– Mąż utłukł dziś rano pokaźne szczurzysko w piwnicy. Wyszła mi całkiem niezła potrawka z tego cwanego gryzonia. Dodałam trochę cebuli, przyprawiłam lubczykiem i kminkiem…
Kobieta zamieszała drewnianą chochlą w kotle zawieszonym nad paleniskiem.
– Och, Cierpiętnico, wiesz, że nie jadam takiego świństwa. Może przypadkiem nie pozbyłaś się jeszcze ogona i łapek? Te z chęcią bym zjadł… – odpowiedział stały klient.
– Zaczekaj chwilę. Zdaję się, że powinny być gdzieś z resztą odpadków. Dlaczego ja w ogóle grzebię dla ciebie w śmieciach, Psotniku?
Może dlatego, że nieraz sprawiłem ci radość na tyłach twojego nędznego straganu. Co prawda, używanie sobie na kobiecie, której twarz zawsze ukazuje cierpienie i smutek, jest nieco… dziwne. Jednak bywały i dziwniejsze doznania. Twarze zwierząt, złowrogich demonów czy młodych chłopców. Mistrz Masek jest coraz bardziej szalony.
– Moja ulubiona kucharko. Jesteś chyba jedyną osobą w tym mieście, która mnie lubi. A ja niejednokrotnie dałem ci wyraz swej wdzięczności. Uzupełniamy się zatem doskonale – odpowiedział nieco grzeczniej niż pomyślał Psotnik.
Jego maska, która całkowicie przykrywała twarz, była niejako przeciwieństwem tej, którą nosiła kucharka. Wyrażała radość, a raczej śmiech. Co prawda, nie taki życzliwy, szczery śmiech, lecz taki, który towarzyszy ludziom, gdy naprzykrzający się sąsiad wdepnie w pozostawione przez nich na progu jego chaty gówno.
Kiedy Cierpiętnica wróciła, trzymając w rękach długi, zakręcony szczurzy ogon oraz dwie pary splamionych krwią łapek, Psotnik wielce się ucieszył. Wyciągnął pośpiesznie ręce przed siebie, jednak kucharka gwałtownie schowała swoje za plecy.
– Nic z tego. Ostatnie dwa razy nie zapłaciłeś. W żaden sposób.
– Ale tym razem naprawdę się śpieszę! Muszę pilnie odwiedzić dziś Mistrza Masek. Spójrz, o tutaj, pod okiem.
Wskazał palcem na wypukły policzek. Rzeczywiście, tuż pod błękitnym okiem, patrzącym przez otwór w masce, była jakaś skaza. Fragment białej niczym świeży śnieg farby zdarł się w tym miejscu, tworząc coś na wzór srebrnej łzy. Maskę bowiem, tak jak wszystkie inne zresztą, wykonano z żelaza.
– E tam! Pewno jakaś inna kochanica cię drasnęła podczas miłosnych doznań. Albo ze złości, nie wnikam. Tak czy siak, nie wygląda na nic poważnego.
Cierpiętnica zaczęła walić drewnianą chochlą o tył swojej głowy, w który wbijał się mocno gruby, skórzany pas, będący częścią maski.
– O nie, nie zaczynaj, proszę cię!
Psotnik wyrwał jej z rąk chochlę i odrzucił gdzieś w błoto.
– Tak, tak, przepraszam. Jak już mówiłam, to chyba nic takiego.
Stała teraz nieruchomo, wbijając w niego pełen cierpienia wzrok.
– Może i tak. Ja tam wolę dmuchać na zimne i od razu ją naprawić. W końcu to nasza twarz.
– To nasza twarz – odpowiedziała kucharka, podniosła ubrudzoną chochlę i zaczęła mieszać w kotle.
Psotnik zostawił ją samą, bez słowa pożegnania. Przeszły go jakieś dziwne dreszcze, w głowie zakotłowały się straszne myśli. Często mu się to przytrafiało, kiedy ktoś wypowiadał słowa: to nasza twarz. Zauważył, że inni też jakoś nieswojo na nie reagowali.
Usłyszał za plecami przeraźliwy krzyk, obrócił się i zerknął tylko ulotnie na to, co się działo. Cierpiętnica zanurzyła swoją dłoń we wrzącym wywarze. Kiedy upadła na ziemię z uniesioną ręką, wydawać się mogło, że śmieje się i cieszy na widok swej poparzonej skóry.
Psotnik poszedł dalej. Nawet nie pomyślał o tym, żeby do niej wrócić, bo i po co? Teraz na jakiś czas kucharka da sobie spokój, po czym znowu zrobi jakieś głupstwo. Cóż on mógł na to poradzić?
Chciałbym porozmawiać o tym z Mistrzem Masek. Ja też ostatnimi czasy coraz mniej kontroluję swoje zapędy do robienia dowcipów. Miarka chyba trochę się przebrała, kiedy moja pułapka urwała Pewniakowi nogę. Choć miałem z tego niezły ubaw. Ale, czy to dobrze? Zawsze mówili nam, że maski odzwierciedlają tylko przeważającą cechę, że nie działają na nas w żaden sposób.
