I
Baryła coś wie
Blizbor pociągnął za pordzewiałą wajchę, a kopalniana winda ruszyła w górę. Złoża radioaktywnych minerałów błyszczały złowieszczo w ciemności, urozmaicając brunatnoszare skały. Mężczyzna poczuł znajome uczucie zatkanych uszu, odrzucił grzywkę z czoła i pomacał rozgrzaną, wilgotną skórę. Coś kłuło go w potylicy, skurcze łapały w łydki i ręce, a kaszel rozrywał płuca. Coraz uboższa dieta w obozie koncentracyjnym zaczynała dawać mu się we znaki.
Blizbor kichnął i potarł pokryte gęsią skórką przedramiona.
– Osrany halny – syknął, zatkał prawą dziurkę nosa kciukiem i dmuchnął, posyłając smarki na kamienne podłoże.
Jeden z górników odskoczył lekko.
– Uważaj, gdzie puszczasz te jaskóły!
– Cicho, wy dwaj – dołożył Baryła, jegomość imponująco przysadzisty jak na obozowe racje żywnościowe, prowodyr całego zgrupowania. – Sprawa jest, poważna. Ale musicie przysiąc, że ta rozmowa nie wyjdzie z kopalni. Nie interesuje mnie, czy was będą przypalać tymi swoimi laserami, czy grozić gwałtem męskim.
Grubas przerwał i rozejrzał się po kolegach. Blizbor oparł się na łopacie, spoważniał i kiwnął głową. Pozostali zrobili to samo.
– Za cztery dni, w piątek, będziemy mieli szansę, żeby trochę namieszać. Nie obędzie się bez walki, ale ochrona w kopalni będzie zmniejszona niemal o połowę. Ta informacja to pewniak, od Romana z ósemki. Gość całymi dniami nie robi nic innego, tylko kombinuje jak stąd nawiać.
Robotnicy, niemal symultanicznie, buchnęli gromkim śmiechem. Kilku machnęło lekceważąco ręką, inni pokręcili głowami.
– Wiedziałem, kurwa, wiedziałem, że dla jaj nas tu zawołał – powiedział ten, który ledwo uchylił się przed smarkami Blizbora. – Nawet jeśli ogarniemy straże w kopalniach, gwizdniemy Latawiec i podprowadzimy go do stacji, nie mamy szans. Potrzebowalibyśmy całej kawalerii, nie mówimy o byle droidzie czy jakimś elemencie, ale o marszałku Mirrenie Ch’Lihmiehu! Cała galaktyka trzęsie portkami na sam dźwięk jego imienia! To misja samobójcza, nie przekonasz mnie do porzucenia rodziny dla głupiej próby, która nie przyniesie nam nic innego jak srom i śmierć.
Baryła wziął do ręki kilof i pogroził nim koledze.
– Taka śmierć to dla ciebie wstyd? A co powiesz o Gradoszu, Marciechu, jego żonie i dzieciach czy o Wredoi. Wczoraj w nocy, tamci wytargali ją z Cebuli i zabrali do Centrali. Chuj wie po co, ale nie wróciła. Coraz częściej odrywają dzieci od piersi matkom, katują dobrych chłopów za byle głupoty. To nie jest wstyd, tak? Być zaszlachtowanym jak prosię w ubojni. Wolę zginąć w walce, z hymnem na ustach, jako wolny człowiek, niż zaspany, w piżamie, z usmarkanym nosem.
Blizbor wykorzystał chwilę ciszy, która zapadła w ciasnym korytarzu.
– O czym tu mówimy panowie, to zdrada i za samą gadkę możemy stracić łby albo i gorzej. Tak że dajcie chociaż Baryle dokończyć. Nie wytłumaczył jeszcze, czemu będzie mniej straży.
– No właśnie, czemu? – ktoś zapytał.
Mężczyzna poprawił szelki, a tajemniczy uśmiech zagościł na jego pucołowatym obliczu. – No i tu właśnie robi się wesoło. Będziemy mieli gościa.
– Kogo? Jakiś urzędnik czy generał? Kolejny kozak do bitki.
– Lepiej – odparł Baryła i zniżył głos. – Z wizytacją przylatuje minister górnictwa.
Najbardziej sędziwy z górników rozłożył ręce.
– A na chuj nam ichni minister górnictwa? Bhp tu sprawdzi i nam kamizelki odblaskowe rozda?
– Nie ichni. Nasz. Polak.
