- Opowiadanie: zygfryd89 - Dom na końcu ulicy

Dom na końcu ulicy

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Dom na końcu ulicy

Stał na końcu ulicy, samotny, na wpół wchłonięty przez las, jakby za niewidzialną barierą oddzielającą bezpieczny świat od przerażającej, dzikiej głuszy. Jak sięgam pamięcią, zawsze obawiałem się zbliżać do tego domu.

Kiedy byłem bardzo mały, mieszkał w nim dziwny starzec. Miał wielki, biały wąs i tylko jedną rękę, a mimo to wszyscy się go bali. Brat opowiedział mi kiedyś, że staruszek trzyma w piwnicy potwora. Dla kilkulatka brzmiało to całkiem sensownie. W końcu coś ów brak ręki musiało spowodować. I choć mężczyzna w końcu zmarł, mój strach nie minął. Stwór wciąż mógł tam być, z każdym dniem coraz głodniejszy.

Otaczający budynek ogród przemienił się w prawdziwą dżunglę, okna zabito deskami, a kiedy pewnej jesieni wichura wyrwała kawał dachu, leżał między drzewami aż do wiosny. Las przywłaszczył sobie chałupę i nie miał zamiaru oddać.

O tym, że ktoś znów tam zamieszkał, dowiedziałem się pewnego czerwcowego popołudnia. Dzień był tak piękny, iż mógłby uchodzić za reklamę zbliżającego się lata. Czas płynął jakby wolniej, wszystko wokół pachniało i mieniło się w blasku słońca, a ja każdym zmysłem czułem zbliżające się wakacje. Wróciwszy do domu, zrzuciłem z siebie plecak i obrałem kurs na kuchnię. Wielki gar zupy nie wywołał mojego entuzjazmu, lecz po chwili na stole ujrzałem skarb – łubiankę z topolowego drewna po brzegi wypełnioną truskawkami.

– Już schodzę! – zawołała skądś mama. Nie miałem wiele czasu. Zbliżyłem się szybko.

Uwielbiam truskawki. Gdyby wszystko, co w życiu dobre i piękne, zebrać i posadzić w ogrodzie, jestem pewien, że wyrosłyby z tego właśnie te owoce. Pochwyciłem trzy największe. Oderwane szypułki chowałem kolejno do kieszeni niczym dowody zbrodni.

– Zostaw! – krzyknęła mama, która wyrosła nie wiadomo skąd. – Najpierw obiad. Zresztą, to nie dla ciebie.

Okazało się, że owoce były powitalnym prezentem dla nowych sąsiadów, którzy zajęli dom na końcu ulicy. Uwierzyłem na słowo, gdyż w ostatnim czasie nie widziałem w okolicy żadnej nowej twarzy, a chałupa wcale nie zaczęła sprawiać wrażenia zamieszkałej.

Po obiedzie mama zabrała koszyk i wyszła na spaloną słońcem ulicę.

Wróciła zaskakująco szybko, podarunek przyniosła z powrotem. Na jej twarzy malowało się oburzenie, zniesmaczenie i zdziwienie, a także – bardzo dobrze kryty, lecz przysięgam, że prawdziwy – strach. Nigdy wcześniej jej takiej nie widziałem.

– Co się stało? – zapytał tata.

– Nie było ich w domu? – odezwał się mój brat.

– Byli. Mężczyzna i chłopiec. – Nic więcej nie wyjaśniła.

Pamiętam, że uśmiechnąłem się szeroko, gdyż zostawiła nam wszystkie te truskawki. Co prawda za naszym domem rosło ich mnóstwo, ale te były inne. Starannie wybrane, a mimo to odtrącone. Zajadałem się, rozmyślając o nowych sąsiadach.

*

Przyśniło mi się, że zszedłem do ciemnej piwnicy z koszykiem truskawek w ręku. Mieszkający tam potwór ochoczo połykał kolejne rzucane mu owoce, aż w końcu – może się najadł, znudził albo zreflektował, iż jestem atrakcyjniejszą przekąską – wyszczerzył zęby i ruszył na mnie. Obudziłem się ze łzami w oczach.

Podszedłem do okna, cicho, by nie obudzić brata. Skryta wśród drzew sylwetka domu rysowała się niewyraźnie, jakby ktoś pociągnął węglem po czarnym aksamicie. Rozmyślałem o śnie i rozmowie, którą podsłuchałem późnym wieczorem. Mama była zdenerwowana i opowiadała tacie coś, czego nie dosłyszałem. Chyba wspomniała poprzedniego właściciela. Ojciec uspokajał ją i – jeśli dobrze zrozumiałem – użył słowa „gusła”.

Stałem przy oknie jeszcze przez chwilę, czekając, choć nie wiedziałem na co. Nagle przez szczelinę w zabitym oknie wydostało się światło. Dziwnie chybotliwe, prawdopodobnie świecy. Do tego domu nigdy nie podciągnięto prądu.

Kto w ogóle chciałby w nim żyć?

Światło zgasło. Odczekałem jeszcze parę chwil i wróciłem do łóżka.

*  

Nazajutrz zwołałem zebranie swej drużyny. Równo w południe usiadłem pod płaczącą wierzbą, w naszej bazie. Kacper zjawił się po chwili. Choć mieszkał dwa domy dalej, przyjechał na rowerze, co więcej, rozpędził się tak, że o mało nie staranował przechodzącej ulicą staruszki. Na Julitę jak zawsze musieliśmy poczekać. Ale w końcu przybyła. Czyli miałem komplet.

Moi przyjaciele już słyszeli o nowych sąsiadach. Choć rodzice kategorycznie zabronili nam zbliżać się do budynku na końcu ulicy, zgodnie uznaliśmy, że sprawę trzeba dogłębnie zbadać.

Biegnąca za domami, mało uczęszczana ścieżka zaprowadziła nas na skraj lasu, nieopodal chałupy. Zaszyliśmy się w krzakach i obserwowaliśmy. Nie lada wysiłku wymagało uwierzenie, że w środku ktoś mieszka. Dziura w dachu zapewne sprawiała, że w każdą ulewę strych zmieniał się w basen. Okna wciąż były zabite. Drzwi nie widzieliśmy, gdyż wychodziły na las.

– Słyszycie? – zapytałem.

Ze środka dochodziło pukanie. Chyba ktoś zabrał się do remontu, lecz bez większego entuzjazmu. Puk, puk, puk. Dźwięk ten skojarzył mi się z bijącym sercem, jakby dom nieśmiało zbudził się do życia.

– Chodźmy bliżej – zaproponowała Julita. Nie miałem na to ochoty, lecz wolałem nie zostawać z tyłu.

Podeszliśmy pod płot, który zachował się w zadziwiająco dobrym stanie. Kacper – najwyższy z nas – stanął na palcach i wyściubił głowę ponad rosnący przy ogrodzeniu ostrokrzew. A po sekundzie przykucnął i przyłożył palec do ust.

– Ktoś tam jest – wyszeptał.

Stukanie stało się jakby głośniejsze.

– Kto? – zapytała Julita, lecz Kacper nie był pewien.

