I
Zaszurały kamienie, rozległ się zduszony jęk, a potem coś ciężkiego wpadło do wody. Helmi zaklął wściekle, a potem zawrócił i razem z innymi pomógł wyciągnąć Eryka z bajora.
– Z-zostawcie… – Wyrwał się im i stanął o własnych siłach. – L-lepiej mi powiedzcie c-co z instrumentem.
– Złapałem – zadudnił Iwo, wyciągając w stronę grubasa rękę, w której trzymał jego puzon. – Się ma refleks.
– Uważaj następnym razem! – warknął Helmi i pociągnął nosem, co nieco zepsuło efekt. – Idziemy!
Ruszyli w milczeniu, nerwowo przyglądając się każdemu mijanemu drzewu, czy paproci. Bali się lasu, a mieli ku temu wszelkie powody. Mówiono, że setki lat temu miejsce to skaziła czarna dusza potężnego czarnoksiężnika. Mówiono, że ten kto zobaczy jego grób, leżący nad jeziorem Loc Hammel w samym sercu lasu, nigdy już nie wróci. Helmi uważał, że wiele rzeczy się mówi, ale rzadko kiedy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą. Sądził też, że przyjeziorna polana ma doskonałą akustykę.
Helmi, Eryk, Iwo i niemowa Kutbert byli bowiem muzykantami, mimo młodego wieku stali się już najlepszym kwartetem w całej dolinie. Różniło ich wszystko, lecz muzyka łączyła skuteczniej niż przyjaźń od urodzenia.
Dotarli nad jezioro tuż po zmroku. Helmi natychmiast rozpoczął poszukiwanie najlepszego miejsca, Eryk jak zwykle pobiegł za nim, trzęsąc tłustym brzuchem. Iwo usiadł na kamieniu i zaczął wycierać mosiężną tubę swojej trąbki, zaś Kutbert z fascynacją spoglądał w nieskazitelnie czystą toń. Zdało mu się, że słyszy coś jakby pieśń. Wyczuwał w niej skazę, od której bolały go zęby. Jego ręka sama sięgnęła w wodę i wyłowiła płaski, posążek o bezbożnych kształtach. Tak właśnie pomyślał – bezbożnych.
Pobiegł do reszty, podał go im do obejrzenia i próbował przekazać, co poczuł.
– No, no, spokojniej, bo nie rozumiem co mówisz – zadrwił Helmi, patrząc na gorączkowe ruchy niemowy. W dłoni trzymał znalezisko. Mocno zaciskał na nim palce.
– Jezioro złe – przetłumaczył Iwo ukazując w uśmiechu poszczerbione zęby. Iwo zawsze wiedział co oznaczają małpie ruchy Kutberta. – Wracajmy.
– Nie wierzę… wy też? Dajcie spokój, to tylko głupie gadanie wsiowych bab! – Helmi potrząsnął głową ze złością. – Lepiej przygotujcie instrumenty. Nie mamy całej nocy! – Dmuchnął w kornet na próbę.
Glif na figurce rozpalił się nieziemskim blaskiem.Dźwięk rozbił się o taflę jeziora, brużdżąc ją. Fale ułożyły się w runy. Zajęczał metal, gdy instrumenty w rękach chłopców ożyły, rosnąc i zmieniając kształt. Nowe, mosiężne czary puzonu, trąbki, kornetu i helikonu pęczniały niczym kwiaty. Ustniki, pełznąc jak węże, wdzierały się do ust i wrastały w ogarniętych trwogą muzykantów. Z tłoków wyrosły igły, które wbiły się chłopcom w palce.
Stali nad brzegiem, sztywno unieruchomieni w nienaturalnych pozach. Zaczęli grać, a ich muzyka była straszna i piękna zarazem. Miała moc, była przesiąknięta prastarą magią. Rzeczywistość zaczęła pękać, to traciła, to zyskiwała wymiary, przeszłość, przyszłość i teraźniejszość przeplatały się ze sobą. Otworzyły się bramy między światami.
***
Rycerz Jerzy, zwany przez nielicznych przyjaciół Świętym, oderwał mokry od piwa policzek od nieheblowanych desek stołu. Powiódł po izbie zmęczonym spojrzeniem smutnego pijaka.
– Zdawało mi się, że muzykę słyszę… – czknął. – Ha, głupi byłem, że mi się tak zdawało. Taki straaaasznie głupi!
Z rozmachem walnął głową o stół.
– No i na co to wszystko? – wymamrotał, nalewając sobie wódki z garnca. – Mogło być inaczej… Nie jestem złym człowiekiem, wiesz? – Spojrzał smutno w szkliste oczy okrutnie porąbanego trupa. – Czasem jestem trochę zdezorientowany, może odrobinę nieprzyjemny wtedy… Nie moja wina.
W tym momencie zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, czemu towarzyszyło ledwo słyszalne pyknięcie. W zalanej krwią izbie zapanowała nieznośna cisza, przerwana dopiero bzyczeniem pierwszej z much, przybywających na ucztę.
***
Egon Miot kurczowo chwycił się framugi, wolną ręką zakrywając broczące krwią ucho. Osunął się na kolana. Gałki oczne zaczęły drgać niekontrolowanie, tak że szczurołap wyglądał jak szaleniec.
– Niech… przestanie grać. Słodki Odkupicielu, niech przestanie grać! – wyjęczał.
