Od zawsze byłem zwycięzcą.
Zawsze dostawałem to, co chciałem. Zawsze mi się udawało.
Tak będzie i tym razem. Po prostu moja trwająca od urodzenia passa nie może zawieść. To byłoby śmieszne.
Siedzę właśnie nad pustym arkuszem przed moją maszyną do pisania. Jeśli mam być drobiazgowy, jest to elektroniczna maszyna cyfrowa. Co mnie bawi.
Nie wykonuję na niej żadnych obliczeń, lecz piszę słowa. Słowa tworzące światy, które liczone są przez komputer. Światy nieskończone i nieprzewidywalne zamieniane przez głupią i nieświadomą maszynę na cyfry. Na zero i jeden. Być albo nie być. Wszystko to – zero i jeden – to wytwory twojej wyobraźni.
Pusty arkusz nie zapisze się sam. Herbata wypita już dawno. Spoglądam przez okno w głąb swoich myśli będących niczym innym jak elektrycznością. Informacja jest elektrycznością. Moje opowiadania są sumą impulsów elektrycznych, które podczas ich czytania tworzą myśli u zupełnie innej osoby. Będące czymś innym niż moje, ale jednak te same. Informacja jest ta sama. Ale zniekształcana przez osobiste doświadczenia. Informacja nie musi być zerojedynkowa. Ale jest.
Jeszcze przynajmniej dziesięć tysięcy znaków. Patrzę przez okno i wciąż myślę. Księżyc odbijający słoneczne światło oddalony ode mnie o setki tysięcy kilometrów towarzyszy mi od setek tysięcy lat. Jestem sumą. Sumą genów moich przodków. Dziadków miałem czworo, a pradziadków ośmioro. Patrząc wstecz: do mojego istnienia przyczyniło się wiele tysięcy istot żywych. Wiele z nich obserwowało ten sam, niewzruszony Księżyc.
Rozmyślając nad niemożliwością swojego istnienia i nad moimi myślami, które mogą być zapisane przez stado małp walących w maszyny do pisania postanawiam wyjść na zewnątrz.
Mimo że jest noc postanawiam udać się do znajomego w poszukiwaniu inspiracji. Mijając niezliczone światła jadę tramwajem. Transport mojej godności jest wart kilka jednostek tutejszej waluty. Moja podróż do mojego celu znacznie więcej. Patrząc przez okno podziwiam przepiękne ulice. Zbudowane z klasą i rozmachem. Patrzę w rozświetlone szyby budynków. Ileż tam dramatów, ileż historii.
Mało kto zauważa, że w dzień okna są niewidoczne. Ciemne. Dopiero w nocy, gdy wszyscy domownicy w nim są, zyskują swoje znaczenie, swoją rolę. Przepuszczają światło. Na zewnątrz.
Obok tramwaju sznurki samochodów. Szybka jazda przez centrum. Wiecie, “szybka”.
Szybka naprzeciwko mojej twarzy. Zimna, nieczuła na ciepło mojego czoła. Rozpalonego od myśli. Dziesięć tysięcy znaków. Dziesięć tysięcy znaków.
Wjeżdżamy do samego centrum. Najpiękniejsze na świecie. Za plecami mam budynek z wielką kopułą. Też najpiękniejszy na świecie. Nie ma nic piękniejszego na Ziemi. I nie tylko. World Trade Center? Fałszywy uśmieszek zagaszcza na mej twarzy wywołany niedorzecznością samej myśli. Dubaj? Proszę cię…
Jazda po najpiękniejszych ulicach świata oznaczonych najpiękniejszą flagą – symbolem naszej wolności, naszego szczęścia – i także symbolem krwi przelanej przez naszych dziadów sprawia niebywałe wrażenia estetyczne.
Mój cel to nie entropia – lecz jej odwrotność. Złożenie czegoś na dziesięć tysięcy znaków. Zbudowanie czegoś z niczego. A to miasto – pardon, Miasto doskonale temu pomaga.
Spoglądając w gwiazdy, jak nikt inny, wdycham świeże powietrze. Tramwaj odjeżdża z piskiem kół a mnie owiewa otrzeźwiejający wiatr. Różnica ciśnień.
Wśród nieustannego zgiełku dochodzącego mnie z rozlicznych kawiarni, restauracji i wszystkich miejsc spotkań ludzi rozmawiających we wszystkich językach świata rozkoszuję się tym, co teraz, tym, co niewidoczne dla oczu.