Zakradliśmy się kawałek dalej, gdzie krzewy rzedły, i znaleźliśmy niewielką dziurę w zielonym murze. Przykucnąłem i rzuciłem okiem na ogród. Ujrzałem chłopca w naszym wieku. Był mały, blady i miał dzikie, wyłupiaste oczy. Drewniany fotel, na którym siedział, wydawał się wyspą na zielonym morzu roślinności.

Nasz młody sąsiad spojrzał prosto na mnie.

– Zobaczył nas! W nogi! – Zerwałem się do ucieczki, a pozostali poszli w moje ślady, zanim dotarło do nich, że to czysta głupota.

*

Nim minął kwadrans, wróciliśmy zawstydzeni naszą przesadzoną reakcją. Chałupa powitała nas cichym pukaniem.

– Hej, cześć! – zawołała przez dziurę Julita, która jak zwykle przejęła inicjatywę, za co byliśmy jej wdzięczni.

Chłopiec wyłonił się z zarośli. Stał w bezpiecznej odległości, dziwnie zakłopotany. Bał się nas dużo bardziej niż my jego.

– Jestem Julita, a to Kacper i Michał. Wszyscy mieszkamy w okolicy.

– Nazywam się Ariel – odparł. Zauważyłem, że ma bardzo smutne oczy. – To twoja mama przyniosła nam truskawki? – zapytał mnie niespodziewanie.

Przytaknąłem. Nie zastanowiło mnie, skąd o tym wie.

– Bardzo lubię truskawki – powiedział i posmutniał.

– Czemu twój tata ich nie wziął? – spytałem.

– To nie mój tata. On… ich nie lubi. Rzadko je owoce, a jeśli już, to te z lasu.

– Chodź z nami – ucięła tę dziwną dyskusję Julita. – Dziś idziemy nad staw, byłeś już tam? Potem zaczaimy się koło szkoły, popołudniem ma przyjechać samochód z lodami.

– Nigdy nie jadłem lodów – wyznał z nieobecnym spojrzeniem. – Chętnie bym z wami poszedł, ale on – kiwnął głową w kierunku domu – nie pozwala mi wychodzić za granicę ogrodu.

– Dom? – zapytałem głupio.

– Nie, opiekun.

– Twój… opiekun… to jakiś wariat? – zapytał Kacper wyraźnie wzburzony faktem, że może istnieć świat, w dodatku tuż za jego oknem, w którym dzieci nie jedzą lodów. – Co to za jeden? Uwięził cię tu? Jeśli tak, to pójdziemy na policję! Skąd w ogóle się tu wzięliście?

Ariel otworzył usta i być może nawet chciał nam udzielić odpowiedzi na któreś z tych pytań, ale wtedy stukanie ustało.

– Chyba powinniście już iść – powiedział, uważnie obserwując dom.

– Nie tak prędko – odezwał się Kacper, w którym niespodziewanie dla wszystkich, a najbardziej dla niego samego, objawił się bojowy duch. – Pogadamy sobie z nim.

– Chyba… może… powinniśmy – zacząłem dukać, słysząc kroki. Nowy właściciel domu wyszedł na zewnątrz, zaraz miał wyłonić się zza rogu.

– Z kim gadasz?! – zawołał ochrypły głos.

A potem pojawiła się postać. W tamtej chwili pomyślałem, że to nie może być człowiek. Przypominał mi potwornych barbarzyńców, o których czytałem w książkach fantasy. Był ogromny jak niedźwiedź i równie dziki. Mimo gęstego zarostu nie dało się nie zauważyć, że połowę jego twarzy pokrywa okropna blizna. Trzymany młotek włożył do kieszeni podartych spodni i spojrzał na nas potwornie bladymi oczyma.

Zorientowałem się, że tak naprawdę patrzy tylko na mnie, bo Julita i Kacper zdążyli się ewakuować. Jęknąłem, jakby na pożegnanie, i ruszyłem w ślady przyjaciół. Odprowadziły nas głośne przekleństwa.

– Czy wy też macie wrażenie, że to był puszczarz? – zapytała Julita roztrzęsionym głosem, gdy znów znaleźliśmy się w kryjówce.

– Daj spokój, oni nie istnieją – zapewnił Kacper, choć bez przekonania. – To tylko jakiś nawiedzony dziad.

Sam nie wiedziałem, co o tym myśleć.

W drodze nad staw nie poruszyliśmy tego tematu ani razu.

*

Reszta dnia minęła spokojnie. Nad wodą było tak pusto, że bawiliśmy się w wyludniony świat, a potem zjedliśmy lody, wylegując się na łące koło szkoły. Wieczorem chciałem porozmawiać z rodzicami na temat puszczarzy, lecz w końcu z tego zrezygnowałem, nie chcąc wyjść na przestraszonego głupca.

W nocy nawiedzały mnie dziwne sny o potworach, lesie i domu na końcu ulicy. W tym najwyraźniejszym pojawiła się Julita. Stała blisko mnie, choć jakby za grubą szybą, nie ze szkła, lecz z igieł, liści i gałęzi. Chciałem podejść bliżej, pokonać tę dziwną przeszkodę, lecz ona rosła, a postać Julity stawała się coraz mniejsza. Obudziłem się ze łzami w oczach.

Podszedłem do okna, cicho, by nie obudzić brata. Skryta wśród drzew sylwetka domu rysowała się nieco wyraźniej niż ostatniej nocy, jakby ktoś podkreślił kontury złotą kredką. Światło sugerowało, że lokatorzy nie spali.

Czy to naprawdę był puszczarz? Próbowałem sobie przypomnieć dawne wieczory, podczas których babcia usypiała mnie, opowiadając legendy. A że były straszne, mało mi to wtedy przeszkadzało. Puszczarze mieli żyć głęboko w lasach od najdawniejszych czasów. Kiedyś budowali wielkie drewniane miasta. Starł je czas, lecz mieszkańcy przetrwali, schodząc w podziemia. Przypomniałem sobie, że nosili ubrania z liści, wznosili modły do krwawych bogów i pili krew. Poskramiali też okrutne leśne potwory, a czasem wyłaniali się z lasu, by mordować ludzi.

Spojrzałem na ciemną ścianę lasu, który ciągnął się przez dziesiątki kilometrów. Ojciec powiedział mi kiedyś, że początek tym legendom dały mieszkające tu przed wiekami plemiona. Zapewniał, że byli ludźmi, nie potworami, wątpliwe, by pili krew i na pewno już dawno zniknęli z tego świata.

Światło w domu na końcu ulicy zgasło. Czy to możliwe, że prawdziwy puszczarz zamieszkał tak blisko? W dodatku uwięził niewinnego chłopca? Współczułem Arielowi. Gdybym musiał dorastać w obcym miejscu, bez przyjaciół, uwięziony jak ptak w klatce, chyba bym oszalał.

*

– Narwałeś mu truskawek? – zapytał Kacper.

– To świetny pomysł – pochwaliła mnie Julita, strącając sięgającą po owoce rękę chłopaka. – Nie powinniśmy zostawić go samego, mimo że ten…

– … ten jego psychol tylko czeka, żeby wypić naszą krew? – dokończył Kacper.

– Dobra, wczoraj trochę mnie poniosło. To nie jest żaden puszczarz. Na pewno. Na pewno chyba.

