- Opowiadanie: Rex87 - Wycinki z utraconego świata

Wycinki z utraconego świata

Najdłuższe dzieło jakie kiedykolwiek udało mi się napisać.

Mam nadzieję, że się wam spodoba, zatem... enjoy! :)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Wycinki z utraconego świata

To już trzecie wydanie "Wycinków…" i w związku z tym nachodzi mnie pewna refleksja. Otóż jakiś czas temu, szwendając się po jednym z polowych marketów z nadzieją odnalezienia piwa (w Polsce wciąż obowiązują dość restrykcyjne przydziały dla poszczególnych regionów), zaczepił mnie kolega z dawnej pracy. Rozmawialiśmy o typowych rzeczach dla ludzi spotykających się po kilu latach, czyli w zasadzie o niczym. Na zakończenie klepnął mnie w ramię i powiedział: "Odwaliłeś kawał dobrej roboty z tą książką". Jakieś czas później, kiedy wróciłem do domu i ucałowawszy uprzednio żonę i córkę, rzuciłem się na kanapę ściskając puszkę jak skarb ze szczerego złota, zdałem sobie sprawę, że chyba nie taki efekt zamierzałem osiągnąć, składając ten zbiór myśli w całość.  

Dlatego w tym wydaniu, oprócz powyższego, nie znajdziecie wtrącanych tu i ówdzie przemyśleń, jakie uzbierały się w mojej mózgoczaszce podczas zdobywania materiałów. Czynnik "autorski" moim zdaniem powinien (i mam nadzieję, że tak jest) znajdować się tutaj na marginalnym miejscu. Ktoś pewnie zapyta, dlaczego?

Bo widzicie, to nie ja odwaliłem kawał dobrej roboty. Nie jestem nawet dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia. Po "Wielkim Ogniu" po prostu wszystko się przewartościowało.

Może zabrzmi to banalnie, ale ciężko wyliczyć tutaj, ile trybków wielkiej machiny musiało zostać wprawionych w ruch, żeby "Wycinki…" mogły ujrzeć światło dzienne w formie takiej jak dzisiejsza. Jeszcze większą zgrozą napawa mnie ilość historii wartych opowiedzenia, które z tych, czy innych powodów, na łamach książki ostatecznie się nie znalazły.

Dochodząc do konkluzji zatem: Ta historia okresu smutku i radości, porażek i pierwszych, nieśmiałych zwycięstw nie należy do mnie.

Ta historia należy do was wszystkich.

 

***

 

Montreal, Kanada.

Siedzimy przy małym stoliku niedaleko placu budowy, na którym trwa rekonstrukcja głównego budynku uniwersytetu McGill. Jest kilka minut przed południem, dookoła panuje kontrolowany chaos – słychać warkot buldożerów i koparek, mieszający się z przekleństwami robotników. Matt Penwick, były dowódca 118. Brygady Hotshots, przygląda się temu ze spokojem, sącząc wodę mineralną.

 

– Najpierw otrzymaliśmy informację o serii pożarów w Quetico Provincial Park, niedaleko granicy kanadyjskiej. Zapowiadało się na rutynową robotę, więc zapakowaliśmy tyłki do wysłużonego S-61 i ruszyliśmy w drogę.

Zanim jednak zdążyliśmy przebyć choćby połowę drogi, rozkazy się zmieniły. Mieliśmy jak najszybciej skierować się do Minneapolis. 

To, co zastaliśmy na miejscu, nie mieściło się nam w głowach.

Obok nas we wszystkie strony śmigały inne helikoptery i strażackie wersje Herculesów, rozpylające dookoła tony czerwonej mazi. Pilot skierował maszynę nisko nad miasto. W dole już trwała ewakuacja, ale wyglądała bardziej jak doroczna gonitwa byków w Pampelunie. Całkowity chaos. Samochody stłoczyły się na ulicach w wielką, trąbiącą masę. Ludzie przeciskali sie pomiędzy nimi, trzymając w dłoniach zwierzęta, siatki wypełnione jakimiś gratami. Niech mnie diabli, dostrzegłem nawet kogoś targającego pewnie z czterdziestocalową plazmę. Pomyślałem sobie: "Kto do cholery chciałby w takiej chwili ratować telewizor?"

Wylądowaliśmy chwilę później, na jednym z wiecznie zielonych pól w okolicach Maple Grove , po zachodniej części miasta. Było jeszcze przed zachodem słońca, ale dym był tak gęsty, że wydawało się jakby zapadła noc. Widzieliśmy tylko szeroką na co najmniej kilkanaście kilometrów, pomarańczową linię ognia.

Na miejscu było już kilkuset zwijających się jak w ukropie strażaków i wojskowych, a także cała masa ciężkiego sprzętu. Wozy strażackie ustawiono w linii. Kiedy jednemu kończył sie zapas wody, w jego miejsce wjeżdżał następny, jak w jakiejś cholernej, secesyjnej bitwie. Za nimi koparki, buldożery i uzbrojone w łopaty ludzkie zastępy, usiłowały przekopać pas zieleni tak żeby zatrzymać ogień, ale pożar szedł zbyt szeroko. Zachowywał się jak jakaś piekielna bestia, po prostu wybuchając z wściekłością raz z jednej, raz drugiej strony, łapczywie pożerając kolejne metry.

Ledwie postawiliśmy nogi na ziemi, a podbiegł do nas jakiś gość w masce tlenowej. Rozpoznałem w nim naszego koordynatora, Jeffa Hancocka. Dyszał ciężko, kosmki blond włosów lepiły mu się do zroszonej kropelkami potu twarzy. Powiedział, że pas ognia ciągnie się przez całe pięćset kilometrów, od cholernego Quetico. Kręciliśmy głowami z niedowierzaniem. To przeczyło wszelkiej logice. Żaden pożar nie mógł rozprzestrzeniać się w taki sposób.

Hancock polecił nam dołączyć do grupy na zachodniej flance. Moi ludzie, uzbroiwszy się w maski gazowe i łopaty, ruszyli przodem. Miałem już pobiec za nimi, kiedy położył mi dłoń na ramieniu.

– Ciebie potrzebuję tutaj.

W tym momencie zapragnąłem dać mu w mordę. Niech mnie pan źle nie zrozumie, z Hancockiem znałem się od wielu lat, ale zostawienie chłopaków na pastwę losu po prostu nie mieściło mi się w głowie. Nie po tym co razem przeszliśmy. Spojrzałem mu w oczy, gotów zaprotestować. I wie pan co w nich zobaczyłem? Pustkę. To chyba przeraziło mnie najbardziej.

Nie wydobyłem z siebie ani jednego cholernego słowa. Jeff Hancock, facet który z wyróżnieniem ukończył doktorat z inżynierii środowiska na Yale i zamiast kisić się na podrzędnym stanowisku w pożarnictwie mógł robić zawrotną karierę, nowoczesny Casanova kalifornijskich plaż, zawsze z deską surfingową i tabunem dziewic u boku, wreszcie ten sam gość który dwoma słowami rozładowywał kipiące w ludziach napięcie podczas akcji – już przegrał.

Czy wiedział, że posyła tych wszystkich ludzi na pewną śmierć? Czy już wtedy spodziewał się najgorszego? Nie mam pojęcia. Jakiekolwiek intencje kierowały nim w tamtej chwili, tą decyzją uratował mi życie. Chyba powinienem mu za to podziękować, ale nie wiem czy kiedykolwiek będę potrafił się na to zdobyć.

– Czy pamięta pan, kiedy pierwszy raz je zobaczył?

– Ma pan na myśli smoki? Człowieku, marzę żeby o tym zapomnieć.

Nasz namiot znajdował się na tyle daleko, że żeby ze szczegółami widzieć akcję pożarniczą, musiałem posłużyć się lornetką. Lustrowałem zachodnią część pola, próbując dostrzec gdzieś moich chłopaków. Wtedy je zobaczyłem. Jakby te diabelstwa czekały, aż uniosę lornetkę do rąk.

Wyglądały jak koszmary jednej z delirycznych wizji Salvadora Dalego, z wielkimi, postrzępionymi błoniastymi skrzydłami. Gigantyczne cienie, krążące ponad płomieniami. Ich kontury odcinały się wyraźnie na tle pomarańczowego ognia.

W pierwszym momencie pomyślałem, że po prostu coś mi się pomieszało w głowie od tego cholernego dymu. Chwilę później kilka z wozów strażackich eksplodowało dziesiątkami odłamków, kiedy jeden z tych stworów dosłownie plunął ogniem w dół. Za nim poszły następne. W ciągu kilkunastu sekund rozpętało się piekło.

– Próbowaliście w jakiś sposób reagować?

– A jak się panu wydaje? Przecież tam byli nasi przyjaciele, płonący żywcem i wrzeszczący w agonii. Ktoś popędził do namiotu i wydzierał się do radiostacji, żądając wsparcia z powietrza. Ja i jeszcze kilka innych osób chwyciliśmy za gaśnice i próbowaliśmy przebić się przez ścianę płomieni, ale to było na nic. Wie pan co w tym wszystkim było najdziwniejsze? Ten ogień. On po prostu płonął, nie posuwając się naprzód choćby o milimetr, jakby jakaś niewidzialna siła odgradzała go od reszty świata.

Całe to szaleństwo trwało może z godzinę. A potem, zupełnie nagle płomienie zniknęły, jakby ktoś postanowił, że już wystarczy i wyciągnął wtyczkę. To co ujrzeliśmy na polu… Wie pan jak nazywamy te namioty w których schronili się nasi ludzie? Folią do pieczenia. Są w stanie wytrzymać do dwustu sześćdziesięciu stopni Celsjusza. Powyżej tej granicy, rozpuszcza się klej spajający poszczególne warstwy i człowiek w środku zwyczajnie topi się razem z materiałem. Zostają tylko zwęglone kości oblepione kawałkami plastiku. Na polu były Ich całe dziesiątki.

– Co stało się ze smokami?

– Zniknęły, jakby w ogóle nie istniały. Najlepsze, że razem z nimi zniknął też ciągnący się przez kilkaset kilometrów pożar, pozostawiając po sobie jedynie pas wypalonej do gruntu roślinności.

– Jak inni zareagowali na te wydarzenia?

– To jest największą kpiną w całej tej historii. Próbowałem rozmawiać z ludźmi o tym co widzieliśmy, ale wszyscy stukali się w głowy. "Smoki? Bądź poważny, Matt". Widzieli to co ja, a jednak z jakichś kretyńskich powodów nie dopuszczali tego do świadomości.