Idąc przed siebie docieram do przepięknego starego budynku – miejsca mojej pielgrzymki.
Spoglądam na zegarek. Godzina dwudziesta czwarta. Za dwie minuty.
Jestem zwycięzcą, powtórz sobie. Jestem zwycięzcą, powtarzam.
To się uda.
Naciskam przycisk domofonu.
* * *
Siedzę właśnie w salonie mego kumpla. Geniusz, który swoją mądrością będzie popychał ten kraj naprzód. Ku gwiazdom.
Przed sobą widzę skomplikowany mechanizm. Pomimo ogromu mieszkania jego części muszą stać w salonie. Zresztą, kto by się przejmował. Pijemy zdrowie gospodarza. Pytam o maszynę. Wszystko idzie zgodnie z planem. Urządzenie działa, jest w trakcie testów.
Wyciszone przez grube mury odgłosy miasta dobiegają do naszych uszu. Patrzę słuchając jego doskonale znanego mi głosu. Drgań powietrza jego strun głosowych. Rozbiegających się w zatęchłym zbiorze atomów tlenu i węgla. Jego palce doświadczone fizycznością życia dotykają kruchego kieliszka. Od cząsteczek kwarcu odpycha się etanol. Nie mieszają się ze sobą. Ze sobą łączą się nasze marzenia – świata dobrego i szczęśliwego.
Od setek sekund słyszymy narastające buczenie połączone z błękitnymi iskrami. Mechanizm. Budzi się. Mężczyzna dopija jednym haustem drinka i z uśmiechem podchodzi do terminalu. Wodzę wzrokiem za jego sylwetką. Wstaję i podchodzę do niego. Staję za jego dobrze zbudowanymi plecami. Na malutkim ekranie przewijają się linie kodu. Interpretowane przez maszynę na sumę zer i jedynek. Moje zwycięstwo. Jeden wart więcej niż zero.
* * *
Nowy dzień. Ostatni. Zero pomysłów, ale to nieistotne. Siedzę na jego kanapie i patrzę na niego. Wlewam alkohol w rozchylone usta i uśmiecham się gdy czuję na sobie jego spojrzenie. Czuję się lepiej niż Walt Whitman przeżywający swoje wiejskie impresje.
* * *
Kładę dłoń na jego ramieniu i oznajmiam, że wychodzę. Wracam do domu by coś napisać. Deadline się zbliża. Potem znów tu wrócę. Lubię tu wracać.
Wychodzę z mieszkania do klatki schodowej. Wychodząc na chodnik wdycham nosem powietrze. Mózg dziwnie przyjemnie zrelaksowany. Wena. Wena wróciła. I to nie na dziesięć tysięcy znaków, lecz na czterdzieści. Gdybym chciał, mógłbym napisać całą epopeję.
Świta.
Decyduję się wrócić do siebie piechotą. Mijam tłumy przechodniów, którzy wolnym krokiem wybijają swoiste rytmy. Chce mi się śpiewać i tańczyć! Czemu nikt tego nie robi?
Świat jest taki cudowny.
Wykonując taneczne pląsy wracam do swojej norki. Siedząc przed kubkiem zimnej wody układam cały tekst w myślach. To będzie dzieło na miarę Goethego. Będzie je przewyższało.
Gorące emocje biorą górę. Przelewam wszystkie myśli, wspomnienia, uczucia na maszynę cyfrową, która przelicza je chłodnym algorytmem. Nie, nie, to nie może być tak! W akcie desperacji chłodzę rozgrzaną do białości głowę wylewając na nią kubek zimnej wody. Ociekające cieczą spodnie są niczym w porównaniu z wielkością mego dzieła!
Za oknem normalny ruch mrówek. Jak mogą tak spędzać życie? Swój czas? Nie robiąc nic wielkiego? Jak można tak marnować swój potencjał?!
Dzieło powoli dobiega końca. Czuję, że stworzyłem to.
Patrzę na licznik. Czterdzieści tysięcy znaków, trochę mniej. Cudownie. Wstawiam prędko tekst na serwery i pełen upojenia kładę się na łóżko. Wsłuchany w dźwięki ptaków za oknem rozkoszuję się zimnem rozlewającym się po nogawkach. W promieniach nowego dnia wszystkie problemy zdają się zanikać.
Porównuję stany kalendarza i zegarka. Jest już trzydziesty pierwszy.