II
W zdrowiu i w chorobie
Blizbor zdjął sztywną od potu rękawicę i wklepał kod dostępu na drzwiach swojego mieszkania, w jednej z przypiętych do skał Cebul. Wszedł do półokrągłego, dość przytulnego pomieszczenia i odetchnął. Drewniane panele trzeszczały cicho pod stopami, a przezroczyste błony na ścianach falowały lekko, targane podmuchami górskiego wiatru. Mężczyzna zdejmując buty, omiótł wzrokiem pozostałość po, wspaniałych niegdyś, Tatrach. Niby stalagmity, obdarte z zewnętrznych warstw góry, sterczały żałośnie pośród wieczornej mgły. Mieszkalne Cebule wisiały na graniach, przyczepione niczym pasożytnicze grzyby do kory drzewa. Kilka wypełnionych kosmiczną strażą Latawców, lewitowało nieopodal, pilnując więźniów. Blizbor westchnął, rzucił kurtkę na szafkę i ucałował w czoło małżonkę siedzącą przy stole krawieckim. Pieczołowicie wyjął z kieszeni spodni zawiniątko i ułożył przed nią, na mundurach, które szyła na zlecenie oprawców. Kobieta spojrzała na pakunek i parsknęła gniewnie.
– Co to ma być? Nawet kot by się tym nie najadł – rzuciła, rozpakowując z papieru kostkę żółtego sera i piętkę chleba. – Cały dzień zapieprzasz na te kanalie, ryzykując zdrowie, a traktują nas jak zwierzęta!
Blizbor ukucnął po drugiej stronie stołu, pogłaskał żonę po twarzy, przeczesał jej rude loki i ujął dłonie.
– Mszczuja, kochanie, przecież tym właśnie dla nich jesteśmy. Zwierzętami. Psami. Gorzej – szczurami.
Kilka łez spłynęło po twarzy kobiety.
– Zjedz to, pracujesz najciężej, musisz mieć siłę. Nikniesz w oczach.
– Nie jestem głodny – skłamał. – Podziel się tym z małym. Potrzebuję was bardziej niż kawałka pieczywa. Śpi już?
Mszczuja pokręciła głową, a Blizbor ucałował jej dłonie i wszedł do pokoiku dziecięcego. Mały Lubomir leżał w prowizorycznym łóżeczku, nadzwyczaj cicho jak na kilkunastomiesięcznego berbecia. Jednak zamiast nad synem, mężczyzna pochylił się nad blaszanym zlewem i odcharknął flegmę. Pociągnęło go do wymiotów, jednak pusty żołądek nie miał czego zwrócić. Wziął do ręki szmatkę, pogniótł i zatkał nią usta, by zagłuszyć kasłanie. Z każdym kolejnym kaszlnięciem, jego brzuchem targały zgniatające skurcze, a płuca zdawały się odrywać od pleców. Suszyło go, a cierpki posmak żółci piekł w dziąsła. Mimo że oczy mimowolnie naszły mu łzami, nie pozwolił sobie na płacz. Schował zakrwawioną ścierkę, zebrał się z ziemi i wciąż wstrząsany lekkimi konwulsjami, nachylił nad łóżeczkiem.
– Cześć Lubek, synku. – Mężczyzna wytarł usta rękawem i trącił grzechotkę, wywołując uśmiech na twarzy chłopca. – Wiem, że pewnie nie zapamiętasz ani jednego słowa z tego co ci teraz powiem. Ale mam wrażenie, że jestem ci to winien. Wyłożenie prawdy w twarz, jak facet facetowi. Szykuje się powstanie, wiesz? Ale cichutko, nie mów mamie, sam jej to muszę przekazać.
Dziecko patrzyło na niego lekko rozbawionym, lekko zdziwionym wzrokiem.
– Tatuś spróbuje nas stąd wydostać, uwolnić. Mamy plan. Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby zacząć działać. Ale to prawie niemożliwe do wykonania. Nawet jeśli nam się uda, może zrobić się niebezpiecznie dla was. Jeżeli coś się wydarzy, mam nadzieję, że mi wybaczysz, że zrozumiesz. Pamiętaj synu, jesteś wolnym człowiekiem i nigdy nie rezygnuj z domagania się tego prawa.
Podniósł chłopca, stanął na baczność i zanucił.
– Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…
Wiatr targnął mocniej błoniastą ścianą. Blizbor obrócił się i zaklął pod nosem.
– Ty bydlaku – szepnęła Mszczuja, stojąc w drzwiach. – Ty bezczelna świnio.
– Kochanie – zaczął, kładąc synka z powrotem w łóżeczku.
– Chcesz nas zostawić, tak? Teraz ci się zebrało na bohaterskie czyny?
Blizbor spróbował do niej podejść, ale kobieta zamachnęła się ostrzegawczo plastikowym nożem. Górnik uniósł ręce i wycofał się.
– Co słyszałaś?
– Wszystko, przyszłam, bo usłyszałam jak kaszlesz, ale akurat ci przeszło i pochyliłeś się nad Lubkiem. Chcesz go zostawić na pastwę tych kosmicznych drani. Mało czaszek wisi w kopalni? Mało kości widziałeś tych, którzy próbowali uciec?
