- Opowiadanie: Skoneczny - Bimber z liczi

Bimber z liczi

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Bimber z liczi

Tadeusz zaparkował forda na trawniku niedaleko „Delikatesów”. Pamiętał, jak przychodził tu dawno temu z ojcem. Od tamtego czasu w sklepie nie zmieniła się obsługa. Fakt, pani Maryli mogło przybyć parę lat, kilogramów i zmarszczek na twarzy, ale mimo to pozostawała tą samą panią Marylą, która niegdyś, może trochę zbyt serdecznie, uśmiechała się do jego taty.

Nikt nie powinien przyczepić się do tego, że funkcjonariusz podjeżdża pod sklep służbowym autem. W małych miasteczkach takich jak Szczawin, pięć minut kupowania drożdżówki nie będzie nikogo kosztować życia. Zatrzaskując drzwi radiowozu, Tadek wziął głęboki wdech. Zapach przedmieścia miał w sobie nutę czystego, wiejskiego powietrza.

Żeliwne drzwi skrzypiały już od wielu lat, już od wielu lat ktoś naoliwi je jutro.

– Jak tam w pracy, Tadziku? – Piskliwy głos ekspedientki atakował od samego progu.

– A, wie pani, jak to w pracy. Jakoś leci. – Uśmiechnął się życzliwie i nachylił nad blatem z wypiekami.

– Pączusia?

– Chyba będzie drożdżóweczka. – Z frasunkiem podrapał się po głowie. – No, ale nie wiem, tak szczerze.

– Wszystko świeże, dzisiejsze – zapewniła pani Maryla.

– No, to pani poda tę drożdżówkę. – Policjant zbliżał się do lady, wydobywając drobniaki z portfela.

– Wszystko?

– Ta, to wszystko będzie. – Odliczył złoty pięćdziesiąt.

– Spośród wszystkich czasów i miejsc ty wybrałeś właśnie to – ekspedientka przemówiła nienaturalnie niskim głosem.

– Słucham? – Tadeusz znieruchomiał.

Pani Maryla wyciągnęła zza lady pistolet, przyłożyła lufę do własnej skroni i z uśmiechem na ustach pociągnęła za spust.

Czas zwolnił.

Tadeusz widział jak odłamujące się powoli fragmenty czaszki pucołowatej staruszki tworzą dziurę wylotową pocisku. Obserwował strugi krwi, powoli wylatujące w powietrze i sunący majestatycznie, wirujący wokół własnej osi pocisk.

Upuszczony przez funkcjonariusza portfel poszybował na ziemię z zawrotną prędkością i wbił się głęboko w seledynowe kafelki podłogi, które zafalowały jak wzburzona tafla wody.

– Wróć! – krzyknął Tadeusz. Brzmienie jego głosu było zlepkiem tysięcy innych. Gdy eony z trudem zapomnianej wiedzy wdzierały się powodzią do jego umysłu, on robił wszystko, by utrzymać aktualną rzeczywistość w ryzach logiki.

Pocisk usłuchał swego stwórcy. Z prędkością równą wylotowej wrócił do pistoletu, rozrywając go na drobne, unoszące się w powietrzu, elementy oraz szatkując skórę dłoni pani Maryli.

– Nie! – ryknął policjant, a infradźwięki jego głosu rozbiły szyby w oknach. Odłamki szkła rozświetliły pomieszczenie tysiącami barw. Każdy, do tej pory jednolity kolor był teraz dla niego mozaiką, ultrafiolet i podczerwień nie wyglądały na tak niewidzialne, jak dawniej.

Z jakiegoś powodu rzeczywistość miewała tendencje do rozpadania się, ale nie stanowiło to problemu. Policjant starał się ignorować rozpraszające go tajemnice wszechrzeczy. Składał popsuty świat z powrotem do kupy, jak wiele razy wcześniej. Na siłę parował kwanty, by wyeliminować możliwość powtórzenia się tej sytuacji.

– Policjant na straży praw logiki. Będziesz to robił w nieskończoność? – Dziura na wylot zdobiąca głowę pani Maryli nie wydawała się przeszkadzać jej w mówieniu. Podświadomość była smutną pozostałością po człowieczeństwie Tadeusza, co gorsza lubiła moralizować.

– Nie – wyszeptał głosem zdegradowanym do ludzkiego.

Gdy sklep wyglądał już tak, jak powinien, funkcjonariuszowi pozostało tylko wykasowanie wspomnień. Zarówno swoich jak i Maryli.

– Halo, Tadziku, złoty pięćdziesiąt! – Ekspedientka pomachała dłonią przed oczami policjanta.

– Tak, tak, już daję. – Uśmiechnął się zakłopotany. – Chyba miałem jakieś deja vu.

– Aha – wycedziła wolno, acz serdecznie Maryla. Nie miała pojęcia, co to znaczy deja vu. – Jak tam tata, co u niego słychać?

Tadeusz wręczył sprzedawczyni odliczoną kwotę i odebrał foliówkę z drożdżówką.

– A, no jak to tata, żyje, narzeka na coś ciągle, ale wszystko u niego w porządku.

– Pozdrów go ode mnie. – Ekspedientka wkładała monety do odpowiednich przegródek w kasie.

– Pozdrowię, pozdrowię. Do widzenia! – Skrzypiące drzwi sklepu nie irytowały już tak bardzo, jak przy wchodzeniu.

Przy każdej iteracji tego dnia, miał poczucie, że coś było nie tak. Nie mylił się. Nie tak było absolutnie wszystko.

 

* * *

 

Tadeusz Ziemlewicz został uderzony przez tira, co spowodowało jego natychmiastową śmierć. Oprócz ojca nie miał żadnej rodziny, która mogłaby go opłakiwać. Starzec przeżył cios dosyć mocno, ale nie dawał tego po sobie poznać, jego powolne emeryckie życie toczyło się dalej.

Życie Tadeusza również toczyło się dalej.

W momencie zgonu, jego świadomość została przeniesiona do wersji świata, w której nie umarł. Tak działa rzeczywistość. Z każdą chwilą utraty życia, ludzki świat stawał się coraz bardziej subiektywny, a przez logikę, również coraz bardziej pusty. Nie wszyscy mogli żyć wiecznie w jednej, spójnej wersji wydarzeń. Zgon oznaczał rozejście się dróg, a Tadeusz uświadomił to sobie stosunkowo wcześnie, bo już tysiąc lat później.

 

* * *

 

Budzenie się biomechanoidów było natychmiastowe. Ziemlewiczowi często brakowało niechętnego otwierania powiek i rozleniwiającej miękkości pościeli. Ciecz izolująca spłynęła w dół rur komory regeneracyjnej. Po otwarciu szklanej kapsuły, uruchomił generatory warstwy wierzchniej.

Postanowił, że dziś będzie fioletowy.

Przeszedł przez pokój, ale zanim znalazł się w pracowni, zbliżył się do okna. Na chwilę skoncentrował się na własnym odbiciu. Idealnie gładka skóra w kolorze fiołków spowodowała lawinę wspomnień, która ostatecznie zatrzymała się na wieku dwudziestym. Uśmiechnął się lekko. Kultura wyrażania własnej osobowości przez wygląd wydawała mu się teraz zabawna, zasady, jakimi w tym okresie kierowało się społeczeństwo – trywialne, dziecinne, krótkowzroczne.

