Znajdź to, co kochasz i daj się temu zabić. Niech wyssie z ciebie wszystko. Niech wpije się w twój grzbiet i pociągnie w dół, w nieuchronną nicość. Pozwól temu się zabić i daj mu pożreć swoje szczątki. – Charles Bukowski
Dziś znów wymiotowałam.
Gwałtownie wybudzona, ledwo zdążę obrócić głowę na bok, a oślizgła struga cienia wylewa mi się z wyschniętych ust, ciągnąc za sobą mętne gluty śliny i resztki wpółprzetrawionego posiłku. Kiedy jest już po wszystkim, podnoszę się z trudem i uchylam żaluzje: na zewnątrz jest późne popołudnie. Asfaltowe rzygi parują i kurczą się w blasku wlewającego się do pokoju światła, aż w końcu znikają zupełnie, zostawiając po sobie tylko cuchnący, szary osad i gorzką ulgę, że tym razem nie było przecież najgorzej: nie było krwi, wycia z bólu i upokarzającego lania pod siebie.
Odrywam się od okna i wypełzam z pokoju, zostawiając za sobą wstydliwe pobojowisko – brudną pościel, powciskane wszędzie niedopałki szlugów, stosik naczyń z zakrzepłymi resztkami jedzenia, rozwłóczone po podłodze ciuchy – dowody zupełnego uwiądu motywacji i poczucia estetyki. Mieszkanie, na szczęście, jest puste; nikt nie będzie widział mnie krótko po wstaniu, z podkrążonymi oczami, ze zmiętą kulą mięcha w miejsce żołądka, poszarzałą twarzą i ziejącym z ust smrodem zgnilizny.
Wystarczy, że sama muszę na siebie patrzeć: w łazience, pod szyderczym spojrzeniem kinkietów, w zapuszczonej bieli kafli podziwiam się ze wszystkich stron, metodycznie badając każdy zakamarek ciała: odginam dziąsła i powieki, wydobywając na świat wyblakły szkarłat śluzówki, wpycham palce do uszu i nosa, wałkuję zakalcowate ciasto piersi i ud. W końcu dopadam tego małego skurwysyna, wtulonego w fałdę skóry między niedogoloną pachą a rachityczną piersią, niczym małe zwierzątko szukające bezpiecznego schronienia. Czarna rozgwiazda wielkości monety jest lekko wypukła i szorstka; twardy, węźlasty guzek, wczepiony jak rzep w zdrową tkankę. Dawno zauważyłam, że im cięższe rzyganie, tym potem więcej wybroczyn; dziś było w miarę w porządku – zużyję jedną trzecią, może pół zastrzyku, ale są takie ataki, po których schodzą dwie albo trzy strzykawki.
Grzebię w zagraconej szafce w poszukiwaniu sztyftów z lekarstwem – schowałam je tak, żeby nikt ich przez przypadek nie znalazł. Bo przecież eksperymentalny lek, niezbadane skutki uboczne, niedopuszczone do obrotu, możliwe ciężkie powikłania, blebleble, blablabla. G., jakby dowiedziała się, co biorę, solidnie by mnie przechrzciła i jeszcze na dokładkę walnęła troskliwe kazanie. Nigdy nie pojmę tego fanatycznego zainteresowania niektórych ludzi cudzym samopoczuciem: zdrowe życie też zabija – nudą – a nikt nie robi z tego powodu specjalnej sensacji.
Zrywam ochronną końcówkę iniektora, zaciskam zęby i przytykam wylot pena do węglowego ciałka rozgwiazdy. Wokół zastrzyku rozchodzi się przeszywające kłucie; czuję je nawet w kościach. Przez kilka godzin skóra będzie rozogniona i swędząca jak od słonecznego poparzenia; znamię zblaknie i zniknie, podobnie jak od światła zginął wyrzygany przed chwilą kleks. Po czarnym wrzodzie zostanie szary placek łuszczącego się naskórka, który potem brzydko zbliznowacieje. Na razie mam spokój; wkrótce przyjdą nudności, znów będę pluć czarnym ściekiem, a któregoś nieodległego dnia mały guzek urośnie niczym opity krwią kleszcz, powiększając się od małej kropki do rozmiarów paznokcia.
Odkładam częściowo opróżnioną strzykawkę na miejsce; to ostatnia z pomarańczowych pałeczek grubości kciuka, których niedawno miałam całą garść. Zapas, który przywiózł mi P., skończył się zbyt szybko, a przecież minęło dopiero kilka tygodni. Z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej; ataki są częstsze i bardziej paskudne, kolejne dawki lekarstwa coraz większe i coraz mniej skuteczne. W alarmującym tempie tracę kilogramy, włosy, ochotę do życia, poczucie godności i zdrowy rozsądek. Wciąż jednak jeszcze walczę z czarną zarazą, znajdując jakimś cudem resztki siły, by kolejny raz złapać oddech, pozbierać się po nieustającym rzyganiu i odbębnić swoją upokarzającą obdukcję. Co dzień buntuję się przed rozkoszną wizją martwoty, na siłę rzucając w zimne odmęty życia. Wciąż na coś czekam. Na co? Sama nie wiem. Lecz poza tym czekaniem, pozbawionym nawet myśli o nadziei, nie pozostało mi tak naprawdę wiele. Trzymam się więc koślawego złudzenia, że to niechciane trwanie ma jakiś ukryty sens, choć na razie jego jedynym widocznym efektem jest tylko odwlekanie nieuniknionego i nieustanne przedłużanie agonii. Wnioskując po pustkach w składziku dragów, długo już to nie potrwa.