– Nie rozumiesz, tym razem to co innego. Polski minister przylatuje. Gdy usłyszy o naszym losie, na pewno nam pomoże.
Mszczuja wycelowała w niego nożem.
– Oczywiście, że nie rozumiem! Myślisz, że jesteś pierwszy taki waleczny? Pierwszy, gotowy umrzeć? Od wieków, to my kobiety musimy patrzeć jak odchodzicie walczyć o swój honor, dumę. Zostawiacie nas, z dzieckiem przy piersi, piętką suchego chleba i myślicie, że jesteście bohaterami.
– Nie chodzi o honor czy dumę, dobrze o tym wiesz – tłumaczył.
– A o co? O co chodzi?
Blizbor nie wytrzymał.
– O wolność, do kurwy nędzy! Myślisz, że jesteśmy nietykalni? Bezpieczni? Mało razy słyszałaś wrzaski i jęki innych więźniów, których w środku nocy wydłubywali z łóżek? Mało razy?!
Lubomir zaczął płakać.
– Nie widzisz tego, Mszczuja?! Nie widzisz jak żyjemy?! Czy to w ogóle można nazwać życiem? To jest gułag! Mieszkamy w przyczepionej do skały celi. Harujemy jak woły praktycznie za darmo. Nic nie mamy!
Płacz dziecka ostudził kobietę, podeszła i wzięła je na ręce. Pobujała chwilę, by je uspokoić i odwróciła się do męża, z wyrazem pogardy na twarzy.
– Ja i Lubek, to dla ciebie nic?
Mężczyzna przyglądał jej się nie wierząc w to, co słyszy. Nie spodziewał się, że będzie taka niewyrozumiała. Podszedł do zlewu, sięgnął po zakrwawioną szmatkę i pokazał kobiecie.
– Umieram, Mszczuja! Wiele więcej nie mogę dla was zrobić. Każdego dnia czuję się słabszy, momentami tracę pamięć, idę tunelem i nie wiem skąd się tam wziąłem. Od dwunastu lat wydobywam uran, pluton i inne radioaktywne gówna dla tych skurwysynów. Chyba nie spodziewałaś się, wychodząc za mnie, że oboje dożyjemy szczęśliwie siedemdziesiątki i wspólnie odchowamy wnuki, co?
Żona nie patrzyła na niego. Bujała w ramionach synka i szlochała cicho.
– Nie wiem, co myślałam. Chciałam namiastki normalności, zwykłego życia.
– Wiesz, że to niemożliwe. Nie w takim warunkach. Nie w niewoli. – Blizbor starał się mówić ciszej, żeby nie przestraszyć syna.
– Jesteś takim egoistą! Myślisz, że nie wiem o twoich płucach? Charczysz całe noce, upychasz zakrwawione szmaty po kątach. Wydaje ci się, że jako jedyny cierpisz? Jako jedyny odczuwasz skutki tego gówna, wokół którego mieszkamy?
Blizbor stał jak wryty. Teraz on nie rozumiał. Kobieta ułożyła dziecko z powrotem w łóżeczku, zdjęła koszulę i odwróciła się do niego, prezentując dorodny, piegowaty biust. Podeszła, sięgnęła po jego dłoń i ułożyła na lewej piersi.
– Co robisz? – zapytał, zdezorientowany.
Mszczuja milczała. Prowadziła jego palce po swojej skórze, pod pierś i zatrzymała po jej zewnętrznej stronie. Serce Blizbora dudniło jak szalone. Pod opuszkami palców wyczuł twardy kształt. Guza, który wywrócił jego świat do góry nogami.
III
Kilof, młot i łopata
– Blizbor, słuchasz mnie? Coś taki zakręcony dzisiaj? – zapytał Baryła i klepnął go w plecy.
Mężczyzna wciąż nie otrząsnął się po wydarzeniach ubiegłego wieczora.
– Wszystko w porządku. Źle spałem.
– To lepiej, żebyś dzisiaj wyspał się porządnie. Jutro o ósmej rano powstanie.
Górnik ocknął się jak z transu i rzucił za odchodzącym kolegą.
– Jak jutro? Mówiłeś, że za kilka dni. Miało być w piątek.
Baryła wzruszył ramionami.
– Ponoć zmienili termin wizytacji. Im szybciej będzie po wszystkim, tym lepiej.
Blizbor złapał go za grube ramię i szepnął do ucha.
– To wszystko? Żadnych instrukcji? Żadnego planu? Jak ty to sobie, kurwa, wyobrażasz?
– A po co ci plan? Chłopaki rozłożą broń przy strażnikach. O ósmej chwytasz co ci wpadnie w rękę i tłuczesz gnoja, aż wyzionie ducha.