Wszedł w miasto, zostawiając za sobą Dzielnicę Prostoty, w której mieszkał tak samo jak kucharka i inni im podobni. Ludzie o prostych twarzach, które na pierwszy rzut oka jasno wyrażały swoją cechę. Ci o bardziej skomplikowanych charakterach i wykwintnych maskach zamieszkiwali centrum miasta. Mijane osoby, nie nosiły już, tak jak on, szarawych, przykrótkawych i podziurawionych portek, butów, z których jeden wypuścił już na światło dzienne największy palec, a drugi od dawna błaga o porządnego szewca, cienkiej, połatanej i brudnej koszuli czy skórzanych, postrzępionych rękawiczek bez palców. Nic z tych rzeczy. Otaczający go ludzie nosili na sobie piękne szaty. Przeszedł obok kogoś o twarzy myśliciela czy filozofa, ubranego w długą, mleczną tunikę zdobioną złotymi nićmi. Mężczyzna miał na palcach srebrne, wielkie pierścienie, a na szyi dyndał mu naszyjnik o grubych ogniwach z tegoż kruszcu. Dalej minął jakieś dwie plotkujące ze sobą kobiety, których maski przedstawiały piękne twarze uwodzicielskich nimf o szerokich oczach i wydatnych ustach. Sztuczne twarze różniły się jedynie szczegółami, zagłębieniami, rysami i kształtem. Może to siostry? Ich suknie były jedwabne, jedna jaskrawożółta, druga zielona. Sięgały do samej ziemi, wyłożonej tutaj równo ciosaną, kamienną kostką. Psotnik przeczytał napis widniejący na zawieszonym wysoko, pomiędzy dwiema kamienicami, szyldzie:
Witaj w Ugodzie. W mieście, gdzie każdy jest sobą.
Na jaką cholerę to tutaj w ogóle jest? Przecież nikt nie opuszcza ani nie odwiedza tego miasta. Ludzie rodzą się w nim i umierają. Kogo, na przeklętą otchłań, witacie?
Dotarł na Ulicę Przyjemności. Kamienice po obu jej stronach wypełnione były wszelakiej maści sklepami z usługami różnego rodzaju. Ogólnie prosta sprawa. Kiedy czegoś potrzebujesz, balwierza, dziwki, dobrego jedzenia czy nowej szaty, przyjdź na tę ulicę. Za odpowiednią ilość monet dostaniesz wszystko, co zechcesz. W zasadzie tak jak wszędzie.
Zrobiło się dość tłoczno, toteż Psotnik, z racji swego lichego wzrostu, musiał się nieco natrudzić, aby znaleźć to, czego szukał. Kamienica Mistrza Masek nie wyróżniała się zanadto na tle innych. Jednak łatwo można było ją poznać po przybitej do drzwi wejściowych masce, bez jakiegokolwiek wyrazu, pustej i niekształtnej. Jakby ktoś nagle przerwał nad nią pracę. Taką właśnie ujrzał Psotnik, gdzieś między zmierzającymi to w jedną, to w drugą stronę ludźmi. Przedarł się przez tłum i stanął naprzeciw drewnianych drzwi. Z jakiegoś powodu nie lubił odwiedzać tego miejsca. Choć wielu niemal czciło Mistrza Masek, Psotnik uważał go raczej za obłąkanego dziwaka. Jednak tylko on mógł odpowiedzieć na nurtujące go od dawna pytania. No i oczywiście naprawić jego maskę.
Załomotał w obite żelaznymi okuciami drzwi. Bez odzewu. Drugi raz. Trzeci, jeszcze mocniej. Kiedy ze środka wciąż nie dobiegał żaden dźwięk, postanowił wejść bez zaproszenia. Drzwi uchyliły się pod lekkim naporem.
Nie pierwszy raz odwiedzał to miejsce, jednak tym razem wszystko było jakieś inne. Dziesiątki masek zawieszonych na ścianach patrzyły na niego swymi różnymi obliczami. Jedna z niego drwiła, druga się śmiała, a jeszcze inna wyrażała strach. Wewnątrz panował półmrok. Jedyne źródło światła stanowiły stojące na wielkim stole dwie świece, usadowione w niskich lichtarzach. Wszędzie walały się jakieś narzędzia i przyrządy znane Psotnikowi, takie jak dłuta czy młotki, ale były też różne dziwne rzeczy, które widział pierwszy raz na oczy. Zatrzymał wzrok na czymś, co przypominało pędzel o jaskrawo świecącym włosiu. Podszedł do stołu i przepełniony ciekawością wyciągnął rękę. Nagle z mroku wyłoniła się postać.
– Niczego nie tykać!
Psotnik wzdrygnął się. Mistrz Masek stanął po drugiej stronie stołu, opierając o blat swoje pięści. Jego maska rzeczywiście pasowała do tego, co mówili o niej ludzie. A mówili, że jest maską wielu twarzy. Usta miała proste, w żaden sposób niewyrażające emocji, oczy zwężone, pełne podejrzliwości. Rysy maski przywodziły na myśl człowieka utrapionego, pełnego jakiegoś ukrytego smutku i żalu.
– Mistrzu. – Psotnik pochylił głowę.
– No, czego? Czasu nie mam. Ludzie mnożą się ostatnio jak ta wstrętna szczurza plaga. Mam pełno masek do stworzenia.
Psotnik wskazał na zadrapanie pod okiem.
– Właśnie przychodzę w sprawie maski.
Bo po cóż innego można by przyjść do Mistrza Masek. – pomyślał ironicznie.
– Mówiłem już, że nie mam czasu? Przyjdź za tydzień, do cholery, to tylko mała rysa.