Bez magicznego świstka recepty legalne leki są poza moim zasięgiem. Do lekarza nie pójdę; nikt z tych niedouczonych konowałów nie byłby w stanie prawidłowo określić, co mi dolega i zapewne trafiłabym do umieralni z błędną, ale równie wesołą diagnozą: rak. Ostatnio częściej myślę o śmierci, ale przecież nie będę powoli zdychać na twardym łóżku, podłączona do bezdusznych maszyn, obmacywana przez bezimienne kukły w bieli, zredukowana do postaci glisty złożonej wyłącznie z otworu gębowego i odbytowego, w którą wpycha się wagony syntetycznych pastylek. Zostaje mi więc tylko ciułanie kasy na zbawczą paczkę od P.; jego chemia, choć złodziejsko droga, akurat działa; nie ma sensu zmieniać jej na co innego, bez pewności, że może być lepiej. Ale to właśnie z pieniędzmi jest cienko – Firma dostała zadyszki, a szef leci w chuja, korzystając z niejasnych zapisów w umowach i świadomości, że i tak jesteśmy skazani na tę robotę. Stawka nadal jest wyższa niż standardowa płaca dla niewykwalifikowanego fizola gdzie indziej, ale to już nie to samo, co kilka lat temu. Kiedyś trzy wyjazdy w tygodniu wystarczyły mi, żeby mieć względny komfort; dziś ledwo wystarczają na dodanie tych cholernych literek “p”, “r”, “z” i “e” przed “żyć”.
Dopełniwszy rytuału wskrzeszenia, niechętnie zajmuję swoje miejsce wśród żywych. Kolejny żelazny punkt w rozkładzie dnia to kopnięcie we włącznik rozklekotanego rzęcha, noszącego szumne miano komputera. Siadam przed brudnym oknem ekranu, z którego leje się na mnie feed newsów, równie apetyczny i przyjemny, co niezapowiedziany wytrysk na twarz. Wiadomości o kolejnych wojnach, zarazach, morderstwach, gwałtach i tym podobnych atrakcjach miałyby w sobie nawet jakiś perwersyjny humor, gdyby nie przemieszane z nimi wrzuty od wszystkich osób, których jeszcze nie usunęłam z krótkiej listy znajomych. Dzieci, awanse, urlopy i wycieczki, sukcesy, radości i szerokie uśmiechy: rwący, kolorowy i mocny nurt życia, w którym ludzie potrafią płynąć, a nie zostać przewleczonym po ostrych kamieniach i wyrzuconym na brzeg, jak reszta podobnych mi odpadków. Najchętniej pieprznęłabym monitorem ze świecącymi z niego wyszczerzonymi mordami przez okno, a potem na powrót zakopała się w przepoconej pościeli. Ale skoro już podpięłam się do globalnej sieci, może jednak warto jeszcze sprawdzić kilka rzeczy.
Na skrzynce czeka wiadomość sprzed kilku dni od R., koordynatora z Firmy. Standardowa lista dos and don'ts, akapit prawniczego bełkotu, kryjącego wszystkim stronom dupy, suche szczegóły zlecenia; przelatuję po tym wszystkim niewidzącym spojrzeniem. Znam to na pamięć; zatrzymuję oczy dopiero na ostatnim wersie, gdzie wytłuszczono datę – dziś – i lokalizację.
Nie-tak-zły nastrój i uczucie ulgi po zażyciu lekarstwa parują w okamgnieniu; zaciskam zęby i nie, nie chcę patrzeć na te wyboldowane słowa, nie chcę przypominać sobie tego wymykającego się logicznemu zrozumieniu koszmaru. Pobudzona pamięć kpi sobie jednak z moich życzeń; przeklinam się w duchu, ale nic już nie poradzę: pośpiesznie odsunięte krzesło, mocny papieros, wystygła kawa, kolana podciągnięte pod brodę, i pozwalam się zatopić powodzi wspomnień…
***
– Zawsze jest okazja, by dowiedzieć się czegoś nowego. – powiedział J. tamtego dnia, dawno temu, kiedy śmialiśmy się z miny kolesia, któremu pomogliśmy na autostradzie. Przebita opona; niby nic, ale minęła chwila, zanim J. i R. uporali się z jej wymianą. W tym czasie kierowca – zamiast ich wesprzeć – nieudolnie próbował mnie podrywać. Nie miałam najmniejszej ochoty na te żałosne gierki, więc odpowiadałam mu półsłówkami; czekałam tylko na moment, w którym zagai o telefon, żeby podać mu jakiś zmyślony numer na odczepne. Wcześniej jednak padło sakramentalne “ale gdzie o tej porze taka piękna dziewczyna jedzie do pracy?” i nie mogłam dalej udawać, że wcale mnie tam nie ma. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą; mina faceta zmieniła się niczym w kiepskim hollywodzkim dreszczowcu. Klasyczny opad szczęki numer trzy, pod tytułem “cycata bohaterka po raz pierwszy widzi mordercę w akcji”. Nawet moje wątpliwe wdzięki nie mogły uratować sytuacji; kiedy tylko nowe koło znalazło się na swoim miejscu, typek podziękował nam wylewnie i nawiał tak szybko, że zapomniał nawet swojej czapeczki z daszkiem, którą nieszczęśliwie położył na dachu auta. Założę się, że w pierwszym możliwym miejscu starannie umył ręce i do końca tygodnia sprawdzał z trwogą, czy czasem przez podanie nam ręki nie nabawił się jakiejś tajemniczej choroby. Dowcipkowaliśmy o tym przez resztę drogi, na wyścigi wymieniając się podobnymi opowieściami, czy to zasłyszanymi, czy znanymi z własnej praktyki. J. przodował, rzecz jasna; dawno nie widziałam go śmiejącego się i tak pełnego entuzjazmu.
Kilka godzin później nie żył. To było dwa lata temu, na Polu Badawczym Numer Siedem – właśnie tam, gdzie miałam dziś jechać.