Słyszalna tylko dla niego muzyka raptownie osłabła, by po chwili powrócić ze zdwojoną siłą. Ta chwila wystarczyła Egonowi w zupełności. Poderwał się na równe nogi, pobiegł chwiejnie do swojej komnaty i porwał z łóżka wysłużony flet. Zamknął oczy, wprowadzając się w stan medytacji, tonąc w świecie nut, oktaw i akordów. Oddychał bardzo wolno. Zaczął grać i w tym momencie zniknął.
***
Einar Ragnarsson, czarobójca, po raz ostatni pogłaskał umierającego konia. Spojrzał mu w oczy ze współczuciem i zobaczył w nich zaufanie. Potem zatopił ostrze sztyletu w piersi zwierzęcia, trafiając prosto w serce.
Z nieba spadł wielki biały kruk, wylądował na gałęzi i zakrakał. Było w nim coś, co niepokojąco przypominało histeryczny śmiech.
– Ach, Hugin. – Czarobójca syknął, wstając i podchodząc do ptaka. – Możesz mi przypomnieć czemu nazwałem cię Myślą? Wiesz, co się tu działo, cholerny krakajło?! Jak się prowokuje kurewską walkę i wpędza w nią najlepszego przyjaciela, to się go nie zostawia!
– Obiecywałem, że jak jeszcze raz ktoś mi każe powiedzieć „nigdy już” to zadziobię skurwiela. – Głos, który wydobył się z zakrzywionego dzioba, był chropowaty. Wyraźnie dało się słyszeć, że nie należy do istoty normalnie obdarzonej przez naturę zdolnością mowy. – Obiecywałem czy nie, Einar?
– I dlatego musiałeś go gonić? Nie pierdol mi tu, bo wiesz, że byśmy go znaleźli!
– Marruda.
– A żeby cię…! – Poczuli to w tym samym momencie, człowiek i kruk. Magia rezonowała i rozchodziła się jak kręgi po wodzie. – Niech ich pierdolona franca trafi! – wybuchnął, gdy tylko fala mocy oddaliła się od nich. – Pieprzeni ludzie, pieprzony świat, pieprzona magia! Już ci się wydaje, że gorzej być nie może, a tu proszę! Nagle ktoś odnajduje źródło kurewskiej pierwotnej magii! Po tylu latach!
Kopnął ledwo tlące się ognisko, rozsypując popiół dookoła. Usiadł ciężko na ziemi, schował twarz w dłoniach.
Promienie słoneczne oświetliły polanę, na której siedzieli. W blasku dnia twarz czarobójcy wydawała się jeszcze starsza, bardziej zasępiona i nie na miejscu. Nie pasowała, niszczyła złudzenia. Udowadniała, że w ciemności wciąż czyha zło, czekając na dogodny moment. Robiła wrażenie nawet na Huginie, choć ten z niejednego pola bitwy jadał.
– Lepiej już jedźmy. Chcę to mieć za sobą – powiedział już spokojnie Ragnarsson.
– Tak.
II
Wjechał do miasta wschodnią bramą, prowadzącą na ulicę, która z pewnością nazywała się Rzeźnicza. Cholewki butów zachlapał wyrzucanymi odpadkami, zmieszanymi z błotem, a znajomy zapach świeżej krwi drażnił nos. Miasto nie podobało się Ragnarssonowi. Zbyt przywykł do dzikich ostępów, by teraz móc znieść hałas i tłok tętniących życiem uliczek.
– Znowu masz tę minę, Einar – powiedział niewyraźnie Hugin, przełykając znalezioną nie wiadomo gdzie i kiedy gałkę oczną. – Gdyby ktoś organizował zawody w ponuractwie, przegrałbyś, po tym jak widok twojej twarzy wpędziłby sędziów w depresję.
– Hej, mam gadającego kruka i dziwne znamię. Cały czas przytrafiają się nam głupie rzeczy. To zobowiązuje do pewnego zachowania.
– Nie jesteś za stary na bycie Wybrańcem? – Kruk usiadł mu na ramieniu. – No i tego, nie bierz tego do siebie, ale jesteś za mało głupi.
– O nie – odparł bez emocji. – Zniszczyłeś mi marzenia.
Odbili od głównej drogi, weszli w sieć wąskich, chaotycznych uliczek, które zaprowadziły ich zaułkiem sprzedających wszystko kramów prosto przed porąbane drzwi gospody.
Wyszynk nazywał się, jak głosił szyld, „Pod Czarnym Jednorożcem”. Rzeczywiście, powyżej wisiała wypchana głowa jakiegoś zwierzęcia, zniekształcona ze starości. Bliższe oględziny ujawniły, że jest to najprawdopodobniej głowa konia smoliście czarnej maści. Róg musiał odkleić się przed wieloma laty.
Einar postał chwilę przed wejściem, posłuchał dobiegającego ze środka gwaru. Wreszcie wszedł, ściągając kapelusz o szerokim rondzie, odsłonił albinoskie fioletowe oczy, przyglądające się wszystkiemu czujnie. Kryło się w nich zmęczenie.
Wnętrze, zasnute dymem i oparami, pełne było ludzi, w większości nieprzytomnych lub bliskich temu stanu. Z tego co Ragnarsson dowiedział się o mieście, taki stan rzeczy był efektem stosowania surowych kar za chrzczenie trunków.
Czarobójca skierował się w stronę klasycznie tłustego gospodarza stojącego przy szynkwasie. Kruk na ramieniu Einara jak na razie nie wzbudzał niczyjego zainteresowania. Był to stan chwilowy.
– Panie, tu się nie wchodzi ze zwierzętami – mruknął szynkarz, gdy tylko podeszli.
– Właśnie widzę… – Einar znacząco skinął na turlającą się w trocinach świnię, nad którą przed chwilą przeszedł.