Psotnik odwrócił się powoli, zniechęcony. Ruszył w stronę wyjścia.
Ten stary zrzęda nic mi nie powie. Ale może warto spróbować…
Przystanął przy drzwiach i powiedział:
– Mam ostatnio pewien problem. Zresztą, nie tylko ja.
Mistrz Masek parsknął złośliwie, ale nie odezwał się.
– Chodzi o to, że… ludzie przestali ostatnio się kontrolować. Tak jak ja przesadzam w robieniu dowcipów, tak…
– Wydaje ci się. To już wszystko? Bo jak już mówiłem, mam mnóstwo…
Psotnik nie wytrzymał i uniesionym tonem wylał z siebie to, co w nim tkwiło:
– Nie, to nie wszystko! Dlaczego te maski są nieodłączną częścią naszej twarzy? Dlaczego nie można ich zdjąć? Jak w ogóle wygląda nasza twarz? Pranie mózgu słowami “to nasza twarz” na mnie nie działa. Wszystko jest takie dziwne, a ty jesteś tego stwórcą. Odpowiedz coś!
Choć oczywiście twarz, czy raczej maska Mistrza, nie mogła zmienić wyrazu, Psotnik zobaczył na niej jakieś drgnięcie. Jedna ze świec zgasła nagle, zostawiając po sobie tylko ulotną, wąską strugę dymu, która zanikła gdzieś w ciemności.
– Ja jestem tylko narzędziem. Nie pierwszym, i nie ostatnim. Jeśli chcesz znaleźć odpowiedzi na swoje pytania, udaj się do kanałów pod świątynią. Tam szukają takich jak ty.
– Takich jak ja?
– Takich, którzy mają wątpliwości. Idź już, za długo tutaj jesteś. A, i jeszcze jedno. Pytaj o Wszędobylskiego.
Psotnik opuścił kamienicę Mistrza Masek. Znowu znalazł się na tłocznej ulicy, pełnej różnych, sztucznych twarzy i barwnych strojów. Miał wrócić do siebie, zjeść w spokoju smażone szczurze łapki z dodatkiem chrupiącego ogona i robić to, co na co dzień. To, co pozwala mu wyżyć, czyli grać śmieszne scenki i udawać głupca na ulicy, aby czasami ktoś rzucił jakąś nędzną monetę.
Ale chyba zmieniłem plany.
*
Słońce schowało się za wysokim, kamiennym murem, który otaczał całe miasto. Ugoda zatopiła się w szarości.
Psotnik stanął przed schodami, które pięły się wysoko ku wielkim żelaznym drzwiom świątyni. Rozejrzał się. Nieopodal, w rowie między dwoma kamiennymi murkami, biegł cienki strumień miejskich ścieków. Od razu dostrzegł wąskie schodki prowadzące w dół. Kiedy wszedł na pierwsze stopnie, jakiś klęczący na ulicy żebrak zawołał do niego:
– Po co tam leziesz, panie? Tam są tylko zmutowane szczury i bagniaki, które żywią się ludzkim mózgiem. Jak chcesz dać się zeżreć, to zostaw mi chociaż parę monet. Przynajmniej się nie zmarnują.
Psotnik zignorował żebraka o radosnej twarzy (cóż za ironia) i zszedł na sam dół rowu. Przeszedł kilkanaście kroków, przyklejony plecami do wilgotnej ściany, aż natrafił na coś zimnego. To co wcześniej wymacał, okazało się pionowymi kratami, które tkwiły w kamiennym murku. Chwycił oburącz za dwa zardzewiałe żeberka, szarpnął. Ani drgnęły. Zajrzał do środka, jednak przywitała go tylko ciemność. Przy okazji dostał w nos niezły cios, zadany przez ściekowy odór. Zrezygnowany szarpnął raz jeszcze, z całych sił. Nic z tego.
Nagle jakaś łapa, owinięta brudnozielonymi glonami i chwastami, złapała go za rękę. Do krat przywarła gęba stwora. Głowa straszydła też miała na sobie pełno tego śmierdzącego zielska, spod którego wyzierały jedynie złowrogie oczy. Potwór przemówił, cały czas kurczowo zaciskając palce na ręce wierzgającego Psotnika:
– Jak myślisz, twój mózg okaże się lepszy od tego, który zjadłem dziś rano?
– Zostaw mnie! Przyszedłem do Wszędobylskiego, do Wszędobylskiego! Jeśli to nie tutaj, już sobie pójdę.
Łapa puściła. Postać zniknęła na chwilę w mroku, coś zgrzytnęło i kraty uchyliły się. Psotnik chciał uciekać, jednak coś kazało mu stać i czekać na to, co się wydarzy. Pokryta glonami postać wychyliła głowę i rozejrzała się na wszystkie strony. Zgarnąwszy z twarzy chwasty, wyrzuciła je do ścieków. Maska. Stwór miał na sobie maskę. Brzydką na dodatek, taką pasującą do potwora. Była brudna, w wielu miejscach zadrapana czy ułamana, a przede wszystkim, ukazywała złość poprzez spięte rysy twarzy i zaciśnięte usta.
– Dobrze trafiłeś. Chodź za mną.
Psotnik wkroczył w mrok, zastanawiając się przez moment, czy aby nie jest to pułapka zastawiona przez Mistrza Masek na takich wścibskich ludzi jak on. Stwór zatrzymał się nagle, sięgnął gdzieś, posypały się iskry. Pochodnia rozświetliła korytarz. Psotnik dostrzegł, jak jego wystający z buta paluch wraz z pozostałą dziewiątką przyjaciół, brodzą w brudnej wodzie.