Nie mogę powiedzieć, że znałam go dobrze. Nikt go nie znał. Nie miał żadnej bliższej rodziny, przyjaciół, dziewczyny/chłopaka, nawet kota. Na skromny pogrzeb przyszli tylko ludzie z Firmy; praca była wszystkim, co go określało, wszystkim, co posiadał. Należał tam jak sprzęt, niezbywalny element, który tam po prostu zawsze był i zawsze będzie – a przynajmniej tak uważaliśmy do tego sądnego dnia. Pamiętam pierwsze z nim spotkanie – i pierwsze rozczarowanie. Niby przystojny, grzeczny, starannie ubrany – ale do tego piskliwy głos młodzieńca przed mutacją, wiecznie uciekający wzrok nieuleczalnego introwertyka i te dziwne manieryzmy, tiki, jakby nie do końca panował nad swoim ciałem i lękał się własnych gestów i ruchów. Nadpobudliwe, nieporadne dziecko zatrzaśnięte w dorosłym ciele szczupłego dryblasa o przepraszającym uśmiechu i nieistniejącym poczuciu własnej wartości, obdarzone ostrym jak brzytwa i poskręcanym jak kłębek sznurka umysłem; dziwaczna, niepokojąca mieszanka, kombinacja cech, które wykluczały go z każdej zbiorowości i zawsze stawiały w pozycji outsidera, czy sam tego chciał, czy nie.
Był moim przyjacielem. Po pierwszych ostrożnych macankach i przymiarkach do egzotycznego tańca zwanego “stosunkami międzyludzkimi” okazało się, że nasze demony dogadują się ze sobą całkiem dobrze; niewystarczająco, by przenieść ta małą unię na grunt łóżkowy lub uczuciowy, ale dość, byśmy zaczęli jeździć razem na każde zlecenie, o ile było to tylko możliwe. Nauczył mnie wszystkiego, co sam wiedział o robocie, a miał olbrzymie doświadczenie, zdobywane latami ciężkiej pracy.
Zaczynał z Szefem, jeszcze za antycznych czasów, kiedy nikt poważnie nie myślał o tym, co robili, jako sposobie na zarobek. Potem Szef wybił się na samodzielność: rzucił karierę naukową i założył Firmę. J. poszedł za nim, wierny jak pies i nie było niczego, czego by sobie nie odmówił, by biznes mógł rozwijać się gładko i sprawnie. Skończyło się to tak, że Szef wybudował w końcu sobie dom pod miastem, został szczęśliwym mężem i ojcem, a J… J. po prostu został – tam gdzie zaczynał. “Pracownik terenowy z najdłuższym stażem” – jedyny tytuł, który był mu wypominany jakoś bardziej oficjalnie; nie dochrapał się nawet koordynatora czy etatu biurowego. Nie chciał, nie mógł, nie uważał tego za ważne – nie wiem. Nie pytałam.
Nie pytałam też wtedy, kiedy w szatni zobaczyłam jego pierś; chudą drabinę żeber i rozpiętą na nich białą skórę, poznaczoną siatką czerwonych plam, przypominającą ślad po rozległym oparzeniu. I czarnego pająka, usadowionego w samym środku tej wątłej konstrukcji, włóknistą, zdegenerowaną tkankę, zagnieżdżoną w centrum mostka i rozciągającą swoje ciemne macki od pępka aż do obojczyków. Trochę z rozpędu powiedział mi wtedy o chorobie, o P. i jego małym interesie z nielegalnymi lekami. Byłam zbyt przerażona, by pytać dalej; J. zapewniał mnie, że to już przeszłość, że to się już nie zdarza, że nowoczesny sprzęt, że zabezpieczenia… Uwierzyłam; on był weteranem, ja rekrutem. Ale kiedy odszedł, nie mogłam nie wykrzyczeć tego jednego, jedynego pytania które cisnęło mi się na usta: dlaczego?! Co takiego napędzało tego człowieka, że potrafił doprowadzić się do takiego stanu, poza granicę z której możliwy był jeszcze powrót, a przynajmniej jakiekolwiek damage control? Umierał, zdychał każdego pieprzonego dnia, a przecież zwlekał się do pracy, wsiadał w auto, jechał, przechodził swój odcinek, wracał, rozmawiał, czasem żartował, jadł, srał, walił sobie pewnie konia – a w tym stadium choroby każdy oddech, każde kiwnięcie palcem musiało być niewyobrażalną torturą. W imię czego? Dla dobra Szefa, który przecież nie traktował go lepiej niż każdego z nas? Dla dobra Firmy, która dawno porzuciła swoje idealistyczne korzenie i stała się po prostu kolejną kurewską korporacją, taśmowo przerabiającą ludzi na żużel? Nie mogłam tego pojąć, nie mogłam zrozumieć, nie mogłam wejść do tej ogolonej głowy, by znaleźć tam źródło tej samobójczej motywacji. Skromny, płaski nagrobek pod którym spoczęły jego prochy też jakoś nie kwapił się do odpowiedzi…
Ale zetlałe wspomnienia nie nakarmią mnie, nie zapłacą czynszu, nie kupią mi kolejnej porcji leków; czas rzucić w kąt bezproduktywną zadumę i zacząć pakować się na szychtę. Podwórkową psychologię, mającą oświecić mnie, czemu J. dwa lata temu zrobił to, co zrobił, odkładam na później; w trasie jest dość czasu, by bez przeszkód zgłębiać takie czy inne tajemnice naszego wszechświata i innych piekielnych wymiarów. Wciągam spodnie – majtki to za duży wysiłek na dziś – koszulkę, narzucam motocyklową kurtkę z trupa krowy, poznaczoną szramami naszywek z czasów, kiedy dziś przebrzmiałe słowa jeszcze coś dla mnie znaczyły. Porywam jeszcze z kuchennego blatu przejrzałego banana i pół butelki wody. Starczy tych luksusów; i tak czeka nas tradycyjny postój na stacji benzynowej, żeby zalać bak i nawpierdalać się śmieciowego żarcia przed obchodem. Od kiedy toczy mnie choroba, nie mogę pozbyć się skojarzeń z ostatnim posiłkiem skazańca: Firma stawia, więc nawpychaj się ile możesz, mały, biedny robaczku, bo może to ostatnia chwila szczęścia zaraz przed tym, jak trafi cię szlag, a auto będzie wracać z dodatkowym pustym miejscem.