Skupił się na widoku za oknem. Piramida mknęła teraz nad lasami, na horyzoncie pojawił się szary szkielet opustoszałej metropolii. Nie chciał jeszcze w pełni łączyć się ze społecznością ostrosłupa, więc nastroił swoją jaźń na impulsy bardzo ogólne, wysłał w eter zapytanie bez treści. Wiedział, że zostanie zrozumiany bezbłędnie. Odpowiedź go zaskoczyła.

Nowy Jork.

Społeczność sterowała lotem piramidy jednogłośnie, zawsze w pełnej zgodzie.

Tu się na chwilę zatrzymamy, pomyśleli.

Przyjrzał się miejskiej panoramie. Stado ptaków wzbiło się w powietrze, wystraszone przez nadlatującą konstrukcję. Tylko to wystarczyłoby mu na inspiracje dla dziesiątek wierszy i obrazów, ale chciał w pełni wykorzystać potencjał ukryty w wielkim jabłku. Maksymalne rozszerzenie źrenic nie dawało wystarczającego efektu, więc postanowił zwiększyć powierzchnię gałek ocznych. Elastyczna tkanka nibykostna zazgrzytała zabawnie. Wielkie, czarne sfery oczu odbijały się w szybie, wywołując uśmiech na twarzy Ziemlewicza.

– Ty kosmito – wyszeptał.

Skoncentrował wzrok na jednym z większych skrzyżowań miasta. Dwie sarny ratowały się ucieczką przed pędzącym rysiem. Biomechanoid domyślał się, że któraś z innych piramid musiała zaszczepić tu ten gatunek dla zabawy. Modyfikowanie naturalnego balansu nie generowało żadnych szkód, których nie dałoby się odwrócić. Stanowiło natomiast ogromny pokład inspiracji.

Jeden z rogaczy upadł, przygnieciony potężnym cielskiem drapieżnika, drugiemu udało się ujść z życiem. Gdyby Ziemlewicz wiedział, że jego subiektywnie nieskończona egzystencja usłana jest metaforami, jego historia miałaby prawdopodobnie inny przebieg.

Skończyłaby się jednak tak samo.

Natchniony zaobserwowaną sytuacją, udał się do pracowni. Dotknął ściany dzielącej oba pomieszczenia, co poskutkowało pojawieniem się w niej otworu, pełniącego rolę drzwi. Drugi z pokoi jego mieszkania był zupełnie pusty, nie licząc obiektu przypominającego piaskownicę, znajdującego się w centralnej jego części.

Matryca.

Fioletowy uklęknął przed krzemowym obramowaniem. Gdy zamknął oczy, pył uniósł się w powietrze, formując sześcian. Kombinacja odpowiedniej myśli, gestu i dźwięku transformowała figurę w abstrakcyjną rzeźbę. Obserwowana z odpowiedniej strony, była skrzyżowaniem operowej arii z progresywnym jazzem i niepokojącą elektroniką. Widziana z innej perspektywy, stawała się dobrze urządzonym pokojem, w którym za kilka chwil miało odbyć się spotkanie. Wszystkie konstrukty tworzone przez Zielmewicza odwoływały się do początku dwudziestego drugiego wieku. Biomechanoid znajdował ogrom możliwości eksploatowania swojej nostalgii do tamtego okresu. Uwielbiał wracać pamięcią do tej barwnej kultury, borykającej się z uzależnieniem od informacji. Do kultury społeczeństwa, w którym nieliczne jednostki nastawione były na nadawanie, a masy z własnej woli przygniatały się ciężarem coraz prymitywniejszych impulsów.

Kilka godzin dopracowywania piaskowej konstrukcji później, rzeźbiarz poczuł, że jego dzieło już go satysfakcjonuje. Zamknął oczy i otworzył jaźń dla społeczeństwa piramidy. Salon materializował się zgodnie z piaskowym schematem. Pokój unosił się w pustej, seledynowej przestrzeni, tworzenie jego otoczenia wydawało się Ziemlewiczowi stratą czasu. Ze stuletnich głośników zaczęła wydobywać się najlepsza muzyka, jaką umiał sobie wyobrazić jej twórca. On sam siedział teraz wygodnie w minimalistycznie zaprojektowanym fotelu, popijając cydr. Manifestacja jego osoby była zazwyczaj podobna do jego faktycznego wyglądu z tamtego okresu. Trzy fioletowe krawaty, splątane w warkocz, kontrastowały z zapinaną na suwak, beżową koszulą.

Jego pokój miał nieliczne, acz wierne grono bywalców. Nie każdemu przypadały do gustu archaiczne stylizacje i upodobanie gospodarza do komunikacji werbalnej.

Goście powinni pojawić się lada chwila.

Gdy dopił pierwszą butelkę cydru, przypomniał sobie dzisiejszą przygodę z Arb-Tarlem, który siedział na fotelu po jego prawej stronie. Arb tworzył historie, dorabiał rozmaite wersje przeszłości do miejsca spotkania.

– Nie zareagowałbym w ten sposób, Tarlemie – skomentował Ziemlewicz, koncentrując się na wspomnieniu ze stłuczki samochodowej.

– Może masz rację – przyznał czarnoskóry dżentelmen we fluorescencyjnym, niebieskim garniturze. – Teraz lepiej?

– Znacznie. – Gospodarz pokiwał głową, uśmiechając się do zmodyfikowanej wersji wspomnienia. – Nie mogę się doczekać, aż im to opowiemy.

– Masz może coś innego niż cydr? – Pisarz wspomnień kierował się w stronę lodówki.

– Zależy, o co pytasz.

– O bimber z liczi.

– Yyy, taaa, powinien być na górnej półce.

Tarlem otworzył drzwi chłodziarki. W środku znajdowała się jedynie flaszka wypełniona mętną cieczą.

– Co to takie nieklarowne? – zdziwił się.

– Wydaje ci się – odparł koneser cydru, otwierając drugą butelkę.

Arb jeszcze raz rzucił okiem na egzotyczny trunek. Tym razem zawartość flaszki była idealnie przejrzysta. Odkręcił korek, zrywając akcyzę. Nie spodziewał się zobaczyć jej na bimbrze, ale postanowił, że nie będzie o tym wspominał gospodarzowi, aby nie wyjść na czepialskiego. Wziął ostrożnie mały łyk.

– Ej, to smakuje jak zwykła wóda z sokiem z liczi!

– Nie bądź czepialski. – Ziemlewicz nie miał pojęcia, jak mógłby smakować samogon z tak nietypowego owocu. Musiał improwizować i wcale nie czuł się źle z efektem, jaki osiągnął.

Czarnoskóry gość miał wyraźnie zniesmaczoną minę. Odłożył niedorobiony produkt na półkę i zamknął lodówkę.

– To już daj ten cydr.

Łaskę mi robi, wielki panicz, że się cydru napije, pomyślał gospodarz.

– Łaskę ci zrobię, cydru się napiję. Jam jest wielki panicz. – Tarlem wyszczerzył zęby, po czym obaj wybuchnęli śmiechem.

Chwilę później pozostali goście zaczęli pojawiać się w pokoju. Spotkanie nabierało tempa.

– Thia jeszcze nie przyszła? – Arb do tej pory nie zauważył braku znajomej, odnotował natomiast brak jedzenia, za które była odpowiedzialna.