Stan. Stan upojenia oddaje swe miejsce stanowi słabości. Stan bytu i niebytu. Dobrobytu. Zawieszony w superpozycji stanów, pełen nadziei wchodzę na stronę konkursową. Jestem zwycięzcą i nie jestem. Link do podstrony. Wskaźnik myszki zatrzymuje się nad linkiem. Lubię te emocje. Życie na krawędzi. Klikam. Wszystkie możliwe stany redukują się do jednego.
Autor konkursu, niejaki Beryl, swoją decyzją spowodował rozszczepienie się wszechświata na wiele możliwych. Wśród nich jest taki, w którym wygrałem. Po prostu żyję w niewłaściwym. Muszę ten błąd naprawić.
Wieloświaty niczym pojedyncze atomy we wszechświecie wszechświatów czekają na mnie. I swoją długą pracą, pięciem się po szczeblach, mnóstwu wyrzeczeń jestem tam, gdzie jestem – mam dostęp do ostatecznego Zwycięstwa. Do niego idę. Zawsze tam zmierzałem.
Podnoszę się na słoniowych nogach i dźwigam dzwonowe serce osadzone na kikucie szyi.
Wychodzę na ulicę. Czteropasmowa droga prowadzi przez centrum miasta. Centrum świata.
Przybity mijam przechodniów zasuszone twarze. Czuję na sobie ich wzrok. Dlaczego? Zaraz wszystko naprawię. Znów będę zwycięzcą.
Wszystko się mnie sprzeciwia. Oto przed sobą widzę mundurową. Kontrola dokumentów, zgaduję. Znowu? Ileż można? Idę korygować świat, zejdź mi z oczu bezużyteczny trutniu!
– Heil Hitler! – Pozdrawia mnie.
Odpowiadam jej tym samym. Wyciągam z kieszeni dokument tożsamości. Strażniczka łypie tylko okiem i idzie przeszkadzać komuś innemu. Świat znów pędzi. Tramwaj jedzie przed siebie, sznur samochodów żółwim tempem przewija się rozjeżdżając się na dwie strony kilkaset metrów dalej przed Halą Ludu. Żółw o bladych włosach czeka na światłach naprzeciwko drugiego, a nad nimi dumnie powiewają flagi ze swastyką, bohatersko bronione przez przelewających krew naszych przodków.
Największe miasto świata. Pod największym możliwym firmamentem.
* * *
Siedzę znów u niego. Kładąc pusty plecak na podłodze patrzę na machinę, która zrobi ze mnie zwycięzcę. Bo nim jestem. Zawsze byłem. Aż do dziś. Ale to nic takiego. Przegrana konkursu jest jak znamię, które trzeba wyciąć. Skorygować. I tak też zrobię.
Oczyma wyobraźni widzę Hitlera służącego w restauracji. Jego niedoceniane Mein Kampf. Tak samo się czuję. Wieczorem dosięgnąłem geniuszu, stworzyłem nowe arcydzieło.
Jeszcze się poznają.
Pewien swojego dzieła przyjaciel zgadza się na moją prośbę. Ma w końcu szansę na spłacenie swego długu. Rachunek spłacony do zera. Z odsetkami.
– Teleport przemieści cię tylko tam, gdzie jest połączenie. – Jonas podchodzi do mnie. – Czyli drugi teleport. Jednak światów jest tak dużo, że na pewno gdzieś tam jesteś ty, który wygrałeś.
Unoszę brew.
– Jak to działa?
– Hmm… – Zauważam jego konsternację. – Za trudne, by to wyjaśnić.
– Ktoś kiedyś powiedział, że jak nie umiesz czegoś wyjaśnić prostymi słowami, to znaczy, że tego nie…
Jego twarz staje w płomieniach:
– Czemu cytujesz tego zdrajcę?!
Kurczę. Wie więcej niż myślałem.
– Dlaczego zaraz zdrajcę? Naukowiec, nie? Jak ty. No i dobry cytat.
Milknie.
– Co cię to obchodzi, nie musisz nic wiedzieć. – Odchodzi do maszyny. Zaczyna gmerać przy konsoli. – Zamiast ciebie tutaj pojawi się to, co było w drugim teleporterze. Czyli najprawdopodobniej powietrze. Dokładnie tyle, ile wynosi pojemność twojego ciała. Jest takie powiedzenie: “W przyrodzie nic nie ginie”. Wymiana materii i takie tam… – zaczyna gubić wątek co sprytnie maskuje odwracając się do mechanizmu.