– A bo ona sama weszła, a nie z kimś.
– Hugin, wyleć i wróć, proszę.
– A może wydziobię mu oczy, co?
– Hę? – Gospodarz zmarszczył zrośnięte, bardzo grube brwi. – Czy to gada?
– Kra, kra, skurwielu. – Kruk poderwał się do lotu i pomknął w stronę okna.
– Ja tam nic nie słyszałem. – Czarobójca w zamyśleniu podrapał się po porośniętym kilkudniowym zarostem policzku. Z powodu licznych blizn włoski rosły pod różnymi dziwnymi kątami i drażniły go. – Musicie częściej odpoczywać i rzadziej pić własne trunki. Możecie, na ten przykład, nalać mi.
– Co podać? – Posiadacz imponującej brwi ożywił się wyraźnie. Rozmowa zeszła na znacznie mu milsze, mniej metafizyczne tematy.
– Zdam się na was, dobry człowieku. – Przesunął srebrną monetę po kontuarze. – Nie przejmujcie się, że nie ma jak wydać reszty. Najpierw kolację wypiję, a potem zjem.
Szynkarz postawił przed nim kufel wypełniony „zupą” ze słodu i drożdży. Po powierzchni trunku pływały ziarenka pieprzu.
Einar westchnął, rozmyślając o ludzkiej naturze, każącej sprawdzać każdego obcego najpaskudniejszym pijalnym gównem.
– Udam, że tych podłych szczyn na oczy nie widziałem, jeśli tylko zaraz stąd znikną – rzekł. – A teraz dajcie mi porządnego stouta oraz najlepsze co tam wasza kuchnia pitrasi.
– Tak jest, proszę szanownego pana…
– I nie próbuj tego więcej.
Czarobójca zabrał nowy kufel i ostrożnie, by nie rozlać piany, ruszył ku jednej z ław. Rozsiadł się wygodnie naprzeciwko zgrzybiałego staruszka, który sączył coś podejrzanie zielonego koloru. Pił w zadziwiający sposób – nie podnosił kufla do ust, tylko przysysał się do naczynia, nachylając je do coraz bardziej horyzontalnej pozycji. Rzut oka na jego pokryte plamami ręce i twarz sugerowały, że starzec może nie mieć już na nic innego siły. Wyglądało, że nie oddala się od karczmy dalej niż do wygódki.
Hugin przyleciał z powrotem, klapnął ciężko na stół i zaczął wyżerać rozprutą kaszankę z talerza. Jej właściciel nie protestował. Nie mógł, bo leżał pod stołem.
– Młody człowieku… – zamlaskał staruszek, łapczywie wpatrując się w postawiony przed Einarem talerz, pełen parującej potrawki. – Nie podzielilibyście się ze staruchem?
Czarobójca uśmiechnął się bezwiednie. W tej chwili wcale nie wyglądał na dużo młodszego od swego rozmówcy.
– Podzielić, oczywiście, piwem?
– Nie no, skądże znowu, dobrodzieju. Chleb powszedni miałem na myśli.
– Żytniej mu się, kkurwa, zachciało, dziadu jednemu… – Hugin przeskoczył do następnego talerza. Starzec spojrzał na niego, zmrużył krótkowidzące oczy. Uznał chyba, że zawodzą go zmysły i więcej nie spojrzał na ptaka.
– Fakt, dziadku, trochę ze mnie chcecie zedrzeć. Dlatego zapytam: co ja będę z tego miał?
– Dobry uczynek…? – Zaryzykował.
Einar popatrzył starcowi w oczy, porozumiał się wzrokiem ze swoim krukiem. Obaj wybuchnęli gorzkim rechotem.
– Dobre, dziadek, dobre! – Czarobójca przeczesał palcami prawie białe włosy. – Ale przejdźmy, jak to się mówi po burdelach, do rzeczy. Potrzebuję informacji. Zacznij gadać, a jak uznam, że to co pleciesz jest coś warte, to osobiście ci tej siwuchy naleję.
– Niby o czym, dobrodzieju? Tu się nigdy nic nie dzieje…
– Bardzo śmieszne. Boki zrywać. Dwudniowa zaraza wzięła się znikąd, co? Muchomory u was od zawsze rosną tworząc idealne kręgi, co?
– Skąd… – Ściszył głos, z trudem przechylił się ponad stołem. – Nawet ci co siedzą, to mało który wie. Ja stary jestem i nic mi poza słuchaniem i patrzeniem nie zostało, ale wy? Jak zauważyliście?
– Skrzywienie zawodowe. Nieważne o jaki zawód chodzi. Powiesz mi teraz wszystko co wiesz. Ja będę słuchał i tylko od czasu do czasu robił krzywdę jeśli skłamiesz. Uwierz, będę wiedział kiedy – zawiesił złowróżbnie głos, a potem huknął w stół. – Karczmarzu! Strawa i gorzałka dla mojego nowego przyjaciela!
Starzec pociągnął długi łyk ze świeżo postawionego przed nim kubka i zaczął opowiadać.
