodząc niepostrzeżenie dwa mosty. Na obrzeżach, przed Starym Murem, nie ma jednak żadnych życzliwych budynków. Są tylko te nowe, butne i gnuśne. Poczciwe kryją się znacznie dalej, głównie przy Placu.
Mijam przeklęte nadbrzeże jak najszybciej mogę, wybijając się ze zwyczajowego rytmu. Miałem dobry humor, a przecież „kto wejdzie między wrony, będzie krakał jak i one”!
***
Rynek przywitał mnie, życzliwie ukazując idealny obraz Ratusza. Żadnych cieni, żadnych blasków, tylko biel dobrze ugładzonego tynku i wypolerowanego marmuru. Stiuk się nie błyszczał, ale jego matowość dobrze kontrastowała z rybimi ogonami, zdobiącymi dach. Renesans, proszę znawcy, nie późny barok. Zaprawdę, nie da się tego pomylić!
Czy o to chodziło sprzedawcy, kiedy mówił, że byłem w Paryżu? Czy chciał mi dać okazję, abym wykazał się wiedzą? Czy mówiąc o Luwrze miał na myśli to, że potrafię rozpoznać piękno doczesne?
Czy to, że rozpoznałem styl Ratusza cokolwiek zmienia? Słońce nadal będzie tańczyć na gładkich ścianach, dopóki nie odejdzie ostatnia osoba, którą to jakkolwiek porusza.
Nie, to zbyt błahe! Odpowiedzi mają tę naturę, że nie można ich tak zwyczajnie znaleźć! Wszak nigdy żadnej nie znalazłem, ale… To nie może być proste! Wysiłek całego życia nie może być wart jednej rozmowy!
Najpewniej znowu zapadłbym się w bezdrożne myśli o urodzie miejskiej wieżycy, gdybym nie przypomniał sobie prawdziwego celu, w jakim w ogóle stałem na tym placu. Rozejrzałem się, poszukując „kramu” emeryta.
Mimo wczesnej pory, cały Rynek zalewali już przeróżni sklepikarze i ich stoiska. Zaraz zrobiło się tłoczno i duszno, choć mógłbym przysiąc, że wcześniej powietrze było nienaruszalnie rześkie.
Po chwili powolnych i dokładnych oględzin, odnalazłem mego zagubionego starca. Siedział na stołku, wtulony w ścianę jednej z kamienic. Zdawał się tkwić w tym miejscu nieruchomo, wyglądając jak przedziwny posąg. Przed sobą miał pokaźną kolekcję słoików, a w każdym z nich podskakiwał pasikonik.
– Dzień dobry, mości panie! To ja, ten, co chadza po Luwrze, nie będąc w Paryżu, czy też będący w Paryżu, a nie wybierający się do Luwru! – zakrzyknąłem wyzywająco na powitanie. Nie spodziewałem się, że tak zabrzmią te słowa, ale nic nie mogłem poradzić. Zrobiłem to bezwiednie, bez namysłu.
– O, to pan! Naprawdę, cieszę się, że widzę pana takiego, z jakim rozmawiałem wczoraj wieczorem! Wie pan, ludzie rzadko wracają do mnie, pamiętając cokolwiek, co im powiedziałem. Więcej: nie wiem nawet, czy ludzie, których tu później widuję, to wciąż te same osoby. Świat się zmienia, proszę pana, a chcąc pozostać w jego nurcie, trzeba wskoczyć na głębinę! Wiem to po sobie, gdyż stanąłem raz na brzegu i już po chwili nie pojmowałem, co się właściwie dzieje. Rozumiesz, o czym mówię, artysto? – odpowiedział monotonnym głosem. Nie był przejęty, przeciwnie. Uśmiechał się ciepło do gołębia, przechadzającego się pomiędzy jego “towarem”.
– Proszę pana, ja nie jestem artystą! Nie opuściłem nigdy granic tego miasta! Zarzekam się, że jestem taki sam jak pan i nie ma potrzeby zwracania się do mnie w specjalny sposób! – powiedziałem, pochodząc bliżej.
