Szedłem długim korytarzem w kierunku prosektorium. Hol tonął w półmroku, a w powietrzu wyczuwałem mdły zapach kostnicy. Odnosiłem wrażenie, jakby wszystko wokół spowijała niebieskawa, zimna mgła.
– Pamiętaj, żeby trzymać gardę – powiedziałem do syna, poprawiając mu pozycje rąk. – Nie sposób uniknąć wszystkich ciosów, ale garda uchroni cię od wielu. Zobacz, jak ją trzymam. – Uklęknąłem na oba kolana, żeby być na jego wysokości, i przyjąłem odpowiednią pozycję przedramion. – Spróbuj mnie trafić.
Bartek poruszał się na przemian w lewo i prawo, zachowując dystans tak, jak go uczyłem. Ciosy zadawał szybkim dojściem. Wszystkie uderzenia przyjmowałem na gardę, co po około minucie trochę go rozzłościło. Oddychał coraz szybciej. Zauważyłem, że był zmęczony.
– Tato, nie mogę cię trafić. – Opuścił ręce i zrobił marsową minę.
– Widzisz, o to chodzi. – Przyciągnąłem go do siebie i przytuliłem. Poczułem szybkie bicie jego serduszka. – Będziemy trenować i wszystkiego cię nauczę. – Spojrzał mi w oczy i się uśmiechnął.
– Chcę być taki, jak ty. Kiedyś będę silny i zostanę policjantem.
Oddychałem coraz szybciej, miałem nabrzmiałą twarz, a kroki stawiałem sztywno, jakby sterowała nimi obca siła. Mijając kostnicę, odniosłem wrażenie, że przez ściany przenikały duchy zmarłych, emanując smutkiem i wypełniając mnie goryczą. Stanąłem przed białymi drzwiami i poczułem, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Sięgnąłem drżącą dłonią do klamki i przez moment zatrzymałem ją nad srebrnym metalem, mając nadzieję, że to wszystko zły sen. Skrzypnięcie rozbrzmiało echem w całym korytarzu. Zrobiłem dwa kroki, wchodząc do pomieszczenia, i poczułem drażniący zapach środków odkażających. Naprzeciwko, za białym biurkiem, siedział chudy mężczyzna w średnim wieku. Miał ciemne włosy, po bokach przyprószone siwizną. Spojrzał na mnie i znieruchomiał. Po chwili oparł dłonie o blat, wstał i podszedł.
– Grzesiek, dasz radę? – Chwycił moje ramiona i spojrzał głęboko w oczy.
Lekko skinąłem głową, ale nawet od tego zrobiło mi się słabo. Wziął mnie pod rękę i wprowadził do obszernej, białej sali z trzema stołami prosektoryjnymi. Na środkowym leżało ciało przykryte półprzeźroczystą folią z pożółkłymi plamami i miejscami ubrudzoną krwią. Gdy do niego podchodziliśmy, ze stacji dokującej, umieszczonej w ścianie naprzeciwko, wyszedł humanoidalny, zielony ARP (Autonomiczny Robot Prosektoryjny). Stanąłem przy stalowym blacie, a maszyna zajęła miejsce po jego drugiej stronie. Sięgnąłem drżącą dłonią do folii, ale zaraz cofnąłem rękę. Gdy robot zarejestrował moje zachowanie, chwycił krawędzie materiału i delikatnie go odsunął.
Zobaczyłem ciało mojego syna.
Pracując w policji, widziałem całe ścierwo, oblepiające ulice naszego miasta. Czułem, jak przywiera do mnie i nie mogę go zrzucić. Traciłem wiarę w to, co robię i stawałem się pusty w środku. Gdy wracałem do domu, przysiadałem na krawędzi łóżka i patrzyłem na śpiącego syna – on dodawał mi sił i wypełniał nadzieją na lepsze jutro. Czasem z wypiekami na policzkach uśmiechał się przez sen – to mnie uwalniało.
Ale teraz całe życie straciło sens.
Wyglądał jakby spał, a żal kłuł tysiącami igieł. Dotknąłem jego jasnych włosów – czułem oblepiające je skrzepy krwi. Twarz Bartka zastygła w wyrazie bólu. Nachyliłem się i pocałowałem jego zimne czoło.
– Funkcje życiowe ustały nagle w wyniku pięciu ran postrzałowych – mówił robot.
Gdy ARP aktywował holoprojektor umieszczony w górnej części głowy, rozbłysły smugi kolorowego światła i na ciele Bartka pojawiła się niebieska projekcja, ukazująca układ kostny, organy wewnętrzne i układ nerwowy. Miejsca wlotu pocisków na klatce piersiowej, ich penetracje i uszkodzenia narządów były w kolorze czerwonym.
– Denat, liczący lat dwanaście… – kontynuował robot.