– To było jakoś dwa tygodnie temu, gdy zaginęli nasi muzykanci. Takie tam młode chłopaki… nikt się nie przejmował, bo często znikali, żeby szukać, tej – jak jej tam – akustyki. Czekali dwa dni, potem ich rodziny dostały białej gorączki. No to co było robić, chłopcy się zebrali i poszli szukać. Nasi, znaczy spod „Jednorożca”, poszli razem z ojcem tego przygłupa, Iwo. Wrócili znacznie szybciej niż inni i to nie w komplecie. Jazgotali jeden przez drugiego, ale w końcu uzgodnili co się stało. Oto na moście prowadzącym do Złego Lasu stanął rycerz. Taki prawdziwy, wiecie. Zbroja i w ogóle. Rosły jak byk i jakiś taki… – Zrobił krótką pauzę, zastanowił się. – Dziwny. Wąsaty, łysy i jakby nieobecny. Wszystkich przepuszcza, ale za to wyjść nie pozwala. Ruthild próbował. Wrzeszczał ponoć, że nikt mu nie będzie mówił co ma robić ze swoimi kulasami. No to mu je uciął, a reszta spieprzyła. Tak biegli, że im ziemia spod nóg leciała na kilka piędzi w górę!
Przepłukał gardło, wypijając od razu całą zawartość kubka. Zamlaskał i wytarł mokrą wargę. Einar czekał cierpliwie.
– Na czym to ja…? Aha. Rycerz dalej tam stoi, cholera jedna wie kiedy toto je i kiedy sra. Ale wychodzi, że to właśnie on sprawił, że chłopcy zniknęli. To był dopiero początek kłopotów. Tydzień po zniknięciu do miasta przybył szurnięty grajek, podobno szczurołap.
– Kolejne dzieci zabrał?
– Gorzej. – Twarz starca poszarzała na samo wspomnienie. – On je przyprowadził. Nie tych muzykantów, tylko jakieś inne, obce. Dobrze żeście ich nie widzieli. Na Pierwszego, nie będę o nich opowiadał! Pójdziecie na zamek, to sami zobaczycie, bo Żelazny Graf kazał je ponabijać na pale przed bramą – wzdrygnął się. – Głupio robi, ten pomiot należało spalić!
– Co było potem? Czemu wasz graf nie poszedł zbrojnie na ten most, załatwić rycerza i sprawdzić co kryje się dalej? Czyżby od razu zaraza?
– Bo ten las przeklęty jest. Dawno temu zabili tam jakiego strasznego czarownika. To i były trudności, bo najemnicy iść nie chcieli. Jak to się mówi, nie można…
– …kupić odwagi. – Czarobójca dokończył za niego. –Tyle to ja wiem i bez przysłów. Mówcie dalej.
– No. To zanim się zebrali, to faktycznie zdążyła zaraza wybuchnąć. Dwa dni i po wszystkim. Trzecia część miasta do grobów poszła, wliczając wszystkich żołdaków. Nikt nie został. Potem wrócił grajek i zagrał na cmentarzu… i teraz przychodzi co noc, zabrać kolejnych. – Splunął na wysypaną trocinami podłogę.
– No, no – zakrakał Hugin. – Ten, kto za tym stoi, musi być mistrzem oryginalności. Ma do dyspozycji pierwotną magię i co z nią robi? Ożywia trupy!
– Cicho bądź, Hugin. – Einar beknął przeciągle. – A co na to wszystko ludzie? Nikt nic nie widzi? Nikt nic nie robi?
– Byli tacy co chcieli, na samym początku. Krzyczeli o pospolitym ruszeniu, szukaniu i karaniu winnych, paleniu na stosie. Potem grajek przyprowadził korowód Odmieńców i wszyscy krzykacze umilkli, bo też i wszystkim, bez wyjątku, przeciągnięto języki przez rozcięte podgardla. Niektórzy wciąż żyją. Jeno sobie z nimi nie pogadacie.
– Trudno. – Czarobójca podniósł się zza stołu. – Dzięki za pomoc, dziadku. Doceniam.
***
Czarobójca przechadzał się wolno, pogrążony w ponurych myślach. Znalazł się na długiej uliczce, ciągnącej się w górę zbocza. Była zbyt wąska, by mógł przejechać nią powóz, nierówno wybrukowana i tak stroma, że gdzieniegdzie zamieniała się w schody. Wzniesione przy niej kamienice rozpadały się ze starości. Miejsce wydawało się martwe.
Ragnarsson wszedł do jednego z budynków, zapleśniałego i cuchnącego moczem, wspiął się na ostatnie piętro po złomkach schodów.
– Przybądź, dziecko. Poczuj moją wolę, moją moc. Wzywam cię, szukając odpowiedzi – zwrócił się do pustki.
Powietrze zagęściło się, powoli zaczęło przybierać kształt i zmieniać konsystencję. Stało się ciałem, zbudowanym ze szkła. Einar mógł przyjrzeć się w nim swojej przedwcześnie postarzałej, podłużnej i ascetycznie chudej twarzy zmęczonego życiem zabójcy.
– Interesujące… – zaszumiał duch.
– Co takiego?
– Twój plan. Ludzie tak rzadko bywają do tego zdolni… albo robią z tego pusty gest. Czemu uważasz, że ty jesteś inny? Są na wasze podobieństwo, prawda?
– Są jak cienie, które pewnego dnia postanowiły, że będą chodzić bez nas. Podobieństwo jest złudne i zakłamane. Nie są za to gorsi, a ja wiem jak naprawić stare błędy.
– I potrzebujesz mojej pomocy? – zarechotał duch. – Czemu miałbym litować się nad losem żywych?
– Wiesz z czym walczę. Robię to i dla żywych i dla umarłych, sztywny bucu. Wybieraj: pomagasz, albo gnijesz. – Czarobójca posłał lekki impuls w stronę lustrzanej istoty, jednak wystarczająco mocny, by zarysować jego strukturę. Duch sapnął z niedowierzaniem.
– Skąd ta moc?! Kłamca! Nie jesteś tym o kim mówią twoje myśli!
– Jestem kim jestem. A teraz gadaj.
