Uczę się ciebie każdym spojrzeniem,
Każdym oddechu twego tchnieniem,
Poznaję twą duszę i twego serca bicie.
Uczę się ciebie każdym dotknięciem,
Każdym ust twego ciała muśnięciem.
Poznawać cię tak chcę przez całe życie.
Purpurowy Płomień, wijąc się gniewnie, przepływał między czarnymi, nieskończenie wysokimi kolumnami, ustawionymi w idealny okrąg.
– Mogłabyś już zamilknąć! – warknął w końcu.
Dźwięk skrzypiec umilkł. Na moment zapanowała idealna cisza.
– Przecież lubisz moją grę.
– Lubię? Może kiedyś lubiłem. Ale teraz już nie słyszę własnych myśli. Nie słyszę kryształów. Mogę nie usłyszeć wezwania na łowy! A jeśli nie udam się na wyznaczone polowanie, zniknę. A może chcesz, żebym zniknął? Chcesz przejąć moje kolumny i moje kryształy?
– Przecież ja też… – Ardor jednak nie słuchał. Odleciał daleko, trącając po drodze iskrami wiszące w nicości kryształy.
Złoty Płomień, który jeszcze chwilę wcześniej wypełniał przestrzeń muzyką, zmniejszył się, skurczył. Jego blask przygasł. W kręgu wyraźnie pociemniało.
Ardor nie był przyzwyczajony do ciągłej współobecności innej istoty, więc gdy minęło pierwsze zauroczenie, Genea zaczęła mu przeszkadzać. Ona z kolei, pochodząc z innego świata, nie nawykła do samotności i wciąż szukała towarzystwa Ardora. A ostatnimi czasy stawało się to coraz trudniejsze. Momentami miała wrażenie, że czerwony demon coraz bardziej żałuje, że sprowadził ją do Barathrii.
Przestali nawet rozmawiać.
Gdy nadszedł sygnał od Władców, ruszyli do Bramy. Tam, wciąż w milczeniu, z bijącym od falujących kształtów chłodem, dwa ogniste demony wniknęły w obraz błękitnej sfery jednej z licznych Ziem.
Ardor z niecierpliwością czekał na nadchodzące łowy. Swoim zwyczajem zaczął od okrążenia świata z większej odległości. Wypatrując lśnienia duszy swojej ofiary na moment zapomniał o Genei, która trzymała się najwyraźniej przeciwnej strony planety. I dobrze – zabłysła myśl. Nie będą sobie przeszkadzać. Wreszcie będzie sam, jak w dawnych czasach, zanim się pojawiła. Znów wolny.
Genea, przepełniona smutkiem i niezrozumiałą tęsknotą, skierowała się w odległe rejony północnej półkuli. Już z daleka wypatrzyła podłużny półwysep, z rzadka tylko upstrzony iskrami ludzkich dusz. A wokół niego zielono-fioletowy archipelag, obrośnięty wrzosami i obsypany mlecznobiałymi płomykami niezliczonych owiec. Wtem dostrzegła na niebie mocniejszy rozbłysk. I wiedziała już, że to jest jej cel. Bursztynowo-złocista dusza szybowała ponad zielonymi wzgórzami. Prawie się nie poruszała. Genea przestroiła wzrok i spojrzała na ziemską powłokę przyszłej ofiary.
Zys unosił się lekko w powietrznych prądach. Szeroko rozłożone, mocarne skrzydła nawet nie drgnęły. Ostrożnie zbliżyła się do ptaka, podziwiając jego majestat i piękno. Drapieżnik spojrzał na nią, a wtedy w obwiedzionej ciemnobursztynową tęczówką źrenicy, Genea dostrzegła złote lśnienie – swoje odbicie. Olbrzymie skrzydło poruszyło się, orzeł skręcił.
Genea nie czekała dłużej. Wystarczyło mgnienie i na bezchmurnym północnym niebie zakotłowały się w walce dwa orły.