To „chyba” wystarczyło, byśmy podczas kolejnej wizyty powzięli najwyższe środki ostrożności. Długo obserwowaliśmy dom, najpierw z daleka, potem z bliska. Nasłuchiwaliśmy, ale ze środka nie dobiegały żadne odgłosy pukania, stukania ani wysysanej krwi. Zastanawiałem się, czy to dobrze, czy źle.

– Jedno okno nie jest już zabite – zauważył Kacper.

Spojrzałem w tamtym kierunku, w duchu czując, że moim oczom ukaże się ciemna sylwetka puszczarza. Nikogo jednak nie zobaczyłem.

– Kto go zawoła? – zapytałem.

Julita, widząc nasze wahanie, wywróciła oczami i podeszła do płotu.

– Chyba jest sam, chodźcie – ponagliła.

Ariel siedział na pieńku tuż pod ścianą domu. Na kolanach trzymał szachownicę i grał samotnie w warcaby. Na ten widok coś ścisnęło mi się w sercu, nie pamiętam, bym w całym swym krótkim życiu widział coś równie smutnego.

– Jesteś sam? – syknęła do niego Julita.

Podniósł głowę. Najpierw na jego twarzy odmalował się strach i niepewność, a potem nieśmiały uśmiech.

– Poszedł do lasu. Nie będzie go kilka godzin.

Nastąpiła chwila krępującej ciszy.

– To może zaprosisz nas do środka? – rzuciła dziarsko Julita. – Mamy dla ciebie prezent. Właściwie to Michał ma.

Zaprosił. I tak spędziliśmy całe popołudnie w tym zapomnianym przez Boga ogrodzie. Zjedliśmy truskawki, urządziliśmy turniej w warcaby, a potem narwaliśmy porzeczek, które rosły za domem. Podzieliliśmy się na dwie drużyny i rozegraliśmy mecz siatkówki wielką, gumową, różową piłką. I oczywiście dużo rozmawialiśmy.

Pytany na swój temat Ariel zawsze się czerwienił i spuszczał wzrok, lecz dowiedzieliśmy się kilku rzeczy. Jego rodzice nie żyli. Nasz kandydat na puszczarza przejął opiekę nad chłopcem, gdyż miał taki obowiązek. Obaj pochodzili z daleka, lecz nie dowiedzieliśmy się skąd. Ariel nigdy nie chodził do szkoły, czym wzbudził zazdrość Kacpra.

Nie znał poprzedniego właściciela domu. Nic nie wiedział o żadnym potworze żyjącym w piwnicy, lecz wyznał, iż w niektórych miejscach na ścianach widniały dziwne ślady.

Żadne z nas nie odważyło się spytać o puszczarzy.

– On niedługo wróci – powiedział nam, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. – Ale jutro znów sobie pójdzie.

Nim się pożegnaliśmy, wymyśliliśmy całkiem niegłupi sposób porozumiewania się na odległość – doniczka w oknie miała sygnalizować, że Ariel jest w domu sam i możemy go odwiedzić.

Słońce skryło się niemal całkowicie za horyzontem. W tym krótkim czasie na granicy dnia i nocy, gdy wszystkie kolory przybierały zdumiewająco głębokie barwy, a powietrze robiło się przyjemnie chłodne, szliśmy ulicą, śmiejąc się i planując jutrzejszy dzień. Kacper zamierzał kupić całą siatkę lodów. Ja znów pomyślałem o truskawkach. Julita nie wyjawiła, co jej chodziło po głowie.

*

I tak mijał czerwiec – ciepły i piękny jak kwiat rosnący na tle lasu. Odwiedzaliśmy Ariela codziennie po szkole, w tajemnicy przed całym światem. Ogród okazał się naszą magiczną krainą, gdzie zawsze było coś do odkrycia, gdzie wszystko pachniało przygodą i tajemnicą. Oddałbym tak wiele, by wrócić do któregoś z tych dni…

*

Pierwszego dnia wakacji, kiedy niebo zaczęło ciemnieć, a za oknem swój cykający koncert podjęły świerszcze, mama weszła do mojego pokoju. Potrafiłem czytać z jej twarzy jak z książki, wiedziałem więc, że to nie będzie przyjemna rozmowa. Mama denerwowała się, a ja razem z nią.

– Wiesz, że truskawki nie rosły od zawsze? – zaczęła, siadając koło mojego łóżka.

Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Nigdy nie rzucała podobnymi ciekawostkami.

– Nie wiedziałem.

– Zaczęto je uprawiać na początku osiemnastego wieku. Średniowieczni ludzie nie znali truskawek. Ci, co żyli wcześniej, też nie.

Przypomniałem sobie słowa Ariela: „Rzadko je owoce, a jeśli już, to te z lasu”.

– Kiedy byłam w twoim wieku, dom na końcu ulicy już stał. Z przyjaciółmi nieraz tam chodziliśmy. Chcieliśmy zobaczyć potwora, który mieszkał w piwnicy. Pan Edgar, ten jednoręki staruszek, którego możesz nie pamiętać, poganiał nas za każdym razem. Ale pewnego dnia udało nam się wemknąć do domu i zejść po schodach. Zobaczyliśmy to.

– Potwora? – wykrztusiłem, gdy tylko udało mi się opanować szeroko rozwarte usta.

– Nie ma żadnego potwora. W piwnicy jest za to wejście do jakiegoś tunelu. Dokąd prowadzi, nie mam pojęcia. Gdyby pan Edgar nas nie wygonił, może byśmy tam weszli. Ale dobrze, że tak się nie stało. – Zrobiła długą pauzę. – Pan Edgar nie lubił truskawek. Tacy jak on jedzą tylko owoce lasu. To chyba ma coś wspólnego z ich religią.

– To był test – pojąłem nagle. – Wtedy, gdy poszłaś w odwiedziny. Chciałaś sprawdzić, czy nowy sąsiad nie jest puszczarzem!

– Tak. Prawie wmusiłam w niego te owoce, ale ich nie tknął. A teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie. Twój ojciec może myśleć, że to gusła, dorastał daleko stąd, nic nie wie o lesie. Ty też możesz mi nie wierzyć. Ale oni istnieją. Ten tunel… może to najmniej ważne miejsce w całym ich świecie, skoro przez lata strzegł go kaleka, a potem jedynie ponura legenda, ale nietrudno wyczuć, że żaden człowiek nie jest tam mile widziany. Pewnie powinnam była ci powiedzieć wszystko od razu, ale nie myślałam, że mimo zakazu zaczniesz tam chodzić. Ty, Julita i Kacper macie się trzymać z daleka od tamtego miejsca. To naprawdę nie żarty.

– Ale Ariel… – zacząłem protestować. – Chodzimy tylko, gdy jest sam. On uwielbia truskawki. Nawet nie wchodzimy do domu!

Mama jakby wcale mnie nie słuchała.

– Jeśli się dowiem, że znów tam poszedłeś, przysięgam, że pożałujesz na długo. Koniec dyskusji.

*

Zacząłem powoli rozumieć, co czuje Ariel. Mama zabraniała mi tak wielu rzeczy: wchodzić głęboko w las, odwiedzać samotnie śródmieście, nawet rozmawiać z nieznajomymi. A teraz jeszcze to. W ciągu kilku minut pozbawiła mnie przyjaciela.