Wokoło walały się jakieś zepsute resztki jedzenia oraz niewielkie szkielety różnych stworzeń. Tunel porastały śmierdzące glony. No i nie należy zapominać o przebiegających co chwilę pod nogami szczurach. Postać w brzydkiej masce zapytała:
– Dzięki komu się tutaj znalazłeś? Rozglądamy się za takimi, jak ty, ale muszę mieć pewność, że jesteś po naszej stronie.
– Mistrz Masek mnie tu skierował – odpowiedział Psotnik, czekając z niecierpliwością na rozwój wydarzeń.
– Czyli jesteś w dobrym miejscu, przyjacielu. Jestem Agresor, a ty?
Agresor wyciągnął ku niemu swoją owiniętą glonami rękę.
Nie wiem, czy jestem w dobrym miejscu, ale co mi tam. Wszystko lepsze od robienia z siebie błazna.
Uchwycił śliską, wilgotną dłoń i odpowiedział:
– A ja Psotnik. Nazywam się Psotnik.
– Świetnie. Brakuje nam kawalarza. Wiesz, w kanałach potrafi być przygnębiająco. A z tym całym moim strojem, to taki żart właśnie. Albo raczej sposób na to, żeby nieproszeni goście się tutaj nie zapuszczali. Błotniaki, haha. Ludzie to kupili, wiesz?
Agresor obrócił się i ruszył przed siebie. Psotnik podążył za nim, tańcząc między większymi kałużami i szczurami. Kiedy tylko łapał dobry humor, od razu czuł ogromne pragnienie robienia dowcipów. Nie chciał, aby jego ofiarą stał się nowy znajomy, więc postarał się zaspokoić piosenką, którą sam wymyślił. Szczury przygrywały mu swoimi piskami, a on śpiewał:
Ma babeczka se szczureczka
Jest też wina pełna beczka
Jest też dziadek z jednym zębem
Co to wypił z wielkim pędem
Tralala, tralala
Szczurek ugryzł babkę w cyca
Co był niemal jak donica
Dziadek chrapiąc gdzieś w ogrodzie
Śnił o pewnym wielkim wzwodzie
Tralala, tralala
Babka smutna, cycka ściska
Szczurek już się w szparkę wciska
Dziadek wstając z głowy bólem
Znów się trapi swoim chujem
Tralala, tralala
*
Długo krążyli po kanałach, skręcając raz w jedną, raz w drugą stronę, aż w końcu trafili do miejsca zamkniętego otaczającymi go w okręgu ścianami. Z góry lała się niewielka strużka wody, tworząc na środku pomieszczenia małe, cuchnące bajoro. Wokół niego stały skrzynie, beczki, a nawet prymitywne prycze. Byli też ludzie, którzy przywitali przybyłych entuzjastycznym krzykiem. Jeden z nich powiedział:
– Agresor! W końcu jesteś! A już myśleliśmy, że twój mózg stał się pożywką dla jakiegoś błotniaka – odezwał się ktoś w masce człowieka intelektu, przedstawiającej twarz o wysokim czole, której zagłębienia odwzorowywały zmarszczki towarzyszące zamyśleniu.
– Widzę, że przyprowadziłeś nowego. To będzie już chyba ostatni – rzekła jakaś kobieta.
Psotnik wysunął się na przód, nie czekając, aż Agresor go przedstawi.
– Jestem Psotnik. Mistrz Masek powiedział mi, żebym odnalazł Wszędobylskiego.
– No to odnalazłeś.
Dopiero teraz zauważył, że dalej, pod ścianą, jest jeszcze ktoś z nimi. Siedział na beczce, machając na przemian dyndającymi nogami. Jego maska była całkiem zwyczajna, bez jakichś szczególnych cech. Choć ukazywała młodą, pełną życia osobę, to oczywiście w żaden sposób nie mówiła o rzeczywistym wieku.
– To ja – dodał, po czym zeskoczył z beczki i podszedł do reszty.
Psotnik otworzył usta, ale Wszędobylski go uprzedził:
– Nie musisz nic mówić, wiemy dlaczego się tutaj znalazłeś. Z tego samego powodu, co my wszyscy. Jest nas więcej, jednak rozproszyliśmy się po tych śmierdzących kanałach, jak to tylko było możliwe. Pozwól, że przedstawię ci resztę.
Podszedł do mężczyzny z zamyśloną twarzą i objął go ramieniem.
– To Kombinator. Potrafi zrobić coś z niczego i jest cholerną złotą rączką.
Psotnik wymienił z przedstawionym uścisk. Wszędobylski wyciągnął teraz drugą rękę i objął nią ramię, zdaje się, kobiety. Jej twarz była niewinna, ukazywała nieopisany smutek. Spod maski wypływały czarne, bujne loki.
– A to Czuła. Pisze wiersze i uwielbia popadać w melancholię.
– Ach, przestań.
Trąciła go łokciem w żebra.
– No a Agresora już poznałeś. Z pozoru wydaje się uprzejmy, ale uważaj, jego maska i imię nie wzięły się z niczego. Widzisz te dziury w ścianach? Co jakiś czas wpada w taką złość, że wali gołymi pięściami o kamień. Nie chciałbym być na miejscu kogoś, kto dostałby tymi łapami prosto w twarz.