***
Autobus w stronę biura jest pusty i cichy. O tej porze ludzie jadą zwykle w przeciwnym kierunku; niestrudzona rzeka bezmyślnie przeżuwających bydląt, podążających z pastwiska do bezpiecznej zagrody, próbująca dotrzeć do domów zanim nad światem obejmie swoje panowanie okrutna królowa Nyx, noc.
Ile z tych mijanych po drodze twarzy, dowiedziawszy się, co robię, zarzuciłoby mnie propagandową papką, zlizaną wprost z ekranu telewizora i z pełnym przekonaniem poradziłoby mi poszukać innej pracy? Zdecydowana większość, dla której “technologia mroku” jest – dzięki nieustającej medialnej nagonce – czymś równie tajemniczym i niebezpiecznym jak masoni czy spisek reptilian. Ilu z tych gorliwych obrońców tradycyjnych źródeł energii wie, że szklane betoniarki, które co dzień piorą ich umysły i maszyny drukarskie, z których wychodzą szmatławe płachty tabloidów – a także ich lodówki, pralki, tostery, suszarki, kosiarki, szwedzkie maszynki ssąco-ciupciające, radia, żarówki, komputery i pierdyliardy innych sprzętów RTV, AGD, ETC, ITD są napędzane tą właśnie “ciemną energią”, której tak bardzo się boją, tak pogardzają i z uporem godnym lepszej sprawy starają się upierdolić, dokładając kolejne prawne ograniczenia, czy oprotestowując każdą kolejną budowę, jakby miała być to co najmniej broń masowej zagłady?
Wyraźnie odczuwalnym efektem całej tej histerii jest to, że jeśli gdziekolwiek pokazuję swoje CV, w którym w sekcji “Doświadczenie” nie mam nic poza latami wyrobniczej pracy w “czarnym” przemyśle energetycznym, zawsze słyszę uprzejme – lub ostatnio nawet nie – “dziękuję, zadzwonimy później”. Z naciskiem na “później”, czyli “nigdy”. Dzięki trosce o “środowisko naturalne” i “ochronie miejsc pracy w strategicznych sektorach gospodarki” nie mogę znaleźć innej roboty, niż bycie wściekle posuwaną w tyłek zaostrzonym kijem od szczotki, co nazywa się dla niepoznaki “pracą terenową w renomowanej Firmie o zasięgu ogólnokrajowym”. A prawda jest taka, że niezależnie od zdania zidiociałych mas, wypasających je biskupów i suflujących im polityków, koła postępu mielą na miazgę może powoli, ale stale i bezlitośnie. Postęp – jak nazwa wskazuje – postępuje naprzód, jak powódź brudnej wody znajdując szpary, przez które może wcisnąć się do naszego życia, ulepszając je często wbrew ludzkiej woli. I żadne płacze i krzyki nie przekonają go, żeby sobie chwileczkę poczekał, albo ominął nasz kochaniutki, zapchlony skansen, bo my lubimy akurat, jak nic się nie zmienia.
***
Idea czerpania mocy z tego, czego nie ma – na przykład z ciemności czy próżni – zawsze jakoś pokutowała na obrzeżach poważnej nauki: fizyki, astronomii czy matematyki. W zależności od tego, jakie teorie były akurat modne, kwestię ciemnej materii i związanej z nią ciemnej energii traktowano albo jako zupełną bzdurę, albo jedną z wielu egzotycznych hipotez, pleniących się niczym chwasty na obrzeżach znanego naukowcom horyzontu myśli – do momentu, kiedy inżynierowie nie wzięli się na serio za swoją pracę, nie zważając na marudzenie jajogłowych teoretyków. Początkowo odkrycie, że ciemność składa się nyksonów – cząsteczek/fal, będących analogiem fotonów – nie zainteresowało nikogo poza garstką znerdziałch pasjonatów fizyki i dozgonnych fanatyków pokrewnych nauk. Dopiero praktyczne wykorzystanie obserwacji, że strumienie cząsteczek ciemności niosą ze sobą większą, łatwiejszą do uzyskania energię niż światło, spowodowała błyskawiczny rozwój tej dziedziny wiedzy – i równie płomienne protesty. W wielu krajach, na skutek nacisku opinii publicznej, technologia ogniw nyksogalwanicznych została zakazana, albo obwarowana niemożliwym do przejścia murem zakazów; w moim kochanym ojczyźnianym kurwidołku o sprawie, jak zwykle, zadecydowała kasa. Choć tania energia elektryczna, uzyskiwana na „farmach nocy” była realnym zagrożeniem dla energetyki kopalnej, gazowej czy właściwie każdej innej, wręczane pod stołem łapówki od “czarnuchów” były widocznie wyższe niż te od drugiej strony – i tak u nas zaczęły jak grzyby po deszczu powstawać pola nocne, korzystając z niejasnych przepisów, pobłażania władzy i wysoko wykwalifikowanej siły roboczej, gotowej iść do pracy za przysłowiowe grosze.