– Prawdopodobnie coś jej wypadło. – Fioletowy skierował oskarżycielskie spojrzenie na Ślepego Llanga, sprawcę zdarzeń losowych.

– To nie moja wina – oburzył się Azjata. – Poza tym, chyba gdzieś ją tu widziałem.

– Nie, nie widziałeś jej. Po pierwsze dlatego, że jej tu nie ma, po drugie dlatego, że jesteś niewidomy – wyjaśnił Tarlem.

– Wybacz, zawsze zapominam.

– Mogłaby pojawić się dokładnie teraz, kiedy jest najbardziej potrzebna – zaproponował tkacz przeszłości.

Dzwonek do drzwi.

– Cześć, Thia, dobrze, że już jesteś, bo… – Ziemlewicz urwał w połowie i zamarł w bezruchu.

Na zewnątrz jego domku znajdował się sięgający horyzontu ogród, nad nim bezchmurne, błękitne niebo. Promienie słońca przebijały korony świerków, tworząc wymyślne mozaiki na mchu. Dopiero po chwili zorientował się, że przed drzwiami stoją dwie osoby.

– Przyszłam z koleżanką, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. – Thia wręczyła mu brytfannę z ciastem śliwkowym. – Reszta jest w lodówce. – Mrugnęła.

Gospodarz ani trochę nie skoncentrował się na usłyszanych słowach. Był zbyt zajęty wpatrywaniem się głupio w nieznajomą, której pojawienie się stanowiło największą niespodziankę ostatnich dwóch wieków.

Nie zaplanował jej.

– Jestem Eeeorlig. – Energicznie wyciągnęła dłoń w jego stronę.

– J… Cz… Eeeor…? – wydukał.

– Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twoje mieszkanie. Będę w salonie! – Uśmiechnęła się i minęła gospodarza w drzwiach, niemalże wytrącając mu z rąk placek.

Ziemlewicz stał jeszcze chwilę sparaliżowany. Nieśmiało wychylił się za drzwi.

Świerki? Lubię świerki, pomyślał. Zaraz potem postanowił wziąć się w garść. Czy uśmiech Eeeorlig był szczery, czy wielokrotnie ironiczny? Jeżeli faktycznie tu jest, to musiała rozgryźć jego konstrukcję.

Ale wstyd.

Wrócił do przedsionka, odstawił brytfannę na podłogę, po czym przetarł oczy i skierował się do salonu. Impreza trwała w najlepsze, nowa znajoma wydawała się całkiem dobrze odnajdywać w grupie. Fioletowy minął kanapę i przysiadł się do towarzystwa, skupionego dookoła stołu. Arb zajadał się lazanią, jednocześnie próbując pozostać na bieżąco z toczącą się dyskusją, co kończyło się zazwyczaj konfliktem mówienia i przełykania.

– Kha łazana esz zahebyszha! – zabulgotał do Ziemlewicza, gestykulując energicznie.

– Ta, wiem, że jest. Może sobie nałożę zaraz… – Gospodarz osunął się na fotel.

– Dzięki, Arb. Coś ty taki blady? – Thia przeniosła spojrzenie na Fioletowego.

– Eee… Ta twoja znajoma od ogrodu. Kto to jest?

– Co zrobiłeś z moim ciastem?

– Stoi na podłodze w przedpokoju. Co z tą twoją znajomą? – dopytał nerwowo.

– Dlaczego postawiłeś je na podłodze? – Kucharka była lekko oburzona.

– Nie wiem, Jezu, stoi na stole.

Placek zmaterializował się koło talerza z lazanią. Arb zadbał o to, by wspomnienie o jego pojawieniu się zostało zastąpione innym, bardziej realistycznym.

– Teraz lepiej – Thia zabrała się za odkrajanie sporego kawałka. – Eeeorlig? W sumie nawet nie wiem skąd ją znam, chyba jeszcze ze szkoły.

Ziemlewicz odwrócił się od stołu w stronę siedzącej w odległej części pokoju botaniczki.

– Ona jest z kolonii na Arksis Osiem. Tam nie było szkół – szepnął dyskretnie.

– Ta jedyna podziemna szkoła, do której razem chodziłyśmy… – zaczęła Thia.

– Podziemnych też nie było! – skarcił.

– …była zupełnie lokalna, nieoficjalna. Absolutnie nikt spoza okolicy nie wiedział o jej istnieniu – dokończyła, po czym odłupała łyżeczką kawałek placka.

– Strasznie naciągane – syknął gospodarz i pokręcił szybko głową.

Eeeorlig wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się niewinnie, po czym wróciła do prowadzonej wcześniej rozmowy.

– Nie przyniosłaś może bimbru z liczi? – Płomień nadziei rozpalił się w sercu Arba. – Bo jak na razie jest tylko ten.

Thia pociągnęła łyk z butelki, która właśnie pojawiła się na stole. Wykrzywiła się.

– U, smakuje jak…

– Smakuje jak gówno, co? – Tarlem również uraczył się niedorobionym napojem.

– Nie – kucharka uśmiechnęła się. – Teraz – dodała po chwili. – Teraz smakuje, jak gówno.

Czarny przełknął, po czym wytrzeszczył oczy i z trudem powstrzymał odruch wymiotny.

– Ty idiotko – wybełkotał, rozpoczynając sprint do łazienki.

– Ona nigdy by tego nie zrobiła! Modyfikowałaś moich gości! – Gospodarz wstał i wskazał palcem Eeeorlig. W salonie zapadła cisza. Ziemlewiczowi zrobiło się trochę głupio.

– Cśś, czemu psujesz własną zabawę? – Dziewczyna upozorowała zdziwienie.

– B… Bo mogę! – Głos załamał mu się w pół słowa.

– O czym wy mówicie? – spytała Thia, po czym zniknęła razem z całą konstrukcją świata. Ziemlewicz i Eeeorlig stali na niewidzialnym podłożu, otoczeni seledynową przestrzenią. Chwila zupełnej ciszy.

– To nie miało być tak, że bawisz się w człowieczeństwo razem z innymi, Tadku?

Nie słyszał tego imienia od setek lat. Kiwnął głową. Unikał jej spojrzenia.

– Ale nikt nie przychodził, więc zrobiłeś sobie własnych ludzi, żeby bawić się samemu – mówiła pogodnym, pocieszającym tonem.

Nie odpowiedział.

– Jak długo planowałeś to ciągnąć, jak daleko zajść? Może następnym razem odtwórz Internet, pogadajcie sobie na fejsie…

– Przestań szydzić! – krzyknął.

Eeeorlig zamilkła.

– Dobrze – powiedziała po chwili, kiwając głową. – To co, wracamy tam?

– Nie. Nie chcę – Zielmewicz mówił cicho, pożerał go wstyd.

– To może tu.

Ogród, który kilka chwil temu otaczał posiadłość Fioletowego, wypełnił teraz całą przestrzeń dookoła. Ziemlewicz rozejrzał się. W kształcie horyzontu, kolorze świerków, rozmieszczeniu klombów i zapachu powietrza dostrzegał pewną analogię.

– Też widziałaś te sarny na skrzyżowaniu, co? – spytał, by skruszyć kolejną ścianę niezręcznej ciszy.

– I rysia! – pochwaliła się, wskazując dłońmi niedalekie urwisko i burzowe chmury, zbliżające się od strony zachodu.