Nagle poczułem intensywne tętnienie w skroniach i wbiłem wzrok w maszynę – „Denat” powtórzyłem w myślach. Wcześniej nigdy to słowo mi nie przeszkadzało. Nie wywoływało żadnych emocji. A teraz kaleczyło, jak tnąca ciało żyletka, zostawiająca rany, które miały się już nigdy nie zabliźnić.
– ARP, wróć do stacji dokującej – nakazał patolog.
Maszyna przerwała obrazowanie i odeszła, cicho zipiąc serwomotorami. Ponownie spojrzałem na ciało syna i dotknąłem jego zimnego policzka.
Pamiętam jak czekałem, żebyś przyszedł na świat. Gdy rozpychałeś się w łonie, żartowaliśmy, że mama włączyła muzykę, której nie lubisz, a jak byłeś długo spokojny, że jesteś obrażony – wymyślaliśmy zabawne powody. Potem się urodziłeś. Mój syn. Moja krew. Byłem dumny… Raczkowałeś, wchodząc we wszystkie kąty, i chwytałeś paproszki, a gdy nie zdążyłem ci odebrać, wciskałeś do ust… Stawiając pierwsze kroczki, gaworzyłeś radośnie… Pamiętam pierwsze twoje słowa, pierwszą klasę, stłuczony łokieć… Tak wiele chciałem ci dać, tak wiele pokazać…
Bartek podbiegł, dygocząc z zimna i trzymając maskę do nurkowania. Mogłem policzyć mu wszystkie żebra. Usta mu zsiniały.
– Tato, w trzcinach widziałem szczupaka – mówił, szczękając zębami.
– Bartek, chodź tu, odpocznij, ogrzej się. – Okryłem go ręcznikiem.
– Ale tato, mi nie jest zimno…
Usta miał sine, a oczy zapadnięte. Dotknąłem jego dłoni.
Chciałem patrzeć jak dorastasz. Poznać kobietę, którą pokochasz… Zobaczyć twoje dzieci. Ale tam, na ulicy, odebrali ci życie. Odebrali wszystko to, co miało przyjść, na co zasłużyłeś, czego miałeś doświadczyć… Obraz mi się rozmywał, a z każdym mrugnięciem wypływały łzy.
– Przepraszam… Wybacz mi… – załkałem.
Usłyszałem ciche piszczenie.
Zdezorientowany spojrzałem niżej i zobaczyłem leżącego przy moich nogach czarnego, dużego dobermana. Położył pysk na łapach, stulił przycięte uszy i popiskiwał tak, jak piszczy pies, tęskniąc za swoim panem. Powoli wyciągnąłem rękę, aby go dotknąć, ale nic nie poczułem, gdy dłoń przeniknęła przez jego ciało. Zaczął rozmywać się w powietrzu, aż w końcu znikł.
Patolog podszedł, chwycił mnie za przedramię i delikatnie odciągał od stołu prosektoryjnego. Podążyłem za nim, i gdy mijałem podajnik, urwałem kawałek papierowego ręcznika. Oczyściłem twarz. Gdy wróciliśmy do pomieszczenia, które służyło za biuro, mężczyzna wyjął dokumenty, podał długopis i wskazał miejsce na papierze.
Podpisałem: Grzegorz Wanter, 2 września 2026r.
Gdy wyszedłem na korytarz i stanąłem po drugiej stronie drzwi, zobaczyłem kilku znajomych mężczyzn – oficerowie śledczy z Wydziału do Walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu oraz operatorzy sekcji bojowej BOA. Waldek, dowódca czarnuchów, stanął przede mną i powiedział:
– Dorwiemy tych skurwysynów. Możesz na nas liczyć.
Patrzyłem po ich twarzach i na żadnej nie dostrzegłem cienia wątpliwości. Wyglądali jak byki szykujące się do ataku.
– Mam nadzieję, że bandziory niedługo tu trafią – dodał patolog, stojąc za mną w progu.
*
Gdy wszedłem do pokoju, zobaczyłem, że verticale całkowicie zasłaniają okna, mimo wczesnej pory. W powietrzu wyczuwałem zapach tytoniowego dymu. Komendant wstał z fotela, obszedł biurko i żwawym krokiem podszedł do mnie.
– Trzymasz się? – zapytał i położył dłoń na moim ramieniu.
– Daję radę – odpowiedziałem, tłumiąc cierpienie, które miażdżyło mi serce.
– Znasz prokuratora Żylickiego? – Wskazał mężczyznę, który palił papierosa, siedząc w rogu pomieszczenia przy niewielkim, okrągłym stoliku.
– Tak, już się spotkaliśmy.
Podszedłem do prokuratora, podałem mu dłoń i usiadłem obok. Żylicki wypuścił dym, zgasił papierosa i zapytał:
– Czy wiesz, kto to zrobił?