Cała piątka usiadła na drewnianych skrzyniach wokół bajora. Czuła poczęstowała Psotnika kawałkiem smażonego szczura, aczkolwiek ten odmówił grzecznie. W drodze do kanałów zjadł, co prawda, łapki i ogon, które dała mu kucharka, jednak żołądek nadal pustoszył mu głód. Z drugiej strony, czuł, że nic nie przełknie. Był za bardzo przejęty. Kiedy inni pożywili się już w milczeniu, Wszędobylski wytarł zatłuszczone palce o swój brązowy płaszcz i zaczął:
– Czas, żebyś poznał prawdę, przyjacielu. Kiedy to się stanie, będziesz musiał zdecydować, czy zostajesz z nami i weźmiesz udział w naszym wielkim planie.
– Zamieniam się w słuch – odrzekł Psotnik.
– Wszystko to, co powiem, wyda ci się szalone. Jednak wierz mi, od lat tacy jak my dokładali do góry prawdy po jednym fragmencie, aż w końcu dotarliśmy do szczytu. Poznaliśmy prawdę i mamy zamiar coś z tym zrobić. Ale po kolei…
Wszędobylski utkwił wzrok gdzieś wysoko, tam skąd sączył się strumień wody.
– Udało mi się, chyba jako pierwszemu i jedynemu, opuścić miasto. Wydostać się poza mury, za którymi, jak nam wpajano, miał być nieskończony krater. Otchłań, w której nie ma nic. I wiesz, co znalazłem po drugiej stronie? Świat. Prawdziwy świat.
Psotnik poruszył się nerwowo, jakby gryzły go w tyłek wszy.
– Mów dalej, mów dalej!
– To miasto nie jest jak inne. Jest, jakby to powiedzieć, okropnie zacofane. Widziałem ogromne, szklane wieże, pnące się do nieba o wiele wyżej niż nasz mur. Wśród nich latały żelazne ptaki, sterowane przez ludzi. Byli wolni, rozumiesz? Nie stało tam nic, co by ich ograniczało i mogli lecieć wszędzie, gdzie tylko zechcą. Świat jest ogromny. Nawet nie możemy sobie tego wyobrazić.
– Wiedziałem, że musi być coś za murem! Ale co to oznacza? Dlaczego nas tutaj trzymają?
Czuła nagle zachlipała, pociągnęła nosem i wytarła spływającą po masce łzę.
– Przepraszam, zrobiło mi się smutno.
Wszędobylski, nie zwracając na nią uwagi, kontynuował:
– Bierzemy udział w jednym, wielkim, kurewskim eksperymencie. Ugoda jest klatką, a my królikami doświadczalnymi. Pierwsze lata życia spędzamy w zamknięciu, w szkole, w której uczą nas tego, czego chcą. Tam ponoć poznajemy swoją najmocniejszą stronę, główną cechę charakteru, po czym zakładają nam maskę, na wieczność. Ta działa na nas w taki sposób, żebyśmy myśleli jednokierunkowo. Mamy dążyć do zaspokajania tylko jednej, własnej potrzeby, co ma nam wystarczyć do szczęścia. Zaczynasz rozumieć? Chcą stworzyć, a nawet już stworzyli, ludzi podatnych na wszystko, których zadowoli jedynie walenie pięściami w ściany albo robienie kawałów. Tacy jak my są wyjątkami. Maska nie działa na nas w pełni tak, jak powinna. A co najgorsze, to tylko początek. Testują na nas coś, co zamierzają w przyszłości wprowadzić na całym świecie.
Agresor wstał i zapytał:
– Czy ktoś się obrazi, jak pójdę chwilkę pobić się ze ścianą? Zrobiłem się strasznie zły, kiedy mi o tym wszystkim przypomniałeś.
Podszedł do obitego fragmentu ściany i zaczął go rzeźbić swoimi pięściami, na których szybko pojawiły się strugi krwi. Psotnik wstał i pociągnął za maskę.
– Nie ma sposobu, aby ją zdjąć!?
– Widziałeś to w odbiciu?
Wszędobylski podszedł do Psotnika i wskazał na zadrapanie na masce, tuż pod okiem.
– No, chyba tak.
– Spójrz jeszcze raz.
Obaj pochylili się nad bajorem.
– Widzisz tę ledwo widoczną, czerwoną kropkę?
– Nie… zaraz, rzeczywiście coś tam jest. I tak jakby… świeci, mruga…
Wyprostowali się i popatrzyli w swoje twarze. Wszędobylski powiedział z uśmiechem:
– Musiałeś nieźle o coś wygrzmocić. Te urządzenia są dobrze schowane.
– Hehe, możliwe. Spiłem się wtedy porządnie. Ale, powiedziałeś: urządzenia?
– Tak. To co tkwi w tej masce, jest powodem tego, jacy jesteśmy. Nie żadna magia czy czary Mistrza Masek. Prócz owego gówna jest jeszcze coś, co nie pozwala nam cholerstwa zdjąć. Paru ludziom się udało, ale nie chcę ci mówić, jak się to skończyło. Twórcy dobrze się zabezpieczyli przed takim wypadkiem.
Psotnik usiadł z powrotem. Miał wrażenie, że podziela teraz nastrój Czułej. Nie miał nawet ochoty na żadne dowcipy ani piosenki. Zapytał zrezygnowany:
– To nic nie możemy zrobić?