– Eeem, całkiem tu ładnie.

– Wiem – uśmiechnęła się.

Ziemlewicz nie miał pojęcia, o czym mógłby rozmawiać z Eeeorlig. Głupie milczenie wydawało się nieuniknione.

– Jak długo planowałeś się bawić w ten sposób, Tadku? – spytała, tym razem uprzejmiej.

– Może do końca.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. Bezczelnie się ze mnie śmieje, prosto w twarz, myślał Fioletowy.

– Przepraszam, nie śmieję się z ciebie. – Przetarła oczy. – Z tego co widziałam, masz już ponad tysiąc lat. Po prostu bawi mnie, że jeszcze się nie domyśliłeś.

– Nie domyśliłem czego? – Z zaciekawieniem przechylił głowę.

– Nie ma żadnego końca, miśku.

Znieruchomiał. Miśku? Jeżeli tak mówiło się w dwudziestym drugim wieku, to absolutnie tego nie pamiętał.

– Czemu tak sądzisz?

– Urodziłeś się jako zupełnie zwykły człowiek, taki szarak z Europy wschodniej. Nic nie wskazywało na to, że dożyjesz chociaż setki, prawda?

Delikatnie kiwnął głową.

– Jeśli miałbyś wymienić wszystkie zdarzenia, które wpłynęły na przedłużenie twojego życia, to ile by ich było?

– Siedem – odpowiedział po chwili zastanowienia.

– Ile z nich to rezultaty twojego bycia we właściwym miejscu, we właściwym czasie?

– Każde zdarzenie jest rezultatem czyjegoś bycia w okr…

– Cśśś – przerwała mu. – Po prostu odpowiedz.

– No wszystkie – westchnął.

– Widzę, że cię to nie przekonuje – zmartwiła się.

– Oczywiście, że nie. W ogóle nie za bardzo widzę, do czego dążysz.

– Do nieskończoności – wyszczerzyła się.

– Co?

– Nieważne. Spróbujmy z innej strony. Co się stanie, kiedy umrzesz?

– Moja świadomość poleci na wycieczkę do innych miejsc, a moja dusza rozpadnie się na strzępy we wspólnej puli. Potem z tej puli uformuje się…

– Wystarczy. Zdefiniuj „potem”.

Ziemlewicz zamrugał szybko.

– Aaaa, widzisz! Czas jest subiektywny dla ciebie. Jak ciebie nie ma, jego też nie. A jeżeli to jest prawdziwe dla wszystkich, to znaczy, że nie istnieje żaden obiektywny czas, względem którego do reinkarnacji mogłoby dojść po twojej śmierci, a nie przed nią. A to znaczy, że jakieś dziecko zrodzone, dajmy na to, w dwudziestym czwartym wieku, może mieć coś z ciebie, prawda? – mówiła bardzo szybko.

Fioletowy podrapał się po głowie.

– Nie, to nie ma sensu.

– Punkt dla tego pana! – wykrzyknęła Eeeorlig, wskazując na niego palcem.

Gospodarz seledynowej przestrzeni zmarszczył brwi i wbił wzrok w mech.

– Wiesz, chyba będę już wracał do siebie. Muszę to przemyśleć, ale dobrze byłoby się…

– Spotkać kiedyś jeszcze. Wiem. Papaaa! – Dziewczyna machała energicznie.

Ziemlewicz wcale nie to miał powiedzieć.

Biomechanoid otworzył oczy, a jego piaskowa konstrukcja runęła na podłogę, rozsypując się po pokoju.

Wziął głębszy wdech, po czym spojrzał przez okno. Zarośnięte ruiny Manhattanu napawały jakiegoś rodzaju nostalgicznym optymizmem. Nie wiedział, co myśleć.

Lubił świerki, a Eeeorlig?

Eeeorlig chyba też.

 

* * *

 

Około trzydziestu tysięcy lat później słowa Eeeorlig potwierdziły się, choć Ziemlewicz uwierzył jej dużo wcześniej. Stali się ostatnimi, najdoskonalszymi przedstawicielami swojego gatunku. Ewolucja dobiegła końca. Gdy przetransportowali swoje jaźnie do ośrodków pozwalających na ignorowanie chronologii klatek Plancka, unikanie śmierci przez świadomość przestało być teorią.

Stało się normalnością.

Ich egzystencja zaczęła być podróżą przez bezmiar wersji wszechrzeczy, granica pomiędzy wyobraźnią a percepcją zniknęła. Ciąg wydarzeń był zupełnie losowy, logika rozpadła się razem z czasem. Kolejną fazą stał się pęd na oślep, już nawet nie przez wydarzenia, co przez zlewające się w jednolitą breję impulsy, których rodzajów okazało się być nieskończenie wiele po rozpadzie jakiejkolwiek sensoryki. Stali się bogami, a rzeczywistość jakąś śmieszną cieczą, którą mogli przelewać do kubków i misek, albo po prostu płynąć w niej, dać się ponieść nurtowi.

Jakkolwiek wyglądał ich świat, jedno się nie zmieniało. Byli tam razem. Z trzymania się za ręce pozostała jakiegoś rodzaju dwoistość wizji, znajoma obecność, która czyniła tę niewyobrażalną podróż jeszcze piękniejszą. Teraz to oni odliczali sekundy, byli swoim własnym czasem nie mniej, niż czymkolwiek innym. Stawali się korelacją przeciwieństw, światłem i ciemnością, grawitacją i antygrawitacją, plusem i minusem.

Nagle ona umarła.

 

* * *

 

Radiowóz sunął po równym asfalcie, najnowszej inwestycji gminy Szczawin. Tadeusz przeżuwał właśnie ostatni kęs drożdżówki, gdy zadzwonił telefon.

– Słucham cię, Karolinko. – Fakt, że dyżurna lokalnej komendy dzwoniła na jego prywatny numer, wydał mu się zastanawiający.

– Chodzi o twoją żonę. Dzwonili ze szpitala, podobno jest gorzej. Powinieneś tam poj… – Funkcjonariusz zerwał połączenie.

Ford zahamował z piskiem opon i po błyskawicznym zawrocie pędził już w drugą stronę. Eeeorlig Ziemlewicz była w końcowym stadium raka, leczenie nie przynosiło oczekiwanych efektów. Tadeusz oswoił się z utratą ukochanej, ale myśl, że nie będzie go przy niej w jej ostatniej chwili, spędzała mu sen z powiek.

Demiurg postanowił zakodować tego rodzaju pragnienie w głowie swojej personifikacji. Dawno temu uznał koniec wieku dwudziestego za najodpowiedniejszy w historii rzeczywistości okres do zrealizowania swojego planu. Bycie człowiekiem właśnie wtedy dawało zadowalający balans pomiędzy fizycznością a duchowością. W tej misternie spreparowanej wersji rzeczywistości poznał Eeeorlig jeszcze wtedy, jako podrzędny policjant w jego rodzinnej mieścinie.

Kilka minut brawurowej jazdy później, był już pod miejskim szpitalem. Pędząc po post-peerelowskich schodach, starał się trwać w nadziei, że to jeszcze nie ten dzień. Prawie taranując dyżurną pielęgniarkę, wbił się do pokoju swojej żony. Zbladł. Widział jej niemalże anorektyczną twarz, na niej apatyczny uśmiech na jego widok. Realistyczne spojrzenie właśnie rozrywało na strzępy jego nadzieję.