Ardor szybko dostrzegł swoją ofiarę – szarawą iskierkę, zagubioną i samotną w bezmiernym buszu piekielnie gorącego kontynentu. Jagnię odłączyło się od stada i było już zmęczone błądzeniem i bezskutecznym nawoływaniem matki. Płomień w myślach skrzywił się na ten widok. To ma być jego łup? Ponieważ jednak znał Prawo, nie odważył się podważyć wyboru Władców. Jeśli tylko taki cel mu wyznaczyli, to najwyraźniej na nic więcej nie zasłużył tym razem.
Demon, nie chcąc przedłużać tej żenującej sytuacji, natychmiast się przemienił. I tuż przed przerażonym jagnięciem zjawił się rdzawy dingo. Bek urwał się w połowie, gdy silne szczęki zacisnęły się na gardle. Drapieżnik poczuł słodkawy smak świeżej krwi, a w odległej Barathrii, między czarnymi kolumnami jego siedziby, wykwitł kolejny, błyskający szarawo kryształ.
Polowanie skończone. Zapas energii odnowiony. Mógł więc wrócić do domu. Jednak nie przybył na Ziemię sam, nie mógł więc sam wrócić. Musiał najpierw odnaleźć Geneę i jego chęci nie miały żadnego znaczenia.
Wzniósł się wysoko, z oddali wypatrując znajomego złotego błysku. Nasłuchiwał też dźwięku skrzypiec. Jednak nie usłyszał wyczekiwanej muzyki. Okrążył całą południową półkulę, po czym przeniósł się na północną.
Ponad pokrytym wrzosami i turzycą lądem, wirowały w miłosnym tańcu dwie piękne istoty. Powietrze uderzały potężne skrzydła, końce kasztanowych lotek wyginały się na wietrze. Promienie słońca odbijały się na złocistych piórach, porastających karki. Ptaki zbliżały się do siebie i ich ciała zlewały się w jedno, gdy stykały się piersiami. Skrzydło muskało skrzydło. Rozwarte dzioby uderzały jeden o drugi, wymieniając pocałunki. Rozcapierzone palce splatały się w uścisku. W tym momencie skrzydła biły mocniej, by utrzymać kochanków w powietrzu. Ardor słyszał wyraźnie szybsze uderzenia serc. Wyczuwał buzującą w żyłach krew.
Jego własny płomień poczerwieniał jeszcze bardziej, gdy wyobraził sobie w takim tańcu siebie i Geneę. Po krótkiej chwili jednak przygasł. On i Genea. Ich bezcielesne istnienia nigdy nie pozwolą na takie zbliżenie. Na dotyk. Na wsłuchanie się w bicie serc.
Z nagłej zadumy wyrwał go okrzyk tryumfu.
Szpony trafiły w skrzydło. Jeden z orłów zaczął spadać, rozpaczliwie machając zdrową kończyną. Drugi zawisł w powietrzu. Dopiero teraz Ardor uświadomił sobie, że to, co oglądał, to nie miłosny taniec, ale śmiertelna walka. Spojrzał na dusze i w spadającym ptaku rozpoznał Geneę.
Bezwładnie runęła na ziemię. Ardor zamarł, przerażony. Leżała na grzbiecie, z szeroko rozłożonymi skrzydłami, oszołomiona upadkiem. Próbowała odwrócić się, wstać, ale tylko nieporadnie machała nogami. Orzeł zakrzyczał jeszcze raz i zapikował, by zadać ostateczny cios.
Gdyby Ardor miał serce, tłukłoby się teraz w piersi jak oszalałe. Demon serca nie miał, więc tylko ogień pulsował w nim dziko, strzelając złotymi iskrami. Nie tak dawno marzył o samotności. Teraz bał się jej. Nie chciał utracić towarzyszki. Pragnął tulić ją w ramionach, których przecież nie posiadał.