Jakby tego było mało, dosłownie w chwilę po tym kiedy ogień zniknął, wojskowi zabrali wszystkie filmy i zdjęcia jakie mieliśmy. Nie wiem jakie rozkazy otrzymali, ani od kogo – ale najwidoczniej ten ktoś nie chciał, żebyśmy w jakikolwiek sposób drążyli temat.

– Nie próbował pan iść z tym gdzieś dalej?

– Oczywiście, że próbowałem. Problem w tym, że bez materiałów dowodowych mogłem  w najlepszym wypadku zyskać uwagę jakiegoś szczynowego brukowca. Moi przyjaciele zasługiwali na coś więcej, jeśli rozumie pan co mam na myśli.

Otworzyłem stronę internetową i przez jakiś czas próbowałem wciskać się z nią gdzie się dało. Potem do drzwi zapukali federalni, zabrali komputer i delikatnie dali do zrozumienia, że jeśli dalej będę szerzył swoje poglądy, to "pomimo niewątpliwych zasług" powinienem na siebie uważać.

Zapytałem ich na odchodne, czym w takim wypadku według nich było to, czego staliśmy się świadkami. Odpowiedzieli: "Anomalią pogodową".

I wie pan co? Może to niesprawiedliwe i okrutne, ale wciąż odczuwam odrobinę satysfakcji na myśl o tym, jakie musieli mieć miny niespełna miesiąc później.

 

***

 

Okolice Sorvagur, Wyspy Owcze. 

W niewielkim barze jesteśmy jedynymi klientami. Ray McElron stawia przede mną kufel piwa. Pomimo kluczowej roli jaką odegrał podczas "Wielkiego Ognia" i związanych z nią licznych propozycji awansu, Ray zdecydował się pozostać na stanowisku operatora, w oddalonej niespełna dwadzieścia kilometrów stacji radarowej "Rød øre".

 

– Kiedy Bruksela poinformowała mnie o przeniesieniu tutaj, poczułem się, jakby ktoś dał mi w twarz. To było zesłanie, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Sam pan widzi jak to wygląda. W najcieplejsze dni temperatura ledwo przekracza dziesięć stopni Celsjusza, dodatkowo wieczne zachmurzenie, wiatr i deszcz. Całkowicie depresyjne warunki do egzystencji.  

– Dlaczego uruchomiono ten projekt?

– Oficjalny powód budowy stanowił wzrost napięć na linii Rosja – USA w dwa tysiące czternastym. Po akcji którą Matrioszki odwaliły na Ukrainie, zrobiło się nieciekawie. Niektórzy eksperci prorokowali drugą Zimną Wojnę. Oczywiście mało prawdopodobne było, że grozi nam nuklearny holocaust, jak w latach sześćdziesiątych. Tym niemniej ryzyko konfliktu istniało, a Unia Europejska wolała dmuchać na zimne.

– Jak się jednak okazało, nie był to prawdziwy cel jego powstania.

– Powiedzmy, że nie jedyny. Głównym zadaniem pozostawało śledzenie pozycji pocisków balistycznych. Mieliśmy do dyspozycji kilkanaście wyposażonych w systemy IFTU i IFICS radarów, dwukrotnie przewyższających mocą i zasięgiem amerykański AN/FPS-108, co pozwalało nam śledzić w czasie rzeczywistym w zasadzie każdy ruch na wschodnim wybrzeżu USA i europejskiej części Rosji. Mieliśmy gorące linie ze wszystkimi tajnymi schronami i ważniejszymi placówkami na świecie. Wszystko po to, żeby zareagować w ciągu kilku minut od pojawienia się zagrożenia.

Ale prawdziwa zabawa zaczynała się dwa piętra poniżej poziomu gruntu.

Oprócz danych o rakietach, system został skonstruowany tak, aby przechwytywać i analizować transmisje fal elektromagnetycznych przez urządzenia elektroniczne z całego świata. Każdy mail, telefon czy transfer plików znajdował się pod naszą kontrolą. Jeśli według specyficznego klucza, został zaklasyfikowany przez oprogramowanie jako potencjalnie niebezpieczny, trafiał do naszego zespołu analityków, którzy określali poziom ryzyka.

Gdyby streścić to do jednego zdania – zmodyfikowany Echelon, przeznaczony do celów bojowych i niezależny od Amerykanów.  

– Mimo wszystko, nie zdołał zapobiec wypadkom z dwudziestego drugiego lipca.

– Bo nie został do tego zaprojektowany. Miał wykrywać rakiety, a nie żywe stworzenia. Myśli pan, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że w Minneapolis stało się coś nienaturalnego? Natychmiast przeanalizowaliśmy zdjęcia satelitarne, ale poza faktem ekspresowego rozprzestrzeniania się, ten pożar przypominał każdy inny.  

Dla nas najistotniejsza była inna rzecz. To nie były chińskie, rosyjskie czy w ogóle jakiekolwiek rakiety. W gruncie rzeczy nic tam nie było, oprócz całych akrów wypalonej ziemi.

A skoro nie istniało realne zagrożenie konfliktem zbrojnym, nie widzieliśmy sensu stawiania połowy Europy na nogi. I owszem, w raporcie do Brukseli określiliśmy sytuację jako godną zainteresowania, ale mieliśmy wtedy inne, ważniejsze rzeczy na głowie.

Poza tym, wie pan czego dotyczyła prawie połowa elektronicznej korespondencji krótko po Minneapolis? Smoków! Konia z rzędem temu, kto wtedy brał te rzeczy na poważnie.

Dzień w którym pojawiły się ponownie, niczym nie różnił się od innych. Dochodziło południe, a ja siedziałem samotnie w sali obserwacyjnej, myśląc o tym, jak chętnie napiję się piwa, kiedy tylko skończę swoją wachtę.  Wtedy zauważyłem te anomalie na jednym z radarów.

Z początku oblałem się zimnym potem, myśląc że to rakiety, ale szybko się zreflektowałem. Było ich zwyczajnie za dużo. Pokrywały ponad połowę wyświetlacza i poruszały się bez żadnego sensu, jak w rozgrzebanym kijem mrowisku. Ani chybił, jakaś usterka.

Klnąc szpetnie chwyciłem za telefon z zamiarem wezwania jednego z techników, ale w tym samym momencie do pomieszczenia wpadł zziajany Troy Davidson.

Widzi pan, jedną z zalet naszego systemu jest fakt, że działa niemal automatycznie. Oprócz piętnastu siedzących pod ziemią analityków, mamy dziesięcioosobową załogę techników i operatorów, obsługującą instalacje naziemne. I tyle zwykle wystarcza. Pracujemy oddaleni od siebie, każdy odpowiedzialny za swój sektor, porozumiewając się głównie telefonicznie – a i to jedynie w nagłych wypadkach.

To, że Davidson, pracujący jakieś pół kilometra ode mnie w sali przechwytywania materiałów wideo zdecydował się puścić sprintem aż tutaj, nie wróżyło nic dobrego.

– Widziałeś to?! – wycharczał.

Pokręciłem głową i rozłożyłem bezradnie ręce. Troy podbiegł do jednego z komputerów i szaleńczo wystukiwał coś na klawiaturze, do momentu gdy na monitorze wyświetlił się przekaz.

Na obrazie z kamery był jakiś ogarnięty pożarem budynek. Na placu przed nim panował kompletny chaos. Całe masy ludzi biegały bezładnie, zderzając się ze sobą jak kule bilardowe, a na ledwo widocznym skrawku nieba, latały…

– Co to kurwa jest? – nagle zrobiło mi się strasznie gorąco.

– Pałac Westminsterski. – Troy dalej uderzał w klawiaturę, na monitorze pojawiały się kolejne obrazy.

Statua Wolności. Warszawa. Pekin. Bangkok. Madryt.

– Więc dlaczego my…

Mój wzrok padł na ekrany radarów. Wszystkie pokrywały anomalie.

Jezu. Kurwa. Chryste.

Mieliśmy przed oczami koniec świata.

 

***

 

Izrael, Hajfa.

Dzięki bliskiej współpracy Izraela z państwami sąsiednimi, Hajfa jest dziś uznawana za jedno z najbezpieczniejszych miejsc świata, stanowiąc mekkę dla pozbawionych domów uchodźców.

Pomimo dwudziestu lat od zakończenia wojny, mieszkający tu Hayim Amsler wciąż nieodpłatnie pomaga w odnajdywaniu zaginionych w czasie "Wielkiego Ognia" osób.

 

– To się zaczęło w okolicach południa. Byłem wtedy na targu z Rubim, moim najmłodszym synem. Mały uparł się, żeby tego dnia zrobić na kolację sałatkę owocową, no to co miałem zrobić? Łaziliśmy po straganach już od przeszło dwóch godzin, przepychając się przez niekończące się tłumy ludzi. W godzinach szczytu zawsze tak to wyglądało.

Hajfa to największy port Izraela i jedno z bardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc w naszym kraju, toteż w godzinach szczytu zawsze wypływały masy obcokrajowców, ku uciesze sprzedawców próbujących znaleźć na targowiskach jakieś pamiątki po okazyjnych cenach. Oczywiście biedaki nie mogły mieć pojęcia, że rżnięto ich dosłownie na każdym kroku.

Kierowaliśmy się w stronę domu. Dłonie miałem obolałe od pękatych siatek, pełnych pomarańczy, ananasów, daktyli i reszty owoców w ilościach, którymi mógłbym wykarmić cały pułk armii. Rubi jak zwykle biegał gdzieś z przodu, lawirując radośnie pomiędzy ludźmi, a ja przystanąłem na chwilę przy kiosku, żeby dać odpocząć rękom i kupić świeże wydanie Yediot Haify.

Wtedy zawyły syreny.

Widzi pan, w Hajfie ten dźwięk może oznaczać tylko jedno. Byliśmy świadkami zbyt wielu wojen, żeby nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji. Jedyna różnica polegała na tym, że tym razem nie mieliśmy pojęcia kto atakuje, ani dlaczego. Wszystkim nam wydawało się, że od jakiegoś czasu panował dość kruchy, ale jednak pokój.

– Nikt was nie powiadomił o tym co się dzieje?

– A kto by się nami przejmował? Liga Arabska najchętniej wymazałaby nas z mapy, dla reszty państw byliśmy jak mały wrzód na tyłku. Zero zasobów naturalnych, wieczne konflikty. Widocznie uznali, że poświęcili nam już wystarczająco wiele zasobów.