– Cześć – wyszeptała.

– Cześć – odpowiedział cicho, wbijając w nią nieruchome spojrzenie.

Atak krwawego kaszlu rozdzierał resztki jej płuc. Tadeusz podszedł do szpitalnego łóżka i ukucnął przy żonie, łapiąc ją za rękę.

– Cieszę się, że tu jesteś – wycharczała pomiędzy kaszlnięciami.

– Ja też. – Jego głos załamał się w nienaturalny sposób, w oku pojawił się nieznany błysk. Jakieś obce wspomnienia próbowały wbić się do jego czaszki. Przysiągłby, że ściana przed nim poruszyła się.

Kilka sekund później klatka piersiowa Eeeorlig zaczęła unosić się nierytmicznie.

– Żegnaj. – Ostatnie co udało się jej wydusić.

– Cześć – szepnął zaciskając mocniej swoje dłonie na jej.

Odeszła.

Demiurg stopniowo wypełniał głowę personifikacji bezkresem informacji, swoją właściwą formą. W tym momencie stało się jasne, że kolejny raz, nie zmieniło się nic.

Gniew!

Tadeusz ryknął przeraźliwie, wyrzucając sufit oraz całą górną kondygnację budynku gdzieś na orbitę. Czas nie był mu potrzebny do wyładowania swojej agresji, więc go zatrzymał. Uderzył pięścią w ścianę, rozgniatając kończynę na krwawą papkę aż do łokcia. Chciał teraz poczuć prymitywny, ludzki ból. Krzyczał, a jego głos wyginał okoliczne obiekty jakby były zrobione z plasteliny. Usunął Eeeorlig razem z łóżkiem, na którym leżała. Na jej miejscu zmaterializował jej wersję wyglądającą tak, jak wtedy, kiedy oryginalnie się poznali. Wybrał stan jej świadomości zaraz sprzed chwili, w której ją stracił.

– Czemu mi to robisz?! – krzyknął, wskazując na nią palcem niezmasakrowanej dłoni.

Stała tam przez chwilę, nie rozumiejąc, dlaczego zatrzymali swą podróż w tym dziwnym, abstrakcyjnym miejscu. Myśli Ziemlewicza były jednak na tyle klarowne, że jej wątpliwości zostały błyskawicznie rozwiane. Wbiła smutne spojrzenie w podłogę.

– Przecież wiedzieliśmy, że nasze życia kiedyś w końcu się rozejdą. Udało nam się przetrwać razem najdłużej, jak się dało.

– Milcz! – Demiurg zgniótł masę swojego tworu w punkt wielkości atomu.

Stał sam pośrodku jednej z nieskończenie wielu rzeczywistości, którymi był i które stworzył. Tupnął jak małe, rozkapryszone dziecko. Jego podbródek drżał.

Rozpłakał się.

Zmaterializował tę samą Eeeorlig w tym samym miejscu.

– Te światy, jak naciągany bimber z liczi. Jak wiele razy próbowałeś się ze mną pożegnać? – powiedziała cicho, patrząc ze smutkiem na szlochającego boga.

– Straciłem rachubę po miliardzie. – Uśmiechnął się przez łzy.

Podeszła do niego. Przytuliła go.

– Cśśś.

– Wskrzeszałem cię. Żegnałem cię. Przeżyłem z tobą niewyobrażalnie wielkie liczby żywotów, takich jak ten pierwszy, a potem zupełnie innych, jakichkolwiek. Ta pustka nie zniknęła ani na chwilę – łkał. – Jestem bogiem każdej definicji! – cedził przez zęby. – Powinienem móc…

Więc tak to się kończy, pomyślała.

– Możesz to zatrzymać. Musisz – mówiła powoli, opiekuńczym tonem.

– Nie wiem, czy jestem gotowy.

– Ilu nieudanych prób więcej potrzebujesz?

Demiurg w policyjnym mundurze po chwili kiwnął głową.

– Czy ty jesteś gotowa?

– Ja się nie liczę. Twoja Eeeorlig była gotowa, kiedy ją straciłeś.

– Żegnaj.

– Cześć – szepnęła uśmiechając się apatycznie.

Tadeusz zamknął oczy.

Bezkres rzeczywistości, wszystkie impulsy i ich jakiekolwiek źródła, nieskończone wymiary i to co poza nimi. Absolutnie wszystko.

Wszystko zniknęło.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobry tekst. Standardem u Skonecznego jest niestandardowość jego opowiadań. ;)

Sorry, taki mamy klimat.

I ten standard planuję utrzymać (a co za tym idzie, żadnych innych utrzymywać nie planuję;). Dzięki! 

No nieźle.

Jak już mówiłam na becie, jestem fanką twoich tekstów, Skoneczny. Widać, że się rozwijasz, bo są coraz bardziej poje… ekhm, w wysublimowany sposób ukonstytuują niecodzienną refleksję nad rozwojem ludzkości i emocjonalnością jednostki w milczącym Wszechświecie.

Po przeczytaniu tego tekstu napadło mnie swojskie, mocno zaprzyjaźnione ze mną poczucie samotności. Ale jak rzadko pomyślałam, że nie jest złe, tylko piękne ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

“– Jak tam w pracy, Tadziku? – pPiskliwy głos ekspedientki atakował od samego progu.“

 

“– Halo, Tadziku, złoty pięćdziesiąt! – eEkspedientka pomachała dłonią przed oczami policjanta.“

 

“Dwie sarny ratowały się ucieczką przed pędzącym rysiem. (…)

Jedna z łań upadła“

Sarny i łanie to nie to samo.

 

“Tadeusz Ziemlewicz został uderzony przez tira, co skutkowało jego natychmiastową śmiercią.“

“Dotknął ściany dzielącej oba pomieszczenia, co skutkowało pojawieniem się w niej otworu“

Dwa razy stosujesz słowo “skutkowało” w sposób, który wydaje mi się jeśli nie nieprawidłowy, to zgrzytający i zwracający uwagę. “Skutkowało” daje wrażenie formy ciągłej, a nie tego, że coś wydarzyło się raz. Tymczasem Tadeusz oberwał tirem i zginął raz a dobrze. Dotknął ściany i efekt był jeden w danym momencie. Zatem poskutkowało albo zaskutkowało ma sens, ale skutkowało – nie bardzo.

 

“Fioletowy rezydent piramidy“ – nie można by użyć imienia? To brzmi nienaturalnie, a przecież nie potrzebujesz w tym fragmencie szukać synonimów.

 

“Gdy zamknął oczy, pył uniósł się w powietrze, formując sześcian.“ – To brzmi trochę tak, jakby to pył zamknął oczy ;)

 

“Fioletowe krawaty, splątane w warkocz” – nie umiem sobie tego za bardzo wyobrazić… Ile krawatów na raz miał na sobie bohater? : O

 

“Pisarz wspomnień”, “koneser cydru” – to jak dla mnie również dziwne określenia na bohaterów, niepotrzebnie przesadzone.

 

“…aby nie wyjść na czepialskiego. Wziął ostrożnie mały łyk.

– Ej, to smakuje jak zwykła wóda z sokiem z liczi!