– Ktoś nas wsypał – powiedział pełnym urazy tonem Kacper, gdy spotkaliśmy się w naszej kryjówce. Mój przyjaciel usłyszał od swych rodziców identyczną reprymendę, a ponieważ krzywił się przy każdym ruchu, musieli użyć mocniejszych środków perswazji.

– Siedzieliśmy tam całe dnie, wiadomo, że w końcu ktoś musiał nas zauważyć – stwierdziła Julita. Jej rodzice niczego nie zabronili. W ogóle mało interesowali się córką, gdyż, jak wieść niosła, mieli własne problemy. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, co to właściwie znaczy, i w swej głupocie zazdrościłem przyjaciółce. – Wytłumaczę was, kiedy znów go odwiedzę.

Spoglądaliśmy z Kacprem w milczeniu w stronę lasu. Nie tak wyobrażaliśmy sobie początek wakacji.

*

– Wczoraj prawie mnie nakrył – relacjonowała Julita, klęcząc pod wierzbą płaczącą. – Wymknęłam się w ostatniej chwili. A dziś w ogóle nie było doniczki. Mimo to poszłam i udało mi się porozmawiać z Arielem. Stary już nie będzie znikał za dnia.

– To słabo – powiedział Kacper, choć odniosłem wrażenie, że nie do końca tak myśli. Obaj byliśmy trochę zazdrośni o Julitę.

– Nie będzie znikał za dnia, bo będzie znikał w nocy. I jeszcze jedno. Ariel powiedział, że po zmroku chyba się odważy.

– Na co? – zapytałem.

– Wyjść – rzekła z uśmiechem. – Namówiłam go. Co wy na to? Macie zakaz tam chodzić, ale nikt nie powiedział, że Ariel nie może przyjść do was.

Czułem się, jakby nagle ktoś z powrotem pokolorował moje życie.

*

Jednoręki król w koronie z drzewa machał z wielkiego, drewnianego miasta, które stało na końcu ulicy. Nie wiedziałem, czy do mnie, czy do Julity, która płakała między drzewami, a za jej plecami krążyły cienie. Kacper ujrzał coś srebrzystego i głośno nawoływał, wskazując palcem. Ariel siedział samotny w ogrodzie, a po jego brodzie spływał sok z truskawek. Sny kotłowały się w mojej głowie, coraz dziwniejsze, coraz bardziej niepokojące. Obudziłem się ze łzami w oczach.

Podszedłem do okna, cicho, by nie obudzić brata. Skryta wśród drzew sylwetka domu rysowała się bardzo wyraźnie, jakby ktoś oblał ją tu i ówdzie srebrem księżyca. Sięgnąłem po lornetkę. Brat poruszył się niespokojnie.

Żadne z okien nie było już zabite. Szukałem doniczki, lecz nigdzie nie było jej widać. Czy Julita w tej właśnie chwili obserwowała chałupę ze swojego domu? Powiedziała, że zamierza odwiedzić Ariela, a jutro mieliśmy wymknąć się wszyscy. Jeśli będzie doniczka.

W oknie pojawiła się czarna sylwetka. Wyglądała, jakby wchłaniała wszelkie światło. Lekko zatrzęsły mi się ręce. Postać patrzyła gdzieś. Czy na mnie? Nagle jutrzejsze plany wydały mi się szaleństwem. Mieliśmy zamiar wykraść coś temu potworowi.

Trzeźwo uznawszy, że rano wizja ta nie będzie tak przerażająca, odłożyłem lornetkę i czmychnąłem do łóżka. Jeszcze przez długi czas czułem na sobie wzrok puszczarza.

*

Następnej nocy wymknąłem się z domu przez kuchenne okno i udałem do kryjówki. Kacper zjawił się po chwili. Jego oblicze przypominało pole bitwy pomiędzy ekscytacją i strachem. Przytargał jakiś nieporęczny badyl.

– To na wszelki wypadek – oświadczył.

Na Julitę czekaliśmy dobry kwadrans.

To zadziwiające, jak wiele różnych odgłosów niesie się po pustej ulicy w samym środku nocy. Nim dotarliśmy pod płot domu Ariela, wciąż zamieraliśmy bez ruchu. Na szczęście, chyba nikt nas nie widział.

Doniczka, choć ledwo widoczna, stała tam, gdzie powinna.

– Ma wyjść przez furtkę – powiedziała Julita.

Kiedy czekaliśmy skryci pod drzewami, wydawało mi się, że gdzieś daleko mignęło coś srebrzystego. Jakby płochliwe zwierzę. Po chwili bezskutecznych prób przypomnienia sobie, czy w lasach żyją jakieś srebrne zwierzęta, stwierdziłem, że musiało mi się przywidzieć.

Z ogrodu wyłonił się Ariel. Pomachaliśmy mu. Przez moment stał przed furtką, jakby się wahając, ale w końcu zrobił krok, a potem kolejny. Podszedł do nas, uśmiechając się szeroko.

Planów mieliśmy tak wiele, a noc była taka krótka. Najpierw – to okazało się silniejsze od nas – zakradliśmy się do mojego ogrodu, gdzie rosło jeszcze trochę truskawek. Objedliśmy się za wszystkie czasy, cicho naśmiewając się z ludzi, którzy nie lubią tych owoców.

Później wybraliśmy się nad staw. Ariel był wyraźnie zachwycony, widząc taką masę wody. Julita miała ze sobą koc, a Kacper słodycze chomikowane od kilku dni. Siedzieliśmy nad brzegiem, obserwując gwiazdy. Wydawało się, że Ariel zna je wszystkie, nazywał kolejne gwiazdozbiory, a my dziwiliśmy się, bo o podobnych nigdy nie słyszeliśmy.

– Tam są moi rodzice – powiedział, wskazując niebo. – Widzicie Ostatnią Przystań?

Pokiwaliśmy głowami, choć nic tam nie przypominało przystani.

– Bardzo nam przykro – rzekł Kacper. – Pamiętasz ich?

Julita dyskretnie dała nam znak, byśmy nie drążli tego tematu.

– Tak. Pamiętam. – Nic więcej nie powiedział.

Plac zabaw – zwykle oblegany – wreszcie był cały dla nas. Zachowywaliśmy się trochę głośno, ale w pobliżu nie było domów. Z pewnością jednak mogliśmy wystraszyć każdego, kto tamtędy przechodził. Najpierw urządziliśmy konkurs skoku z huśtawki, następnie rozpędziliśmy się na karuzeli tak, że Kacper o mało nie zwymiotował.

Aż w końcu niebo na wschodzie zajaśniało i Ariel stwierdził, że musi wracać. Bez chwili namysłu postanowiliśmy go odprowadzić. Byliśmy tak pijani wolnością, że ostrożność zeszła na drugi plan. Jeśli ktoś miałby nas wtedy przyłapać, trudno. Tamtych chwil nam nie odbierze. Kacper wygrażał badylem, sam nie wiem, w stronę czego, chyba samej nocy, i byłem pewien, że dałby wówczas radę dziesięciu puszczarzom.