– Jak zorientowaliście się, że to nie atak rakietowy?

– Na początku nie wiedzieliśmy. Wszystko działo się na przyspieszonych obrotach, jak zawsze. W jednej chwili cała ta masa ludzi przewalająca się przez Kibuts Galuyot, ruszyła przed siebie w poszukiwaniu schronienia. Ktoś wpadł na mnie, zatoczyłem się i straciłem Rubiego z oczu.

Krzyknąłem raz, potem drugi i zacząłem przepychać się pod prąd, z beznadziejnym poczuciem, że w tym chaosie mógłbym równie dobrze usiłować znaleźć upuszczoną na ziemię wykałaczkę.

Kiedy już prawie porzuciłem nadzieję, w końcu dostrzegłem Rubiego w tłumie. Zawołałem go, ale nie zareagował. Patrzył w górę z rozdziawionymi ustami. Nie tylko on zresztą. Coraz więcej ludzi zatrzymywało się i pokazywało na coś rękoma.

Uniosłem wzrok i w tym samym momencie, czas się dla mnie zatrzymał.

Nadlatywały od wschodu. Naliczyłem ich przynajmniej kilkadziesiąt. Czarne. Wielkie jak zaopatrzeniowe Samsonowy, które czasem widywaliśmy nad Hajfą. Nie z tego świata. Nierealne.

I zionęły ogniem.

W ciągu kilku sekund, świat przede mną zamienił się w piekło. Te stworzenia krążyły w górze, plując strumieniami płomieni na wszystko wokół. Budynki, samochody, ludzie. Nie zwracałem na to uwagi, torując sobie drogę do mojego syna. Byłem już kilka kroków od niego i mały mnie zauważył. Na jego drobnej, zapłakanej buźce, dostrzegłem delikatny uśmiech.

Zrobiłem ledwie krok w jego stronę, kiedy coś eksplodowało, odrzucając mnie w tył i zasypując wszystko dziesiątkami oderwanych fragmentów budynków i chmurą pyłu.

Usiłowałem się podnieść, wciąż oszołomiony wybuchem, kiedy ktoś chwycił mnie mocno pod ramiona. Wyrywałem się i darłem jak opętany, a ten ktoś uparcie ciągnął mnie w tył, szepcząc do ucha "Uspokój się, wszystko będzie dobrze. Uspokój się.". "Niby jak ma być dobrze", myślałem wtedy. "Właśnie straciłem syna. Nic już nigdy nie będzie dobrze".

– Co stało się później?

– Ocknąłem się pośród setek innych oblepionych brudem i sadzą ludzi, na Kikar Paris. Rozejrzałem się dookoła i aż zamarło mi serce. Cała południowa część Hajfy stała w ogniu. Oczy łzawiły od dymu, szczypało mnie w gardle.

Dookoła placu jeździły wypełnione żołnierzami ciężarówki, było też kilka M-60 i M-48, z lufami wycelowanymi w niebo. Wszystkie miały wymalowane flagi z cydrowym drzewem pośrodku. Zacisnąłem pięści w bezsilnej złości. Więc to te gnoje nas zaatakowały, pomyślałem. To te libańskie śmierdziele zamordowały mojego Rubiego.

– Nie była to jednak do końca prawda.

– Nawet nie wie pan w jakim byłem szoku, kiedy żołnierze zaczęli wypakowywać z ciężarówek paczki z żywnością i rozdawać każdemu z osobna. Dosłownie nie potrafiłem przetworzyć tego obrazu na jakąkolwiek logiczną myśl. "Libańczycy nam pomagają? Nonsens". Przecież to z nimi toczyliśmy dwa z trzech ostatnich konfliktów, a Hezbollach regularnie organizował napady terrorystyczne na nasze granice.

Z tamtego pierwszego dnia, w naprędce zorganizowanym obozie dla uchodźców z własnego kraju, pamiętam ledwie urywki. W którymś momencie, powodowany czymś, co teraz określiłbym "ojcowskim instynktem", podszedłem do jednego z wojskowych.

– Syn – wychrypiałem. – Rubi Amsler.

Żołnierz, mający na oko może z dwadzieścia pięć lat, przekrzywił głowę, zastanawiając się nad czymś. Potem chwycił ze krótkofalówkę, powiedział coś i poklepał mnie w ramię.

Dotarliśmy do drugiej części obozu. Były tam dzieciaki, w większości maksymalnie dziesięcioletnie. Żołnierz kiwnął na mnie żebym zaczekał i wdał się w rozmowę z jednym ze swoich kolegów, ale ja już nie zwracałem na niego uwagi.

Patrzyłem na mojego syna. Siedział tam w podartej koszulce i brudnych od pyłu spodenkach. Cały i zdrowy, rozmawiając i śmiejąc sie z innymi dziećmi, jakby nic się nie stało.

– To musiało być wspaniałe uczucie.

– I było. Ale dla mnie równie istotna była inna rzecz. Kiedy tak tuliłem Rubiego, zauważyłem tych dwóch żołnierzy. Patrzyli w naszą stronę i płakali.

Widzi pan, trudne chwile miały dopiero nadejść, ale w tym jednym momencie wiedziałem, że jest dokładnie tak, jak powinno być zawsze. Że nawet jeśli znaleźliśmy się dopiero w przedsionku piekła, to tym razem przeprawimy się przezeń ramię w ramię.

 

***

 

Bruksela, Belgia.

Gabinet utrzymany jest w kojącej wzrok, kawowej tonacji. Na mahoniowym biurku przede mną postawiono notebooka. Połączenie jest szyfrowane. Wiceprezydent Francji z czasów wojny Denis Targuin, nie chce ujawniać swojego miejsca pobytu – zgodził się jednak na wideo rozmowę.

 

– Szacowaliśmy, że pierwsza fala ataków zniszczyła około osiemdziesięciu procent potencjału bojowego ludzkości, nie licząc głowic atomowych.

– To olbrzymia liczba.

– Ponieważ to był w pełni skoordynowany atak. Brutalny, precyzyjny i zaplanowany co do cala. W ciągu kilku godzin straciliśmy wszystkie ważniejsze instalacje wojskowe na zachodzie Europy, w obu Amerykach, Azji i Australii.

Zanim na dobre zdążyliśmy zorientować się, co się w ogóle dzieje, w ogniu stał Londyn, Berlin, Moskwa i cała reszta światowych stolic. Całkowita katastrofa, początek końca ludzkiej cywilizacji, czy po prostu "Wielki Ogień", jak to zwykło się później określać.

– Wielu ludzi zarzuca wam dziś, że w odpowiedzi na to, najzwyczajniej zdecydowaliście się schować głowy w piasek.

– Nie mieliśmy wyboru, do cholery! Wszystko działo się zbyt szybko. Nie wiedzieliśmy czym są te stwory, ani dlaczego atakują. W ciągu kilku chwil niebo zaroiło się od nich dosłownie wszędzie. Byliśmy mówiąc wprost, w czarnej dupie. Wcielenie w życie protokołu Omega było jedynym wyjściem.

– Protokołu Omega?

– To był plan awaryjny, na wypadek potencjalnego wybuchu wojny nuklearnej. Zakładał natychmiastowe przemieszczenie głów państw i najważniejszych dowódców sił zbrojnych w jedno miejsce, skąd mogliby koordynować dalsze działania.

Gdzie?

– Chyba nie oczekujesz pan, że powiem? Przyjmijmy, że był to tajny schron atomowy, ze wszystkim co potrzebne, żeby pięćdziesięcioosobowa grupa ludzi mogła przetrwać przez kilka lat po wybuchu wojny. Mieliśmy gorące linie ze wszystkimi krajami, dowódcami obiektów wojskowych, marynarką wojenną i dostęp do przekazów satelitarnych w czasie rzeczywistym.

Z jednego, umieszczonego osiemdziesiąt metrów pod ziemią miejsca, mogliśmy efektywnie zaplanować kontratak w każdym regionie świata.

–  Jakie więc postanowiliście przedsięwziąć działania?

– Po pierwsze, musieliśmy zorientować się w sytuacji. Mijały trzy tygodnie od pierwszego ataku, a wciąż nie wiedzieliśmy nic o tych stworzeniach.

Jedno było pewne – bezpośrednia odpowiedź nie wchodziła w grę. Pomijając zniszczone instalacje wojskowe, nie nawet mieliśmy pojęcia z kim tak naprawdę walczymy. Potencjalni podejrzani – Korea Północna, Rosja, Chiny – wszyscy zmagali się z identyczną sytuacją jak reszta świata. Dodatkowy problem stanowił fakt, że do miejsca przeznaczenia nie dotarli przedstawiciele kilku ważniejszych krajów, w tym USA, Kanady czy Wielkiej Brytanii. Znaczyło to mniej więcej tyle, że nikt nie miał formalnego zwierzchnictwa nad pozostałościami armii tych państw.

Jakiś czas później, po analizie zdjęć satelitarnych, nasi specjaliści w Guangzhou doszli do wniosku, że grupy tych zwierząt pojawiły się równocześnie w stu czterdziestu sześciu miejscach na całym świecie. Nie było jasne skąd się tam w ogóle wzięły – w tym momencie istotniejszy był dla nas fakt, że wszystkie z tych grup zdawały się stanowić całkowicie od siebie niezależne, autonomiczne stada. I migrowały.

– Migrowały?

– Przenosiły się z miejsca na miejsce, atakując wszystko po drodze. Ze zdjęć wynikało, że taki imperatyw działania dominował już od pierwszych dni. Zawsze jednak obowiązywał w tym pewien porządek. Grupy zostawały w jednym miejscu przez kilkanaście godzin, potem ruszały w drogę do kolejnego. Nie zdarzała się sytuacja, żeby któreś z nich było pozostawione bez opieki przez dłuższy czas. Tak jakby rozstawił pan sobie na mapie punkty odniesienia i regularnie przesuwał po nich swoje zasoby. Założyliśmy więc, że mogą to być ich miejsca lęgowe. W taki sposób powołaliśmy do życia "Operację Arrowhead".

– Jakie były jej założenia?