– Jaką broń? Skąd wziąłeś…
– Nie no, chodzi o młoty, łopaty, kilofy, narzędzia, ale broń lepiej brzmi.
Mężczyzna popukał się palcem w głowę.
– Chcecie, kurwa, wyskoczyć ze szpadlami na pozaziemską cywilizację?
– Kosmici czy nie, z łbem rozbitym na miąższ, nawet laser im gówno da. A potem to już z górki, będziemy ich pruć ze zdobycznej.
Baryła strząsnął z siebie jego rękę i odmaszerował w głąb kopalni, pogwizdując hymn pod nosem. Blizbor niepewnym krokiem ruszył w stronę wyjścia, do strażnika, który potwierdzał zakończony dzień roboczy oraz wydawał rację żywnościową.
– Numer więźnia – ryknął niski, wątły jegomość w żółtym mundurze i zajrzał do smartfona. Mówił po polsku, choć z akcentem przypominającym francuski. Lekko skośne oczy i brak nosa nadawały mu komiczną, lecz niepokojącą aparycję. Na łysej głowie zatknięty miał czarny beret, wyszyty dookoła obco wyglądającymi runami.
– Trzy, cztery, siedem, Cebula czwarta – odpowiedział, mierząc wzrokiem strażnika, wypatrując słabych punktów.
– A, widzę, widzę – Kosmita potakiwał głową. – Kategoria C, racja minimalna.
Strażnik wręczył mu pakunek wielkości pięści, w brzuchu Blizbora zaburczało drapieżnie.
– Minimalna? Głodujemy nawet na średniej!
Kosmita pogroził mu telefonem.
– Zamknij mordę, psie! Bo ci zrobię z mózgu budyń.
– Proszę, mam malutkiego synka…
– To se go zeżryj i mi nie zawracaj dupy.
***
Resztę dnia Blizbor spędził w łóżku, wiercąc wzrokiem dziurę w suficie. Kłykcie zbielały mu już od zaciskania pięści. Wiedział na kim wyładuje swoją frustrację z rana. Po czyim trupie przejdzie, by wcielić się w rolę powstańca. Wciąż nie wiedział jednak, jak pożegnać się z żoną. Co powiedzieć? Jak to powiedzieć? Może nic nie mówić i zmyć się o brzasku? Czy zostawić list? Notkę? Nic?
– Posuń się – powiedziała Mszczuja, kładąc się obok niego, z małym Lubomirem.
Próbuje mnie wziąć na litość, pomyślał.
– Powinieneś się wyspać, jutro wielki dzień – mruknęła, z chłopcem uczepionym jej palców.
– Co?
– Powstanie.
Oniemiały Blizbor podniósł się na łokciach i spojrzał na nią.
– Skąd wiesz?
– My kobiety, też rozmawiamy – powiedziała i wyciągnęła z kieszeni dwie biało-czerwone opaski na ramię.
– Zwariowałaś?! To symbol narodowy! Jeżeli któraś z kamer to dojrzy, jesteśmy martwi.
Mszczuja nachyliła się do niego, pocałowała go namiętnie w usta i wsunęła opaskę na rękaw.
– Już jesteśmy martwi – szepnęła i założyła swoją. – Idę z tobą.
– Zwariowałaś? – odparł, odruchowo. – A Lubek? Chcesz go tu zostawić samego?
Kobieta, w ciszy, patrzyła na męża bystrymi, zielonymi oczami, a on nie mógł odgadnąć, co kryło się w jej głowie.
– Fredra, dwa piętra nad nami, ma dwóch synów w podobnym wieku. Wiele razy dzieliłam się z nią naszym jedzeniem, nie odmówi mi. Zaopiekuje się nim.
Blizbor chwycił ją mocno za ramię, wżynając palce w ciało żony.
– Chcesz oddać naszego synka do adopcji? – wycedził przez zęby.
Spróbowała mu się wyrwać, łzy nabiegły jej do oczu.
– To boli! Puść!
Puścił. Mszczuja rozmasowała rękę.
– Mam tego guza już od kilku miesięcy, nie wiem ile mi zostało. Rok? Miesiąc? Tydzień? A co, jeśli któregoś poranka się nie obudzę? Strażnicy wejdą tu, znajdą moje zwłoki i myślisz, że co z nim zrobią? – Poprawiła chłopcu ubranko. – Odchowają go? Nakarmią? Ubiorą? Wykształcą?
Mężczyzna opadł na poduszkę, zrezygnowany i pokonany. Miała rację, miała świętą rację.