– Szafa – odpowiedziałem, i gdy przywołałem w pamięci jego widok, poczułem, jakby krew w moich żyłach zamieniała się w rozżarzoną, płynną stal. – Z grupy wolskiej – dodałem.
– Czy to im rok temu przejęliśmy towar?
– Ci sami.
– Myślisz, że są na tyle pierdolnięci? Przecież powinni wiedzieć, że nam się takich numerów nie robi. Aż nie chce mi się w to uwierzyć.
– Nie chodzi o towar. W akcji brały udział RSDAT-y. Pamiętasz? – zapytałem.
Lobby zbrojeniowe przekonało kilku decyzyjnych ludzi do zakupu Robotów Szturmowych do Działań Antyterrorystycznych. Rzadko zdarzało się, aby jakiś operator AT w akcji odniósł obrażenia, dlatego taka inwestycja była nieuzasadniona moralnie, a tym bardziej ekonomicznie. Niestety ktoś zapragnął pokazać, że chce za wszelką cenę chronić życie policjantów. Sześć humanoidalnych, czarnych RSDAT-ów obudowanych kevlarem zostało wysłanych, aby weszły do podejrzanego domu. Maszyny działały metodycznie według zaprogramowanych protokołów, ale wiadomo, że wszystkich sytuacji nie sposób przewidzieć i wtedy potrzebna jest zwykła, ludzka kreatywność. Wtargnęły do budynku i coś poszło nie tak. Zastrzeliły jednego z mężczyzn mimo braku bezpośredniego zagrożenia. Kamery, w które były wyposażone, nagrały całą sytuację.
– Zginął wtedy brat Szafy – kontynuowałem. – Szafa wiedział, że to ja prowadziłem śledztwo i skojarzył z zastosowaniem RSDAT-ów do tej akcji. Wściekł się i odgrażał, że mnie odjebie.
Do pokoju wszedł inspektor Kania i przystanął na środku. Wstaliśmy od stolika. Żylicki przez chwilę w milczeniu wodził wzrokiem po naszych twarzach.
– Nikt nie będzie robił nam takich rzeczy – powiedział prokurator. – Chłopaki, macie zrobić porządek z tymi kurwami. Ma pójść w miasto mocny przekaz. A ty, Kania, dopilnuj, żeby wszystko grało w papierach. Żadnych maszyn. To musi być czysta akcja.
– Czyli idziemy ostro? – zapytał komendant.
– Cel uświęca, kurwa, środki. – Żylicki spojrzał na mnie. – Grzegorz, nie krępuj się, chłopie.
Po tych słowach wszyscy wyszli z pokoju, a ja zostałem jeszcze przez chwilę. Gdy wspomniałem zmarłego syna, pierwotna żądza zaczęła przepełniać mój umysł – ogarniała każdy skrawek mego jestestwa. Tężały mi mięśnie, a krew, gorąca jak lawa, rozpalała ciało. Zacisnąłem pięści tak mocno aż pstrykały kości. Po plecach, karku i z tyłu głowy przeszedł kłujący dreszcz.
Usłyszałem głośne warczenie.
Spojrzałem niżej – naprzeciwko stał czarny jak smoła doberman. Opuścił łeb i obnażył kły. Ślepia pałały mu nienawiścią. Przycięte uszy skierował na mnie, jakby oczekiwał komendy. Zrobiłem krok w jego kierunku i przykucnąłem, zbliżając twarz do rozwścieczonego pyska.
– Dorwiesz go. Już niedługo – cicho powiedziałem.
Gdy wyciągnąłem dłoń w jego kierunku, zaczął znikać.
*
Gdy dwa dni później chowaliśmy syna, siąpił deszcz, a pogrzeb zdawał się być mrocznym snem. Moja żona, Marta, zemdlała, widząc wkładaną do grobu niewielką trumnę. Na uroczystość przyszli policjanci z lokalnego wydziału. Później, w węższym gronie, spotkaliśmy się u nas w domu. Martę otoczyły opieką kobiety chłopaków z ekipy. Wszystkie wiedziały, że będzie niebezpiecznie, ale żadna nie powiedziała słowa, aby nas powstrzymać – bo nie ma na świecie nic gorszego, niż przeżyć śmierć swojego dziecka.
Marta to twarda kobieta, ale to doświadczenie ją złamało i wieczorem wpadła w kolejną histerię. Nie broniłem się, gdy szarpała mnie i uderzała w twarz, mając pretensje, że jestem za to wszystko odpowiedzialny. Nie wiedziałem, komu z nas sprawiało to większą ulgę. Potem spakowała walizkę i powiedziała, że wyjeżdża do matki. Stanęła w przedpokoju, postawiła bagaż i podeszła. Położyła ręce na moich ramionach, a ja lekko ująłem ją za biodra. Zbliżyła usta, ale zaraz cofnęła głowę i nagle chwyciła mnie jedną dłonią za gardło, tuż pod szczęką, i ścisnęła tak, żebym poczuł. Dostrzegłem w jej oczach pierwotną żądzę. Nie reagowałem. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę aż powiedziała:
– Jeżeli chcesz żebym wróciła, to masz go wytropić, psie, a potem zabić.