Agresor wrócił do nich chowając zmasakrowane ręce w kieszenie i usiadł obok Kombinatora.
– Jest jeden sposób – zaczął Wszędobylski – w świątyni, tuż pod jej kopułą, znajduje się pilnie strzeżone pomieszczenie. Jesteśmy niemal pewni, że to tam znajduje się coś, co działa na nasze maski, sterując nami. Mamy plan, w którym na pewno znajdzie się dla ciebie miejsce. Jeśli, oczywiście, chcesz do nas dołączyć.
– Pewnie, że chcę!
– Świetnie. Kombinator wprowadzi cię w szczegóły. Ale przydałby się nam jeszcze ktoś, kto odwróci na moment uwagę strażników świątynnych. Hmm…
Psotnik wskoczył na skrzynię, zaczął na niej tańczyć i wyśpiewał:
– Znam kogoś, kto się nada, nada nada, tradadada!
*
Po trzech dniach ostatecznych przygotowań byli gotowi. A przynajmniej mieli taką nadzieję.
Kanały opuścili o północy.
Kiedy wyszli na ulicę, rozproszyli się. Wszędobylski schował się za jakąś stertą beczek, Psotnik, Kombinator i Agresor poszli zaś na tyły świątyni. Była jeszcze Cierpiętnica, od której wszystko miało się zacząć. Psotnik powiedział jej, że to tylko taka zabawa. Po wszystkim obiecał jej prezent, który wynagrodzi te ostatnie nieopłacone posiłki.
Maska działa na nią zbyt silnie.
Pomyślał wtedy, nie biorąc nawet pod uwagę, żeby mówić jej prawdę.
Kucharka stanęła przy pnących się wysoko stopniach, prowadzących do głównych drzwi świątyni. Wszędobylski patrzył na nią ukradkiem. Stała nieruchomo. Dwóch strażników u szczytu schodów zwróciło na nią uwagę. Popatrzyli po sobie i wzruszyli tylko ramionami. Mieli czarne, długie płaszcze, które przykrywały skórzane tuniki. Przy pasie błyszczała oświetlona światłem pełnego księżyca rękojeść rapiera. Kiedy Wszędobylski zaczął martwić się już na poważnie, czy Cierpiętnica zrobi to, o co ją prosili, ta podeszła nagle do wysokiego słupa z zawieszoną tablicą głoszącą:
Módl się do Boga Wszystkich Twarzy. Spełniaj jego wolę i żyj według jego zasad. To jedyna słuszna droga. W innym przypadku, twoja dusza wpadnie w Nieskończony Krater. Będzie tułać się na wieki w Otchłani.
Kucharka walnęła z całym impetem głową o słup, aż się zatoczyła. Po chwili zrobiła to samo, tyle, że już nieco słabiej. Jeszcze raz. Jeden ze strażników ruszył się z miejsca, jednak drugi go zatrzymał. Wszędobylski słyszał ich donośne głosy wśród otaczającej ciszy.
– To u niej normalne, nie widzisz jej maski? Potłucze se ten głupi łeb i sobie pójdzie.
– Niech będzie.
Teraz to Wszędobylski zaczął już niemal panikować. Kiedy myślał gorączkowo nad jakimś awaryjnym planem, coś jednak wreszcie się wydarzyło.
– Nie no, tak nie można. Ona się zaraz zabije. I to pod samą świątynią! Nie chodzi o nią, tylko o nas. Dostaniemy po dupie za trupa podczas naszej warty. Ludzie mają się tutaj czuć bezpiecznie – powiedział ten, który wcześniej się wyrwał.
– No dobra, masz rację, moglibyśmy mieć przejebane. Uspokójmy tę wariatkę.
Wszędobylski odetchnął z ulgą.
Kiedy zeszli na dół, Cierpiętnica opierała się o słup półprzytomna. Podeszli do niej, zaczęli coś gadać i ją szturchać, ale to już nie interesowało Wszędobylskiego. Strażnicy byli obróceni plecami do świątyni, toteż nie widzieli, jak cicho i zwinnie niczym kot ktoś wbiega na górę po schodach.
*
Udało mu się, pomyślał Psotnik, kiedy tylko z balkonu na tyłach świątyni, z którego na co dzień wygłaszał kazania dla miasta kapłan Boga Wszystkich Twarzy, zleciał gruby sznur. Wszędobylski sprawdził jeszcze dwa razy węzeł zawiązany na barierce, pomachał im i zniknął. Agresor pierwszy zaczął wspinać się po linie, Psotnik podążył zaraz za nim. Gdy wleźli na balkon, wspólnymi siłami wciągnęli Kombinatora, którego wątła postura nie była sprzymierzeńcem w tego typu zadaniach. Kiedy cała trójka była już na górze, popatrzyli po sobie, kiwnęli głowami na znak gotowości i wkroczyli do środka świątyni.
Gdy wbiegli do głównego holu, strażnicy już na nich czekali. Co więcej, trzech przytrzymywało szarpiącego się Wszędobylskiego.
– Róbcie swoje!!! – zdążył wykrzyczeć, zanim otrzymał cios pięścią w brzuch.
Strażnicy dobyli swoje rapiery i ruszyli w ich kierunku.
– Zatrzymam ich, ale nie wiem na jak długo, więc ruszcie dupy!