– Nie ma o czym. Po prostu obudź strażników z innych ziem. Przekłuj serce, które nie bije i niech zapadnie cisza. W ciszy szukaj wytchnienia. Wybacz, ale nie chce mi się rymować.
– Przeżyję.
– Nie byłbym taki pewien. Żegnaj… czarobójco.
III
– Niech zgadnę – mruknął biały kruk, rozdziobując resztki posiłku. – Nie zmieniłeś zdania. Pójdziemy głupio umrzeć. Jestem zbyt kruczobiały, żeby umierać!
– Nie rozumiem o co ci chodzi, Hugin – odpowiedział czarobójca.
Zapiął ostatni guzik czystej, białej koszuli i usiadł, by wypucować buty.
– Ten sam plan co zwykle, bo i zagrożenie takie same – kontynuował, zdzierając kolejne warstwy kurzu i błota ze swoich wysłużonych oficerek. – Zmiana okoliczności jest… nieistotna. Mam plan, zaufaj mi, jeszcze ten jeden raz. Uda się.
– Trafimy przez ciebie w ciemną dupę, Ragnarsson, zobaczysz jeszcze…
– Możliwe, ale obiecuję ci, druhu, że pójdę wtedy przodem.
Einar wstał, zaczął wdziewać kolejne elementy ubioru. Skórzaną kurtkę bez rękawów. Przez nią przewiesił pas z nożami i małymi bombami. Karwasze z wygrawerowanymi na nich scenami z Księgi Grzechów, owinięte taśmami z antymagicznymi runami oraz miękkie rękawiczki bez palców.
– To co wybierasz, Hugin? Mięso czy ziemniaczki?
– Ech… próbować ci coś wybić z głowy. Wyjaśnisz mi, czemu ci pomagam?
– Bo jesteśmy przyjaciółmi, Hugin. I mamy tylko siebie.
– Taa… Nie lubię ziemniaków, ale żywego mięsa jeszcze bardziej. Rycerz jest twój.
– W takim razie powodzenia, czarobójco.
– Nawzajem, czarobójco.
***
Rycerz stał na środku mostu, zakuty w pełną zbroję płytową, w bezruchu, wsparty na wielkim mieczu, niczym rzeźba z marmuru i stali.
Nie nosił hełmu, toteż znad osłaniającego gardło i dolną część twarzy obojczyka, widać było bladą, kanciastą twarz, ogoloną głowę, zakręcone ku górze sumiaste wąsy i świdrujące oczy, w których błyszczało szaleństwo.
Obrócił się lekko, gdy Ragnarsson podszedł bliżej.
– Przejście jest i nie ma przejścia, czy zapłacisz cenę, czy oddasz to czego pragnie mistrz? – Głos miał szorstki, a akcent, z którym mówił brzmiał tak, że Cockney stawał się przyjemny dla ucha i niezwykle melodyjny. Czarobójca przelotnie zastanowił się skąd zna to słowo, nim z całej siły uderzył rycerza w zęby.
– Właściwie, to jestem tu, żeby mu coś odebrać. – Zręcznie wywinął się spod ostrza, sam dobywał już łamacza mieczy z cholewy.
Walczyli jak precyzyjne narzędzia, pozostając w tanecznym transie pchnięć, zwodów, ciosów i fint. Ostrza syczały, tnąc powietrze. Stal dźwięcznie zderzała się ze stalą. W końcu nóż Einara zrobił, to do czego go stworzono – zęby uchwyciły głownię rycerskiego półtoraka i wyrwały go z jego rąk.
Rycerz nie przejął się tym, przeszedł do walki na pięści. Napierał na czarobójcę, zasypując go nawałnicą ciosów, wyczekując odpowiedniej chwili, by zadać ten jeden celny i śmiertelny.
Ragnarsson dostrzegł jego plan. Zmylił przeciwnika i uciekł spod wielkiego ramienia, daleko poza zasięg strażnika mostu. Rycerz zaszarżował, blokując pięść wroga i pchnął barkiem, posyłając na kamienie.
Czarobójca niczym wąż wywinął się spod dobijającego pchnięcia. Odepchnął się rękami od mostu i stanął na równe nogi, gotów do dalszej walki. Wiedział co musi zrobić, wiedział jak. Poderwał broń rycerza z ziemi, zmienił uchwyt na rękojeści, obracając miecz ostrzem ku niebu. Skoczył.
Starli się tylko na krótką chwilę, natychmiast odnawiając dystans. Wtedy rycerz upadł na kolana, trzymając się wolną ręką za głowę. Z pomiędzy palców lała mu się krew. Einar podniósł kamień i uderzył z całej siły.
– Co jest… kurwa, moja głowa… – Strażnik mostu otrząsnął się i wstał. Zdawał się nie zważać na cieknącą mu po twarzy posokę.
– Twardziel się, cholera, znalazł – warknął Ragnarsson. – Ej, ty!
– Co ja? – Zapytał nieprzytomnie rycerz.
– Wiesz co się dzieje? Czy masz jakieś zadanie?
– Nie wiem o czym pierdolisz, ale mam ochotę cię zabić. Na chuj mnie bijesz? I gdzie ja w ogóle jestem?! Czemu mnie bijesz?
– Terapia wstrząsowa. – Einar schował miecz z powrotem do pochwy.
– Uhhh, ależ mnie łeb boli. Ja nawet nie wiem po jakiemu ja gadam! Chociaż… słuchaj, nie wiem kim jesteś, ale jeśli mi wyjaśnisz co się dzieje, to obiecuję, że cię nie zabiję, dobra? Głowa mi pęknie!