*
Wszyscy pracowali na najwyższych obrotach. Prokurator musiał mieć duże możliwości, bo dostawaliśmy dostęp do większości danych, jakie chcieliśmy: ruchy na podejrzanych kontach bankowych, bilingi od operatorów sieci komórkowych, obrazy z kamer, podsłuchy, namiary na GPS-y interesujących nas samochodów. Ciekawe, że gdy chłopaki wypytywali na mieście, nawet bandziory sypali informacjami, ale oczywiście nie ci z grupy wolskiej – oni zapadli się pod ziemię.
Myślałem, że Szafa uciekł za granicę, ale to idiota. Został w Polsce, bo miał nas za gamoni ograniczonych przepisami. Jednak przy dostępie takich środków namierzenie go było tylko kwestią czasu. Informatycy zastosowali program komputerowy oparty na sztucznych sieciach neuronowych i algorytmach genetycznych, który przeszukiwał i analizował zdjęcia w zasobach internetowych. Wyszperał zdjęcia, na których pięknie pozował nasz model, a co więcej – posiadały zaszyfrowane dane geolokalizacyjne. Półgłówkiem trzeba się urodzić, pomyślałem. Po określeniu możliwych miejsc ukrycia się Szafy, uruchomiliśmy analizatory głosu, które przeszukiwały połączenia telefoniczne w kilku rejonach Polski. System wychwycił rozmowę prowadzoną przez osobę, która miała na osiemdziesiąt sześć procent podobny głos do Szafy. Wystarczyło. W ten sposób chłopaki z informatycznego namierzyli jego aktualny telefon i określili położenie. Ukrył się na kompletnym zadupiu, gdzie psy szczekały dupami, i gdzie stał tylko jeden dom – stara leśniczówka. Po telefonie od Kani w pół godziny byliśmy gotowi w rynsztunku, a w niecałe dwie pokonaliśmy trasę z Warszawy w okolice Giżycka.
*
Siedziałem obok kierowcy w pierwszym z trzech samochodów. Spojrzałem na wewnętrzną stronę nadgarstka – luminescencyjny wyświetlacz zegarka wskazywał dwadzieścia minut po północy. Gdy zjechaliśmy z głównej drogi w polną, kilkanaście kilometrów od celu, kierowcy wyłączyli światła. Nasze hiluxy pędziły w ciemności, utrzymując bliską odległość i lekko podskakując na wybojach. Od czasu do czasu kamień, poderwany przez oponę, uderzał w podwozie. Gdy przed nami zobaczyłem czarniejszą od nocy ścianę lasu, założyłem okulary IR – otoczenie wyglądało, jak na negatywie starej, czarno-białej kliszy fotograficznej. Minęliśmy skraj puszczy i wjechaliśmy w głąb. Kręta droga była cieplejsza od otoczenia i przez to wyraźnie widoczna w podczerwieni. Czasem wśród drzew dostrzegałem małe, jasne sylwetki zajęcy i innych zwierząt, które słysząc hałas, nieruchomiały albo czmychały. Po kilkunastu minutach skręciliśmy na niewielką polanę i kierowcy zatrzymali pojazdy.
Policjanci wysiedli z samochodów. Wszyscy byli wyposażeni w taktyczne uniformy, ochraniacze, kamizelki, hełmy i uzbrojeni po zęby. Oddział Charlie od razu zajął pozycje, zabezpieczając teren. Jeden z czarnuchów wyjmował sprzęt operacyjny i w pewnej odległości rozstawiał na ziemi cztery wielorotorowe drony, wyposażone w kamery, czujniki i skanery terenu. Potem operator postawił niewielki stolik a na nim OPSAT. Matryca komputera wyświetlała obraz w podczerwieni, który w nocy dla człowieka bez okularów IR był niewidoczny. Mężczyzna wpisał na klawiaturze komendy sterujące i na ekranie zobaczyłem obrazy z czterech kamer, zainstalowanych w dronach. Policjant podał koordynaty celu. Po chwili wszystkie maszyny poderwały się do cichego lotu i ruszyły synchronicznie w zaprogramowanym kierunku.
– Za trzy minuty zajmą pozycje w kilometrowej odległości dookoła celu – poinformował dowódca AT. – Oddział Charlie zostaje na miejscu, zabezpieczając TOC. – Mężczyzna uruchomił na komputerze OPSAT mapę terenu, otaczającego leśniczówkę. – Alfa podchodzi od lewej, a Bravo trzyma tę stronę – Pokazał rejon palcem. – Tylko niech żaden, kurwa, bąka nie puści, bo zwierzynę wystraszy i będziemy musieli strzelać się po lesie.