Ten eksperyment na żywym ciele – nie było przecież kraju, w którym ta technologia używana była dłużej niż dekadę, więc jej wpływ na ludzi, zwierzęta czy klimat był, w najlepszym przypadku, zbadany wyrywkowo i po łebkach – zaczął się krótko przed tym, jak skończyłam studia. Patrząc z perspektywy lat, byłam głupią, zbyt ambitną cipą, biorąc sobie to wtedy na referat, ale temat naprawdę mnie wciągnął. Wolontariat przy badaniach, praca licencjacka w temacie nyksoenergetyki, magisterka o wpływie ogniw i kolektorów na środowisko – i tak, małymi kroczkami, przeszłam na ciemną stronę mocy, czego kulminacją było zatrudnienie się w Firmie, reklamującej się wtedy jako zespół ekspertów pracujących nad zagadnieniami związanymi z budową i eksploatacją farm ciemności. Co ja sobie, kretynka, myślałam? Pewnie miałam głowę pełną okrągłych hasełek o “pracy w dynamicznie rozwijającym się sektorze”, “wyznaczaniu nowych granic nauki” i innych dętych bzdur, produkowanych na zamówienie wielkich koncernów przez wyglancowanych PR’owców, którzy przy prawdziwych zleceniach nigdy nie pracowali…
A rzeczywistość, jak to zwykle z nią bywa, okazała się równie daleka od propagandowych plakatów zarówno jednej, jak i drugiej strony. Ani praca umysłem nad rewolucyjnymi teoriami, ani szatańskie obrzędy ku czci ciemności. Nudna, powtarzalna i fizycznie wyczerpująca harówka, polegająca na zbieraniu danych na terenach, na których miały powstać przyszłe farmy; obserwacja, obserwacja i jeszcze raz obserwacja, kilometry tabel, miliony odczytów; biegające przed oczami malutkie cyferki, których sensu i znaczenia żaden człowiek nie potrafi ogarnąć – karmi więc nimi skretyniałych, krzemowych sawantów, potężne komputery, które potrafią doskonale tylko jedno – tłumaczyć statystyczny bełkot na obrazy zrozumiałe ludziom. Z całego roku zapieprzania po terenie, niezależnie od pogody, warunków i nastroju, z niewygodnym i przestarzałym sprzętem, wałkując do zarzygania bzdurne procedury – z tej niewdzięcznej pracy sztabu małych mróweczek powstaje elegancka mapka zagęszczeń mroku; świstek papieru, na podstawie którego wygarniturowani i zakrawaceni panowie inwestorzy podejmują decyzję, czy budowa kolektorów w danym miejscu jest opłacalna. Sieć elektronicznych czujników, na żywo przesyłających dane za pośrednictwem internetu do centrum obliczeniowego byłaby na pewno bardziej wydajna i sprawniejsza od omylnego pracownika ze skanerem w ręku; na Zachodzie to już standard. Ale u nas praca człowieka nadal jest tańsza od pracy maszyny…
***
– I., mogę cię porwać na słówko? – R. uśmiecha się do mnie, podtykając mi pod nos protokół odbioru sprzętu. Suczysyn wie, że jestem wściekła; wcale nie chcę jechać na tę pieprzoną “siódemkę”, a to, że wmanewrował mnie jeszcze w wymianę próbników – chemicznych pułapek na nyksony – jest dodatkowym, bolesnym prztyczkiem w nos, którego mógł mi już oszczędzić. Z drugiej strony, kto niby inny miałby to zrobić? Przerób ludzi jest tak duży, że tylko ja i właśnie R. zostaliśmy z ekipy, która pamięta, gdzie mniej więcej były rozmieszczone te ustrojstwa i umie się z nimi obchodzić.
R. jest muskularny i serdeczny; łobuzerski błysk w oku nadaje mu wygląd piętnastolatka, który właśnie wyskoczył na podwórko pokopać z kolegami piłkę, mimo zakazu mamy. Typowy ekstrawertyk, pełen siebie tak bardzo, że jego ego potrzebuje do komfortowego życia co najmniej osobnego pokoju, jeśli nie planety. Teraz jego silne, opalone dłonie splatają się i rozplatają w nieregularnym rytmie, a w szarobłękitnym spojrzeniu więcej jest zmieszania, niż zdecydowania, jakby sam nie był pewien, czy naprawdę chce powiedzieć to, co mówi. Siedzimy zamknięci w malutkiej kuchni pracowniczej, a parująca z kubków kawa odrobinę osładza mi życie.
– Dziś ostatni raz jedziemy razem, I. Odchodzę. M. jest w ciąży, pewnie wiesz. Nie damy rady z ta pensją. Idę do korpo, na słuchawkę. Ściągać długi…
Rozdziawiam paszczę, słysząc te cudowne wieści; ukradzione z lodówki ciastko spada na blat, sypiąc wokół kaskadą okruszków.
R. jest rzeźbiarzem-amatorem. W Firmie pracuje kilka dni w tygodniu; w wolnym czasie może dłubać tę swoją menażerię. Spod jego palców wychodzą małe, drewniane cuda: ptaszki, kwiaty, zadumane figurki świętych, przekorne, krępe diabły i podłużne, zatroskane aniołki, leniwi chłopi i pulchne matkiboski; pstrokate, naiwne i po prostu piękne. Czasem coś sprzedaje, czasem zrobi na zamówienie; razem z tym co zarabia tutaj, starcza mu od pierwszego do pierwszego. Praca na etat… domyślam się, co zrobi z jego czasochłonnym hobby.