– Mogę, mamy chwilę. Siadaj lepiej i masz tu lekarstwo.
– Lekarstwo na co? – Spytał podejrzliwie strażnik, przyjmując płaski skórzany bukłak.
– Na wszystko. To bimber z piernika. Pamiątka po walniętej wiedźmie-ludojadce.
– Mocne, cholera. – Kaszlnął sucho, napił się jeszcze, po czym oddał bukłak czarobójcy.
– Od czego by tu zacząć… – Ragnarsson przysiadł obok. – Tak jakby trafiłeś tu przez wielką wyrwę między wymiarami i zostałeś zahipnotyzowany przez pierwotną siłę w celu sprowadzania jej pożywienia, czy raczej pilnowaniu żeby nie uciekło. Sprowadzał inny przybysz z bliźniaczego wymiaru, który powinien się tu niedługo zjawić razem z moim wspólnikiem. Reszta sama się wyklaruje, gdy tylko twój umysł wchłonie tutejszą aurę i przystosuje się do odmiennego magicznie środowiska.
– Eeee…? No dobra, powiedzmy, że rozumiem. I może coś w tym jest, bo czuję się jakbym sobie wszystko… sam nie wiem… przypominał chyba. Jesteś czarobójcą, nie?
– Ano jestem. – Podrapał się po bliznach na twarzy. – Chociaż żałuję.
– Mhm, chyba wiem co czujesz. Jestem Jerzy, tak w ogóle.
– A ja Einar. – Uścisnęli sobie ręce. – Powiedz mi, Jerzy, chciałbyś wpierdolić temu kto cię tu sprowadził?
– Jeszcze jak! – Zacisnął pięści. – Żadna atawicośtam siła nie będzie mi mieszała w głowie. Nie lubię jak ktoś mi miesza w głowie!
– I dobrze, bo będziecie mi potrzebni, ty i ten grajek. Bez was nie da się zamknąć wyrwy.
Jerzy wstał.
– Widzę coś białego na horyzoncie.
– To Hugin, mój wspólnik i przyjaciel.
– To jest kruk, chłopie. – Rycerz popatrzył na czarobójcę z uniesioną brwią.
– Prawda. Może ci wyjaśnię jak będzie po wszystkim.
Kruk wylądował, gubiąc przy okazji lotkę. Zakrakał plugawie.
– Grajek zaraz tu przyczłapie. Ciesz się, że go nie zatłukłem. Uroki rzuca, ale jakieś inne.
– W sensie, używa magii, która nie pochodzi od Grzechu? O w mordę. – Einar potarł kark. – Wytłumaczyłeś mu wszystko?
– Tylko czy zrozumiał… jakiś kołowaty jest. Dziwny. Zresztą sam zobacz, o!
Chłopak zbliżył się do nich nieśmiało. Dłonie zaciskał mocno na flecie, aż mu kłykcie zbielały. Był chudy i kościsty. Na jego twarzy wypisany był bezgraniczny smutek i wieczna nostalgia za dawno minionymi czasami.
– D-dzień dobry. Jestem Egon. – Wypowiedzenie tych kilku słów musiało stanowić dla niego wyzwanie. Natychmiast spuścił wzrok i spróbował stać się niewidzialny.
– Nie musisz się bać, nic ci z naszej strony nie grozi. – Ragnarsson mówił najspokojniej jak potrafił. – Pójdziemy?
– Dokąd?
– Do labiryntu. A potem się zobaczy.
– Dobrze.
– Miejmy to za sobą.
IV
Zgrzyt… zgrzyt… zgrzyt…
Śmierć siedziała na kamieniu, w cieniu rozłożystej sosny. Polana lśniła śnieżną bielą, na tle której utkana z czarnego dymu postać była jeszcze bardziej nie na miejscu.
Zgrzyt… zgrzyt… zgrzyt…
Śmierć ostrzyła miecz. Przesuwała osełkę w górę i w dół, a dźwięk, którym wtedy rozbrzmiewał las był paskudny. Przeszywał do szpiku kości, zęby od niego bolały. Ten dźwięk był bólem. Był strachem. Był samotnością. Był samą istotą śmierci.
Zgrzyt… zgrzyt… zgrzyt…
Ragnarsson stanął na samej granicy śniegu. Reszta trzymała się za jego plecami. Czuli się źle. Myśleli o rzeczach, o których woleliby zapomnieć. Przypominali sobie tych, którzy odeszli. Wędrowcom wydawało się, że teraz słyszą echa jęków, gdzieś tam w strasznym zgrzycie ostrzonego przez Śmierć miecza.
Zgrzyt… zgrzyt… zgrzyt…
Czarobójca wszedł na polanę. Biały puch skrzypiał mu pod nogami, gdy zbliżał się do wielkiej sosny. Śmierć przerwała wykonywane zajęcie, zdjęła kaptur i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
– Tak tu zimno… – Głos miała miły, melancholijny.
– To prawda, pani. – Odkaszlnął. – Czy mogę ci w czymś pomóc, pani?
– Tak. – Uśmiechnęła się smutno. – Ogrzej mnie, choć na chwilę.
Podszedł do niej powoli, wziął w ramiona. Nie była zimna, a potem w ogóle jej nie było.
Przyjmij mój dar. Szkoda, że minie tak wiele czasu nim znów się spotkamy.
Śnieg zniknął, a kamień pękł na pół. Ze środka wyrosła niezapominajka. Einar wziął ją i przypiął do kapelusza.
– Chodźmy.