Spojrzałem w dolny, lewy róg okularu, który pokazywał kierunek i odległość do budynku – niecałe dwa kilometry. Gdy monitor wyświetlił komunikat informujący, że drony zajęły pozycje, dowódca sprawdził poprawność koordynat i wpisał komendę skanowania. Po chwili wszyscy patrzyli na trójwymiarowy obraz terenu otaczającego cel. Operator przesuwał widok, oglądając okolice domu. Zobaczyliśmy jasną sylwetkę śpiącego psa. Zbliżył widok i ujrzeliśmy front budynku, podał kolejną instrukcję i obraz na moment rozbłysnął – uaktywnił głęboki skaner terenu. Pojawiło się pięć sylwetek ludzi w prawym pomieszczeniu budynku – siedzieli przy stole.
– Okej, panowie, mamy pięciu schabów – mówił dowódca. – Przed szturmem na budynek przełączę wasze okulary na wizję głębokiego skanera.
Dołączyłem do oddziału Alfa, składającego się z sześciu operatorów. Zanim ruszyliśmy, wyjąłem z kabury udowej pistolet, wysunąłem magazynek, odciągnąłem zamek broni i zajrzałem do komory. Potem włożyłem magazynek z powrotem i zwolniłem zamek – wrócił na miejsce z cichym szczęknięciem, wprowadzając nabój do komory. Schowałem broń do kabury, a potem podobnie sprawdziłem karabin szturmowy. Zrobiłem głęboki wdech nocnym, letnim powietrzem. Wiatr nieznacznie poruszał koronami drzew. Mocniej uchwyciłem broń. Tylko nie zachowuj się jak baletnica, pomyślałem – karabin wycelowany, a łokcie przy tułowiu, żeby ci nikt ich nie odjebał.
Szliśmy w ciemności jeden za drugim w niewielkich odstępach. Każdy z wycelowaną bronią w swój sektor obserwował las. Na lewej dłoni czułem chłodny metal karabinu. Palcem prawej ręki od czasu do czasu dotykałem spustu, jakby sprawdzając, czy wciąż tam jest. Adrenalina wyostrzała mi zmysły; sucha ściółka cicho chrzęściła pod butami, krzaki jeżyn zaczepiały za spodnie, las emanował zapachem mchu, grzybni i sosnowej żywicy. Posuwając się systematycznie do przodu, używaliśmy drzew jako przesłon. W okularach widziałem, na tle otaczającej szarości, termiczne sylwetki trzech idących przede mną czarnuchów. Usłyszałem szelest i błyskawicznie skierowałem tam lufę – zobaczyłem jasny kształt jeża, który dreptał, chowając się pod liśćmi. W oddali na gałęzi siedziała sowa. Spojrzałem w lewy dolny róg okularu – do celu sześćset dwanaście metrów.
– Uruchamiam wyświetlanie obrazu z głębokiego skanera – usłyszałem głos w słuchawce.
Zatrzymaliśmy się i każdy przyklęknął. Obraz lekko zamigotał. Niebieskie linie zarysowały krawędzie pni drzew i kontury oddalonego budynku, w którym zobaczyłem zaznaczone na czerwono, miniaturowe ludzkie sylwetki. Naprzeciwko frontowego wejścia dostrzegłem jasny, termiczny ślad śpiącego psa.
– Oddział Bravo, jesteście od zawietrznej, zdjąć psa – rozkazywał dowódca i po chwili widok zwierzęcia zmienił się na kolor czerwony.
W akcjach najważniejsze jest zaskoczenie. W przeciwnym razie ryzyko wzrastało w tempie logarytmicznym. W oddali, po prawej stronie, widziałem zaznaczone na zielono sylwetki operatorów z Brawo. Jeden z nich ruszył powoli do przodu, aby zająć dogodną pozycję. Przystanął i przez chwilę obserwował otoczenie. Pies uniósł i zwrócił w jego kierunku łeb. Lufa karabinu policjanta rozbłysła na moment. Jasna mgiełka wyskoczyła z ciała zwierzęcia, który zaraz po tym osunął się na bok.
– Okej, panowie, teren wokół budynku jest czysty – komunikował TOC.
Usłyszałem warczenie. Po mojej lewej stronie, kilka metrów ode mnie, zobaczyłem jasnoszary ślad termiczny dobermana. Stał z opuszczonym łbem, patrzył w kierunku domu i szczerząc kły, toczył pianę z pyska. Ja też zwietrzyłem trop i czuję jego obecność, pomyślałem. Krew rozpalała mi żyły, a wściekła żądza ogarniała umysł. Ścisnąłem mocniej karabin i spojrzałem ponownie w stronę leśniczówki.