IV
Lot latawcem
Baryła nie przesadzał, pomyślał Blizbor, z trudem wyciągając kilof z rozbitej czaszki, cwanego dzień wcześniej, strażnika. Faktycznie, z rozbitym łbem, nawet laser mu gówno dał. Szkoda tylko, że mi również. Obrócił w rękach nowoczesny smartfon, za Chiny Ludowe nie wiedząc, jak z niego skorzystać. Jedyne co potrafił odczytać, to godzina – dwie minuty po ósmej. Mszczuja nawet nie spojrzała na zwłoki strażnika. Pomknęła wraz z innymi kobietami, zebrać resztę narzędzi. Ruszył za nimi, nerwowo spoglądając za siebie. Póki co, działali zgodnie z planem, niepostrzeżenie. A przynajmniej taką miał nadzieję.
– Wiecie jak to obsługiwać? – Blizbor rzucił za zakrętem, do kilku górników, tłukących truchło strażnika łopatami.
Każdy z nich miał na ramieniu opaskę w polskich barwach. Okazało się, że była to szersza inicjatywa. Taka, którą jak najbardziej popierał.
– Ni chuja – mruknął Baryła, naciskając na ekran i próbując różnych kombinacji pociągnięć palcem.
Wysoka blondynka wyrwała mu smartfon i kucnęła przy zwłokach kosmity.
– Pewnie działa na odcisk palca – powiedziała i chwyciła smukłą dłoń strażnika.
– Patrzta jaka pomysłowa – rzucił Baryła.
Kobieta przyłożyła chłodny już palec kosmity do ekranu telefonu i wrzasnęła z bólu. Czerwony laser błysnął oślepiającym światłem. Smartfon upadł na kamienne podłoże wraz z palcem wskazującym blondynki.
– O chuj! – zaklął pod nosem Blizbor. – Pomóżcie jej ktoś!
Baryła wymierzył martwemu obcemu solidnego kopniaka, po czym rozejrzał się w panice. Przeraźliwie głośny dźwięk syreny wypełnił wnętrze góry, niemal rozrywając rebeliantom bębenki uszne.
– To by było na tyle, jeśli chodzi o dyskrecję – mruknął jeden z górników. – Biegiem! Do przystani! Musimy tam dotrzeć przed pierwszym Latawcem, jeśli mamy jakiś przejąć!
Kroki i ponaglania kilkunastu powstańców tonęły w przeraźliwym jazgocie alarmu. Blizbor złapał Mszczuję za rękę. Biegli razem, modląc się o to, by reszcie udało się przejąć pozostałe kopalnie.
– Tam, do windy, szybko! – ryknał Baryła. Jego głos na niewiele się zdał, jednak wymachiwanie łapami nadrobiło nieefektywną komunikację werbalną.
Z trudem zmieścili się w ciasnej, blaszanej klatce, przymknęli drzwiczki i przez szpary obserwowali wejście do tunelu. Zdyszani, wzajemnie zatykali sobie rękawami buzie, by ukryć parę buchającą z ust. Sekundy mijały jak godziny, nie wiedzieli co dzieje się na zewnątrz, ani wewnątrz kopalni. Syrena wyła nieprzerwanie.
Nagle, jak duchy, w górze pojawili się strażnicy. Liczny oddział przebiegł tuż przed nimi i zniknął za zakrętem. Nikt w windzie nie odważył się jednak ruszyć, czekali. Pierwszy do przodu wypuścił się Baryła. Podszedł do ujścia tunelu i zajrzał do środka.
– Czysto – rzucił na wiatr i przywołał resztę gestem dłoni.
Z kilofami, łopatami i młotami w rękach, ruszyli biegiem do przystani.
– Słyszycie? – rzuciła Mszczuja.
– Ale co?
– Właśnie nic, syrena ustała.
Blizbor kiwnął głową, jednak w uszach wciąż piszczało mu lekko. Widzieli już unoszący się przy grani Latawiec. Przycupniętą na skale, niczym smok, polimerową konstrukcję przypominającą mieszkalne Cebule, jednak bardziej mroczną. Z czarnymi, podartymi żaglami powiewającymi z tyłu i urządzeniami przypominającymi karabiny po bokach. Przyspieszyli kroku. Gdy Blizbor wpadł do pojazdu, kilku mężczyzn już wybijało kolonizację z głowy piszczącemu pilotowi. Drugi nie żył.
– Nie! – krzyknął. – Zostawcie go! Chyba, że umiecie tym sterować.
Powstańcy zaprzestali samosądu na ledwo dychającym kosmicie. Mszczuja pomogła mężowi posadzić go z powrotem w fotelu i przypiąć pasami. Baryła jednak, nie ufając oprawcy, stał za nim, trzymając szpadel niczym pałkarz kij bejsbolowy, tuż przed zagraniem miotacza.
– Leć tym do centrali – rzucił siwy górnik. – Bo pożałujesz.