Szybko znaleźliśmy się pod płotem domu na końcu ulicy. Pożegnaliśmy się, zapewniając, że to nie ostatni taki wypad.

A potem Ariel przekroczył furtkę i zamarł.

– Co jest? – zapytał Kacper, unosząc badyl w gotowości.

– Nie powinno go tu być – powiedział. – Za wcześnie.

Ktoś szedł ku nam przez ogród. Słyszałem ciężkie kroki i szelest roślin. Gdzieś daleko pośród drzew odrysowała się srebrzysta postać zwierzęcia, lecz wówczas ledwo ją zauważyłem.

Niedźwiedzia sylwetka wyłoniła się zza domu i podeszła do Ariela. Jeszcze kilka tygodni temu z pewnością byśmy uciekli. Ale teraz staliśmy tam, czekając na to, co miało się wydarzyć. Puszczarz rzucił każdemu z nas spojrzenie krótsze od uderzenia serca, a potem utkwił wzrok w podopiecznym.

– Szlajasz się po nocy? – huknął i zdzielił naszego przyjaciela w twarz. Ariel upadł i zniknął w zaroślach. – A wy co?! – zawył do nas potwór. – Do domów! Już!

Staliśmy.

Ariel podniósł się na kolana, lecz spadł na niego kolejny cios.

– Ja cię nauczę uciekać!

– Pomóż mu, Kacper – jęknęła Julita.

Chłopiec spojrzał na swój badyl. Trzęsły mu się ręce.

– Musimy coś zrobić – kontynuowała. Na Ariela spadło następne uderzenie. – On go zabije! Tak jak zabił jego rodziców!

Zadziałało. Nigdy nie zapomnę widoku Kacpra, który przekracza furtkę ogrodu i z całej siły uderza nieświadomego niczego puszczarza prosto w żebra. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Mnie udało się doskoczyć do Ariela i pomóc mu wstać. Julita też pojawiła się u naszego boku, kilka razy z dziką furią kopnęła leżącego potwora.

A potem uciekliśmy. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd zmierzamy, byle dalej od niego.

Przemierzaliśmy skraj lasu, który w świetle wschodzącego słońca odzyskiwał utracone przez noc barwy. Byliśmy oszołomieni, niewiele mówiliśmy.

– Trzeba iść na policję – oświadczyłem w końcu.

Ariel, któremu pomagałem iść, przykucnął, by odpocząć i pokręcił przecząco głową. Płakał.

– Więc co robimy? – zapytała Julita.

– A to co? – zapytał nagle Kacper, wskazując srebrzystą sylwetkę tuż przed nami.

– Ale piękne – zachwyciła się Julita i wcale jej się nie dziwiłem.

Nigdy nie widziałem podobnego zwierzęcia. Czworonożne, niewysokie, lecz zadziwiająco dostojne. Nogi miało chudziutkie jak tyczki, a na głowie niewielkie poroże. Świeciło na srebrno, zupełnie jak księżyc na niebie.

– Czy to jest niebezpieczne? – spytałem.

– Nic wam nie zrobi – powiedział Ariel. – To strażnik przejścia. I parszywy szpieg, ale taka już jego rola.

– Strażnik? – Czułem, że coś zaczynam rozumieć. – Więc to jest zwierz jednorękiego? Ten cały potwór?

– Ano.

– Ale mama mi powiedziała, że nie było żadnego potwora.

– A czy on ci wygląda na potwora? – zapytał z irytacją, ocierając łzy.

Kacper i Julita byli już przy zwierzęciu. On głaskał je po szyi, ona po grzbiecie. Kiedy się zbliżałem, widziałem, jak stworzeniu lśnią oczy, jakby odbijało się w nich światło księżyca. Albo gromadziły łzy.

Zwierzę uciekło nagle, a Julita ruszyła za nim. Chwilę później upadła i sturlała się do niewielkiego wąwozu. Nie wyglądało to groźnie, każde z nas zaliczyło w swym krótkim życiu setki podobnych wypadków. Lecz gdy ruszyliśmy jej z pomocą, ujrzeliśmy, że nadziała się ręką na gałąź.

Nie sądziłem, że w człowieku jest tyle krwi. I że może płynąć tak szybko.

Miotaliśmy się przy Julicie, nie wiedząc, co robić, a potem pojawił się Ariel. Spojrzenie miał zupełnie dzikie, a ruchy niemalże zwierzęce. Chwycił jej rękę w dłonie i zaczął pić krew.

– Zostaw ją! – krzyknąłem przerażony.

Kacper tym razem nie wahał się ani chwili. Zamachnął się badylem i uderzył Ariela w głowę , a potem kopnięciem zrzucił go z Julity. Nasz nowy przyjaciel był oszołomiony, twarz miał całą w czerwieni.

– Nie ruszaj się! – warknął do niego Kacper, a ja poniosłem nieprzytomną Julitę.

Ariel nie miał zamiaru słuchać. Powstał i ruszył w naszym kierunku, Kacper zdzielił go ponownie i jeszcze raz dla pewności. Pochwyciliśmy we dwóch dziewczynę i czmychnęliśmy w stronę naszych domów.

*

Po kilku dniach od tego zdarzenia dom na końcu ulicy znów opustoszał. Spoglądałem na niego co noc, lecz stał martwy i cichy.

Julita wróciła do zdrowia. Kiedy tylko skończyły się nasze kary i szlabany, spotkaliśmy się pod płaczącą wierzbą.

– On odszedł – powiedziała nasza przyjaciółka ze łzami w oczach. – Przez nas. Obaj wrócili do lasu. Z naszej winy.

– I dobrze – rzekł Kacper. – Pewnie nie pamiętasz, co ten krwiopijca chciał ci zrobić.

– On mnie uratował, wy głupcy! Oni tak leczą rany! Powiedział mi o tym bardzo dawno temu. Gdyby nie Ariel, wykrwawiłabym się w tamtym lesie.

Później Julita opowiedziała nam wszystko, co usłyszała od Ariela, gdy otwierał się przed nią w chwilach, kiedy byli tylko we dwoje.

Tak, byli puszczarzami. Żyli głęboko w lesie, lecz niewiele z tego, co o nich mówiono, to prawda. Rodzice Ariela nie zostali zamordowani, lecz zginęli w rytualnym pojedynku. Prawo nakazuje, by ten, kto pozbawił puszczarza życia, zaopiekował się jego potomstwem. Wychowawca Ariela zrobił to, a że wcześniej odniósł obrażenia, został wysłany do pomocy strażnikowi, do jednego z przejść, których wiele leży na skraju lasu.

Długo nie potrafiliśmy wydusić z siebie słowa.

– Powinniśmy go znaleźć – rzekła Julita. – Wytłumaczyć. Przejścia już nie ma, byłam, widziałam, chyba je zamknęli, by nie znalazła go policja. Ale możemy pójść tam. – Wskazała las.

– Rodzice chyba by mnie zabili – powiedział Kacper.

Ja milczałem.

– To wam powinno na tym zależeć! To wy go zbiliście!

Cisza.

Julita odeszła rozgniewana.

*

Dzień później Julita zniknęła i już nigdy nie wróciła. Szukano jej tygodniami. Przeczesano każdy skrawek lasu. Jakby zapadała się pod ziemię.