Oba oddziały ruszyły jednocześnie. Niebieskie kontury budynku i czerwone sylwetki przestępców migotały od czasu do czasu w niewielkich zakłóceniach. Trzech schabów wstało od stołu i przeszło do innych pomieszczeń – jeden wszedł do kibla, a dwóch do skrajnego lewego pokoju. W ciszy i zwartym szyku, jeden za drugim, podeszliśmy do głównego wejścia. Gdy się zatrzymaliśmy pod domem, policjant przede mną machnął ręka, dając sygnał, abym wysunął się na przód. Minąłem trzech operatorów i zająłem pozycję na froncie. W tym czasie czarnuch z oddziału Brawo założył ładunek na drzwi i oddalił się od nich. Pozostali cały czas z wycelowanymi karabinami obserwowali wejście i okna. Gdy poczułem klepnięcie w ramię, co oznaczało, że mój oddział jest gotów, pokazałem kciuk w kierunku Bravo.
Odwróciłem wzrok.
Nieopodal zobaczyłem gotowego do ataku dobermana.
Huk eksplozji rozerwał ciszę. Drzwi wypadły z zawiasów. Do wnętrza wrzuciłem granat hukowo-błyskowy. Ułamki sekund po wybuchu ruszyłem do wnętrza z wycelowaną bronią. Za mną szli pozostali. W tym momencie okulary IR wyłączyły się i rozjaśniły – ujrzałem naturalne kolory. Korytarz miał około dziesięciu metrów. Po obu stronach były drzwi do przylegających pomieszczeń. Zbliżyłem się do wejścia po prawej. Wszedłem do środka z wycelowaną bronią i od razu podążyłem na prawo, żeby umożliwić wejście kolejnym czarnuchom. Dwóch schabów, oszołomionych wybuchem, siedziało przy stole. Podszedłem, cały czas celując w jednego z nich
– Gleba, kurwa! – krzyknąłem. – Na ziemię albo oberwiesz kulkę! Obaj!
Niemrawo zsunęli się z krzeseł i położyli na podłogę.
– Łapy za głowę! – wrzasnął policjant po mojej lewej, celując do drugiego bandyty.
Schaby były tak napakowane, że sprawiło im to sporo kłopotu. Trzeci policjant ubezpieczał nas.
– Krępujemy im nadgarstki?
– Nie – odpowiedziałem.
Obszukując ich, znaleźliśmy nóż, pistolet, kastet i dokumenty osobiste. W czasie gdy pieściliśmy się z naszymi podopiecznymi, pozostali policjanci czyścili resztę pomieszczeń. Akcja trwała kilka sekund. W drzwiach stanął operator AT i powiedział:
– Wszystkie pomieszczenia czyste. Bandziory pod kontrolą.
– Dobra, czekajcie – odpowiedziałem. – Wstawać – zwróciłem cię do leżących przestępców, a gdy to zrobili, dodałem: – Siadać, tu. – Wskazałem krzesła. – Łapy grzecznie trzymać nad głową.
Usiadłem przy stole i położyłem na nim karabin. Szafa zajął miejsce naprzeciwko mnie, a drugi mięśniak po mojej prawej stronie.
– I co mi zrobisz, psie? – zapytał Szafa, potem splunął na podłogę, a gdy wymienił spojrzenia z kumplem, prychnęli pogardliwie.
– A ty, to, kurwa, kto? – zwróciłem się do gościa po prawej. – Nie znam cię. Jesteś jego nową laską? – Wskazałem podbródkiem na Szafę.
Nie odpowiedział. Poczerwieniał na twarzy i splunął na podłogę. Wróciłem wzrokiem na Szafę i przez kilka chwil w milczeniu patrzyłem mu w oczy.
– Weź nie rób cyrków, kundlu – powiedział Szafa i zerknął na leżący karabin.
– No, weź go – zasugerowałem.
– Nie jestem głupi – spojrzał na dwóch czarnuchów, trzymających wycelowaną w nich broń.
Patrzyłem na Szafę – łysy mięśniak w białej koszulce z napisem „Jebać psy”. Wspomniałem syna. Bartek wracał ze szkoły, gdy ten podszedł i strzelił mu pięć razy w pierś. Poczułem jak tężeją mi mięśnie, a twarz puchnie od wzrastającego ciśnienia.
– Wiesz, że istnieją zasady między wami a nami, psami – powiedziałem – Wy macie swoją robotę, my naszą. Wy kombinujecie, a my was łapiemy. Ale, kurwa, rodzin nie dotykamy, tak?
– Zapomniałeś? Zginął mój brat – odpowiedział. – A twój syn za to zapłacił. Zresztą weź, kurwa, skończ tę szopkę. Nic mi nie udowodnisz. Nie będę z tobą gadać.