– Z naszych danych wynikało, że mamy około pięciogodzinne okno czasowe, w czasie którego lęgowiska pozostają bez opieki. Podstawowy plan zakładał mobilizację sił wojskowych w ich okolicach i niemal równoczesny atak. Samoloty, czołgi, piechota, artyleria. Wszystko co pozostało. Logistycznie – ogromna rzecz, szczególnie biorąc pod uwagę nasze nikłe siły. Ale to była jedyna szansa, żeby ugryźć te kurestwa tak, żeby je zabolało. Stawialiśmy wszystko na jedną kartę.

– Nie braliście pod uwagę użycia głowic atomowych, broni biologicznej czy chemicznej?

– Człowieku, czy ty w ogóle słuchasz o czym mówię? Już w pierwszym dniu straciliśmy więcej niż trzy czwarte najważniejszych wojskowych instalacji. Te które ostały się po dwóch tygodniach, miały braki w personelu uniemożliwiające kontrolowany atak. Ludzie po prostu spierdalali stamtąd jak się patrzy i nie można było się im dziwić.

Zresztą, nawet gdyby wyglądało to inaczej, niech mi pan powie, w które miejsce by uderzył? Takie działania, to nie jakieś testy na Oceanie Spokojnym. Tam wciąż żyli ludzie. Może rozbici, może poukrywani po piwnicach czy Bóg wie gdzie jeszcze, ale wbrew temu co staracie się nam teraz wcisnąć w usta, nie zamierzaliśmy spisywać ich na straty. No i co ze skażeniem? Po jednej atomicy, mamy teren nieużytków na następne kilkanaście lat. Broń biologiczna może i byłaby lepszym rozwiązaniem, gdyby poza smokami nie zwalczała też pozostałej fauny i flory.

My wciąż chcieliśmy żyć na tej planecie. I nie zamierzaliśmy doszczętnie jej zniszczyć tylko dlatego, że jakieś tałatajstwa postanowiły się do nas dobrać. "Operacja Arrowhead" była jedynym rozwiązaniem.

– I okazała się całkowitą katastrofą.

– Zamierza pan mi to wypominać? Podjęliśmy ryzyko i przegraliśmy. To się zdarza. Skąd niby mogliśmy wiedzieć, że te cholerstwa wydrążyły sobie tunele w lęgowiskach i część z nich czai się pod ziemią? Żadne ze zdjęć nie sugerowało czegoś takiego.

Poza tym, wszyscy ci polegli żołnierze świadomie zdecydowali się na takie ryzyko.

– A więc nie zamierza pan brać odpowiedzialności za śmierć tych dwustu tysięcy ludzi?

– Chyba sobie chłopie żartujesz. Jakiej odpowiedzialności? Teraz wszyscy są mądrzy, ale kiedy było trzeba podjąć jakąkolwiek decyzję, palcami wytykali nas. Może i nie byliśmy wystarczająco przygotowani, ale przynajmniej nie siedzieliśmy bezczynnie.

I do cholery, to my uruchomiliśmy Guangzhou, więc jeśli ktokolwiek ma jakieś pretensje, niech spróbuje pofatygować się tutaj osobiście. W przeciwnym wypadku może iść się pieprzyć.

 

***

 

Książ, Polska.

W trakcie "Wielkiego Ognia" zamki stały się celami wędrówek, dla wielu uchodźców na całym świecie. Lite mury tych średniowiecznych budowli gwarantowały bezpieczną kryjówkę przed stadami smoków. Nie inaczej było z Książem, gdzie w trakcie wojny schronienie znalazł obecny kustosz zamkowego muzeum, Tomasz Jabłoński.

 

– Na początku panował straszliwy chaos. Było nas tutaj łącznie jakieś pięćdziesiąt przypadkowych osób, w większości pracowników i kilka rodzin turystów – i nikt nie wiedział co się tak naprawdę dzieje. Wszyscy zadawaliśmy sobie te same pytania. Czy to atak terrorystyczny? Biblijna Apokalipsa? A może jakaś supertajna broń chińczyków? Pewne było tylko to, że w jednej chwili zostaliśmy pozbawieni wszystkiego, co wcześniej nazywaliśmy życiem. Nasze domy, praca, rodzina i przyjaciele. Wszystko to prysnęło jak bańka mydlana, a my utknęliśmy tutaj, w przyprawiających o ciarki podziemiach zamku.

– Jak sobie radziliście?

– Szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że żeby przetrwać, musimy współpracować. Pierwszą rzeczą było zdobycie zapasów. O ile Książ idealnie funkcjonował jako kryjówka, z żywnością i wodą pitną było cholernie cienko. Mając na względzie pięćdziesiąt gęb do wykarmienia, nieuniknionym było wyprawienie się do któregoś z pobliskich miast.

Mieliśmy na stanie kilka samochodów, większość z wystarczającą ilością paliwa, żeby rozejrzeć się po okolicy. Rzecz jasna zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, bo co jakiś czas po niebie przemykały grupy tych stworów radośnie paląc wszystko dookoła, ale nie było wielkiego wyboru.

Szczęśliwie udało nam się trafić na market Biedronki w jednej z pobliskich wiosek, ledwie piętnaście kilometrów od zamku. Sam sklep był dogasającymi zgliszczami, za to przylegająca do niego część magazynowa zachowała się prawie w całości. Z pierwszej wyprawy wróciliśmy obładowani po brzegi. Prze krótką chwilę mieliśmy nawet nadzieję, że wszystko się ułoży. Tak było do czasu "Arrowhead".

– Wiedzieliście o operacji?

– Złapaliśmy angielską transmisję radiową w trzecim tygodniu. To była jedyna nadająca stacja, jeśli w ogóle te urywane komunikaty można było tak określić. Gość przedstawiał się jako Ray i nawijał tylko o tym. Wielka mobilizacja sił zbrojnych. Wojskowi zamierzali uderzyć we wszystkie miejsca naraz.

– Jak zareagowaliście na wieść o tym, że zakończyła się klęską?

– Nie dowiedzieliśmy się tego od razu. Po godzinie "zero" jak określał ją Ray, było jednak… zbyt cicho. Rozumie pan o czym mówię? Żadnych wiwatów. Żadnych okrzyków radości. Po prostu cisza. Wiedzieliśmy, że coś musiało pójść nie tak.

Naprawdę paskudnie zrobiło się jednak w dopiero ciągu następnych kilku miesięcy. I nie mam tu na myśli rozpadu cywilizacji z całymi ekonomiczno-społecznymi tego konsekwencjami, bo o tym wie każdy, kto przeżył tamten okres. Bardziej chodziło o to, że w pewnym momencie coś po prostu w nas pękło. Widzi pan, do tej chwili wszyscy żyliśmy w świętym przekonaniu, że uda nam się je pokonać. Tacy już byliśmy, wychowani na naiwnych schematach z amerykańskich filmów, wierzący, że pojawią się jacyś bohaterowie, biorący sprawy w swoje ręce. Tak się nie mogło stać, bo świat tak nie działa. Chyba dopiero wtedy zaczęliśmy to sobie uświadamiać.

Wszystko jednak miało się wkrótce zmienić, choć oczywiście nie mogliśmy wtedy o tym wiedzieć.

– Proszę o tym opowiedzieć.

– W tamtym okresie widmo porażki zaglądało nam w oczy bardziej niż kiedykolwiek. Była połowa października i temperatura spadała szybko, bywało że nad ranem mieliśmy już przymrozki. Szczekaliśmy zębami, wiecznie przemarznięci, z przerażeniem obserwując uszczuplające się zapasy.

Wszystkie pobliskie miejsca w których mogło znajdować się cokolwiek do jedzenia czy picia, zostały dawno ogołocone albo przez nas, albo przez inne grupy. Brakowało nam też benzyny. Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda wędrówka w poszukiwaniu marnych ochłapów, mogła okazać się ostatnią.

Siedemnastego października wyprawiliśmy się czteroosobową grupką najdalej jak dotąd, bo całe siedemdziesiąt kilometrów od zamku, na obrzeża Wrocławia.

Przedmieścia wyglądały jak po nalocie bombowym. Powykręcane szkielety budynków, mnóstwo dymu i kurzu. No i ten smród. Wyciskający łzy z oczu fetor niemytych ciał i gówien. Oczywiście wszystkie sklepy które nie spłonęły razem z resztą zabudowań, świeciły całkowitymi pustkami. Łaziliśmy beznadziejnie po gruzach budynków, napotykając co jakiś czas grupki innych ludzi, ale poza tym – nic.

Zaczęło już się ściemniać, kiedy ktoś krzyknął: "Nadlatują!". Byliśmy przygotowani na taką sytuację, kilka razy wcześniej natykaliśmy się już na przemieszczające się górze stado. Ukryliśmy się w klatce schodowej czegoś, co kiedyś musiało być przynajmniej czteropiętrowym budynkiem i czekaliśmy.

Grupa standardowo składało się z kilkudziesięciu osobników lecących w formacji klinowej, przypominających olbrzymie, łuskowate mutacje ptaków wprost z Lovecraftowskich koszmarów. Odetchnęliśmy z ulgą kiedy przeleciały, nie zwracając najmniejszej uwagi na gruzowisko.

I kiedy wydawało się, że już po wszystkim, coś gruchnęło o ziemię tak blisko, że aż podskoczyłem. Kiedy uspokoiłem się na tyle, żeby wyjrzeć na zewnątrz, po prostu zdębiałem.

Leżał pośrodku jezdni. To nie mógł być w pełni rozwinięty okaz. Miał rozmiary niewielkiej lodówki. Prychał i dyszał ciężko, podkurczając błoniaste skrzydła i wlepiając we mnie spojrzenie tych swoich żółtych, gadzich oczu. Nie wiem czy był chory, czy słaby, ale zwyczajnie spadł na ziemię a stado go porzuciło.

– Co postanowiliście z nim zrobić?

– Pierwsza myśl była oczywista: Dobić skurwysyna. A jednak coś sprawiło, że się zawahaliśmy. Przecież to mógł być jedyny żywy okaz schwytany przez człowieka.

Do dziś nie wiem, co o tym myśleć. Przypadek? A może znak od Boga? Zwał jak zwał. Tak czy inaczej, w nasze ręce trafiło coś, co mogło odmienić bieg wydarzeń.

 

***

 

Dworzec Jarosławski, Moskwa, Rosja.

Patrzę na wiszącą na ścianie, wykonaną polaroidem fotografię. Na tle żołtozielonej lokomotywy, stoi grupka ludzi. Przed nimi, leży uśpiony smok – jedyny żywy okaz, który kiedykolwiek dostał sie w ręce człowieka. Siedemdziesięcioletni dziś Witalij Łuczkin, z rozrzewnieniem wspomina tamte chwile.