– Nie bądź czepialski.“

Powtórzenie zamierzone? Jeśli tak, to nie brzmi – w przeciwieństwie do kwestii z “wielkim paniczem”, która następuje chwilę później.

 

“– Cześć[+,] Thia, dobrze, że już jesteś, bo…“

 

“– Jestem Eeeorlig[+.]eEnergicznie wyciągnęła dłoń w jego stronę.“

 

“odnajdywać w towarzystwie. Fioletowy minął kanapę i przysiadł się do towarzystwa“ – powtórzenie

 

“– Dzięki[+,] Arb. Coś ty taki blady?“

 

“– Teraz lepiej[+.] – Thia zabrała się za odkrajanie sporego kawałka.“

 

“– …była zupełnie lokalna, nieoficjalna. Absolutnie nikt spoza okolicy nie wiedział o jej istnieniu[-.]Ddokończyła, po czym“

 

“Tarlem[-,] również uraczył się niedorobionym napojem.“

 

“– Teraz – dodała po chwili[+.] – Teraz smakuje, jak gówno.“

 

“– Nie. Nie chcę[+.] – Zielmewicz mówił cicho, pożerał go wstyd.“

 

“– Też widziałaś te antylopy na skrzyżowaniu, co?“ – Sarny, łanie, antylopy…?

 

Skończyłam. Zgadzam się, że opowiadanie jest niestandardowe. Nie jestem pewna, czy pojęłam ideę tego wszystkiego (ani czy w sumie tekst ma jakikolwiek związek z policjantami, bo ten wydaje mi się naciągany, to mógłby równie dobrze być hydraulik kupujący drożdżówkę), ale czytałam z zainteresowaniem.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za uwagi, poprawiłem :)

No nieźle.

Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem. Jak powiedział Seth – tekst niestandardowy, ciekawy i dobrze napisany. Ale … rzeczywiście policjanta w nim jak na lekarstwo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Choć mnie nie widać, kliknęłam w bibliotekę – głos zaliczony, choć nick niewidoczny.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuję! :) Mam nadzieję, że stężenie policjanta okaże się wystarczające…

No nieźle.

Przeczytałam z przyjemnością, choć przyznam, że zainteresowanie narastało stopniowo. Podobał mi się kontrast między swojskim, podmiejskim klimatem, a kompletnie odjechanym, międzywymiarowym bezkresem, ale samo przejście (mam na myśli fragment o nienaturalnie niskim głosie ekspedientki) nie bardzo, miałam wrażenie, że to scena z jakiegoś taniego horroru. Za to im dalej, tym lepiej. Mam słabość do motywu rozpadającej się rzeczywistości, a szczególnie, gdy opisany jest tak sugestywnie. Stężenie policjanta mnie w zupełności wystarcza.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Melduję, że przeczytałam :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zgadzam się z przedmówcami – niestandardowe i wciąga :)

Podobało mi się, przeczytałam z zainteresowaniem, choć czasem też zagubieniem – bałam się, że nie wszystko zrozumiem i ucieknie mi gdzieś sens, jednak wydaje mi się, że nie uciekł, mimo wszystko ;) Odczytuję to jako pokręconą, oryginalną i fantastyczną opowieść o miłości. 

Bardzo podoba mi się jak wprowadzasz kolejne dziwne lub zaskakujące motywy – ot tak, z lekkością, bez owijania w bawełnę. Czytelnik (w sensie ja) czuje się wtedy absolutnie porwany w wir wydarzeń.

@fleurdelacour Rozpadającej się rzeczywistości Ci u mnie w bród, myślę, że dosyć dobrze mi wychodzi opisywanie takich rzeczy, więc sięgam po to stosunkowo często. Cieszę się, że się podobało.

 

@Werwena Wnioskując z reszty Twojego komentarza – sens nie uciekł, a wydźwięk tekstu wyszedł taki, jaki planowałem, co też mnie cieszy. Wciągający wir wydarzeń staram się rozkręcać (?) kiedy tylko mogę, dobrze wiedzieć, że działa. Dzięki za punkt! :)

No nieźle.

Mnie jakoś nie porwało, a nawet muszę wyznać, że nieco znużyło. Pewnie dlatego, że wraz z tym, co nastąpiło po osobliwym wydarzeniu w sklepie coś mi umknęło i już nie wróciło.  

 

Ta­de­usz za­par­ko­wał Forda na traw­ni­ku nie­da­le­ko „De­li­ka­te­sów”.Ta­de­usz za­par­ko­wał forda na traw­ni­ku nie­da­le­ko „De­li­ka­te­sów”.

 

– Ta, to wszyst­ko bę­dzie – od­li­czył złoty pięć­dzie­siąt.– Ta, to wszyst­ko bę­dzie.Od­li­czył złoty pięć­dzie­siąt.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.

 

Nie każ­de­mu po­do­ba­ły się ar­cha­icz­ne sty­li­za­cje i upodo­ba­nie go­spo­da­rza do ko­mu­ni­ka­cji wer­bal­nej. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Czar­ny prze­łknął, po czym wy­szcze­rzył oczy… – Czar­ny prze­łknął, po czym wytrzeszczył oczy

Oczu nie można wyszczerzyć.

 

Ra­dio­wóz sunął po rów­nej as­fal­to­wej dro­dze, naj­now­szym na­byt­ku gminy Szcza­win. – Gmina Szczawin kupiła sobie drogę, której wcześniej nie miała?

 

od­po­wie­dział cicho, nie­ru­cho­mo wbi­ja­jąc w nią spoj­rze­nie. – Wydaje mi się, nieruchomo nie można chyba niczego wbić.

Proponuję: …od­po­wie­dział cicho, wbi­ja­jąc w nią nieruchome spoj­rze­nie.

 

Kilka se­kund póź­niej klat­ka pier­sio­wa Eeeor­lig za­czę­ła ugi­nać się nie­ryt­micz­nie. – Nie wydaje mi się, by klatka piersiowa mogła się uginać. Ona się raczej unosi, bywa że nierytmicznie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Do mnie nie tekst nie przemówił. Chyba za bardzo odjechany jak dla logicznej Finkli. Ale nie przejmuj się tym.

Babska logika rządzi!

Tak jak Enazet, czuję się twoim fanem. Niezrozumienie mniejszych lub większych partii tekstu przeszkadza mi u Ciebie mniej, niż u innych autorów. Całość odebrałem mniej więcej jak Werwena i coś jednak do mnie dotarło, w temacie historii miłosnej itd..

Bimber z liczi jawi się symbolem bezsilności wszechmocnego bohatera, który nie potrafi stworzyć czegoś, czego nie umie sobie wyobrazić (to temat na bardzo ciekawą dyskusję, nad którym myślałem intensywnie grając w rpg “Mag Wstąpienie” – czy i w jakim stopniu cudotwórca musi rozumieć swoje cuda, czarodziej swoje czary). 

Zarzut o niewystarczającym stężeniu policjanta jak najbardziej na miejscu. Policjant oczywiście pasuje tu równie dobrze, co hydraulik, strażak albo masażysta łokci. Ale nie jestem jurorem tego konkursu ;).

Po stosunkowo długim namyśle, klikam w bibliotekę, bo uważam że tekst jest dobry, choć mógłby być o kilka promili mniej chaotyczny. Wir wydarzeń rzeczywiście kręci się tu dość szybko i nie uważam, by tekst stracił na jakości, gdybyś nieco wsparł czytelników w próbach zrozumienia owoców swojej twórczości. Nawet jeśli będą to owoce równie egzotyczne, co… liczi.