– Przepraszam, paniczu! To, że nigdzie pan nie był, nie znaczy wcale źle. Powiem więcej: nic to po prawdzie nie znaczy! Luwr jest tam, gdzie go pan dostrzega, a cuda tam, gdzie widzi pan wyjątkowość! Niech pan pomyśli: czy nie jest cudem ta wieża? Słońce wystawia swój teatr światła na wszystkich powierzchniach, jednak uwagę przykuwa tylko jedna. Ta jedna, tak bardzo umiłowaną przez Pana.
– To nic nie znaczy. Niewiele pan wie, znawco! To nie późny barok, a renesans! Różnica jest kolosalna!
– Tak, to nic nie znaczy. Tylko nazwy, żadnej duszy… – odparł chropowatym, zanikającym głosem.
– O czym pan plecie?
– A o co pan chciał mnie spytać?
Starzec zerknął na mnie spod ronda rattanowego kapelusza. Muszę przyznać, że tak przeszywającego spojrzenia dawno nie widziałem. Wytrąciło mnie to z równowagi, zaraz jednak przypomniałem sobie o prawdziwym celu mojej wizyty.
– Mówił pan, że sprzedaje pasikoniki. Dlaczego?
– Bo schodzą, mości ciekawy. W dzisiejszych czasach nie można już czegoś robić, jeśli się nie sprzedaje, a nie można sprzedawać, nie osiągając zysku. To proste, i jeśli się pan z tym nie zgadza, to radzę nie mówić tego tak głośno, jak teraz. Oni nie lubią, jak się ich krytykuje, choćby nawet słusznie.
– Mówi pan zagadkami! Ile to już pan sprzedaje i, pytam raz jeszcze, po co to robi?
– Siedzę tu odkąd wypoczywam, to jest, kilkanaście dobrych lat. Co dzień przychodzi tu jakiś klient, wypytuje o mój towar, kupuje i odchodzi. Zawsze tak, zawsze w tej kolejności.
– Doprawdy? I nie zadają pytań podobnych do moich? – spytałem z niedowierzaniem. Coraz trudniej było mi opanować garnący się na usta sarkazm.
– Powiedziałbym nawet, paniczu, że takie same! Czasem mam wrażenie, że sprzedaję historię życia, a nie świerszcze…
– Nie, proszę pana! Sprzedaje pan litość w formie owada zamkniętego w słoiku! Czy nie myśli pan, że ludziom żal patrzeć na tak nędznego, poczciwego starucha jak pan? I czy niepodobna, że ze zwyczajnej ludzkiej litości i życzliwości kupują te biedne pasikoniki? – wybuchłem.
– Wiedziałem, że powie pan w końcu coś podobnego… Tacy jak pan zawsze to mówią! Ale potem wracają i z uśmiechem zamawiają kolejne słoiki! Jak pan to wytłumaczy, hę?
– To proste, szarlatanie! Po zaspokojeniu swojej potrzeby dobra ludzie wracają, chcąc sobie przypomnieć, jacy są wspaniali i wielkoduszni. Nie dość, że tanią litość – wystawiasz tu zaspokojenie narcyzmu! Jest pan jak sprzedawca narkotyków – a oni chcą więcej, więcej i więcej!
Ostatnie zdanie wykrzyczałem mu prosto w twarz. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale nagle poczułem głęboką odrazę do tego człowieka. Starzec tylko na mnie spojrzał i uśmiechnął się krzywo. Cały tłum, który zgromadził się dotąd przy Ratuszu, naraz przystanął i obrócił się w moją stronę.
Poczułem się jak rażony piorunem. Setki twarzy wlepiało we mnie swój chciwy, nienawistny wzrok. Każdy szczerzył się, jakby chciał mnie rozszarpać. Z ich ust toczyła się piana, a oczy zaszły krwią. Nie to było jednak najgorsze, nie ich wygląd. Przywykłem już do tego, że nieżyczliwi ludzie nagle stają się brzydcy i jakby potworni. Nie, to przez to, że każdy niósł przed sobą pękaty słoik, wewnątrz którego obijał się pasikonik.
***
Błyskawicznie zerwałem się do biegu. Popędziłem przez stary most. Później bulwarem, aż do następnego. Gnałem jak burza. Tylko kilka razy obróciłem się za siebie. Nie gonili mnie, a przynajmniej nie dostrzegłem żadnego pościgu.