 

– Od zawsze wiedziałem, że wy Polacy jesteście nacją świrów. Skoro juz ileś tam setek lat temu potrafiliście wbić się do naszej stolicy i osadzić na niej tego samozwańczego władcę, można się było po was spodziewać czegokolwiek. Pytanie brzmiało nie "czy", tylko bardziej "jak" i "kiedy". Mimo wszystko jednak, znów udało wam się mnie zaskoczyć.

– Zamieniam się w słuch.

– Co muszę powiedzieć na początek, to, że mieliście całą masę szczęścia. Razem z wami i my i jeszcze pewnie ze trzy czwarte reszty świata, ale mniejsza o to. Pomijam tu też sam fakt znalezienia smoka – no bo w końcu gdzie on mógł wylądować, jeśli nie u was. Natomiast znalezienie jedynego maszynisty Kolei Transsyberyjskiej, parającego się po godzinach babraniem przy radiostacji – to już zakrawa na jakieś tandetne Deus Ex Machina.

– Jak natrafił pan na transmisję?

– Każdy z nas miał na tutaj swoje prywatne biuro. Nazywaliśmy je "bezpiecznymi przystaniami", miejscami do których nawet nasze rodziny nie miały wstępu. Trzymaliśmy w nich swoje graty, najbardziej prywatne sekrety. Jeden z kolegów miał kolekcję świerszczyków, o której mówiło się, że mogłaby zawstydzić Rocco Siffrediego. Inny chomikował trawkę, którą planował zapalić po wykonaniu ostatniej trasy. A ja? No cóż, ja miałem nie byle jaką radiostację. Składałem ją przez kilka lat, zarażony pasją przez mojego ojczyma i tak doszedłem do istnego złomowiska. Kumple żartowali, że moje biuro wygląda jak wnętrze stacji MIR.

Już po ataku smoków zacząłem bawić się w nadawanie komunikatów. To nie było nic wielkiego, zwykle kilka minut paplaniny, które za czasów wojny ktoś określiłby mianem propagandy.

Widzi pan, po tym jak smoki spaliły większą część Moskwy, poczuliśmy jakby ktoś dźgnął nas sztyletem w serca. Już wtedy miałem większą część życia za sobą, ale te biedaki, tułające się w smrodzie i sadzy po gruzach czegoś, co było naszą piękną stolicą, mogły jeszcze powalczyć o swoją przyszłość. 

Któregoś jesiennego wieczora przygotowywałem się do audycji jak zwykle, kiedy ktoś wciął mi się w pasmo częstotliwości. W zasadzie zajął wszystkie możliwe pasma, drąc się jak opętany.

Zdałem sobie sprawę, że już wcześniej słyszałem ten głos. Ani chybił, to był ten sam angol, który z takim zapałem reklamował swego czasu tę pomyłkę, jaką była niejaka "Arrowhead". Po tym jak zakończyła się klęską, przepadł jak kamień w wodę. Kiedy usłyszałem, że znów nadaje, aż uśmiechnąłem się w duchu.

Podkręciłem gałki, żeby słyszeć wyraźniej, bo gość wrzeszczał jak berserk w bojowym szale i niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. A on powtarzał tylko w kółko: "Mamy smoka! Mamy żywego smoka!". I jak się okazało, koniecznie chciał się dostać z nim do Chin.

 – Postanowił się pan z nim porozumieć?

– Aż zżerała mnie ciekawość o co w tym wszystkim może chodzić. Zresztą, co miałem do stracenia? Ray, bo tak miał na imię, opowiedział mi o tym jak znaleźliście smoka. O projekcie "Hydra", odbywającym się gdzieś w podziemiach Guangzhou. I o tym, że potrzebuje straceńców, którzy przetransportują cenny ładunek na miejsce. Transport samolotem nie wchodził w grę, te stwory strącały wszystko co oprócz nich znajdowało się w powietrzu.

Eliminowaliśmy po możliwości jedna za drugą i w końcu doszliśmy do jedynego rozwiązania.

Z początku, postukałem się w głowę. Zadanie było kompletnie niemożliwe.

Kolej Transsyberyjska z reguły pokonuje swoją trasę w ciągu tygodnia. Szansa trafienia na krążące gdzieś w okolicach stado smoków, wynosiła na moje oko ze sto dwadzieścia procent. Dodatkowo, znaków zapytania było całe mnóstwo. Czy infrastruktura kolejowa nadal istnieje? Czy ktokolwiek będzie tam na nas czekał? Czy smoki nie wyniuchają swojego potomstwa?

Prawdę mówiąc, wątpiłem czy zdołamy się przebić choćby przez samą Moskwę.

– A jednak zgodził się pan na to.

– Sądzi pan, że mogłem przepuścić taką okazję? Niech mi świętej pamięci małżonka wybaczy – ale aż mi się w oczach zaświeciło na myśl o tych wszystkich medalach, dziwkach i ciężarówkach pełnych wódki, jakie dostanę w nagrodę. Wyobraża pan to sobie? Maszynista Witalij Łuczkin, zbawca narodu!

Polacy to świry, ale wie pan co? My jesteśmy szurnięci jeszcze bardziej.

 

***

 

Guangzhou, Chiny.

Z Sheisuke Nakamurą spotykam się na schodach uniwersytetu Sun Yat-sen. Ten drobny, uśmiechnięty człowieczek, gromadzący w salach wykładowych setki słuchaczy, jest jednym ze światowych autorytetów w zakresie "Dragonezy", która – jak sam określa, jest próbą zrozumienia przyczyn i skutków wydarzeń sprzed dwudziestu lat.

 

– Pamiętam jak przetransportowali mnie tutaj helikopterem, dwa tygodnie po wybuchu tej smoczej epidemii na całym świecie. Z Tokio wyruszyliśmy w nocy. Była ciemna i gęsta jak atrament. Obok naszej maszyny krążyły bojowe myśliwce, na wypadek gdybyśmy natknęli sie na te stwory. Mimo tego, przez całą drogę trząsłem się ze strachu i zimna. Mijała dopiero połowa lata.

Zanim dotarliśmy nad uniwersytet, strasznie się rozpadało. Wysiadałem na placu przed głównym budynkiem Sun Yat-sen w strugach deszczu. Odebrał mnie jakiś wąsaty, przypominający posturą niedźwiedzia Amerykanin. Chwycił pod pachę, zaprowadził do jednej z wind. Bez słowa zjechaliśmy na sam dół, mijając po drodze całe piętro zarezerwowane dla tego superkomputera, Tianhe-2.

Wnętrza laboratoriów na najniższym poziomie wymalowano na jednolity biały kolor. Wąsacz zaprowadził mnie do jednej z niewielkich salek konferencyjnych. Na miejscu siedziało już kilkanaście innych osób, równie przestraszonych i zdezorientowanych, wywleczonych z domów w środku nocy jak ja. W rogach pomieszczenia ustawili się żołnierze w pełnym rynsztunku i patrzyli na nas ponuro. "Zabiją nas wszystkich", pomyślałem w pierwszej chwili.

Do niewielkiej mównicy podszedł jakiś siwiejący gość. Sądząc po odprasowanym na kant mundurze i ilości złota na piersi, ani chybił jakiś generał . Wygłosił krótką, płomienną przemowę z której wynikało, że głowy państw całego świata widzą w nas ostatnią nadzieję ludzkości.

– Jesteście najwybitniejszymi żyjącymi specjalistami w swoich dziedzinach. Chcemy żebyście dobrali im się do tych gadzich dup – mówił, parskając śliną – i wsadzili w nie buciory z takim impetem, żeby zapamiętały nas na zawsze!

Tak zaczęła się nasza praca.

– Czy udało wam się dokonać jakichś odkryć?

– Z pewnością wszyscy na to liczyli, ale mieliśmy zwyczajnie za mało danych. Opieraliśmy się na strzępkach informacji, starając się z gówna ulepić sztabkę złota, jeśli rozumie pan porównanie. O morfologii tych zwierząt wiedzieliśmy tyle, że wyglądały ze wszech miar podobnie do stereotypowej wizji smoka, jaka utrwaliła w popkulturze. Miały łuskowatą skórę, wytrzymałą jak pancerz niemieckiego Tygrysa, ale przy tym elastyczną. Ziały ogniem. W jaki sposób? To również pozostawało zagadką. Skąd się wzięły? Zdjęcia satelitarne mówiły tylko tyle, że pojawiły się w stu czterdziestu sześciu miejscach, według jakiegoś klucza rozsianych po świecie.

Sprawy nie ułatwiał też fakt, że nikt dotąd nie zetknął się z trupami tych stworów. Ray McElron, nasz kontakt z góry twierdził co prawda, że Libańczykom udało się ubić kilka sztuk podczas obrony Hajfy, ale trafione zwierzęta po prostu rozpadały się na proch, zanim w ogóle zdążyły upaść na ziemię. Do dziś nie wiemy, jakie reakcje biochemiczne zachodziły w ich organizmach – dość powiedzieć, że w momencie śmierci, te stwory w ciągu kilku sekund zamieniały się w coś w rodzaju skamielin. Pod każdym względem były perfekcyjnie zaprojektowanymi przez naturę maszynami do zabijania.

Po jakimś tygodniu, zaczęły się pierwsze naciski z góry. Widać mężowie narodu chcieli załatwić sprawę szybko i bezboleśnie. Wtedy też okazało się, że nasze życie kompletnie się nie liczy. Wobec braku danych, trójkę z nas przydzielono do "zespołu operacyjnego". Zadanie? Dostać się jak najbliżej jednego z miejsc w których smoki się pojawiły i pobrać próbki. W taki sposób straciliśmy czternastu ludzi. Z piątej wyprawy wrócił jeden, niosąc ze sobą pół kilograma pyłu w plastikowym worku.

Analiza wykazała spore zagęszczenie składników mineralnych, ale poza tym, nie pomogła kompletnie w niczym. Nie mogliśmy ryzykować jednak kolejnych bezsensownych śmierci, dlatego oparliśmy się na danych z satelit. Jak się okazało, zachowanie smoków miało wiele wspólnego z ptakami. Nie odlatywały oczywiście do ciepłych krajów, ale sposób krążenia z miejsca na miejsce, charakterystyczne formacje przyjmowane przez stado w locie – to wszystko nasunęło nam pomysł, że te sto czterdzieści sześć punktów, to w istocie ich gniazda.