PS – opowiesz mi historię imienia Eeeorlig?

PPS – raz napisałeś Eeerolig, chyba nikt z betujących nie zwrócił uwagi ^ ^.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Ech, no i teraz wyjdzie na to, że odpowiadam tylko na pozytywne komentarze…

 

@Finkla, regulatorzy, no skoro nie porwało, to trudno, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził :) Mam nadzieję, że jakieś moje inne, przyszłe opowiadania wam do gustu przypadną. Reg, dzięki za wypunktowanie błędów, poprawki wprowadziłem.

 

@Nevaz, promile chaotyczności postaram się sukcesywnie zmniejszać, dzięki za punkt :)

Historia imienia Eeeorlig jest taka, że chciałem stworzyć imię z trzema takimi samymi samogłoskami koło siebie, może brzmi przez to trochę nordycko, no nie wiem. Ale dlaczego właśnie takie a nie inne? Cholera wie :)

 

 

 

 

 

 

No nieźle.

Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)

I mam nadzieję, że niebawem napiszesz coś porywającego. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam zagwozdkę. Z jednej strony, w tej innej rzeczywistości tkwi pewien urok. Czytając go, płynęłam, lekko unosząc się w przestworzach. Z drugiej postać policjanta wydała mi się doklejona mocno na doczepkę.

O ile więc sama główna treść jest niezwykłą, wciągającą opowieścią, to policjanta nie kupuję. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Jak najbardziej jestem w stanie zrozumieć sceptycyzm, jeśli było za mało policyjnie, no to trudno. Płakał na pewno nie będę, a nawet wręcz przeciwnie bo dostałem się do biblioteki! Dzięki za punkt śniąca i dzięki jeszcze raz wszystkim punktującym. :D

No nieźle.

Cała przyjemność po mojej stronie :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śpioszka mnie uprzedziła z biblioteką, trudno, ustępuję damie miejsca z ochotą.

 

Nie wiem, co myśleć o tym tekście. Poza tym, że mi się podobał, trafił do mnie, przemówił i rozważam nominację do piórka, naprawdę nie wiem.

I nie wiem, dlaczego nie wiem. Opowiadanie jest trochę poplątane i nie jestem pewien, czy wszystko zrozumiałem jak należy, ale zakończenie do mnie trafiło. Choć nie wiem, czy nie wolałbym czegoś oryginalniejszego. I może nie tak sprasowanego. Moim zdaniem nie udało Ci się zachować równowagi między przedstawieniem wykreowanego świata, a przedstawieniem historii bohaterów. Za duży nacisk na to pierwsze. Tudzież za mały na drugie. W rezultacie uczuciowe perypetie Tadzika stają się jakieś takie płytkie, marginalne, nie poczułem się jakoś bardzo poruszony.

Czyta się świetnie i nawet mimo braku jakiejś konkretniejszej akcji w tekście i lekkiego nadstanu rozkmin, nie poczułem się znużony. Historia ładnie wciąga, choć ten brak balansu pozostawia jednak pewne rozczarowanie po przeczytaniu.

 

Podumam nad tą nominacją, ale pewnie się szarpnę, bo jestem w zasadzie urzeczony.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Balans w tekście to jest coś, z czym faktycznie mam jeszcze problem i sam widuję w swoich opowiadaniach taką właśnie dysproporcję, gdzieś jest za gęsto, gdzieś jest za rzadko. Będę się starał jeździć walcem i wyrównywać. Cieszę się, że mimo to trafiło i przemówiło. Jeżeli chodzi o historię, no to na swoje lekkie usprawiedliwienie powiem, że w tym konkretnym przypadku, pomiędzy punktami, które przedstawiłem mogłoby znaleźć się dosłownie wszystko (a pomiędzy dwoma ostatnimi to nawet dosłownie wszystko się znalazło ;). Starałem się opisać fragmenty życia (/żyć) Tadka, które miały bezpośredni wpływ na tę historię, bo generalnie historii to się tam wydarzyło ile chcesz. Ale fakt, mogły być te fragmenty rozłożone jakoś inaczej, lepiej, czemu nie. :)

Operator walca premii nie dostanie.

No i owocnego dumania życzę! ;)

No nieźle.

Przeczytałem jakiś czas temu. Mam mieszane wrażenia, bo z jednej strony pomysł i kreacja świata są niesamowite, nietuzinkowe i zadziwiające (pozytywnie), a z drugiej ta, miłość i tragedia bohatera mnie nie poruszyła. Wszystko to, jakbym oglądał ładne, ale nie budzące emocji obrazki. No i ta funkcja policjanta jakaś mikra. Ale ogólnie opowiadanie wyjątkowe przez sam pomysł i dobre wykonanie. Skoneczny, to mój filtr, weź na to poprawkę. Gratuluję bardzo dobrego opowiadania. Pozdrawiam. B.

 

EDIT: Trochę strach komentować, bo żeby nie wyszło, że czarny pijar robię.

Każdy przepuszcza przez swój tam jakiś filtr, opinie są z natury subiektywne i tak ma być. Dzięki! :)

 

KontrEdit: Nie lękaj się! :D

No nieźle.

Bardzo dobre, pomysłowe i tak jak lubię, gra głównie na relacji bohaterów nie unikając ciekawych (bardzo ciekawych!) wizji świata.

Z serii “to nie wada, ale ja tego nie lubię” – nie podoba mi się zmienny z akapitu na akapit punkt widzenia narratora. Raz wiemy co myśli jedna postać, raz druga i nie wiem jako czytelnik zza czyjej głowy oglądam właśnie świat. Wolę kiedy całą sekcję mam z perspektywy jednej postaci i wiem z kim mam się chwilowo identyfikować.

Wstęp intrygujący, choć standardowy jak dla tekstów dziwacznych (tak wychylę się z tłumu – baba strzelająca sobie w łeb bez wyraźnego powodu jest zabiegiem mocno typowym dla książek i filmów spod szyldu WTF). Potem niestety robi się bełkotliwie, a choć z tego bełkotu coś bardziej sensownego się wyłoniło, to już niestety straciłeś moje zainteresowanie jako czytelnika ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ciekawy, zakręcony i dobrze napisany tekst. Ale o ile na początku wciągnął, a po zmianie dekoracji intrygował, to od rozmowy Eeeorlig entuzjazm jakoś spadał (może nie potrafiłam przejąć się emocjami bohatera?) . Bibliotekę klepnęłabym bez wahania, ale dalej mój zachwyt nie sięga.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

@Przetłuszczona Broda Dana Harmona (pisanie tego długiego nicku, sprowokowało mnie do zastanowienia się, czy przypadkiem nie jest on jakby działkiem samobieżnym trollingu – i chyba jest tak :D ) Przyznam szczerze, że zmiany perspektywy narratora nie były zamierzone, nikt wcześniej nie zwrócił mi na to uwagi. Będę tego bardziej pilnował od teraz. Ciszę się, że się podobało.