Gdzieś zza moich pleców dochodziło warczenie dobermana.
– Wiesz, po piętnastu latach pracy na ulicy, nabrałem przekonania, że tacy jak ty się nie zmieniają. – Z kabury udowej wyjąłem pistolet i oparłem na stole.
– Nie rób cyrku. Nic mi nie zrobisz.
Uniosłem broń, wycelowałem w bok i nacisnąłem spust. Pocisk trafił w głowę bandyty po mojej prawej i mężczyzna osunął się na podłogę. No i jednej szumowiny mniej na świecie, pomyślałem. Kawałki mózgu i kości czaszki oblepiły twarz Szafy, który w zaskoczeniu rozdziawił gębę.
Z głębi budynku usłyszałem strzały.
Szafa łapał szybkie wdechy. Coś na podłodze zaczęło stukać, więc spojrzał w tym kierunku – układ nerwowy zastrzelonego schaba odstawiał pośmiertny taniec. Odwrócił wzrok i spojrzał na mnie. Dygotał, a w jego oczach dostrzegłem przerażenie. Poczułem smród. Nachyliłem się i zerknąłem pod stół – zobaczyłem, że z krzesełka, na którym siedział mężczyzna, płynie ciecz.
– Popuściłeś, chojraku – powiedziałem.
– Co wy odpierdalacie… przecież nie możecie…
W powietrzu unosił się smród moczu. Spojrzałem w prawo – obok zabitego bandyty stał czarny doberman. Warczał, tocząc pianę i wlepiając ślepia w Szafę. Podążyłem za jego wzrokiem i wycelowałem broń.
– Proszę, błagam, nie strzelaj – zaczął płakać.
– Już nie jesteś taki odważny – stwierdziłem.
– Nie jestem, nie rób tego…
– Zabiłeś mi syna, bandyto – powiedziałem i nacisnąłem spust.
Na moment stałem się nabojem. Potężna siła wypchnęła mnie z lufy pistoletu. Wyłaniałem się z ognia i grzmotu, czując przyjemny zapach spalanego prochu. Tnąc powietrze, pędziłem w kierunku zastygłej w bezruchu ofiary. Każdy zakamarek mojego umysłu przepełniała pierwotna żądza. Z ogromną prędkością uderzyłem w ciało, rozerwałem skórę i w zwierzęcym szale rozszarpałem tętnicę. Przegryzałem mięśnie, ścięgna i płynąłem przez morze krwi aż wyrwałem otwór i wyleciałem na zewnątrz.
Kula trafiła w szyję. Mężczyzna chwycił ranę, rozwarł powieki i próbował zaczerpnąć powietrza. Źrenice miał rozszerzone tak, że nie było widać tęczówki. Charczał, a z ust i między palcami sączyła mu się jasna, tętnicza krew. Spływając po dłoni i przedramieniu, plamiła białą koszulkę. Głowę powoli chylił, aż w końcu zawisł oparty klatką piersiową o krawędź blatu. Kapiąca ciurkiem krew znaczyła coraz większą część stołu. Opuściłem pistolet i spojrzałem na dobermana. Podszedł bliżej bandyty, podskoczył i przednie łapy oparł o blat. Zbliżył pysk do kałuży krwi i zaczął chłeptać. Lekko się uśmiechnąłem, gdy poczułem w ustach kojący, metaliczny posmak.
Policjant w kominiarce przekroczył próg pokoju i rzucił na podłogę dwie czarne, sportowe torby. Drugą ręką przytrzymywał kobietę w wieku około trzydziestki. Była średniego wzrostu, miała ciemnoblond włosy upięte w kitkę, a na nogach jasne dżinsy. Pod niebieską koszulką na ramiączkach uwydatniały się spore piersi. Wyglądała najzwyczajniej na świecie. Gdy spojrzała na broczącego krwią Szafę, zadrżała, a potem wbiła wzrok w podłogę.
– Zobacz co znalazłem – powiedział czarnuch.
– Usiądź, tu – nakazałem dziewczynie.
Policjant podprowadził ją do krzesła, stojącego najbliżej drzwi, i lekko pchnął. Usiadła, ręce położyła na udach i opuściła głowę. Dygotała. Nie pasowała do towarzystwa bandziorów, ale po latach pracy w policji nauczyłem się, że pozorom nie można ulegać. Najczęściej pierwsze wrażenie jest po prostu mylne.
– Kto ty jesteś? – zapytałem, ale milczała, więc dodałem: – Mów!
– Jestem kurwą – cicho odpowiedziała.
Zerknąłem na dwie torby leżące na podłodze. Odsunięte zapięcia ukazywały ich zawartość. Jedna wypełniona przeźroczystymi, małymi kapsułkami – sporo cukierków, pomyślałem. Druga zawierała dużą ilość pieniędzy. Spojrzałem ponownie na kobietę.