W dalszym ciągu siedzę na tapczanie i myślę o tym, że już za chwilę skoryguję błąd Wszechświata. Błąd Boga. Błąd Beryla. Utrzymam swój zwycięski odwieczny trend.
* * *
Wejście do kopuły teleportu nie obyło się bez problemów, jednak po ich zlikwidowaniu poczułem coś na kształt strachu? Paniki? Klaustrofobii? Tak czy inaczej historia trwała i była pisana od nowa. Miałem trafić do świata, który rozgałęził się od naszego dobę temu. Wtedy, kiedy ktoś inny (przez pomyłkę!) został zwycięzcą. W świecie do którego zmierzam to ja nim zostałem.
Od zawsze zastanawiałem się, jak to będzie – wszystkie twoje atomy zostaną przeanalizowane i zanihilowane, a ich stan ulegnie idealnemu i precyzyjnemu skopiowaniu w drugim końcu “korytarza”. Czy to nadal będę ja? Czy to koniec mojego istnienia za cenę bycia bez skazy?
* * *
Kosmos czarnych myśli wirujących za sprawą kręcącej się głowy przesłania widok, który mnie zaskakuje. Widzę przed sobą Jonasa w identycznym jak przed chwilą pokoju. Za mną ta sama machina. Czy jednak to ten sam świat? Cała doba jaką znam poszła zupełnie innym torem.
W tym świecie ponoć nadal jestem zwycięzcą. Tym bardziej widząc, jak Jonas zasłania się przed moim wzrokiem. Krople ściekają po jego łydce, a drzwi do łazienki stoją otworem zdradzając mi tajemnicę.
– Jest was dwóch. Nie wiem, co zamierzasz, ale rób to ostrożnie – ostrzega zaskoczony moją niezapowiadaną wizytą.
Jasne. Rzucając ostatnie spojrzenie na jego ciało wychodzę do swojego domu. Berlin nie zmienił się nic od ostatnich kilkudziesięciu godzin. Doskonale wiem, dokąd poszedłem do die Schule i o której stamtąd wrócę – o siedemnastej po odwiedzinach pobliskiej kafeterii. Wnioskuję z tego, że mam dobrych kilka godzin na przeprowadzenie swojej operacji.
Znajomy szczęk moich kluczy gładko otwiera moje-nie moje drzwi – byłoby zabawne, gdybym w ciągu tej doby zmienił w nich zamek! – dzięki czemu mogę wejść do swojego mieszkania. Podchodzę do biurka i widzę tam nagrodę.
Dotykam dłonią cegły. Gładzę Pratchetta, pieszczę Baxtera. Wychwalam uroki szybkiej niemieckiej poczty. Idealny ich stan zachęca mnie do szybkiej lektury.
Mein Gott! Jednak jestem zwycięzcą. Nie muszę tego nikomu udowadniać.
Rozsiadam się wygodnie w pustym pokoju i zaczynam się nimi rozkoszować.
* * *
Po ocenie ryzyka upływających chwil decyduję się na powrót. Oczywiście razem z książkami – moją nagrodą za wszystkie poświęcenia. Pakuję je do plecaka i wracam do Jonasa.
* * *
Ledwo wszedłem do jego mieszkania, już stał w przedpokoju. Ubrany i przygotowany.
Wystarczyło jedno jego spojrzenie na mój plecak.
– Nie wiem, co tam masz, ale nie mogę tego zrobić twojej tutejszej wersji.
– To tylko moja kopia. JA jestem twoim przyjacielem. – Czujnie obserwuję jak powoli zbliża się do mnie.
Lewy sierpowy i bieg do teleportera.
Szybszy był, skurczybyk. Pięści i nogi idą w ruch. Czarny plecak również. Czuję, że słabnę. Wyrywa mi plecak i – cios, cios – rzuca go za siebie. Wraz z książkami. Cios, blok. Atak. Idę do tyłu, on do przodu. Za mną balkon – nie mogę na to pozwolić, skręcam w lewo. On na to czeka.
* * *
Pochyleni w miłosnym uścisku nad sznurami automobili w największej metropolii świata. W mojej ręce stalowa rura. W mojej ręce nadzieja, zwycięstwo. W mojej głowie – myśl.
* * *
Wchodzę do kapsuły z łupem. Jonas już stoi przy konsoli gotowy. Daję mu znak, by – zaszantażowany przeze mnie – przemieścił mnie z powrotem do czasów z których pochodzę. Jestem zwycięzcą.