Prawo zabraniało podjęcia walki za drugi Płomień, ale mógł pomóc w inny sposób. Spłynął ku ziemi, pozostawiając w tyle zysa, i zatrzymał się kilka kroków od niej. W ostatniej chwili w stronę leżącej wystrzelił purpurowy błysk, który wniknął w Geneę, dając motywację i drobinę siły. Poruszyła się. Atakujący orzeł zarył w ziemi. Podkulone nogi wciąż leżącej Genei wystrzeliły i ostre szpony wbiły się z ogromną mocą w pierś przeciwnika. W nią wstąpiła nowa energia, a w kolekcji między kolumnami, w dalekim świecie demonów, pojawił się nowy, błyszczący bursztynowo, kryształ.
Rana była poważniejsza, niż mogło się początkowo wydawać. Genea nie mogła sama wstać, każdy gwałtowniejszy ruch wywoływał falę bólu. W tym stanie nie potrafiła się też przemienić, była jeszcze młodym demonem i musiała się jeszcze wiele nauczyć. W tej sytuacji Ardor musiał się nią zaopiekować, więc przyjął ludzką postać. Wydała mu się najodpowiedniejsza. Mocnymi dłońmi delikatnie uniósł ranną.
Trzymając swój skarb w objęciach, rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu skrawka ziemi, na którym mogliby spocząć. Niedaleko dostrzegł obrośnięty grubą warstwą mchu głaz, który zapewni oparcie plecom i osłonę od wiatru.
Usiadł na wilgotnej ziemi, nie zważając, że płócienne spodnie przemokną. Na kolanach ostrożnie usadził Geneę. Przytulił do piersi. Przez cienki materiał koszuli czuł ciepło drugiego ciała. To było zupełnie nowe doznanie, którego nie przyćmiły nawet wbijające się w skórę szpony.
– Boli. – Usłyszał w myślach cichą skargę.
– Wiem – wyszeptał, muskając ustami miękkie pióra na głowie ptaka. – Wszystko będzie dobrze. Wkrótce ból przejdzie. Zagoi się. Przyrzekam.
– Ufam ci…
Uszczypnęła lekko nagie przedramię. Ta ostra pieszczota poraziła każdy nerw w jego ciele. Drżącymi palcami gładził kark orła i grzbiet zranionego skrzydła. Opuszki wyczuwały każdy miękki promień i sztywniejsze stosiny. Przymknął czarne oczy, wtulając smagły policzek w grzbiet ptaka. Wdychał jej zapach, starając się zapisać go w pamięci na czas pobytu w Baratrhii, gdzie pozostaną mu tylko wspomnienia.
Genea poruszyła głową, zakrzywiony dziób zahaczył o guzik i oderwał go. Koszula rozchyliła się nieco, ukazując fragment pokrytego ciemnymi włosami torsu. Na skórze poczuł chłodny dotyk dzioba, ale jednocześnie nowa fala ciepła popłynęła ku sercu, które odpowiedziało wzmożonym biciem.
Wsłuchiwała się w nie z lubością. Koił zszargane ciężką walką nerwy. Dawał poczucie bezpieczeństwa i bliskości, za którą tak bardzo tęskniła.
Obudził go chłód popołudnia i ścierpnięte nogi. Nie ruszając się, otworzył oczy. Orzeł zniknął. Zamiast ptaka, wtulała się w niego brązowowłosa dziewczyna. Głowa oparta o jego ramię, zamknięte oczy. Drobne piersi, okryte bawełnianą koszulką na ramiączkach, poruszały się miarowo w rytm spokojnego oddechu.
Zatopił palce w długich włosach, wtulił w nie twarz. Wciąż czuł ten sam zapach wiatru. Zadrżał mimowolnie, gdy drobna dłoń oparła się na jego torsie. Genea poruszyła się. Uniosła ku niemu twarz, otwierając bursztynowe oczy. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał z pierwszego spotkania na tej Ziemi, z której pochodziła. Uśmiechnęła się, w oczach błysnęły złote ogniki.
– Jesteś… – zaczął zachrypniętym głosem. – Jak się czujesz?
– Dobrze. – Miękki dotyk drobnych palców przesunął się pod luźną koszulą na umięśnione ramię. – Cudownie.
– Jak… – Dlaczego tak chrypiał? Odchrząknął. – …twoja ręka?
– Boli, ale już znacznie mniej – wymruczała.