V
Szli przed siebie. Błądzili we mgle o smaku żelaza, przedzierając się przez las pali, wsłuchując się w jęki umierających. Przyglądali się gęstemu, smoliście czarnemu dymowi, który bił w niebo z ran cierpiących.
– Panie Ragnarsson? – Egon podszedł nieśmiało do czarobójcy i siedzącego na jego ramieniu kruka.
– Tak, młody?
– S-słyszę muzykę. Ona jest nie taka, nie taka jak powinna. Chora.
– Idziemy, żeby ją uleczyć, młody. – Hugin przesiadł się na rękę grajka, obrócił głowę, by zobaczyć co robi Jerzy.
– Nie można jej uleczyć. – W głosie chłopaka pobrzmiewała absolutna pewność. – Ona cierpi. I krzyczy, dużo krzyczy. Słyszę jak się gnie, jak traci rytm w spazmach. Wtedy rodzą się szkarady i-i w nich też słychać tę muzykę! – Skrzywił się, zasłonił uszy. – Ale ona jest zła! Wykręcona! Nie taka!
– Jest dużo rzeczy, które są nie takie, jakie być powinny. – Einar przystanął przed Egonem. – Jest dużo zła, czynionego przez chorych ludzi. Chorych z powodu Grzechu, albo i czegoś bardziej przyziemnego. Wiesz czemu są chorzy? Bo sami tak zdecydowali. To był ich wybór. Teraz jedyne co możemy zrobić to spróbować ich uleczyć, przypomnieć jak to jest, gdy jest się zdrowym. Jak to jest być dobrym. Ty, Egonie, przypomnisz to muzyce, rozumiesz?
– T-tak, proszę pana. Chyba… chyba mógłbym to zrobić? Wtedy przestanie cierpieć.
– Jest taka nadzieja. To będzie jej wybór.
– Rozumiem. – Ścisnął przytroczony do paska flet.
– To dobrze. – Einar dotknął płatków niezapominajki koniuszkiem palca.
Szli przed siebie, z nurtem nierzeki, pełnej jaskrawozielonej, nieprzezroczystej niewody, kalanej tęczowymi plamami z innych światów. Dokoła latały ćwierkające owady rozmiarów szczurów. Spod piasku wyskoczył wielki wąż i pożarł dorodną osę w całości.
Jerzy bez zastanowienia uciął gadowi łeb. Rycerz podniósł coś ciemnego, przyjrzał się dokładnie.
– Co tam masz? – Kruk przyfrunął od razu. – Pokaż!
– To się chyba na nos zakłada, o zobacz. – Pokazał dwa okrągłe, prawie czarne szkiełka, połączone w niezwykły sposób kawałkiem metalu, wydłużającego się po obu stronach i kończącego zgrubieniem przystosowanym do zakładania za uszy.
Jerzy włożył okulary i rozejrzał wokół zdezorientowany.
– Te, w tym się jakoś ciemno robi! Ale śmiesznie? To są czary? Wy się znacie, powiedzcie.
– Mmm… powiedzmy, że czary. Hugin, czy ty też pomyślałeś o tym jak to się nazywa i jak działa?
– Ano. Czyli wyrwy są mocniejsze niż myśleliśmy, już zaczynają wpływać na nasze myśli. I wypluwać przedmioty.
– Zauważyłem. Niedobrze… mamy nóż na gardle. Musimy się pospieszyć.
– Na gardle? Byłem pewien, że już dawno go w nie wbito, a my siedzimy, śmiesznie bulgocząc.
Szli przed siebie, razem pokonując przeszkody. Drużyna wyrzutków. Czarobójca i jego mówiący kruk, bracia w bólu, w każdej chwili gotowi do walki. Szczurołap Egon, zatykający uszy i mamroczący pod nosem nutowe zapisy. Rycerz Jerzy z szaleńczym uśmiechem i zimnymi oczami zabójcy skrytymi za warstwą przyciemnionego plastiku.
***
Fale uderzały o kamienisty brzeg, przedzierając się w głąb lądu, obmywając pnie drzew. Biały kruk usiadł na jednej z wyższych gałęzi i starał się ogarnąć wzrokiem niekończące się połacie wody. Wody w postaci widzialnych atomów. Czymkolwiek by one nie były.
Hugin zakrakał donośnie i z łopotem poderwał się do lotu. Szybował nad tonią z trudem przedzierając się przez sześć wymiarów, starając się unikać niemal niewidocznych szyb, paszczęk prastarych bestii oraz ich metalowych odpowiedników z przyszłości. Starał się patrzeć, ale nie widzieć. Wiedział, że w przeciwnym razie oszaleje. Próbował odciąć się od nowo nabytych zmysłów, nie spoglądać pomiędzy czasy, wymiary i inne dziwy. Czuł jak jego ciało zmienia się razem z otoczeniem. Pióra zamieniały się w futro, by po chwili stać się szorstką skórą gada. Kruk zobaczył czas, zobaczył wybory i ich konsekwencje. On i wszystko wokół byli każdą ewentualnością jednocześnie. Hugin prawie spadł, gdy przez jedną krótką chwilę znów mógł być człowiekiem. Otrząsnął się i zobaczył przed sobą ten sam las, z którego startował.
Wzleciał nad niewielki okręt, stworzony z odłamków pozyskanych z różnych światów: cegieł, paznokci, zwłok ludzi i zwierząt, stali czy papieru. Maszt zastępowało ciemnoniebieskie drzewo, rodzące dzieci zamiast owoców. Przez mięsisty żagiel przebiegały świecące, pulsujące żyły. Hugin spikował, lądując na sterze zrobionym z lodu.