W zasadzie powinno być mi bardzo wszystko jedno, ale w moim skamieniałym sercu nie wszystko jeszcze umarło; jest tam troszeczkę miejsca na nieśmiała iskrę sprzeciwu, że jak to – ten nieciekawy padół ma stać się jeszcze bardziej bury i nijaki? Ale zanim zdarzę wyartykułować jakikolwiek sensowny argument, widzę jego zdecydowane poruszenie głową. Nie. Nie zmieni zdania. Uroiło mu się pod tą słomianą czupryną, że odrzucając przyjemność w imię obowiązku, zbawi świat i bliskich. Widzę tę zawziętą determinację w jego oczach, kiedy chwilę zmaga się ze sobą, mordując po cichu ból straty, o którym mu niepotrzebnie przypominałam.
A ja chcę krzyczeć, chcę wyć, chce złapać te jasne kudły i tłuc tym durnym łbem o twardy blat stołu, tłuc, tłuc, tłuc i tłuc do krwi, do kości, do zrozumienia. Tłuc i wołać, wołać, wołać aż dotrze do niego, że wszedł właśnie w ostrą prostą na dół, śliską ścieżkę, którą gnał J. – zabijania się co dzień w imię obowiązku, w imię wyższych wartości, w imię tu-wstaw-swoje-ważne-i-nadęte-słowa. Walić jego głową tak długo, aż przez rozbitą na miazgę kość przedrze się do galarety mózgu to, że jeśli po śmierci J. cokolwiek jeszcze trzymało mnie na powierzchni tego bagna, to właśnie on, R., optymistyczny diabełek, pokazujący, że jednak da się zachować względną wolność, swobodę, kreatywność bez oddawania się w całości trybikom Wielkiej Maszyny. Ale skoro drugi z moich ludzi radośnie rzuca się w to kłębowisko szczurzych łbów, gryzących się i ruchających bez opamiętania – bo najwidoczniej nie ma innej drogi – to jaka jest jeszcze dla mnie nadzieja? Jak mogę jeszcze łudzić się, że z szarego nieba sfrunie na mnie jakiś sensowny pomysł na życie poza kieratem żenujących, katatonicznych rytuałów, odprawianych tylko po to, by wyżebrać cienką kromkę chleba? Jak wierzyć w to, że nie obudzę się po prostu któregoś dnia, stara i słaba, niezdatna do niczego i okaże się, że takich jak ja się po prostu utylizuje, żeby nie zajmowali innym cennego miejsca…?
Srać na to. Nie zrozumie. Nie pojmie, że właśnie zaprosił do siebie chorobę, która toczyć go będzie jak czerw, podstępnie i zdradziecko, wyżerając kolejne części ciała – aż zamieni w pusty manekin, w którym poza sekwencją potrzebnych do pracy ruchów nie będzie już nic, zupełnie nic z człowieka. R. wstaje od stołu, zgarniając nasze kubki do umycia. Żadnej dyskusji, żadnego namysłu; decyzja podjęta, zamiar obwieszczony. Wtedy właśnie coś we mnie umiera i z niemal słyszalnym “pyk” odrywa się ostatni nit trzymający mnie jeszcze w tym życiu.
***
Promień czołowej latarki skacze i miota się w rytm nierównych kroków, wydobywając z otaczającego mnie mroku powykręcane, groteskowe kształty gałęzi. Od dawna nie boję się już nocy; żeby się bać, trzeba mieć czego. A nikt nie wmówi mi, że nawet najbardziej koszmarne stwory, stworzone ze światła, cienia i rozgorączkowanej wyobraźni mogą być gorsze niż zupełnie prawdziwe życie i to, co nas w nim spotyka.
Dwadzieścia metrów przed wyjściem z lasu w lewo, potem kawałek piaskową przecinką i rozejrzeć się przy górce polnych kamieni… jest: złamana sosna, stojący w oddaleniu od ściany drzew smutny kikut o poskręcanych jak reumatyczne palce korzeniach. Dawno temu wiatr zdmuchnął jej nastroszoną koronę, a korniki i huby spasły się na jej martwym ciele, dokańczając dzieła zniszczenia – ale wypróchniały wewnątrz pień wciąż nie chce upaść, siłą rigor mortis wczepiony w jałowy piach. W świetle czołówki lśni oblepiona nocną wilgocią stalowa linka, którą do nieugiętej resztki drzewa doczepiono plastikowe pudełko z próbnikiem.
Podchodzę do niej powoli, nieświadome odtwarzając swoje kroki z pamiętnej nocy, która niby miała miejsce lata temu, ale przecież trwa również teraz. Ślady dawno zatarł deszcz, zadeptały zwierzęta, rozmazał wiatr i rozjechali wariaci na quadach, ale jestem pewna, zupełnie pewna, że gdybym wysiliła wzrok, wciąż dostrzegłabym jaśniejszą plamę na mokrej ziemi; szeroko rozłożone ręce i nogi, jakby robił aniołka na śniegu, tylko że wtedy była wiosna. Siąpił leciutki kapuśniak, a on musiał leżeć wystarczająco długo, by ubranie całkiem nasiąkło wodą. Nie zauważyłam go przy pierwszym podejściu; znałam tę trasę tak dobrze, że zwykle łaziłam bez latarki, na pamięć, nawet w tak ciemne noce jak tamta. Pomyślałam, że to dzik czy odpoczywający jeleń; narobiłam trochę hałasu i ruszyłam dalej, nie przejmując się zbytnio. Kiedy domniemane zwierzę nadal nie ruszyło się z miejsca, przyjęłam po prostu, że to jakiś zwalony na ścieżkę pniak. Światło zapaliłam dopiero w ostatnim możliwym momencie…
Nie krzyczałam, o nie; w takich sytuacjach dostajesz takiego kopa adrenaliny, że nie ma czasu na zajmowanie mózgu niczym innym jak przyspieszone szukanie odpowiedzi na pytanie “walka czy ucieczka?!”. Ucieczka, ucieczka!! Ale zanim zdrętwiałe ze strachu nogi wykonały ten paniczny rozkaz, jeden ze snopów światła rzucany przez włączoną w końcu latarkę oświetlił jego głowę. Uśmiechał się poczernionymi wargami; mokre strugi ściekały mu po spokojnej twarzy, jakby spał, śniąc cudowny sen. Tylko otwarte, szkliste oczy, spoglądające ze śmiertelną powagą na rozbity, pusty próbnik podpowiadały mi, że nie, wcale tak nie jest.