Pewna niepokojąca myśl pojawia się, kiedy jest już za późno. A co jeśli specjalnie ustawi teleporter nie tak, jak powinien? Och, ty naiwny, nawet mi cię nie żal!
* * *
W istocie tak się dzieje. Ląduję w zakurzonym i nieużywanym od stuleci teleporterze. Jakiś tunel. Wkraczam w niego, kurczowo trzymając plecak. Na stole obok leży gazeta. Po angielsku. Czasy Roosvelta. Zwycięstwo Niemiec jest przyszłością. Lub ich przegrana…
Wychodzę z przejścia przez jakiś skomplikowany system bramek i furtek. Droga z przekopu jest prosta, lecz w drugą stronę jest to bardzo trudne. Zapisuję w pamięci każdy sposób przejścia przez nie.
Wydostaję się gdzieś na opuszczonym placu budowy. Takim, gdzie nikt nie wkracza ze względu na liczbę zakazów i ostrzeżeń. Gdzie tylko komuny koczujących menelów i anarchistów tworzą swoje lokum.
Wojna trwa. Świat otwarty. Jak moje pojawienie się tutaj wpłynie na tę rzeczywistość?
Zamyślony wstępuję na ulicę. Moi przodkowie – co z nimi jest? Samochód obok się zatrzymuje i trąbi. Przepraszam gestem i zawracam. Wraz z tym przypomniałem sobie na czym polega “efekt motyla”. Już wystarczająco niechcący zmieniłem tutejsze środowisko.
Krótka wyprawa pozwala stwierdzić aż nadto: to miejsce to Waszyngton. Stolica Stanów Zjednoczonych Ameryki. Co tu robi teleport? Zachodzi słońce roztaczając przepiękne łuny, lecz ja odwrócony od nich wracam do teleportu. Muszę znaleźć drogę powrotną do domu! Pierdolony Jonas.
Wtem przechodzi mnie myśl. V4. Klucz do serca Waszyngtonu. To tutaj za parę dni wylądują niemieccy żołnierze z przyszłości i wygrają wojnę z Ameryką. Ta myśl mrozi me serce. Oczyma wyobraźni widzę nowoczesne służby wbiegające przez ten teleport i przypuszczające atak na Biały Dom. I całą znienawidzoną Amerykę.
Ponieważ jednak muszę j a k o ś wrócić do domu ustawiam parametry teleportu na losowe. Żeby chociaż lokalizacja była dobra, niech to będą Niemcy, zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Albo chociaż dobry rok nieróżniący się za bardzo od roku, który znam z domu.
Są tu trzy pokrętła mające jakąś skalę. Nic z tego nie rozumiem. Jonas by wiedział.
Błysk, światło, huk – wiem, czego oczekiwać po trzeciej wyprawie.
Kiedy już powoli się budzę w alternatywnym świecie okazuje się, że trafiłem w dziesiątkę! Jestem z powrotem w domu Jonasa. Ile było takich szans? Jedna na miliard? Na googol?
Pełen szczęścia i pewny swojego zwycięstwa (jestem zwycięzcą!) zauważam przed sobą matkę Jonasa i policję. Zapewniają mnie o tym mundury z napisem Polizei.
Z plecakiem na plecach i duszą na ramieniu staję naprzeciw nich i puszczam mimo uszu ich zapytanie o moją istotę. Pytam ich o datę.
Matka podnosząc czerwone od płaczu oczy mówi do mnie swym anielskim jak włosy Jonasa głosem – dwunasty czerwca dwa tysiące pierwszego roku.
Do zaakceptowania – myślę. Biologicznie będę tylko o piętnaście lat starszy od “formalnego”.
Kieruję się ku ogromnemu oknu – policjant ostrożnie idzie za mną. Wyglądam za nie. Przeraża mnie widok – spodziewając się ogromnej kopuły Hali widzę na jej miejscu pustkę. Budynki są małe i okropne. Brak wielkich ulic. Brak flag. Brak poczucia wielkości tego kraju.
Pełen strachu odwracam się do ferajny i pytam o historię.
W tej rzeczywistości Niemcy przegrały wojnę. A kumpel zmarł po walce ze mną. To znaczy z moją kopią. Tylko jak to wyjaśnić mundurowym? Umiejętność obsługi teleportu też poszła do grobu wraz z Jonasem. Zostaję uwięziony w tej odnodze drzewa czasu. Moja walka z tą bańką kosmosu będzie niczym zmagania mrówki z napięciem powierzchniowym kropli wody – bezcelowa.
Jestem zwycięzcą.