Reszta milczała w oczekiwaniu, gotując się na najgorsze.
– Panowie. – Kruk odetchnął ciężko. – Możemy płynąć gdziekolwiek, ale gwarantuję, że nie ma tam niczego, czego już nie widzieliśmy. Jesteśmy w dupie.
– Zawsze jesteśmy w dupie. – Jerzy wzruszył ramionami, nie przerywając wyglądania nieistniejącego horyzontu. – Tylko się trzeba odwrócić w dobrą stronę, żeby zobaczyć, gdzie jest wyjście. A potem trzeba co prawda brodzić w gównie, ale cholera, na końcu jest światło, nie?
– Dlatego szukasz słońca, nasz ty Platonie, kimkolwiek on, kurwa, jest? – syknął Hugin. – Nawet nie możemy zawrócić. Wszędzie jest to samo! Czyli co? Nic! Jesteśmy nawet nie w dupie, zwyczajnie w ogóle nas nie ma!
– Spokojnie… – Ragnarsson oderwał policzek od pięści i westchnął.
– Mówię wam, trzeba się odpowiednio odwrócić. Nie ma nas, też wymyślił.
– Zamknij mordę!
– Sam zamknij!
– A-a może… – Odezwał się cicho Egon, ale zagłuszyły go krzyki kruka i rycerza. – Bo…
Czarobójca wstał.
– Zawrzeć mordy! Obaj! – Ryknął na całe gardło. Zwrócił się do szczurołapa. – Co mówiłeś, smyku?
– Że… no bo… jeśli nas nigdzie nie ma t-to może możemy być… no… wszędzie gdzie chcemy. – Zaczerwienił się, ale brnął dzielnie. – Wiecie, panie Einar, tak jak inne rzeczy. Nie ma ich, a są…
– Czyli uważasz, że moglibyśmy… to nie ma sensu, ale tutaj nic nie ma sensu. – Einar wyszczerzył się, znów dotknął kwiatu przy kapeluszu. – Wiem dokładnie, gdzie chcę żebyśmy byli. Spróbujmy.
VI
Wylądowali na brzegu nicświata, falujących konstrukcji co i rusz przybierających inne formy. Zmiany były częścią planu i większej całości, lecz plan i całość dawno posypały się w kawałki, odwzorowując chaos chorego nadumysłu, który go pisał.
Pieczę nad wszystkim trzymali muzykanci, teraz już tylko gnijące resztki, wiszące na mosiężnych kwiato-intstrumentach. Wydobywały z siebie straszliwe dźwięki, materializujące się w powietrzu pod postacią czarnych smug.
Czarobójca położył rękę na ramieniu Egona.
– Czujesz muzykę?
– T-tak…
– Dobrze, teraz musisz sprawić, żeby stała się taka jaka powinna. Ulecz ją.
Szczurołap kiwnął głową, sięgając po flet. Usiadł i przytknął ustnik do spierzchniętych warg. Rozplatał melodię powoli, delikatnie dodając kolejne dźwięki. Wczuwał się, skrzętnie odtwarzał oryginalny rytm.
Im dłużej grał, tym bardziej porządkował się ruch w nicświecie. Kształty zwijały się i układały na ich oczach, aż wreszcie mieli przed sobą kolosalny słup ciemnej materii, most łączący nic ze wszystkim.
– Co…? – Jerzy syknął, gdy Hugin dziobnął go w rękę.
– Jesteś strażnikiem mostu, masz klucz. Otwórz to.
Rycerz podszedł i dotknął mostu.
Słup rozsypał się w proch, z którego wyłoniła się mała postać, wsparta na sękatej lasce. Starzec był niski, pokryty bliznami i wrzodami, choć jego cień był cieniem silnego młodzieńca. Zło jest niepozorne.
Pomijając jego szpetną fizjonomię, sprawiał wrażenie mało niebezpiecznego, sympatycznego nawet. Ale głęboko w jego oczach czaiły się odbicia gwałtów, w wystających żyłach płynęła niewinnie przelana krew, a gdy mówił, na granicy słyszalności rezonowało echo krzyków i płaczu. Zło kryje się w małych rzeczach.
– Czemu mnie niepokoicie? Nic nie zrobiłem! Ja tylko daję ludziom to czego chcą, to nic takiego! Chyba nie będziecie mnie bić?
– Nie – odparł Einar, zdjąwszy kapelusz i powoli zbliżając się do starca.
– Nie? – Zdziwił się Hugin.
– Nie? – Rozczarował się Jerzy.
– N-nie? – Ucieszył się Egon.
Starzec spojrzał na czarobójcę podejrzliwe.
– Pamiętasz mnie, bracie? – Ragnarsson wyjął niezapominajkę, założył kapelusz. – Pamiętasz, jak próbowałeś mnie zabić? Wykorzystałeś mnie. Kiedyś walczyliśmy po tej samej stronie, a ty mnie zdradziłeś. Wtedy mnie zmieniłeś i kazałeś zapłacić cenę. Sprawiłeś, że stałem się inny, odrzucony, a gdy znalazłem nową przystań, ty mi ją odebrałeś. Zabrałeś mi Ragnara, zabrałeś jego żonę. To była moja rodzina, pamiętasz? Wszystko mi odebrałeś. I wiesz co?
Zło milczało, rosnąć i gotując się do konfrontacji. Einar Ragnarsson, czarobójca, wyciągnął w jego stronę rękę z kwiatem.
– Wybaczam ci.
Nicświat skolapsował wśród dzikiego krzyku cierpiącego Zła. Pętla się zamknęła. Dzisiaj umarło. Zostało tylko jutro.