Minęło już tyle lat, lecz wciąż brak mi odwagi, by pójść jej śladem. Jednakże czekam. A nocami staję w oknie i patrzę.

Niedawno przyjechał Kacper. Wypiliśmy kilka głębszych, wspominając dawne czasy, a potem wyruszyliśmy do domu na końcu ulicy. Kacper, usiadłszy na pieńku, na którym przed laty zobaczyłem grającego w warcaby Ariela, zapłakał i przyznał, że tęskni. Tu, na końcu świata, mógł to zrobić bez obaw i wstydu. Potem zeszliśmy do owej mitycznej piwnicy. Tunelu nie znaleźliśmy, lecz i tak pewnie nie odważylibyśmy się nim pójść. Nigdy nie byliśmy tak dzielni jak Julita.

Wracając, mógłbym przysiąc, ujrzałem srebrne zwierzę, które przyglądało się nam z lasu. Ten widok dodał mi otuchy. Skoro strażnik dalej tu jest, to znaczy, że wciąż jest czego strzec.

Więc czekam.

Być może pewnego dnia do domu na końcu ulicy sprowadzi się nowy sąsiad, człowiek pełen tajemnic. Często o tym śnię. W snach tych towarzyszy mu kobieta, a czasem dziecko, chłopiec lub dziewczynka. Ich twarze wydają mi się dziwnie znajome.

Wiem, co wtedy zrobię. Nazbieram pełen koszyk truskawek z ogrodu za domem i pójdę w odwiedziny. Wieczorem opowiem swemu synkowi historię pełną tajemnic o ludziach lasu i zapomnianych miastach, a w nocy, gdy w oknie pojawi się doniczka, razem z przyjaciółmi wymkniemy się nad staw. 

Koniec

Komentarze

Gdzieś mignęła literówka, może dwie.

Nazbieram koszyk pełen truskawek ---> Nazbieram pełen koszyk truskawek

Poza tym ukłony, zygfrydzie.

– Czy w też macie wra­że­nie, że to był pusz­czarz? 

Literówka: w → wy.

 

Nie przepadam za młodzieżową, “potterową” literaturą, ale podobało mi się.

Budowanie tajemnicy domu i jego mieszkańców to dobry ruch – sprawdzona formuła stworzenia napięcia. To wyszło. Przeszkadzały mi trochę te infantylne przygody, ale jak wspomniałem, problem tkwi w mojej awersji do tego typu tekstów. Fabularnie było ciekawie, a momentami i poruszająco, choć strachu nie odczułem, to lekkie napięcie było. Zasługa to pewnie postaci – udały się, polubiłem wszystkich.

Zakończenie też dobre. 

 

Nazgul klika bibliotekę, wystawia doniczkę w oknie i, jak Ariel, idę się szlajać przez całą noc ;)

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Horroru w horrorze jest tyle ile trzeba, a i truskawek obfitość. ;-)

Bardzo podoba mi się świetnie uchwycony klimat, który budują nieco zatarte przez czas, ale wciąż żywe wspomnienia o dziecięcej przyjaźni, żal za tym, co bezpowrotnie minęło, mroczne postaci legendarnych puszczarzy, tajemnicze zniknięcie Julity…

Szalenie satysfakcjonująca lektura. ;-)

 

gdyż w ostat­nim cza­sie nie wie­dzia­łem w oko­li­cy żad­nej nowej twa­rzy… – Literówka.

 

Chyba ktoś za­brał się za re­mont… – Chyba ktoś za­brał się do re­montu

 

Czy w też macie wra­że­nie, że to był pusz­czarz? – Literówka.

 

Ariel sie­dział sa­mot­ny po­śród ogro­du… – Ariel sie­dział sa­mot­ny w ogrodzie

Można siedzieć pośród kwiatów w ogrodzie, ale nie pośród ogrodu.

 

Jeśli po­ja­wi się do­nicz­ka. W oknie po­ja­wi­ła się czar­na syl­wet­ka. – Powtórzenie.

 

Za­mach­nął ba­dy­lem w głowę Arie­la… – Nie brzmi to dobrze.

Może: Za­mach­nął się ba­dy­lem i uderzył w głowę Arie­la

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki wszystkim za przeczytanie i poprawki, które niezwłocznie wprowadzę.

Thargone nie może pójść się poszlajać, te czasy odeszły i nie wrócą. Nie może też usiąść na pieńku i wypić głębszego z dawnym przyjacielem… Ale może opowiedzieć synkowi historię pełną tajemnic… Mniej lub bardziej prawdziwą. Może właśnie dlatego tak spodobało mi się Twoje opowiadanie. Ze względu na końcówkę i potężny ładunek nostalgii… Bo nie grozę i horror. W twoim tekście tajemnica zastąpiła strach, ale to nic. No i ostatni akapit… Wzruszyłem się. Za cholerę nie wiem, dlaczego.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Szacuneczek. Bardzo silna konkurencja w konkursie :)

Thargone, Unfallu, dzięki za wizyty.

 

Thargone – cieszę się, bo sam wyznaję zasadę, że im tekst mocniej gra na różnych emocjach, tym jest lepszy.

Unfallu – choć przeczytałem dopiero dwa inne konkursowe teksty (postaram się nadrobić), to nie mam wątpliwości, że masz rację.

Zygfryd89 → rzeczywiście, kawał dobrego tekstu… Intrygujący pomysł, dobre stopniowanie napięcia i przyjemna w odbiorze konstrukcja zdań (dobrze się czyta) :) Również tytuł całkiem niezły…

Jedyne, do czego mógłbym się chyba przyczepić, to że truskawki są trochę na marginesie Twojego opowiadania, no i jest to bardziej fantasy niż horror.

Niemniej całość wyszła rewelacyjnie, gratuluję inwencji :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Miło zajrzeć do takiego opowiadania Jest klimat, jest zmiana nastawienia do postaci. Podobało mi się, choć horroru tu niewiele. 

Klik poleciał.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dobre opowiadanie, naprawdę “widać” perspektywę dziecka. Plus za inwencję – koncept “puszczarza” jest dosyć oryginalny.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Tekst mnie nie przestraszył, ale bardzo wciągnął – do tego stopnia, że zajrzałam do kilku Twoich wcześniejszych opowiadań. Świetny srebrzysty strażnik migający w tle :-)

Często o tym śnie. → śnię

Wpis obserwacyjny, potem jeszcze dopiszę obszerniejszy komentarz.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki za wizytę wszystkim kolejnym czytelnikom.

Podobało mi się. Dobrze skonstruowany klimat opowieści, żywe postacie. Kliknęłabym bibliotekę, ale już się opowiadanie tam znalazło:)

Melduję, że przeczytałam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nominowałam, mimo że mam spore zastrzeżenia do zakończenia – wydaje mi się trochę mdłe na tle reszty i jak to ujęłam podczas bety: ”tyłu nie urywa”. Ale jest w tym tekście świetny klimat, charakterystyczny już dla zygfryda (odnoszę wrażenie, że twoje teksty już zawsze będę w stanie rozpoznać). Motyw ze zmieniającym się w oczach głównego bohatera domem na końcu ulicy, powtarzające się sceny wyglądania przez okno – to jest miód, cud, malina, mlekiem płynąca :P

Ciekawe jest dla mnie również, że tak dobrze potrafisz oddać dziecięce spojrzenie na świat – co też na becie zauważyłam.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Raziło mnie słowo “chałupa”. To jednak albo ogromny kolokwializm albo konkretny rodzaj budynku, a zrozumiałam, że na końcu ulicy stał jednak murowany domek jednorodzinny. Zmieniłabym na “budynek” albo coś w tym stylu.