 

@Tensza Strzał w głowę może i dosyć standardowy dla szyldu WTF, chciałem skontrastować z klimatem sceny go poprzedzającej, miałem nadzieję, że taki zwrot będzie dosyć oryginalny w konwencji klasycznego, małomiasteczkowego sklepiku “Delikatesy”. Jeśli dla Ciebie to nie zadziało, no trudno :) Możesz coś więcej, Tenszo, powiedzieć o tej bełkotliwości? Starałem się ten (myślę, że dosyć złożony) pomysł przedstawić najjaśniej jak się da, a nie ukrywam, że mam z tym problemy, więc każdy feedback dotyczący bełkotu chłonę i przetwarzam najlepiej jak umiem. :)

 

@AlexFagus Tak, widzę, że powinienem się skoncentrować bardziej na przywiązaniu czytelnika do emocji bohatera, mniej więcej to samo wywnioskowałem z opinii Cienia (i nie tylko jego). Szkoda, że zachwyt nie sięga dalej, ale rozumiem dlaczego. Dobrze, że opowiadanie trafiło, chociaż szkoda, że nie w dziesiątkę. ;)

No nieźle.

Choćby fragmenty jak ten zaczynający się od “Dwie sarny ratowały się ucieczką…” – to spore akapity, które niespecjalnie coś tłumaczą, a wręcz jeszcze bardziej mieszają, w wyniku czego miałam taki mętlik w głowie, że coraz bardziej traciłam zainteresowanie lekturą. A im bardziej traciłam zainteresowanie, tym bardziej nie rozumiałam, co się dzieje i tak to się zapętlało. Pod koniec nawet coś tam załapałam, ale to nie było takie “o, wszystko już rozumiem”, tylko bardziej takie “o, to jednak miało jakiś cel”. Muszę przyznać, że po paru dniach ledwo cokolwiek z tego pamiętam, a ja z reguły mam naprawdę niezłą pamięć i już nie wiem, czy zrzucać to na karb przeziębienia czy jednak chaotyczności tekstu. Na pewno przywiązanie do bohatera zupełnie zmieniłoby moje podejście – gdy ciekawi mnie bohater, to nawet brak zrozumienia az tak nie przeszkadza ;) Szczególnie, gdy sporo się z czasem klaruje.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

O, rany, przeczytałam. Muszę przeczytać jeszcze raz.

Hmmm, ciężko mi wyczuć wydźwięk powyższego. Hoping for the best, but expecting the worst ;)

No nieźle.

 Policjant rzeczywiście jest na doczepkę i można by z powodzeniem ten rzeczownik wyeliminować z opowiadania, które nic by w ten sposób nie straciło.

Histora miejscami świetna – szczególnie środek, ta niby-impreza oraz rozmowa z eroooling. Początek i końcówka wydają się być słabszej jakości. Fajny jest również ten bimber, przewijający się w tekście, jako taka soczewka problemów (ale brakuje go w realiach XX wieku ; ))

Reasumując, tekst jest ciekawy i niebanalny, ale trochę obok tematu.

 

I po co to było?

A mnie się podoba ładny eufemizm w komentarzu enazet i eroooling u syf.a ;-)

 

Skoneczny, piszesz niebanalnie i widać kawałek pokręconej wyobraźni, ale imo albo kompresja tekstu, albo umiejętnośc przekazania wizji zawiodły – przez to tekst wydał mi sie nie do końca zrozumiały. Mnie to wa… shit goes around me, bo najwyżej wzruszę ramionami i pójdę dalej – tak, jestem ponoć mało empatyczną rybką – ale potencjalnych czytelników wrzuci w lekką frustrację niezrozumienia i/lub znużenia bla bla bla. Nie każdy lubi Borgesa.

 

IMO kontrast i trzęsienie ziemi w sklepie wyszedł ci bardzo dobrze – miałeś moją pełną uwagę w tym momencie. Zawiodło rozwinięcie, pojechałeś z prezentacją abstrakcyjnego świata, nie widzę/nie rozumiem po co i na co eksponowałeś niektóe elementy, które za chwilę wyrzucasz do kosza (masturbacja emocjonalna w postaci dziwacznej sztuki nowoczesnej i wymyślonych przyjaciół vs. babeczka o wielu samogłoskach – i już, masturbacja jak ręką odjął, trzymają się za metafizyczne rączki i nabijają levele uberświadomości, czytelnik o masturbacji zapomina bo jawi się jako nic nie znaczący dla bohatera epizod). Przez to ten finał, to ciągłe wracanie (Da powah of love! – przez to podkreślanie starej estetyki od razu wskoczyło takie skojarzenie) – jakoś tak bez mocy, która wzięła mnie ryjeczka palnęła na starcie. Szkoda. IMO, trochę za mało historii w historii.

 

Czyli start był cacy, ale nie zastosowałeś się do Hitchcockowskiej zasady, że po trzęsieniu ziemi na początku napięcie tylko rośnie – opowiadanie zdechło w akcie drugim (za dużo abstrakcji, za mało intrygowania czytelnika). I, po zastanowieniu, chyba to powoduje, że będę na NIE, jakkolwiek uważnie czytam twoje teksty, jak tylko mam czas – i czytać nie przestanę ;-)

 

Buzi dupci, to byłem ja, Ryba Rybosław, lożysta drugiej klasy. 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

@syf. Z tym, że policjant jest doklejony niechlujnie i odstaje, pogodziłem się już dawno. ;) Ale może gdyby nie ten konkurs, to nie zmotywowałbym się, żeby w końcu to opowiadanie napisać, kto wie?

 

@PsychoFich, no bo z masturbacją to generalnie tak jest, że to raczej są nic nie znaczące epizody…

Dzięki za obszerną, konstruktywną krytykę, w przyszłości będę bił po mordzie przez całe opowiadanie (przynajmniej taki jest plan). Cieszy mnie, że mimo, że planujesz być na nie, to po zastanowieniu, a nie tak od ręki :D

No nieźle.

Od ręki na nie? Takie rzeczy tylko u beryla… ;-)

 

Wiesz, moc miłości i strach przed samotnością to potężne emocje, a coś nie do końca czuję tę potęgę w finale, choć zamysł wydaje mi się dobry (pierdyliard odtworzeń rozstania). Nie odkręciłeś tego emo-silniczka u mnie za bardzo, nie mogłem łatwo zidentyfikować się z protagonistą i zaangażować w jego świat i jednocześnie nie wciągnęło mnie nic w wir akcji.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Wreszcie przeczytałam ponownie. Wciąż nie wiem, czy (pomimo sporego wysiłku) wszystko rozumiem, a raczej podejrzewam, że jednak nie wszystko. 

Ale to nic. Oczywiście rozpatruję teraz ten tekst pozakonkursowo, bo przy nominacji oceniam opowiadanie, a nie jego zgodność z tematem konkursu (która, rzeczywiście, jest naciągana). I podobało mi się, bardzo. Pewnie dłuższy tekst napisany w ten sposób by mnie znużył, jednak taka objętość okazała się w sam raz. Podobał mi się stworzony świat i bohaterowie, ze swoimi charakterkami i relacjami. Podobał mi się też kontrast pomiędzy częściami pierwszą i ostatnią oraz środkową.

Jak już ktoś zauważył – udany, nietuzinkowy tekst.

Dzięki za podjęty wysiłek i za opinię! :)

No nieźle.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Świetnie się czytało misiowi. Nieco splątane. Plastyczne i intrygujące. Warto było odkurzyć. :) 

Nowa Fantastyka