Kosmita poszukał w ustach czegoś językiem, po czym wypluł ząb na migający kolorowymi światłami kokpit.
– Pierdol się.
– Yh, ty, kurwa, mendo. – Starzec zamachnął się, jednak ktoś go powstrzymał.
– Posłuchaj. – Blizbor nachylił się nad pilotem. – Możesz z tego jeszcze wyjść żywy, jeżeli dotrzemy tam…
– Wy z tego nie wyjdziecie żywi – mruknął i zgiął się w pół, uciskając żebra. – Zdechniecie w męczarniach, wy psy!
Baryła rzucił kilof na ziemię i chwycił kosmitę za dłoń.
– Psy? – zapytał, unosząc ręce do ust. – Męczarnie?
Gruby mężczyzna uśmiechnął się złowieszczo i zatopił zęby w palcu kosmity. Odgłos pękającej kości wywołał odruch wymiotny u jednej z kobiet.
– Hał, hał, skurwysynu – wycedził Baryła, krew lała mu się po brodzie.
Pilot przytulił kikut do piersi i zaczął płakać. Gdyby nie fakt, że był żołnierzem armii, która pozamykała ich rodziny w obozach koncentracyjnych i zesłała na roboty przy rakotwórczych minerałach, u niektórych powstańców mogłoby to wzbudzić litość.
– Leć do Centrali – syknął Blizbor, ściskając go za kark.
Pilot bez słowa, jedną ręką, wklepał kod złożony z podobnych runów do tych, które strażnicy mieli na czapkach. Latawiec zaczął dryfować, wzdłuż innych gór, zmierzając wprost do swej bliźniaczej, choć większej wersji.
– Co z innymi? – zapytała jakaś kobieta. – Tylko my lecimy.
Baryła wyjrzał przez błonę i zaklął. Pozostałe kopalnie wydawały się nienaruszone, frunęli od tyłu, nie widzieli co dzieje się w Cebulach mieszkalnych.
– Tam! Są inni!
Blizbor dojrzał grupę powstańców, z opaskami na ramionach machającą do nich z pustej przystani jednej z gór.
– Lećmy po nich – krzyknęła Mszczuja.
– Nie – odparł gruby prowodyr. – Nie ma czasu. Zjebali sprawę, nie poczekali na Latawiec.
– A pilot? Nie może wysłać jednego pojazdu do nich? – zapytała.
Jej mąż posmyrał kark kosmity młotem.
– Na pewno może i zaraz to zrobi. Tylko żadnych sztuczek.
Obcy spojrzał na niego gniewnie, ale wklepał coś w swoim smartfonie, a Latawiec znajdujący się najbliżej uwięzionej grupy, ruszył w ich stronę.
– Grzeczny śmieć – podsumował Baryła i poklepał go po głowie.
– Jak to działa? – zapytał Blizbor, pokazując mu podobne urządzenie. – Ten laser w telefonie? Jak go aktywować?
– Zwykła aplikacja, ale go nie uruchomisz. Jest spersonalizowany tylko i wyłącznie dla jego właściciela.
Mężczyzna obrócił rzecz w dłoni i wsunął z powrotem do kieszeni. Pokonali już prawie połowę odległości do centrali, gdy nagle Latawcem coś wstrząsnęło.
– Kurwa mać! – krzyknął Baryła. – Strzelają do nas, chyba z naszej kopalni. To ci strażnicy, co żeśmy ich wyruchali na statek.
Blizbor ponownie zwrócił się do pilota.
– Gdy wsiadaliśmy, zauważyłem na zewnątrz coś przypominającego karabiny. Zakładam, że można z nich strzelać?
Kosmita kiwnął głową, ale odrzekł.
– Nie będę strzelał do swoich.
– Rozumiem. Ale gdybyś jednak się zdecydował, co trzeba byłoby wpisać?
– Nic, mamy wgrany program autostrzelecki, wystarczy nacisnąć ten guzik… Stój!
Blizbor z całej siły nadusił czerwony przycisk, a wśród powstańców uniosły się podekscytowane krzyki. Z broni na pojeździe wystrzeliło kilka salw laserowych promieni, zmuszając strażników do odwrotu w głąb szybu.
– Oj, chciałbym zobaczyć jak rozprawia się z wami marszałek, oj, chciałbym.
– Jak się pospieszysz i nic nie odwalisz, to może będziesz miał szansę.
Drugi Latawiec, z kolejną grupą rebeliantów dryfował powoli w ich stronę, niosąc wsparcie dające nadzieję na sukces. Mszczuja podeszła i przytuliła się do męża.
– Robimy to dla Lubka – szepnęła, ściskając mocno kurtkę na jego plecach. – Dla naszego małego synka.