 

Zauważyłam, że poprawiłeś literówki (choć było ich niewiele) na stronie, a zostały w wersji mobi.

 

Poza tymi drobnymi mankamentami bardzo mi się podobało. I wcale mi nie przeszkadza, że to podpada trochę pod literaturę dla młodzieży :) Konsekwentnie trzymasz klimat. Urzekła mnie metafora lasu, który wchłania dom. Otwarte zakończenie też tu bardzo pasuje.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Podobał mi się klimat dziecięcych wspomnień i przygód, podobał mi się dom z tajemnicą, bo też, dawno temu, z koleżankami, fascynowałam się takim. Mam jednak wrażenie, że, jak na tego typu tekst, za dużo wyjawiasz wprost, za mało pozostawiasz wyobraźni, za mało tu tajemnicy. Tak więc – jest dobrze, ale ja niestety wiem, że potrafisz jeszcze lepiej. :)

Dzięki za kolejne odwiedziny.

 

Raziło mnie słowo “chałupa”. To jednak albo ogromny kolokwializm albo konkretny rodzaj budynku, a zrozumiałam, że na końcu ulicy stał jednak murowany domek jednorodzinny. Zmieniłabym na “budynek” albo coś w tym stylu.

W tekście tego nie ma, więc każdy może sobie szczegóły domu, jakie chce, ja na przykład bardziej skłaniałbym się do tego, że dom był drewniany :)

Dreszczyk grozy i powracające napięcie dzięki tajemniczemu, zapuszczonemu i zamieszkanemu przez dziwne postaci, domowi. Wyraźnie przebija się też klimat szczenięcych lat, gdy za nic miało się legendy i ostrzeżenia dorosłych. Smaczku dodają powtarzające się motywy – jak ten z wyglądaniem przez okno.

Bardzo ładnie napisana opowieść. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Fajna historia. Są truskawki w odpowiedniej ilości, grają nawet pewną rolę w opowiadaniu. Grozy, co prawda, za wiele nie ma, jest za to klimat pewnego niepokoju i ładnie zarysowana nostalgia za dzieciństwem. Opowiadanie ma też odpowiednie tempo. 

I po co to było?

Dzięki za komentarze :)

Jik! Miałam wcześniej skomentować i nie skomentowałam – tak to jest jak się w tym celu wykorzystuje nieliczne przerwy w pracy. Horroru jakoś nie dostrzegłam, ale podobało mi się bardzo. Ładnie napisane, tajemnicze, nostalgiczne. Mniam:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Opowiadanie przeczytałem już kilka dni temu, a wciąż je pamiętam. Najbardziej podoba mi się Twoja umiejętność wzbudzenia nostalgii dziecięcych lat. Podobnie jak w opowiadaniu z Dragonezy, młodzi protagoniści są wiarygodni.

Kompozycja, jak najbardziej. Krok po kroku odsłaniasz tajemnicę, trzymając poziom przez całe opowiadanie. Przeczytałem jednym podejściem, mimo że miałem inny zamiar ze względu na konieczność umiejętnego gospodarowania czasem. Po prostu wciągnęło.

Co do koncepcja mógłbym się zgodzić z narzekającymi, że trąci młodzieżówką, ale mnie staremu bykowi nie przeszkadzało:)

Podobało mi się również lekko niedopowiedziany finał. Daje możliwości fajnego pokombinowania.

Jedyne co mi nie pasowało (może nie zrozumiałem), ale to sumie pierdółka, ale zapytam:

Na czym polegało leczenie krwawiącej koleżanki poprzez wypijanie jej krwi. Próbuję sobie to wyjaśnić w ten sposób, że „picie krwi”, jako fakt, było jedynie tak postrzegane przez obserwujące dzieciaki, może nawet wyolbrzymione przez ich wyobraźnię i lęki. Wynika to z takiej a nie innej narracji. Ale tak to też postrzegałem jako czytelnik. W rzeczywistości mogło to być jenie przyciśnięcie ust do rany. Ale trochę mi zazgrzytało. Nie mówię, że bym coś zmieniał, ale jakbyś zaspokoił moją ciekawość (jak to leczenie miało wyglądać z perspektywy istot) byłbym ukontentowany. Chyba, że rzeczywiście krew była pita, wtedy będę musiał przełknąć swego rodzaju terapię wampirycznymi metodami;)

Pomimo tego małego zgrzyciku, gratuluję pomysłu i wykonania.

empatia

Alex, Empatio, dzięki za wizyty.

Empatio, ja pogląd na tę scenę mam taki (a każdy może mieć inny), że to nie było picie krwi, ale właśnie przyciśnięcie ust do rany. Po ciemku, w stresie i nafaszerowani opowieściami bohaterowie zinterpretowali to jednoznacznie i błędnie. A na czym dokładnie polegało uzdrawianie, nie odpowiem, bo w takie szczegóły nie wchodziłem :) Może jakieś zasklepienie rany, zatrzymanie krwawienia z jednoczesnym przekazaniem dawki czegoś leczniczego. Nie chcę wchodzić w takie szczegóły, bo będzie jak z tymi midichlorianami :)

Wciągające opowiadanie. Przeczytałem jednym tchem. Snująca się tajemnica nie pozwala oderwać uwagi. Gratuluję!

Co do “picia” krwi – zwierzęta wylizują rany i robią to instynktownie, nie mając świadomości, że w ten sposób nie tylko oczyszczają ranę, zapobiegając zakażeniom, ale także, dzięki substancjom zawartym w ślinie, przyspieszają krzepnięcie krwi. Ludzie wymyślili sobie opatrunki i takie tam, ale… kto skaleczył się kiedyś w palec, po czym odruchowo wsadził palucha do buzi – ręka do góry :)

Fajny tekst. Moze nie jest powalający, ale wciąga, oj, wciąga.

Sorry, taki mamy klimat.

Ciekawy tekst, trzyma w napięciu. Spodobał mi się dziecięcy klimat i brak horrorowatości w horrorze. Ech, jak to rodzice nie tłumaczą nic dzieciom, póki nie jest za późno… Jestem na TAK.

Arielowi nie zaszkodziły truskawki i lody?

Na kolanach trzymał szachownice i grał samotnie w warcaby.

Literówka. Chyba że miał tych szachownic więcej… ;-)

Babska logika rządzi!

Dzięki, Zygfrydzie. Czyli dobrze sobie to wytłumaczyłem:)

Unfall’u, podnoszę rękę do góry i już nie mam żadnych wątpliwości;)

empatia

Okej, drobna uwaga: w jednym miejscu coś mi nie zagrało – tam gdzie najpierw wziął lornetkę, a później odłożył latarkę. Albo ja coś poknociłem.