Musnął palcami zakrwawione ramię. Skrzywiła się leciutko. Ardor pozwolił zadziałać intuicji. Uniósł zranioną rękę i jednocześnie nachylił się do niej. Złożył delikatny pocałunek. Usta pozostawiły lśniący złotem i czerwienią ślad. Iskry zamigotały na obrzeżach rozcięcia. W ciągu kilku sekund, na ich oczach, rana się zasklepiła.
– Nie wiedziałam, że tak potrafisz. – Szczere zdziwienie zabrzmiało w głosie Genei, gdy pomacała świeżą bliznę.
– Sam nie wiedziałem. Nigdy nie było potrzeby… W całej historii Barathrii żaden Płomień nie troszczył się tak o drugiego. Samotnicy…
– Ale my już samotni nie jesteśmy – wyszeptała mu prosto do ucha. Zamykające się usta objęły miękki płatek.
Ujął jej twarz w obie dłonie i zanurzył spojrzenie w czarnych źrenicach. Lewym kciukiem wodził po lekko rozchylonych ustach. Prawa dłoń, łagodnym ruchem, spłynęła po szyi, na ramię i dalej w dół ręki, zagarniając po drodze ramiączko koszulki.
Uczę się ciebie każdym dotknięciem…
Rozpinała po kolei guziki koszuli, zanurzając dłonie pod materiał, gładząc silny tors, zjeżdżając niżej, na gładki i umięśniony brzuch.
Wyprostowała rękę, odsuwając się nieznacznie. Na policzkach wykwitły rumieńce, gdy zaczęła zdejmować bluzkę.
Uczę się ciebie każdym spojrzeniem…
Wodził, gorejącym coraz mocniejszym czerwonym blaskiem, wzrokiem po wyłaniającej się spod ubrania sylwetce. Gładka, biała skóra. Delikatne krągłości. Czerwone sutki, niby pąki róż.
Chłonęła spojrzeniem rzeźbę ludzkiej postaci demonicznego wojownika. Obserwowała poruszenia pulsujących wraz z szybkim oddechem piersi, napinające się mimowolnie mięśnie.
Poznaję twą duszę i twego serca bicie…
Jednocześnie wyciągnęli dłonie, kładąc je wzajemnie tuż przy mostkach. Od opuszków palców, wywołując po drodze elektryzujące dreszcze, wędrował do świadomości rytm łopoczących serc. Po chwili biły w jednym, zgodnym tempie.
Każdym ust twego ciała muśnięciem…
Genea i Ardor zamknęli się wzajemnie w uścisku. Dzięki podsycanemu pożądaniem wewnętrznemu ogniowi nie czuli chłodnych powiewów północnego wiatru. Porzucone ubrania porwał silniejszy podmuch, w zamian wplatając w zmierzwione włosy drobne, liliowe kwiaty.
Ciała zlewały się w jedno, gdy stykały się piersiami. Skóra muskała skórę. Otwarte usta łączyły się, wymieniając pocałunki, by za chwilę spocząć na ramieniu, łopatce, pępku, zacisnąć się na sutku. Palce splatały się w uścisku.
Gdy nadeszło spełnienie, spośród fioletowych wrzosów wystrzelił w niebo oślepiający błysk. Z pewnym zdziwieniem oboje zauważyli, że nie mają już ziemskich powłok, a ich płomienne byty zlały się w jeden. Przemienili się zupełnie bezwiednie, nie wiedząc nawet kiedy. A mimo to wciąż czuli. Smak potu na skórze. Zapach wiatru we włosach. Ciepły dotyk wilgoci. Przyspieszony puls.
W kolumnowym kręgu w świecie Barathrii na nowo zabrzmiała muzyka. Raz radosna, do taktu której dwie ogniste istoty pląsały między kryształami. Te, trącane w tańcu, rozświetlały przestrzeń feerią kolorów. Innym razem brzmiała w melodii tęskna nuta, zabarwiona obietnicą rychłej wizyty w którymś z fizycznych światów, gdzie ciało mogło przylgnąć do ciała.