To był J. J., z którym żegnałam się tak niedawno: wsiadał do auta, by pojechać na swój obszar. Dlaczego był tu, w środku mojej trasy, oddalonej od jego o dobre kilka kilometrów? Musiał iść wyczerpującym skrótem przez las, żeby dotrzeć tu dużo przede mną. Nie wiedziałam czemu, a osuwający się w traumę umysł nie potrafił dostarczyć mi żadnej odpowiedzi – sensownej lub nie.
Nie uciekłam. Nie wiem, co mnie wtedy przed tym powstrzymało. Pamiętam jak przez mgłę, że brodząc w czymś, co przypomniało gęstniejący beton, a było zapewne moim własnym, tężejącym w każdej komórce ciała zwierzęcym strachem, przeszłam, przemęczyłam te kilka kroków w kierunku nieruchomego ciała. Nie miał ze sobą plecaka, rzeczy terenowych; ubrany był tak, jak go ostatni raz wiedziałam: w lekką kurtkę, bluzę z polaru, wytarte bojówki i zabłocone trampki.
Zimne było wszystko wokół, zimne, mokre i śliskie od wody, łącznie z moimi zgrabiałymi palcami. W jakimiś przeklętym przebłysku świadomości przypomniałam sobie coś o masażu serca, pierwszej pomocy – wszystkich tych pierdołach, którymi trują dupę na szkoleniach z BHP, a o których wiesz, że nigdy ci się nie przydadzą – i rozpięłam mu tę cholerną bluzę, żeby przyłożyć rękę do miejsca, w którym wydawało mi się, że będzie miał serce. To było najgłupsza rzecz, jaką mogłam zrobić.
Jego narośl ożyła. Na piersi ziała czarna, pulsująca plama, poruszająca jak tłusta ziemia, pełna ślepych larw much. Zanim zdałam sobie z tego sprawę, moje palce zanurzyły się w tej glutowatej, kleistej masie; cofnęłam je bardziej w odruchu zdziwienia, niż z obrzydzenia. Opuszki miałam unurzane w organicznym mroku, który odklejał się od reszty masy długimi, lepkimi nićmi. Wtedy do mojego zszokowanego umysłu dotarł jeden, prosty fakt: J. był zimny. A jego czarny pasożyt ciepły, ciepły jak żyjące, miękkie, ludzkie ciało.
Wtedy dopiero zaczęłam krzyczeć.
***
Znaleźli mnie myśliwi, siedzący na ambonie kilkaset metrów dalej, zaniepokojeni hałasem. Nic z tego nie pamiętałam; szok, trauma, uraz na psychice – nie na co dzień znajduje się w lesie zwłoki swojego przyjaciela, pożerane przez asfaltowa amebę. W szpitalu dowiedziałam się, że wpisali mu jako przyczynę zgonu zawał; miał problemy z sercem, dobrze udokumentowane i jeszcze lepiej ukrywane od młodości, czego nie poprawiało jego uzależnienie od kawy i godziny spędzane przed komputerem. Atak w wieku lat trzydziestu? Nie chciałam w to wierzyć, ale na zdjęciach, które pokazali mi do identyfikacji miał tylko podłużną, siną bliznę wzdłuż mostka, pamiątkę po operacji pikawki. Żadnych czarnych narośli, żadnego śladu antracytowego raka – czyste, wyżyłowane ciało, którego zwyczajna bladość podbita była już błękitem śmierci. Pewnie przyjęłabym to za dobrą monetę – kiepskie światło plus bijąca w głowę adrenalina produkują i gorsze schizy… gdyby nie jedna, drobna rzecz. Kilka dni później, podczas jednej z tych bezsennych nocy, kiedy obracałam w głowie cały ten burdel, w chaosie poplątanych myśli usiłując desperacko odnaleźć choćby ziarenko sensu, G., gładząc swoimi ciepłymi, drobnymi łapkami moje zmęczone plecy, odkryła u podstawy kręgosłupa mały, gruzełkowaty i intensywnie czarny pieprzyk o dziwnym kształcie. Oczywiście wtedy nie przejęłam się nim wcale…
***
I znów stoję tutaj, nad zwłokami mojego przyjaciela, które, choć utkane tylko ze wspomnień i wyobrażeń, nie są przez to wcale mniej wyraziste. A może właśnie dlatego zdają się być bardziej dojmujące? Moje życie zatoczyło krąg… nie, raczej spiralę: pełen obrót, którego koniec wypadł jednak w innym, bardziej oddalonym od środka miejscu. Dwa lata to może nie jest długi czas w kwestiach porządku świata, ale dla jednostki to wystarczająco, by zrozumieć kilka spraw i choć trochę zmienić swoją naturę. Obraz J. znika i tylko jego obrysowany czernią uśmiech wciąż trwa mi przed oczami, kiedy wpatruję się jak zahipnotyzowana w puste miejsce na piasku i próbnik na pniaku. Klik! Jakiś trybik wpada nagle we właściwe miejsce w moim umyśle i wreszcie, po tak długim czasie, przychodzi do mnie oświecenie. Rozumiem, co zrobił J. Rozumiem też to, jaka byłam głupia, skoro odpowiedź zawsze leżała tak blisko, na wyciągnięcie ręki – a przecież zabijałam ją codziennie, spychając coraz głębiej w podświadomość, nie chcąc zrozumieć, że to czego tak bardzo się bałam, było właśnie tym, czego tak pragnęłam – wybawieniem, ucieczką ze złego snu. I po raz pierwszy od długiego, długiego czasu podejmuję własną decyzję, robię ten krok z własnej woli, gest wymagający wysiłku, wydatkowania energii na coś ponad bezczasowe trwanie. Wyciągam rękę po próbnik – zbawienie opatulone w plastik – a kiedy palce miażdżą delikatną osłonkę urządzenia i unoszą do ust ten słodko-gorzki kielich pełen płynnej nocy, ze zdziwieniem czuję, jak mięśnie mojej twarzy wyginają się powoli i z oporem, układając się w dawno niećwiczony grymas – uśmiech.