Podzieliliśmy się tymi przypuszczeniami z dowództwem. Byli zachwyceni do tego stopnia, że z miejsca zorganizowali kontratak. To się nie mogło skończyć dobrze. Wciąż wiedzieliśmy zbyt mało na temat zwyczajów tych zwierząt, żeby ot tak wtargnąć sobie na ich terytorium. Oczywiście tego już nikt nie zamierzał słuchać.

– Co stało się później?

– Kiedy wszyscy uświadomili sobie, jak wielką porażką była ta naprędce zorganizowana operacja, zaległa absolutna cisza. Naciski z góry się skończyły, jakby dowodzący zapadli się pod ziemię. U nas było podobnie, z tą różnicą, że od początku nie wierzyliśmy w powodzenie "Arrowhead". Nawet wojskowi spuścili głowy i przestali wchodzić nam w drogę.

Przełom nastąpił dopiero kilka miesięcy później, kiedy skontaktował się z nami niejaki Ray McElron.

Zwierzę dotarło do nas już zdychające. Zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy cholernie mało czasu, zanim rozleci się na kawałki przed naszymi oczyma. Utrzymując przy życiu najważniejsze organy, pobraliśmy niezbędne próbki, przeprowadziliśmy szereg skanów i zabraliśmy się do analizy.

Pod względem budowy i anatomicznej, nie było wielkich niespodzianek. Organy wewnętrzne w normie, poza znacznie powiększoną wątrobą i czymś całkowicie nowym, przypominającym wole u ptaków. To tam zbierała się mieszanina gazów, które w wyniku dalszej obróbki chemicznej, ulegały przekształceniu w łatwopalną mieszankę.

Prawdziwą sensację okazał się dopiero tomograficzny skan mózgu. Poleciliśmy Tianhe-2 porównać go z istniejącymi wzorcami i wie pan co odkryliśmy? Struktura siatki neuronów była niemal tożsama z mózgami ptaków, z tą różnicą, że ponad dwukrotnie bardziej rozwinięta. To mogło tłumaczyć wszystkie zachowania tych zwierząt, jak choćby krążenie z miejsca na miejsce, a w perspektywie czasu, może i nawet sam fakt pojawienia się ich w ekosystemie.

Przeprowadziliśmy eksperyment, polegający na nafaszerowaniu fragmentu mózgu zwierzęcia falami elektromagnetycznymi o różnym natężeniu. Musi pan sobie wyobrazić, jakie było nasze zdziwienie, kiedy po podniesieniu poziomu o ledwie dwie dziesiąte od standardowych ziemskich dwudziestu czterech amperów na metr, neurony roziskrzyły się jak sztuczne ognie. Już po kolejnej dawce, przestały normalnie funkcjonować, przesyłając kompletnie nieskoordynowane sygnały. Mózg smoka po prostu się zagotował.

 To oznaczało, że pomimo swojej doskonałości, te potwory miały jedną ewolucyjną wadę. Były cholernie wrażliwe na wszelkie zmiany w natężeniu pola magnetycznego. Wszystko wskazywało na to, że udało nam się odkryć, jak można je pokonać.

Pytanie jakie musieliśmy sobie w tym momencie postawić, brzmiało: Czy istnieje skonstruowana przez człowieka broń, która może to zrobić?

 

***

 

Ośrodek EISCAT, Ramfjordmoen, Norwegia.

Słońce chyli się już ku zachodowi, kiedy wojskowym helikopterem zataczamy łuk nad rzędami anten wysokiej częstotliwości. Razem z Therese Breddegard, pełniącą w czasie wojny obowiązki szefowej placówki, założyliśmy na głowy hełmofony, dzięki którym możemy prowadzić rozmowę.

 

– To była trochę taka Strefa 51. Oficjalnie nasz ośrodek zamknięto w dwa tysiące dwunastym ze względu na wycofanie się ze współfinansowania Niemców i Francuzów, ale tak naprawdę nigdy nie zaprzestano badań. Dopóki nie zniszczyły go smoki, prowadziliśmy ścisłą współpracę z amerykańskim HAARP-em, wymieniając się informacjami na temat eksperymentów.

– Na czym polegały?

– W głównej mierze zajmowaliśmy się symulowaniem oddziaływania różnych źródeł promieniowania na jonosferę. Wszystkie te teorie spiskowe o rzekomym wywoływaniu przez nas geomagnetycznych burz, czy manipulowania ludzkim mózgiem na odległość, były całkowicie wyssane z palca. Nie mówię, że teoretycznie nie było takiej możliwości. Po prostu nikt nie był na tyle głupi żeby się w to bawić.

Tak naprawdę, zaprzestaliśmy aktywnych badań po tym, jak amerykanom udało się wywołać sztuczną zorzę polarną nad Alaską. To wymagało skondensowania olbrzymiej ilości energii, porównywalnej do wybuchu słonecznego. Zdaliśmy sobie sprawę, że przeprowadzenie takiej operacji nad zamieszkanym obszarem może się skończyć całkowitą katastrofą.

Dlatego kiedy skontaktowali się z nami ci ludzie ze swoim planem, początkowo pomyślałam, że postradali zmysły.

– Czego chcieli?

– W skrócie, chodziło o wywołanie takich zmian w ziemskim polu magnetycznym, które podniosłyby na określonych obszarach jego indukcję do przynajmniej pięćdziesięciu mikrotesli. W żadnym wypadku nie była to wartość która mogłaby zaszkodzić człowiekowi i większości ziemskich organizmów, ale smokom już tak. Ich mózgi były uzależnione od wahnięć w natężeniu pola do tego stopnia, że zwyczajnie by się usmażyły. To właśnie starali się nam uświadomić. Dysponowaliśmy narzędziem, które mogłoby je pokonać.

W całym tym zamieszaniu istniał jeden haczyk. Wywołanie choćby chwilowych anomalii w stałym polu elektromagnetycznym na takim obszarze, wiązało się z zagotowaniem cząsteczek w jonosferze do tego stopnia, że mimowolnie generowało to impuls elektromagnetyczny o częstotliwości wystarczającej do  zniszczenia wszelkiej elektroniki. Z takim zjawiskiem w historii świata zetknęliśmy się tylko raz – w dziewiętnastym wieku. Wtedy nie mogło spowodować to większych strat, ale teraz? Samochody, radia, telefony komórkowe, komputery – wszystko to moglibyśmy wyrzucić do śmieci.

Rozumie pan przed jaką decyzją staliśmy? Mogliśmy pokonać te stworzenia, jednocześnie odrzucając cały splendor naszej cywilizacji. Bo właśnie tego od nas chcieli.

Mieliśmy zafundować reset dla całego świata.

– I zdecydowaliście się to zrobić.

– Teraz kiedy mija dwadzieścia lat po tych wydarzeniach, łatwiej o spojrzenie na te wydarzenia z odpowiedniej perspektywy.

Dopiero kiedy stopniowo zaczęto przywracać komunikację dalekiego zasięgu, dowiedzieliśmy się o podziemnych jaskiniach z setkami skamieniałych jaj, jakie po wojnie odnaleźli naukowcy w lęgowiskach smoków. To znaczyło, że te stworzenia były tu przed nami, być może nawet miliony lat wcześniej. Czekały w uśpieniu, aż w końcu coś przywróciło je do życia. Być może nigdy nie dowiemy się w jaki sposób do tego doszło.

Wielu do dziś snuje teorie. Słyszałam już, że smoki przyleciały tu razem z kometą, sześćdziesiąt pięć milionów lat temu i wyewoluowały w odmiennym klimacie, na dalekich krewniaków dinozaurów. Ktoś inny twierdził, że to biologiczna broń, pozostawiona przez obcą cywilizację w podziemiach naszej planety. Jeszcze inni, że to coś na wzór biblijnego potopu, z tym że zamiast w morskich falach, mieliśmy utonąć w przedwiecznym ogniu. To wszystko stek bzdur.

– A pani? Nie ma pani swojego zdania na ten temat?

– Nie mam i szczerze mówiąc nie chcę mieć. Pewne jest to, że w pewnym momencie jako społeczeństwo, osiągnęliśmy szczytowy poziom rozwoju i od tego momentu, droga prowadziła prosto w dół. Żyliśmy blisko siebie jak nigdy dotąd, a przy tym bardziej samotni, niż kiedykolwiek. Straciliśmy umiejętność słuchania, gorączkowo wyczekując, kiedy będziemy mogli wcisnąć swoje trzy grosze. Świat utonął w chórze bezsensownego jazgotu i wszystkim nam się wydawało, że tak powinno być. Aż do momentu, kiedy przyszedł ten dzień. Może po prostu musieliśmy dojrzeć do tego, by upaść.

– Więc uważa pani, że to mogło nas czegoś nauczyć?

– To się okaże. Ale niech pan spojrzy na ten zachód słońca za szybą i weźmie głęboki wdech tego mroźnego, czystego powietrza. Jesteśmy tu, wszyscy razem. Żyjemy. Po raz pierwszy od wielu lat możemy wyczekiwać na następny poranek bez strachu.

Czy nie to jest w tym wszystkim najważniejsze?

Koniec

Komentarze

To wymagało skondensowania olbrzymiej ilości energii, porównywalnej do wybuchu słonecznego. – nie znam się, ale to wydaje mi się przesadą

dowiedzieliśmy się o podziemnych jaskiniach z setkami skamieniałych jaj, jakie po wojnie odnaleźli naukowcy w lęgowiskach smoków. – to też nie wydaje mi się prawdopodobne

Masz do tego trochę literówek jak: po kilu latach albo cydrowe drzewo. 

Trochę to przypomina “Dzień niepodległości”, szczególnie ten początek, ale powiem Ci, że bardzo mi się podobało, chyba przede wszystkim ze względu na odmienny sposób narracji. Ta dziennikarska relacja, a właściwie wywiad dodał opowiadaniu autentyczności. Fajny pomysł, wykonanie również – lecę dopisać do polecanek.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo dobre opowiadanie.  Doskonale dozujesz napięcie, co sprawia, że ciężko oderwać się od lektury. Spodobało mi się również forma wywiadu. 

Przyczepiłbym się do jednej rzeczy:

Książ, Polska.

W trakcie "Wielkiego Ognia" zamki stały się celami wędrówek, dla wielu uchodźców na całym świecie. Lite mury tych średniowiecznych budowli gwarantowały bezpieczną kryjówkę przed stadami smoków. Nie inaczej było z Książem, gdzie w trakcie wojny schronienie znalazł obecny kustosz zamkowego muzeum, Tomasz Jabłoński.