Rzuciłem ostatnie spojrzenie na wieżycę Ratusza. Skąpana była w ostrych jęzorach słońca w zenicie. Wyglądała jak wystająca z płonącego stosu gałąź brzozy. I to jednak był późny barok…
Wszyscy ludzie, których dalej mijałem, mieli ten sam wyraz twarzy jak staruch i ci z rynku. I każdy, choć przeciskałem się przez setki, tysiące osób zmierzających o tej porze do pracy, miał przed sobą ten przeklęty słój z szalejącym wewnątrz świerszczem.
Świat zatrzymał się w miejscu. Gdziekolwiek nie byłem, dokądkolwiek nie pobiegłem, wszystko i wszyscy byli zamrożeni w czasie. I nie tak zwyczajnie, jak na zdjęciu, gdzie można uchwycić konkretny moment. Nie, każdy przestawał robić wszystko, co dotąd robił, i wpatrywał się we mnie z tym obrzydliwym, natarczywym uśmieszkiem.
Samochody, kawiarnie, a nawet wojewódzki szpital i komenda straży – na mój widok zamierały absolutnie.
***
Udało się. Ostatnich czterech tarasowało wejście na piętro, więc musiałem ich zepchnąć ze schodów. Co dziwne, usłyszałem tylko pękające szkło.
Jak to zwykle bywa, klucze wypadały mi z ręki, źle wchodziły do zamka. Robiły wszystko, żebym tylko nie mógł ich przekręcić.
Byłem zmachany wbieganiem na samą górę bloku – mieszkam na ostatnim, dziesiątym piętrze. Gdy wreszcie otworzyłem bramę mego azylu, władowałem się z impetem do środka. Ostatkiem sił zatrzasnąłem za sobą drzwi. Później cały świat stracił wszelkie barwy i odcienie. Kontur świata zlał się w jedną, bezkształtną plamę. Przestałem słyszeć, przestałem czuć, aż ostatecznie z głowy uciekły mi wszystkie myśli.
***
Ocknąłem się z okropnym bólem głowy. Czułem, jakby stado rozjuszonych świerszczy skakało mi wewnątrz czaszki. Kiedy tylko moja świadomość się wyklarowała, spróbowałem wstać. Szło całkiem nieźle, ale zaraz znów opadłem.
Gdy bowiem odzyskałem słuch, moje uszy przeszył nieprzyjemny, jednostajny zgrzyt. Trochę minęło, zanim poprawnie rozpoznałem dźwięk. Nie był on sam w sobie straszny ani specjalnie denerwujący.
Po całym mieszkaniu rozchodziło się głośnie cykanie. Cyk, cyk, cyk, cyk… I tak w kółko, jak na polu pod wieczór. Przywarłem zrazu do podłogi, gdyż wiedziałem, że nie znaczyło to dla mnie nic dobrego.
Rozejrzałem się, jednak niczego podejrzanego nie uświadczyłem. Ciągle tylko cyk, cyk, cyk…
Postanowiłem wstać i ostrożnie podejść do okna. Najbliższe było w kuchni. W razie czego mogłem znaleźć bezpieczne schronienie za lodówką. Przeczołgałem się kawałek po zimnych kafelkach, usiłując nie unosić ciała choćby na centymetr.
Po chwili byłem już przy lodówce. Leżałem w taki sposób, że nawet gdyby ktoś wystrzelił do mojego mieszkania rakietę, byłbym bezpieczny. Chłodziarkę miałem ołowianą, starego typu. Można by w niej przetrwać bombardowanie.
Powoli wstałem, starając się być cały czas wtulonym w metalową ściankę. Szczęśliwie nie należę do osób wyższych, więc głowa nie wystawała mi ponad chłodniczą szafę.
Po chwili całkowitego bezruchu postanowiłem zrobić test. Ostrożnie i jeszcze wolniej wystawiłem na pastwę czystego widoku rękę. Zamknąłem oczy, oczekując Bóg wie czego, chyba bólu.
Co dziwne, nic specjalnego się nie stało. Jedynie cyk-cykanie było żywsze i dochodziło bardziej zza okna niż z zewsząd. Wyrażało zaciekawienie, a może nawet podekscytowanie.
Teraz już byłem tego pewien. To do mnie należał pierwszy krok. Nie mając nic do stracenia, wychyliłem się cały z bezpiecznego schronu i dziarsko ruszyłem do okna.