Zdziwiło ich to, że udało im się przybić do przystani w centrali, bez alarmowania jakiejkolwiek straży. Prawdopodobnie wszyscy rozlecieli się do pozostałych kopalń, pomyślał Blizbor i poprawił opaskę na ramieniu.
– Baryła! Co ty robisz?! – krzyknęła starsza kobieta.
Za późno. Łopata potężnego mężczyzny śmignęła w powietrzu oddzielając głowę pilota od torsu.
– Obiecałem, że mu darujemy życie, do chuja pana! – syknął przez zęby Blizbor.
– No i darowałeś, a ja mu je zabrałem – odrzekł niedbale. – Nie mógłbym spojrzeć w oczy komuś, komu odgryzłem palec. Tfu!
Gdy załogi obu pojazdów wysiadły na szerokiej przystani, drzwi centrali otworzyły się, a ze środka wybiegło grubo ponad stu uzbrojonych po zęby żołnierzy.
– Stać! Rzucić broń!
Kilofy, łopaty i młoty opadły na podłogę wielkiego Latawca. Zrezygnowani powstańcy spojrzeli po sobie i unieśli ręce nad głowę.
V
Jeszcze Polska nie zginęła
Blizbor czuł rozbawienie będąc prowadzonym przez strażnika, mimo dotyku zimnej lufy na karku. Nie wiedział, czemu. Przecież właśnie cały, misterny plan legł w gruzach i prawdopodobnie prowadzono ich na rzeź. Zrzucił to na euforię powstańczą i szok pourazowy wywołany drastycznymi obrazami dnia dzisiejszego.
– Polskie psy! – rzucił jeden z kosmitów.
– Karaluchy! – dorzucił kolejny.
Baryła ugryzł się w język, za co wszyscy byli mu bardzo wdzięczni. Pędzili ich krętymi korytarzami niczym bydło. Wewnątrz, Latawiec wydawał się o niebo większy niż z zewnątrz. Doszli w końcu do ciężkich, pancernych drzwi. Więźniów ustawiono w szeregu. Na płaskim ekranie na ścianie pojawiła się twarz, inna niż te kosmitów. Bardziej ludzka, ziemska, jednak dziwnie demoniczna. Wywoływała wrażenie człowieka bezwzględnego i nie do końca przy zdrowych zmysłach. Jednak gdy się odezwała, jej głos koił, niczym muśnięcie morskiej piany na rozgrzanych, słonecznym blaskiem plecach.
– Każcie intrygantom rebelii wystąpić.
Jeden ze strażników machnął ręką.
– Słyszeliście?!
Baryła uniósł wysoko głowę i zrobił krok naprzód. Za nim Roman, przybyły drugim latawcem, informator oraz oryginalny pomysłodawca powstania. Blizbor chwycił żonę za rękę, pociągnął do przodu i szepnął.
– I tak jesteśmy martwi.
Reszta została na miejscu.
– Wpuśćcie ich, jestem ciekawy – rzekł mężczyzna z ekranu. – Resztę zutylizujcie.
– Tak jest, panie marszałku – odparł kosmita.
– Nie! – ryknął Baryła, wyrywając się kilku strażnikom targającym go do dalszego pomieszczenia.
Mszczuja wydała z siebie dziki okrzyk, a mężczyźni w szeregu zaczęli zasłaniać kobiety własnym ciałem. Drzwi zaczęły się za nimi zamykać. Zanim zatrzasnęły się na dobre, wyciszając wszystko, zabrana dalej czwórka usłyszała kilka patriotycznych okrzyków kompanów, a potem strzały. Całe mnóstwo.
– Co my tu mamy? – zapytał facet z ekranu, rozwalony niczym król w dużym fotelu na końcu, suto zastawionego, stołu.
– Ty skurwysynu! – syknęła Mszczuja i splunęła w jego kierunku. Jednak z zaschniętych ust kobiety wydobyło się tylko trochę piany.
– Oho, proszę, rekinek ma ząbki – odrzekł, krzywiąc się. – Ach, co za brak manier, moja godność, marszałek Mirren Ch’Lihmieh.
– Wiemy – mruknął ponuro Baryła.
Blizbor nie wiedział czy ma większy apetyt na życie kosmity czy na to wspaniale pachnące jedzenie.
– Wybaczcie mi mój polski, moi drodzy, dopiero niedawno podjąłem się nauki – odparł kosmita. – Ale dość o mnie! Zaciekawi was pewnie persona mojego gościa.
Wskazał potężnie zbudowaną ręką, niewysokiego jegomościa w garniturze, raczącego się filiżanką, wnioskując po obłoku pary, gorącego napoju.
– Panie ministrze! – krzyknął Roman. – Panie ministrze, błagamy pana. Nie jesteśmy jakimiś dzikusami. Jesteśmy więźniami! To jest obóz koncentracyjny!