Agresor rzucił się na pół tuzina uzbrojonych mężczyzn z gołymi pięściami. Psotnik nie chciał na to patrzeć, nie chciał nawet myśleć o tym, co może się stać.
Po prostu zrób swoje.
Wypatrzył jedyne schody prowadzące na górę. Rzucił się biegiem w tamtym kierunku. Kombinator pobiegł gdzieś w przeciwnym. Psotnik miał wrażenie, że wielkie, złote maski, które zdobiły ściany świątyni, śmieją się z niego.
Od zawsze byłeś błaznem i błaznem zostaniesz, słyszał w swojej głowie. Z dołu dochodziły odgłosy walki. Ktoś wydał przeraźliwy krzyk i padł na ziemię, ktoś inny zaskomlał jak skopany pies. Agresor musiał się nieźle trzymać. Kiedy Psotnik wbiegł na samą górę schodów, zobaczył opartą o ścianę, między barwnymi witrażami, drabinę. Prowadziła do małego włazu w suficie. Rzeczywiście jest tak, jak mówili. Przecież z zewnątrz świątynia ma kształt kopuły, w środku zaś jej sklepienie jest płaskie. Na nic nie czekając, nie odważywszy się nawet spojrzeć na moment w dół, by ocenić sytuację, wspiął się po drabinie. Szarpnął mocno, spodziewając się, że właz będzie zamknięty. Otworzył się jednak bez problemu, z głośnym trzaskiem.
Wychylił głowę. Usłyszał czyjeś głosy i kroki, które zbliżały się w jego stronę. Szybko podciągnął się, zatrzasnął klapę i wyjął spod połatanego płaszcza torbę. W górze widniało prawdziwe sklepienie świątyni. Ściany wąskiego, wysokiego korytarza były dziwnie białe, z materiału, którego nigdy wcześniej nie widział. Pośpiesznie rozłożył na podłodze przygotowane poprzedniego dnia pułapki. W zasadzie to ten sam model, który wypróbował kiedyś na Pewniaku, pozbawiając go nogi. Po tym zdarzeniu chciał je nieco przerobić, żeby działały mniej inwazyjnie, jednak na obecną sytuację nie było takiej potrzeby.
Dwa dyndające na sprężynach płócienne klauny, trzymające naciągniętą między sobą ostrą, niczym brzytwa, linkę, ustawił przy przeciwległych ścianach. Nie wiedział nawet dobrze, co to takiego, ale kupił to kiedyś od jakiegoś handlarza złomem, z myślą o dowcipach właśnie. Wtedy jeszcze nie był świadom, że cholerstwo może zdziałać takie rzeczy. Do głów klaunów przywiązał zaś zwykłe liny, które naciągnął do granic możliwości sprężyn. Końcówki sznurów przywiązał do wbitych w posadzkę kołków i czekał. Z nożami w obu rękach, czekał.
Zobaczył ich z daleka. Dwóch strażników biegło w jego stronę. Kiedy byli już blisko małych klaunów, na których nawet nie zwrócili uwagi, jeden z nich wykrzyczał:
– Pożałujesz tego, nędzny złodzieju!
W następnej chwili Psotnik przeciął naraz dwie liny. Obawiał się, czy nie użył zbyt niskich klaunów. Szybko jednak zostały rozwiane wszelkie jego wątpliwości. Płócienne lalki wystrzeliły jak z procy, a naprężona między nimi linka przeszła nad kostkami strażników jakby nic nie stanęło jej na przeszkodzie. Obaj runęli na ziemię, patrząc w szoku na własne stopy, które zostały w tyle. Jeden zemdlał, drugi zaczął wyć i przeklinać, czołgając się do swojej zguby. Psotnik przeskoczył nad nimi i pobiegł korytarzem. Serce waliło mu jak oszalałe. Dobiegł do grubych, żelaznych drzwi, które nie miały żadnej wajchy, klamki ani nic z tych rzeczy. Przywarł do nich całym ciężarem. Ani drgnęły.
Teraz wszystko zależy od Kombinatora.
To on miał dostać się do pomieszczenia, w którym znajdował się mechanizm otwierający wrota do…
Właśnie, do czego? A jeśli coś poszło nie tak? Jeżeli mu się nie udało, złapali go, tak jak Wszędobylskiego, a Agresora zabili? Co ja teraz zrobię…
Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Ale nie tak, jak inne, które otwierał i zamykał w całym swoim życiu. Te po prostu schowały się w ścianę.
Wszedł do środka.
Spodziewał się magicznych wynalazków, wielkich mechanizmów czy innych niezwykłych dla oka rzeczy. Trochę się zawiódł, kiedy w pustym pomieszczeniu dostrzegł jedynie stalową skrzynię. Miała na sobie pełno czerwonych i zielonych okrągłych wypukłości, które świeciły i migotały.
No i fajnie, że odnalazłem to coś. Ale co dalej?
– Gratuluję. Ale chyba nie chciałbym być na twoim miejscu.
Psotnik obrócił się momentalnie, wyciągając odruchowo oba noże. Stał przed nim Mistrz Masek.
– Jak…
– Daj spokój, nie ma czasu na zadawanie pytań. Teraz jest czas decyzji. Twojej decyzji. Ja przyszedłem tylko zakończyć swój wstrętny żywot, przy okazji chcąc pokazać ci konsekwencję wyboru, którego będziesz musiał dokonać. Jestem okrutny, wiem, ale takim mnie stworzyli.