I z tym radosnym spokojem zanurzam się w objęcia ciemności.
***
“Obiad w zielonym garnku. Kocham i tulę.”
R. był zmęczony. Zmęczony, przybity i pełen niespokojnych myśli, których nie mogła przegnać nawet ta urocza karteczka od żony. Zajrzał do sąsiedniego pokoju, pełniącego rolę sypialni w ich niewielkim, ale przytulnym mieszkaniu. M. spała w rozrzuconej pościeli, ramieniem zasłaniając oczy; cienka materia prześcieradła, którym się przykryła, opinała się lekko na jej okrągłym brzuchu, znaku zaawansowanej ciąży.
Wrócił do kuchni, popatrzył chwilę na jedzenie, które wyglądało może i apetycznie, ale wymagało odgrzania – dodatkowej pracy, której w obecnym stanie nie miał siły wykonywać. Nalał sobie tylko szklankę świeżo wyciśniętego soku, dorzucił kilka kostek lodu; kręcąc drinkiem, zapatrzył się w okno. Na zewnątrz panował niepodzielnie mrok, rozpraszany tylko punktowym światłem latarni, do których prąd – był tego pewien – płynął z jednej z farm nocy.
Ostatnie tygodnie, jaki spędził w pracy, były wyczerpujące do granic załamania; od dziś był jednak wolny… poniekąd. Lider zespołu windykacyjnego – nie brzmiało to wcale jak sukces, ale pełen etat w nowej firmie oznaczał nie tylko mniej czasu, ale przede wszystkim więcej pieniędzy, których teraz on i spodziewanie powiększona rodzina będzie niedługo bardzo, bardzo potrzebowała. Zaczynał jutro. To znaczy za niecałe siedem godzin, uświadomił sobie, spoglądając na zegarek.
Pokręcił głową. Śmierć pracownika, drugi raz w ciągu dwóch lat, w tym samym miejscu, a Szef nadal szedł w zaparte, że wszystko jest w porządku, że wina nie leży po stronie Firmy. Oczywiście nie wierzył w te pseudonaukowe wymysły, że praca przy kolektorach nyksoenergatycznych powoduje raka czy szaleństwo… ale w sumie dobrze, że opuścił to miejsce. Tylko dlaczego I. musiała zrobić mu to akurat teraz, zamieniając te kilkanaście dni, które zostały mu do zwolnienia się, w piekło? Najgorsze były skojarzenia, których nie mógł wyrzucić z głowy; za każdym razem, gdy wsadzał coś do lodówki, stawał mu przed oczami plastikowy worek z ciałem, pożerany przez szeroko otwartą, białą paszczę karetki.
Hipoglikemia… choroba nie wybiera; równie dobrze atak mógł przyjść już rok temu, albo dopiero za dziesięć lat. Ale I., kto by pomyślał? Nie wyglądała na cukrzyka, choć z drugiej strony nie znał jej za dobrze, a przecież zaczynali razem pracę; nikt jej tak naprawdę nie znał, poza J. Na pogrzeb też nie przyszło zbyt wiele osób spoza Firmy. Przypomniał sobie pierwsze wrażenie, kiedy się poznali: “To moje życie, będę je sobie marnowała jak chcę i jak potrafię…”; kwaśna mina, papieros między pogryzionymi wargami, zaczepnie wysunięta do przodu ostra linia podbródka, jakby wciąż prowokowała świat do wymierzenia jej soczystego policzka…
Otrząsnął się. Dumanie nad tym co było, nie przywróci nikomu życia, nie cofnie czasu, nie zmieni dokonanych wcześniej wyborów. R. wierzył w marsz do przodu na własnych nogach; był mężczyzną, a to znaczyło, że cały ciężar bycia ojcem i głową rodziny musiał wziąć na siebie. Patrzeć w przyszłość, nie wstecz. Stagnacja, trwanie w tym samym miejscu – to śmierć. Ostatnio nachodziły go delikatne wątpliwości, czy to na pewno dobry kierunek – praca zabierała z jego energii solidny podatek, a to dopiero początek – ale *musiał* je odrzucić. Miał przecież tyle do zrobienia…
Odstawił niedopity sok na blat, po cichu rozebrał się i wskoczył pod prysznic. Gorąca kąpiel po męczącym dniu – tego mu było trzeba! Stojąc pod ostrymi biczami wody, czuł jak wraz z mydlinami schodzi z niego całe te szaleństwo i brud związany z Firmą, I. i ostatnimi wydarzeniami. Nigdy więcej takiej roboty…
Kiedy przeczesywał palcami mokre włosy, poczuł za uchem małe zgrubienie, włóknistą rozgwiazdę twardej tkanki, wypychającą cienką skórę na czaszce. Zlekceważył to; musiał zahaczyć się maszynką i została blizna, czy coś. Nic groźnego, nic ważnego, nic, czym warto się teraz zajmować. Położył się delikatnie przy żonie, naciągając na obydwoje kołdrę i przytulając się do jej miękkich, pachnących włosów. Zasnął chwilę potem.
A przez uchylone okno w kuchni do mieszkania sączył się mrok.