***
Spodziewałem się tego, co zobaczyłem przez moje stare okno. Obraz był jasny i klarowny, ale należał do takiego surrealizmu, którego nigdy nie chciało by się ujrzeć na żywo…
Zobaczyłem ulicę, którą codziennie zmierzam do pracy. I ten sam plac, na którym przekupnie wystawiają swoje warzywa i owoce. Zwyczajna zdawała się też droga – zaniedbana, czteropasmowa asfaltówka, bardziej już szara niż czarna.
Każdą wolną przestrzeń, jaką tylko mógłbym nazwać i sobie wyobrazić, wypełniali ludzie. Wszyscy oczywiście wpatrywali się we mnie. Z wysokości dziesięciu pięter trudno mi było dojrzeć szczegóły, ale jedno się odznaczało. Każdy miał nad głową szklany słój, wewnątrz którego skakały pasikoniki. No i to cykanie. Jakby karabin maszynowy wypuszczał serię tuż nad moją głową.
Cyk – cyk – cyk – cyk – cyk – cyk
Oszołomiony, wlepiałem wzrok w tę abstrakcyjną scenę. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że wszystkie osoby zgromadzone w „roju” zaczęły dygotać. Najpierw spokojnie, kołysząc się lekko. Później zaś wszyscy skręcali się jak przy ataku padaczki, wciąż jednak stojąc na nogach.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim zdałem sobie sprawę, że nie słyszę kakofonii świerszczy. Było to tym dziwniejsze, że pasikoniki ogarnęła furia. Zaczęły nawet zostawiać zielone ślady na ściankach słoików. Najwyraźniej przeszły na tak wysokie tony, że przestałem cokolwiek słyszeć…
I wtedy, zupełnie nagle, wszystko ucichło. Ludzie przestali się trząść, owady, zapewne martwe, przestały szaleć. Nastał spokój, z rodzaju tych obecnych przed burzą.
Tak jak myślałem i zdołałem przewidzieć, pojawił się on. Sprzedawca. Wystąpił na sam środek placu. Rattan, trykot i rybaczki. Wszystko było w nim normalne i dziwne jednocześnie. Obce i znajome. Poczciwe i ohydne.
Chyba wiedział, jak się ustawić, bym miał jak najlepszą perspektywę. Otumanieni ludzie rozstąpili się, formując dookoła okrąg. Z góry wyglądał jak zakrętka słoika.
Starzec spojrzał w moją stronę, zamknął oczy, i przemówił. Odezwało się tysiące głosów, nastrajając i synchronizując w jeden, konkretny przekaz:
„Dziękuję, Poszukiwaczu! Teraz już wiem i znalazłem Odpowiedź, której szukałem znacznie dłużej niż ty. Uwolniłeś mnie, choć z pewnością nie było to twym celem.
Zrozumiałem słowa, które zmieniły mój świat. Świat, który sukcesywnie odzyskiwałem, zamykając fantazje innych ludzi w słoikach. Z tobą jednak nie udała mi się ta sztuka. Byłeś w Paryżu, przechadzałeś się po Luwrze. Jesteś mi równym.
Jai guru de va!”
***
Pożeracz dusz krążył więc od miasta do miasta, zagarniając następne ofiary, a Poszukiwacza zamknął w mieszkaniu na dziesiątym piętrze. Uczynił z jego bloku więzienie ostateczne. Tytaniczną wieżę, górującą nad zgliszczami znanego dotychczas świata.
Sprzedawca pozostawił też Ratusz, aby wiecznie mógł oglądać zachody i wschody słońca rozgrywające swe pyszne spektakle na jego białych łukach, lukarnach, wykuszach i ścianach. I tak, to był renesans. Wczesny, z rąk mistrza Berniniego.
Po eonach uśpienia, Poszukiwacz w końcu znalazł w sobie Odpowiedź. Zaskoczyła go tak bardzo, że sam nie mógł przypomnieć sobie toku myślenia, dzięki któremu na nią wpadł.
Oszołomiony wciąż trwa, kontrolując dziecko swej wybujałej żądzy wiedzy. Nieświadomy własnej roli we Wszechświecie i wciąż poszukujący nieistniejących prawd, tworzy cały czas nowe i nowe pasikoniki, które skrupulatnie wyłapuje Sprzedawca.