Psotnik opuścił powoli noże, jednak nie schował ich pod płaszcz. Nie był pewien, po której stronie rzeczywiście stoi Mistrz Masek.
– Jakiego wyboru?
– Maski są zabezpieczone w taki sposób, że jakakolwiek próba ich pozbycia się, nawet przez to urządzenie, które tutaj widzisz, kończy się… tragicznie. Nie ma możliwości pozbycia się ich bez konsekwencji, jaką jest śmierć. W tym miejscu możesz przerwać łączność maski z dowolnym wybranym przez siebie człowiekiem, tym samym go zabijając. Taka jest przykra prawda.
Psotnik zerknął ukradkiem na dziwną skrzynkę i zapytał:
– Czyli… mogę zabić wszystkich rządzących i ich strażników, pozostawiając przy życiu resztę ludzi?
Mistrz Masek podszedł do urządzenia i nacisnął któreś ze świecidełek, mówiąc:
– Niestety nie. Zabezpieczyli się przed tym. Spójrz.
Góra stalowej skrzyni otworzyła się w ten sam dziwny sposób, co drzwi prowadzące do pomieszczenia. Nagle wystrzeliły z niej setki strug purpurowego światła, w których znajdowała się niezliczona ilość miniaturowych masek. Unosiły się w powietrzu, zataczając leniwe okręgi w środku świetlnego wiru. Mistrz Masek wskazał na strugę, która znajdowała się na samym środku i strzelała pionowo do góry. Pozostałe rozproszyły się we wszystkie inne kierunki.
– Przyjrzyj się. Tu znajdują się maski elit. Tak, oni też mają przecież takie same maski jak my, żeby było wiarygodnie. Nie działają na nich, co prawda, tak jak na nas, jednak posiadają to samo zabezpieczenie. Nie bez powodu są tutaj w centrum. To nie jest tylko wizualny zabieg. Niszcząc jakąkolwiek maskę w tym miejscu, zabijasz przy okazji stu przypadkowych ludzi. Tak to niestety działa.
Psotnik opuścił noże na posadzkę i zapytał przygnębiony:
– Jaki mam więc wybór, Mistrzu? To dla mnie za dużo. Nie wiem już nawet, co ja tutaj robię.
Mistrz Masek krążył w milczeniu wśród świetlnych słupów, intensywnie czegoś szukając. W końcu chyba znalazł, gdyż uśmiechnął się pod nosem, zamknął w pięści jedną z lewitujących masek i podszedł do skrzyni.
– Masz do wyboru dwie drogi. Nie mniej, nie więcej. Możesz zostawić wszystko po staremu, nie krzywdząc nikogo niewinnego z tego miasta. Wtedy będziesz żył nadal tak jak żyłeś, umrzesz zwyczajnie, nie wiedząc nawet gdzie i kiedy na prawdziwym świecie będą powstawać podobne miasta. Druga droga, no cóż…
Mistrz Masek otworzył dłoń tuż nad skrzynką, do której wnętrza spadła malutka maska. Przyłożył palec do czerwonego migacza, który się zaświecił.
– Jeśli powtórzysz to, co ja, zabierając maskę z samego szczytu centralnej strugi, odłączysz wszystkie istniejące maski. Innymi słowy, unicestwisz Ugodę. Co do jednego, żyjącego tu człowieka. W tym siebie. Jednak istnieje wielka szansa, że dzięki temu zmienisz oblicze reszty świata. Czyli niszcząc to, co znasz, ocalisz to, co jest dla ciebie obce. Jak już mówiłem, nie chciałbym być na twoim miejscu, ale teraz muszę się już pożegnać. Zresztą, gdybym nie wiedział, że wybierzesz mądrze, nie byłoby mnie tutaj. Do zobaczenia gdzieś tam. Oby nie w Nieskończonym Kraterze, co nie?
Zaśmiał się, po czym nacisnął czerwony punkt. Jego głowa eksplodowała niczym ciśnięte o ścianę, zgniłe jabłko. Maska rozleciała się w drobne części, a fragmenty mózgu wraz z falą krwi uderzyły wprost w Psotnika.
Stał nieruchomo.
Dobiegły go dźwięki dziesiątek kroków, które zbliżały się długim, ukrytym pod sklepieniem świątyni, korytarzem.
Kiedy był już prawie pewien tego, co chce zrobić, nagle przed oczami pojawił mu się obraz Czułej. Nie setek ludzi, których mijał na co dzień na ulicy, czy reszty, której nigdy nie widział na oczy. Tylko Czułej, mimo że ledwo zdążył ją poznać. Została w kanałach, żeby po wszystkim uwieńczyć ich dzieło pięknym wierszem. Myśl o tym, że miałaby nigdy już żadnego wiersza nie napisać, zasmuciła go najbardziej ze wszystkich, które wędrowały mu po głowie.
Kroki się zbliżały. Słyszał już oddechy dyszących strażników.
Zawsze chciałem zrobić jakiś kawał na dużą skalę, ale na szczurze bobki, nie aż taką.
Strażnicy wbiegli do środka, dzierżąc w rękach rapiery. Przeleciał wzrokiem po tysiącach wirujących w powietrzu masek. Miał wrażenie, że dostrzegł nawet swoją własną.
Wyciągnął rękę.
Złapał maskę.
Uwolnił tuż nad skrzynią.
Walnął w czerwony migacz.