 

Popatrz sobie na zdjęcia Książa i powiedz, czy chciałbyś kryć się przed zionącą ogniem bestią w budynku z taką ilością olbrzymich okien. Gdybyś wspomniał o pohitlerowskich podziemiach tego zamku lub innych elementach kompleksu Riese (np. Osówka, Walim), to byłoby znacznie lepiej.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Bemik,, serdeczne dzięki za komentarz :) Niesamowicie cieszy mnie , że Ci się podobało :). Nad tym rozbłyskiem będę się w przyszłości musiał zastanowić – bo generalnie zastosowałem tutaj spore uproszczenie – bardziej chodzi o energię jaka dociera do ziemi po wybuchu na słońcu (chociaż mały research speca w tej dziedzinie ze mnie na pewno nie zrobił) – no ale musiałem się streszczać ze znakami. 

Błędy sobie wynotowałem – powtórzenia, przecinki, literówki. Trochę tego jeszcze zostało. Dalej będę poprawiał dopiero po zakończeniu konkursu, teraz pewnie bym nagiął regulamin, no i zagrał nie fair wobec innych tekstów… No chyba, że można poprawiać, a ja nie wiem.

 

Wicked G – również niezmierne dzięki! Kurczę, fajnie widzieć, jak coś nad czym trzeba było się trochę pomęczyć, podoba się innym. Tym niemniej, wszelkie uwagi – choćby i brutalne – zawsze przyjmę na klatę ;)

Co do wspomnianych podziemi, wspominam o nich w tekście: 

Nasze domy, praca, rodzina i przyjaciele. Wszystko to prysnęło jak bańka mydlana, a my utknęliśmy tutaj, w przyprawiających o ciarki podziemiach zamku.

Także wziąłem pod uwagę tę możliwość ;)

We wstępniaku do tej części historii, chciałem jednak zwrócić szczególnie uwagę na migrację ludności nie tyle do podziemi, co do zamków w ogóle – z całym ich dobrodziejstwem inwentarza. Stąd taki, możliwe, że troszkę mylny opis :)

And one day, the dream shall lead the way

Wybacz, mój błąd, gdzieś mi to umknęło :D W takim razie wszystko gra ;)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Bardzo dobry tekst. Gdyby nie był tekstem konkursowym, pewnie nominowałbym go do piórka. 

Fakt, fabułę właściwie można podsumować jako “postapo ze smokami”, trochę jak ten film – “Władcy ognia” . Fakt, pokonanie smoków ociera się niebezpiecznie o Deus ex Machina (”hej, okazuje się, że smoki mają słabość, którą możemy wykorzystać nie robiąc krzywdy żadnemu stworzeniu na ziemi!”). Ale poza tym to opowiadanie jest mistrzostwem świata. 

Bardzo przyzwoity styl, przystępna a jednocześnie niespotykana i ciekawa forma, gładki sposób prowadzenia fabuły i fajnie skonstruowane postacie. No i nawiązania do faktycznie istniejących miejsc/broni/pojazdów, które wskazują, że naprawdę przygotowałeś się do napisania tekstu.

To wszystko tu jest i czyni lekturę niewątpliwie przyjemną. Ode mnie brawa.

Ojej, ogromne dzięki vyzarcie! Dobrze wyczułeś – "Władcy Ognia" byli pomysłem wyjściowym. Jeśli spodobał Ci się taki reportażowy sposób prowadzenia narracji, absolutnie zajrzyj do "Wojny Zombie" Maxa Brooksa, którą również się inspirowałem, szczególnie jeśli o styl chodzi właśnie. Nie wiedzieć czemu, książka przeszła u nas trochę bez echa – a jest istną kopalnią pomysłów.

And one day, the dream shall lead the way

Powtórzę po innych, bardzo dobry tekst. Narracja w formie wywiadu dodała tekstów autentyczności – to chyba słowa Bemik, ale trudno się z nimi nie zgodzić. Nawet drobne błędy w postaci literówek, nie przeszkodziły w dobrym i pozytywnym odbiorze opowiadania, bo gdy dotarłam do końca, już o nich zapomniałam. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Bardzo ciekawa historia, wciągająca. Udało Ci się wycisnąć coś interesującego z walki rycerzy i smoków. Forma też mi się spodobała.

Smoki zaatakowały jednocześnie. Około południa. Ziemia jest okrągła. Wyspy Owcze i Izrael leżą w strefach czasowych sąsiadujących z naszą, ale w dwóch różnych. Coś się nie zgadza.

Jak definiujesz “wybuch słoneczny”?

Zabrakło ostatniego (albo i przedostatniego) szlifu – nieprawidłowo skonstruowane zdania, literówki, czasem brakuje przecinków… Ale ogólnie nie jest źle.

Babska logika rządzi!

Wielkie dzięki Morgiano za wizytę i miłe słowa!

 

EDIT. Dzięki również, Finklo! Rzeczywiście, kilka poprawek by się przydało jeszcze. Zwyczajnie nie zdążyłem się wyrobić z naniesieniem niezbędnych korekt przed oddaniem tekstu do osądu :/

No ale mniej więcej wiem w których miejscach zgrzyta, więc poprawki po konkursie nastąpią.

 

Co do wybuchu słonecznego:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Rozb%C5%82ysk_s%C5%82oneczny

Rozbłysk, wybuch – generalnie z tego co widziałem raczej stosuje się te określenia zamiennie. W każdym razie o chodziło mi o to, że żeby wywołać zmiany w stałym polu magnetycznym ziemi, trzeba sztucznie stworzyć zjawisko, które wyemituje porównywalne ilości energii.

And one day, the dream shall lead the way

“Zero zasobów naturalnych, wieczne konflikty. Widocznie uznali, że poświęcili nam już wystarczająco wiele zasobów.“

 

Jestem mniej więcej w połowie. Z braku czasu reszta później…

 

EDIT:

Ok, skończyłam. Ciekawe opowiadanie, oryginalna post-apokaliptyczna smokowa wizja, że też wcześniej nikt nie wpadł na ten pomysł ; ) Opowiadanie ma niezłe tempo, mimo długość czyta się je płynnie. No i widać, że musiałeś się przyłożyć do opracowania szczegółów. Fajnie wyszło.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ok, będę niecierpliwie czekał :)

And one day, the dream shall lead the way

A, zedytowałam poprzedni post zanim zobaczyłam Twój komentarz ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Aj tam… :) Dzięki za odwiedziny i opinię! Miło, że tekst nie zmęczył ;)

And one day, the dream shall lead the way

Bardzo mi się podobało, aż żal, że tak mało punktów do biblioteki. Bardzo dobry tekst, ciekawie napisany, forma niezwykła, wciąga do końca, mimo że przecież wiesz co się stanie. W końcu to wywiad o wydarzeniu, które mogło zniszczyć ludzkość, ale nie zniszczyło.

A za to:

Z takim zjawiskiem w historii świata zetknęliśmy się tylko raz – w dziewiętnastym wieku. Wtedy nie mogło spowodować to większych strat, ale teraz? Samochody, radia, telefony komórkowe, komputery – wszystko to moglibyśmy wyrzucić do śmieci.

To powinieneś dostać medal z kartofla :) Rzadko spotykam się z tekstem, który w aspektach technologicznych tak bardzo trzyma się kupy. Brawo!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

 Czuję się mile połechtany :) Dzięki wielkie za wizytę i komentarz, Tenszo! :)

And one day, the dream shall lead the way

Świetne opowiadanie. Wciągające i dzięki formie narracji nabierające posmaczku autentyczności.

Doczepię się dwóch rzeczy:

– co do broni biologicznej – zniszczenie innej fauny, a już zwłaszcza flory, wydaje się raczej mało prawdopodobne. Większość wirusów czy bakterii nie działa z tą samą skutecznością na różne gatunki stworzeń, a o takim który atakuje i zwierzęta i rośliny jeszcze nie słyszałam. I dobrze, bo nie chciałabym zapaść na nosówkę albo smugowatość ziemniaka;) Tu niemozność wykorzystania broni biologicznej proponowałabym oprzeć o coś innego – nie znając dokładnej biologii smoków trudno byłoby w ogóle opracować taką broń.

– problem z zapasami w Książu – obok płynie kilka rzeczek, prawie przy samym zamku bodajże Pełcznica, da się z niego dojść spacerkiem do Wałbrzycha z jednej strony, do Świebodzic z drugiej i nie ma wiosek po drodze. Więc pomijając wypalenie dosłownie do gołej ziemi całej okolicy, w tym stadniny i pobliskich lasów, kłopoty z zaopatrzeniem dziwią. Choć… po postapokaliptycznym Wałbrzychu też bałabym się chodzić;)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Wielkie dzięki za wizytę i opinię, Alex! :)

Punkty do przemyślenia dla mnie zdecydowanie – już po konkursie przyda się parę refleksji, co by tekst jeszcze urealnić (jeśli nawet temu już się na wiele to nie zda, to na pewno do następnych się przyda).

Jeszcze raz dzięki!

And one day, the dream shall lead the way

Tak się złożyło, że dopiero dzisiaj otworzyłem to opowiadanie.

Komplementów dostałeś wystarczająca ilość, więc zamiast powtarzać po wcześniej czytających, klikam na Bibliotekę.

Ojej, naprawdę, olbrzymie dzięki, Adamie! :)

And one day, the dream shall lead the way

Prze krót­ką chwi­lę mie­li­śmy nawet na­dzie­ję, że wszyst­ko się ułoży.

Przez.

 

Mam mieszane odczucia.

Niby zaintrygowało, niby czyta się szybko, lekko, a jednak odnoszę wrażenie niewykorzystanego potencjału. Tekst jest dobry, ale mógł być naprawdę świetny.

Największy zarzut mam do fabuły. O ile, na początku, bardzo dobra tak jej finałowe zdarzenia trochę rozczarowują.

 

Ale ogólne wrażenia po lekturze, zdecydowanie pozytywne.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

A dziękuję pięknie za lekturę i komentarz :) Miło, że chociaż trochę się podobało ;)

And one day, the dream shall lead the way

Phi, zdecydowanie pozytywne wrażenia, a biblioteki to nie przyklepie, co? Niedobry Nazgul :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tenszo, moja ty specjalistko od PR i Marketingu, dzięki za moc sprawczą i cholernie miłe poparcie :) No i tej wspaniałomyślnej osobie która zdecydowała się przyznać mi punkcik, również serdecznie dziękuję :)

And one day, the dream shall lead the way

Ha, bo tobie nie wypada, a ja mogę rzyć truć i jeszcze mi to zostanie uznane za cnotę!