– Patrz na mnie – nakazałem. – Skąd jesteś?
Uniosła głowę i spojrzała mi w oczy. W pierwszym momencie byłem zaskoczony – jej prawie bezbarwne tęczówki otaczała ciemna obwódka. Miała oczy jak pieprzony haski i było w nich coś hipnotyzującego - poczułem jakby mnie pochłaniały. Opuściłem na chwilę wzrok, żeby się otrząsnąć
– Mieszkam w Warszawie.
Policjant stojący w progu, podszedł i podał mi jej torebkę. Odnalazłem dokumenty, wyjąłem dowód osobisty i przeczytałem dane.
– To jak, Moniko Krępska? – zapytałem, patrząc na dokument. – Będziesz klepać?
– Nie, nie będę. Przysięgam.
– Kto jest twoim alfonsem?
– On. – Wskazała brodą na broczące ciało.
Dobrze się złożyło, pomyślałem. Z mojej lewej strony na podłodze leżał doberman – był spokojny. Uniósł łeb i lekko przekręcał go na lewo i prawo, nasłuchując. Zerkał to na dziewczynę to na mnie.
– Wiesz co, ja cię puszczę, ale jak zaczniesz klepać jęzorem, to będziesz wyglądała jak on. – Skinąłem głową w kierunku ciała Szafy.
– Nic, nikomu, nie powiem.
– Przyjechałaś samochodem?
– Tak.
– To słuchaj uważnie. Weźmiesz te pieniądze – skinieniem pokazałem na sportową torbę – i wrócisz do Warszawy. Znajdziesz dobrą miejscówkę i otworzysz tam burdel, a jeśli ktoś będzie cię niepokoił, to zadzwonisz. Zrobię z nim porządek. Ale pamiętaj, żeby nic nie kręcić, i nie uciekać. Będziesz mnie informowała, o sytuacji na mieście: o czym mówią klienci, czy pojawili się nowi, czy ktoś coś kombinuje. Przecież wiesz, że bandziory lubią się chwalić dziwkom, a ja chcę dostawać informacje na bieżąco. – Dostrzegłem błysk w jej oczach i pomyślałem, że uaktywnił się kurewski gen. Wiedziałem, że będzie posłuszna. – Zatrudnisz ochronę i będziesz prowadziła sobie przytulny biznesik, a dodatkowo pomożesz nam zrobić porządek w mieście. To jak?
Przez chwilę myślała, ale wiedziałem, że kurewska natura weźmie górę. W końcu wyciągnęła dłoń i uściskiem przypieczętowaliśmy umowę.
– Panowie, zabezpieczyć teren. Zaraz przyjadą sprzątać – usłyszałem w słuchawce.
*
„Policja rozbiła niebezpieczny gang. Zginęło czterech przestępców. Nikt z policjantów nie odniósł obrażeń…” Inspektor Kania dopilnował, aby w papierach wszystko się zgadzało. Na pewien czas w mieście zapanował spokój – nie było zgłoszeń o haraczach i napadach. Tylko pijackie burdy i drobne kradzieże występowały incydentalnie.
Zdjąłem holookulary i odłożyłem. Wziąłem do ręki zdjęcie Bartka i opuszkami palców przesunąłem po jego powierzchni. Uniosłem szklankę i wypiłem duży łyk wódki. Gorzkawy płyn rozgrzewał przełyk. Pomyślałem, że myli się ten, kto twierdzi, że zemsta nie przynosi ulgi. Ona oczyszcza. A nawet odrobinę tłumi żal.
Usłyszałem ciche piszczenie. Obok swoich nóg zobaczyłem leżącego dobermana o lśniącej, czarnej sierści. Pysk oparł na łapach, stulił uszy i popiskiwał tak, jak pies tęskniący za swoim panem. Rozległ się chrobot otwieranego zamka. Marta weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i stanęła w przedpokoju. Spojrzała na mnie.
– Jesteś – stwierdziłem i wypiłem kolejny łyk wódki.
– Suka wróciła do swojego psa. – Lekko się uśmiechnęła.
Martę wychowała ulica, więc znała brudy życia, tak jak ja.
Gdy Bartek żył, byliśmy innymi ludźmi, bo wydobywał z nas to, co najlepsze. Ukryliśmy swoje paskudne charaktery dawno w przeszłości, jeszcze przed narodzinami syna. Ale po jego śmierci znowu wracały i zalewały nasze jestestwa. Pasowaliśmy do siebie i kochaliśmy się. Ta kobieta i praca w policji, to całe moje życie.
“Nocą ludzie śpią spokojnie w swoich łóżkach tylko dlatego,
że na straży stoją mężczyźni o surowych obliczach,
gotowi stosować przemoc w ich imieniu.”
George Orwell