Polski polityk nie spuszczał z niego małych, świńskich oczek, siorbiąc ciecz drobnymi łyczkami. Marszałek za to, zaniósł się histerycznym śmiechem, po czym zaintonował dziecięcym, skarżącym się głosem.
– Panie miniśtsie, panie miniśtsie! Haha! I jeszcze te szmatki na rękach. Eh, jakie to słodkie.
Minister spuścił wzrok.
– Naprawdę myśleliście, że wasz rząd nie wie, co tu się dzieje? Jakie są realia? – Mirren Ch’Lihmieh wstał i przeszedł się po pomieszczeniu. Dopiero teraz uzmysłowili sobie gigantyzm marszałka. – Nie miejcie do nas pretensji, ani do swoich polityków.
Podniósł ze stołu kurczęcą nogę, wygryzł spory kęs i kontynuował z pełnymi ustami.
– To nic osobistego, to biznes. – Potarł palcami. – Pieniądze. Ot co, zawsze chodzi o pieniądze. My potrzebujemy radioaktywnych złóż, wy potrzebujecie środków. My nie mamy złóż, wy macie, lecz nie posiadacie odpowiednich technologii, by ogołocić góry do zera. My nie każemy grzebać naszym ludziom w radioaktywnych skałach. Wy z kolei, jesteście w stanie dostarczyć nam tanią siłę roboczą. Jest to więc sytuacja win-win dla każdego. To znaczy, oprócz was – powiedział, wzruszył ramionami i rzucił w kąt, obgryzioną do połowy kość.
Droczy się z nami, pomyślał Blizbor, czując jak żołądek skręca mu się w precel. Wie jak głodni wszyscy jesteśmy. Marszałek oblizując gorliwie palce, wrócił na swoje miejsce. Kiedy się do nich odwrócił trzymał w rękach spory czytnik.
– Jedno mnie ciekawi. Może znajdziecie moje pytanie rozsądnym i na nie odpowiecie – rzekł, po czym zwrócił się do polskiego ministra. – Wybacz, mogę uronić jedno lub dwa niepochlebne słowa o twoim narodzie.
Polityk uniósł filiżankę w geście przyzwolenia i toastu. Kosmita odchrząknął i zaczął czytać.
– Tysiąc osiemset trzydziesty pierwszy, Powstanie Listopadowe, kilkadziesiąt tysięcy ofiar. Tysiąc osiemset sześćdziesiąty czwarty, Powstanie Styczniowe, to samo, sromotna klęska. Ostatnie większe, niecałe dwa wieki temu, w Warszawie, również blamaż – marszałek Mirren Ch’Lihmieh wyszczerzył zaskakująco małe, dziecięce zęby i rzucił czytnik w jedzenie na stole. – Historia się z was śmieje, cała galaktyka z was szydzi. Nieposłuszne psy, nie znające swojego miejsca. Oj, polaczki, po co wam to? Kiedy wy się nauczycie siedzieć cicho i robić co wam każą?
Paniczny chichot wydobył się z ust Blizbora. Wyraz twarzy marszałka zmienił się z drwiny w gniew. Nie przywykł do bycia obiektem kpin. Wyrwał smartfona jednemu ze strażników i wymierzył w powstańca. Zbliżył się i przyłożył mu urządzenie do czoła, dysząc ciężko.
– Jeżeli spróbujemy odzyskać wolność sto razy – wypluł Blizbor, charcząc krwią – jeżeli sto razy nam się nie uda, polegniemy i się poddamy, przestaniemy walczyć, to czy kiedykolwiek będziemy wolni?
Jeden ze strażników nagle jęknął i złapał się za przyrodzenie. Nie zdążył powstrzymać Mszczui, która rzuciła się do przodu, porwała ze stołu nóż i przytknęła polskiemu ministrowi górnictwa do gardła, zanim ten zdążył odstawić filiżankę na blat.
– Nie zrób nic głupiego dziwko – syknął marszałek. – Jeden ruch mojego kciuka, a twój kochaś, tak widziałem jak trzymaliście się za ręce przed drzwiami, będzie miał z mózgu galaretkę.
Strażnicy nie wiedzieli co zrobić. Spojrzenia małżonków spotkały się. Mężczyzna chwilę się wahał, ale kiwnął głową.
– Nic wam to nie da, i tak wyjdziecie stąd martwi – warknął gigant.
– Błąd – stęknął Blizbor. – My tu weszliśmy martwi.
– Wytłumaczcie się z tego polskiemu rządowi – prychnęła Mszczuja i ugodziła ministra kilkukrotnie w szyję, rozbryzgując krew na kaczkę w miodzie. – A historia niech się z nas śmieje.