Dzięki za kolejne opinie.

 

Okej, drobna uwaga: w jednym miejscu coś mi nie zagrało – tam gdzie najpierw wziął lornetkę, a później odłożył latarkę. Albo ja coś poknociłem.

Błąd rzeczowy :) Chodziło mi o lornetkę.

Tak się domyśliłem. :)

Opowiadanie przypadło mi bardzo do gustu. Pełen relaks. :-)

Jeszcze odpowiedź dla Finkli, o coś podobnego pytała też w czasie bety Tensza.

 

Arielowi nie zaszkodziły truskawki i lody?

One nie szkodziły, po prostu puszczarze nie jedli takich rzeczy ze względów ideologicznych czy tam religijnych. To, że Ariel lubił truskawki, było oznaką takiego jego cichego buntu i chęci przynależności do innego świata.

Interesujący mariaż horroru i fantasy. Powtórzenia opisu wyglądania z okna majstersztyk, zamierzam zaiwanić to narzędzie i wykorzystać przy następnej okazji. Klimat zbudowałeś świetny. Co do jednego tylko nie mam pewności: picie krwi. Tzn. nie chodzi mi o wewnętrzną logikę, a raczej o obraz, jednoznacznie kojarzący się z ciut “tańszą” klasą horrorów. Nie mam pewności czy pasuje do subtelnej atmosfery Twojego opowiadania.

Tak czy siak: “Autobus sylwestrowy” był dobry, te opowiadanie jest jeszcze lepsze.

Zdarzają się teksty pełne fajerwerków, lecz mimo tego szybko zapominane. Ale dla równowagi zdarzają się teksty od rzeczonych spektakularności praktycznie wolne, a mimo tego „braku” pozostawiające ślad w pamięci. Bo klimat jak z własnych dziecięcych lat, tajemnica domu i jego lokatorów, spadkobierców pradawnych sił i wiar, odkrywanie tych sekretów, nieufność kontra ciekawość… Wspomnień czar? Trochę tak, ale więcej uznania dla Autora za temat, postacie i realizację. Zygfrydzie, miło mi ujawnić, że oddaję głos na TAK.

Bardzo fajne opowiadanie. Podobało mi się to w jakim sposób przedstawiłeś relacje trójki przyjaciół, osobę Ariela. Stworzyłeś też interesującą atmosferę wokół “domu na końcu ulicy”, od razu chciałoby się odkryć wszystkie tajemnice, które w sobie skrywa. Troszkę mi się ten dom skojarzył z domostwem Marstenów z “Miasteczka Salem” :)

 

Dzięki za odwiedziny, panowie :)

Horroru tu rzeczywiście nie za dużo, ale tekst mi się spodobał.

Muszę więcej poczytać twojej twórczości (już sam dobrze o tym wiesz… rzecz, która mi to uniemożliwiała, zakończyła się już pomyślnie, więc jestem na dobrej drodze ]:->). Nie zrozum mnie źle, ale umiesz nadać tekstowi niewinność, która predestynuje Cię w moich oczach na autora literatury młodzieżowej. Jakbyś wciąż umiał patrzyć na świat oczyma osoby, która dopiero wkracza na ścieżkę ku dorosłości. To bardzo cenna umiejętność. Podoba mi się klimat kreowany w ten sposób – przynajmniej przy lekturze opowiadania, bo cała książka pisana w ten sposób chyba by mnie znudziła.

A z rzeczy, które mnie zdziwiły, muszę wspomnieć to, że przyszły puszczarz był trzymany za murem domu i z dala od puszczy (wiem, że dom był przy lesie, ale jednak…). Z nazwy i z reszty opowiadania odniosłem wrażenie, że puszczarze raczej mieszkają… w puszczy? : ) a przynajmniej są z nią mocno związani.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dzięki, Nevaz. Z opowiadań z mojego profilu chyba tylko “Dziś już nie ma dzikich smoków” jest młodzieżowe, reszta niekoniecznie :)

Hmmm… Fajne. Lekka, niezbyt wymagająca, ale klimatyczna opowieść dla zdecydowanie młodszego czytelnika; wciągająca, napisana bardzo porządnie, czytało się samo, zostawiło po sobie ślad.

Jedno, co mnie zirytowało, to zachowanie zarówno Julity jak i Ariela, kiedy chłopaki pobili tego ostatniego. Zamiast wyjaśnić sprawę od razu i uspokoić zaniepokojonych przyjaciół dziewczyny, to głupi gnojek pcha się do niej na chama i odwala jakieś animal planet. Też bym go butował. A potem jeszcze Julita zaczyna sapać do Michała i Kacpra, bo nie wiedzieli, że Ariel ratował jej życie. A czyja to jest, kurde, wina, że nie wiedzieli? No czyja, pytam się ja?

Ale to bynajmniej nie jest to na minus dla samej opowieści, bo, no… (szeptem) wiesz – one już takie są, te baby…

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Coś Ty, Cieniu, mówił? Bo nie dosłyszałam… ;-)

Babska logika rządzi!

Mówiłem, ŻE BABY SĄ JAKIEŚ ZRYTE!

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Aaaa, usłyszałam, że baby są właśnie kryte i myślałam, że już trzeba lać po pysku… ;-)

Babska logika rządzi!

O, jest zainteresowanie. 

Dzięki, Cieniu, za przeczytanie, a pań nie obrażaj, bo zawołam Enazet i zostanie z Ciebie lekka mżawka :D

Zygfrydzie z tą wzmiankowaną przez Ciebie osobą, która nie znosi, gdy do niej nawiązuję, radzę sobie doskonale od bardzo już dawna – unika mnie jak ognia. Co – swoją drogą – słuszne jest wielce i rozsądne niebanalnie. Tak więc prędzej byś mnie nastraszył choćby naszą kochaną Emelkali.

A panie, jak widać na cudownym przykładzie Fifi – której kłaniam się głęboko (nie, żeby tam w dekolt czy coś, nie nie…) – jak widać wcale nie czują się obrażone.

 

I – jak już tak sobie gadamy – to gratki piórka. Szacuken, Stary. Powiem Ci, że z jednej strony gdybym miał typować, to raczej nie znalazłbyś się na szczycie listy, a z drugiej nie jestem ani trochę zaskoczony.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Emelkali też może być :)

I dzięki.

Przeczytałem szybko i przyjemnie, chociaż zbyt strasznie, jak na horror, nie było. Intensywny klimat to na pewno plus tego opowiadania. Szkoda, że wątek powrotu bohaterów po latach w rodzinne strony został potraktowany skrótowo i po macoszemu, przez co reakcja Kacpra nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak chyba powinna.

Pozdrawiam!

Bardzo mi się podobało. Bez trudu wciągnęłam się w wykreowany przez Ciebie świat.  

Opowiadanie może faktycznie jest bardziej adekwatne dla młodszego pokolenia, ale myślę, że i starsi znajdą w nim coś dla siebie ;) 

Dzięki za wizytę i miły komentarz :)

Bardzo mi się podobało :)

Przynoszę radość :)

Też mi się podobało. Dobrze by było mieć tych parę lat mniej. Polecam odkurzone.

Nowa Fantastyka