Bardzo się cieszę, że tekst trafił tam, gdzie już dawno trafić powinien :>

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Co to dużo gadać – tekst jest po prostu świetny; przemyślany, czuć porządnie zrobiony “risercz” i –  mimo błędów interpunkcyjnych oraz kilku innych (raz chyba nawet “Amerykanina” pisanego małą literą widziałem) potknięć – wygląda na tle przeważającej części reszty tekstów jak bardzo jasna gwiazda na niewyobrażalnie ciemnym niebie.

Żałuję, że nie mogę przyklepać biblioteki, żałuję, że nie mogę nominować, żałuję, że mam to opowiadanie już za sobą i już nigdy nie będę mógł go przeczytać i zachwycić się nim po raz pierwszy.

Kłaniam się, bijąc brawo. 

Sorry, taki mamy klimat.

Kurdę, dzięki ogromne za miłe słowa! Takie coś dodaje skrzydeł :)

And one day, the dream shall lead the way

Nie będę powtarzać poprzednich komentarzy. Bardzo dobry tekst, czytałam go z przyjemnością. Jego jednym minusem jest przewidywalność.

 

wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną

To ja dołączę do chóru tych, którym się podobało.

Masz literówki, Chińczycy i Amerykanie małą literą się po razie pokazali. Ale pewnie o tym wiesz i nie poprawiałeś ze względu na nierozstrzygnięcie konkursu.

 

Ale dołączę też do tych czytających, którym pewne drobiazgi się nie zgadzały. Trochę dziwne mi się wydało, że chorego czy tam słabego osobnika znaleziono po tak długim czasie, skoro stado go porzuciło. Nie piszesz, że to było wyjątkowe zachowanie smoków, więc skoro stada porzucały chore czy ranne jednostki – to wydawałoby się, że można by na taką napatoczyć się wcześniej, bo nie byłyby one znowu taką rzadkością.

 

No i że też nikt wcześniej nie natknął się na żadne skamieniałe jajo.

 

Ale to tam takie marudzenie, tekst przeczytałam z przyjemnością i zaciekawieniem.

Świetny pomysł!

Szczególnie podoba mi się, że opowieść została przedstawiona jako następujące po sobie rozmowy z mieszkańcami różnych zakątków świata, a każda z nich, będąca fragmentem czyichś przeżyć, łączyła się z pozostałymi, uzupełniając je i wzbogacając o nowe elementy. Nie wiem, czy nie posunę się za daleko, ale opowiadanie przywodzi mi na myśl fabularyzowany dokument i bardzo mi ta forma odpowiada, szczególnie że efekt końcowy okazał się bardzo dobry.

 

Ja­kieś czas póź­niej, kiedy wró­ci­łem do domu… – Literówka.

 

nie znaj­dzie­cie wtrą­ca­nych tu i ów­dzie prze­my­śleń, jakie uzbie­ra­ły się… – nie znaj­dzie­cie wtrą­ca­nych tu i ów­dzie prze­my­śleń, które uzbie­ra­ły się…

 

Może za­brzmi to ba­nal­nie, ale cięż­ko wy­li­czyć tutaj… – Może za­brzmi to ba­nal­nie, ale trudno wy­li­czyć tutaj…

 

Lu­dzie prze­ci­ska­li sie po­mię­dzy nimi… – Literówka.

 

w oko­li­cach Maple Grove , po za­chod­niej czę­ści mia­sta. – Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Było jesz­cze przed za­cho­dem słoń­ca, ale dym był tak gęsty… – Powtórzenie.

 

Kiedy jed­ne­mu koń­czył sie zapas wody… – Literówka.

 

Dy­szał cięż­ko, ko­sm­ki blond wło­sów le­pi­ły mu się do zro­szo­nej kro­pel­ka­mi potu twa­rzy. – Pewnie miało być: …ko­smy­ki blond wło­sów le­pi­ły mu się… – bo kosmki, to zupełnie coś innego.

 

Jakby te dia­bel­stwa cze­ka­ły, aż unio­sę lor­net­kę do rąk. – Pewnie miało być: Jakby te dia­bel­stwa cze­ka­ły, aż unio­sę lor­net­kę do oczu. Lub: Jakby te dia­bel­stwa cze­ka­ły, aż wezmę lor­net­kę do rąk.

 

Ja i jesz­cze kilka in­nych osób chwy­ci­li­śmy za ga­śni­ce… – Ja i jesz­cze kilka in­nych osób chwy­ci­li­śmy ga­śni­ce

 

Ani chy­bił, jakaś uster­ka.Ani chy­bi, jakaś uster­ka.

 

Klnąc szpet­nie chwy­ci­łem za te­le­fon… – Klnąc szpet­nie, chwy­ci­łem te­le­fon

 

Ła­zi­li­śmy po stra­ga­nach już od prze­szło dwóch go­dzin… – Wolałabym: Ła­zi­li­śmy między straganami już od prze­szło dwóch go­dzin… Lub: Łaziliśmy po targowisku już od przeszło dwóch godzin

 

toteż w go­dzi­nach szczy­tu za­wsze wy­pły­wa­ły masy ob­co­kra­jow­ców, ku ucie­sze sprze­daw­ców pró­bu­ją­cych zna­leźć na tar­go­wi­skach ja­kieś pa­miąt­ki po oka­zyj­nych ce­nach. – Zrozumiałam, że ucieszeni sprzedawcy próbowali znaleźć tanie pamiątki. ;-)

Pewnie miało być: …toteż w go­dzi­nach szczy­tu, ku ucie­sze sprze­daw­ców, za­wsze wy­pły­wa­ły masy ob­co­kra­jow­ców, pró­bu­ją­cych zna­leźć na tar­go­wi­skach ja­kieś pa­miąt­ki po oka­zyj­nych ce­nach.

 

Zero za­so­bów na­tu­ral­nych, wiecz­ne kon­flik­ty. Wi­docz­nie uzna­li, że po­świę­ci­li nam już wy­star­cza­ją­co wiele za­so­bów. – Powtórzenie.

 

plu­jąc stru­mie­nia­mi pło­mie­ni na wszyst­ko wokół. Bu­dyn­ki, sa­mo­cho­dy, lu­dzie.Bu­dyn­ki, sa­mo­cho­dy, lu­dzi.

 

Wszyst­kie miały wy­ma­lo­wa­ne flagi z cy­dro­wym drze­wem po­środ­ku. – Pewnie miało być: …z cedrowym drzewem pośrodku.

Bo cydrowe drzewo, to chyba jabłonka? ;-)

 

Potem chwy­cił ze krót­ko­fa­lów­kę… – Potem chwy­cił krót­ko­fa­lów­kę

 

roz­ma­wia­jąc i śmie­jąc sie z in­ny­mi dzieć­mi… – Literówka.

 

nie nawet mie­li­śmy po­ję­cia z kim tak na­praw­dę wal­czy­my. – …nawet nie mie­li­śmy po­ję­cia z kim tak na­praw­dę wal­czy­my.

 

że mamy około pię­cio­go­dzin­ne okno cza­so­we, w cza­sie któ­re­go lę­go­wi­ska po­zo­sta­ją bez opie­ki. – Może: …że mamy około pię­cio­go­dzin­ne okno cza­so­we, w któ­rym lę­go­wi­ska po­zo­sta­ją bez opie­ki.

 

A może jakaś su­per­taj­na broń chiń­czy­ków?A może jakaś su­per­taj­na broń Chiń­czy­ków?

 

Szyb­ko zda­li­śmy sobie spra­wę z tego, że żeby prze­trwać… – Wolałabym: Szyb­ko zda­li­śmy sobie spra­wę z tego, że aby prze­trwać

 

Prze krót­ką chwi­lę mie­li­śmy nawet na­dzie­ję… – Literówka.

 

Na­praw­dę pa­skud­nie zro­bi­ło się jed­nak w do­pie­ro ciągu na­stęp­nych kilku mie­się­cy.Na­praw­dę pa­skud­nie zro­bi­ło się jed­nak do­pie­ro w ciągu na­stęp­nych kilku mie­się­cy.

 

Szcze­ka­li­śmy zę­ba­mi, wiecz­nie prze­mar­z­nię­ci… – Literówka. Moja ulubiona! ;-)

 

Grupa stan­dar­do­wo skła­da­ło się z kil­ku­dzie­się­ciu osob­ni­ków… – Literówka.

 

wle­pia­jąc we mnie spoj­rze­nie tych swo­ich żół­tych, ga­dzich oczu. – Czy mógł wlepiać spojrzenie tamtych cudzych oczu?

 

Na tle żoł­to­zie­lo­nej lo­ko­mo­ty­wy… – Literówka.

 

który kie­dy­kol­wiek do­stał sie w ręce czło­wie­ka. – Literówka.

 

Skoro juz ileś tam setek lat temu… – Literówka.

 

Każdy z nas miał na tutaj swoje pry­wat­ne biuro.Każdy z nas miał tutaj swoje pry­wat­ne biuro.

 

zwy­kle kilka minut pa­pla­ni­ny, które za cza­sów wojny ktoś okre­ślił­by mia­nem pro­pa­gan­dy. – …zwy­kle kilka minut pa­pla­ni­ny, którą za cza­sów wojny ktoś okre­ślił­by mia­nem pro­pa­gan­dy.

Propagandą określiłby paplaninę, nie minuty.

 

Widzi pan, po tym jak smoki spa­li­ły więk­szą część Mo­skwy, po­czu­li­śmy jakby ktoś dźgnął nas szty­le­tem w serca. Już wtedy mia­łem więk­szą część życia za sobą… – Powtórzenie.

 

Ani chy­bił, to był ten sam angol… – Ani chy­bi, to był ten sam angol

 

Eli­mi­no­wa­li­śmy po moż­li­wo­ści jedna za drugą i w końcu do­szli­śmy do je­dy­ne­go roz­wią­za­nia. – Wolałabym: Kolejno, jedna po drugiej, eli­mi­no­wa­li­śmy moż­li­wo­ści i w końcu do­szli­śmy do ostatecznego roz­wią­za­nia.

 

ale aż mi się w oczach za­świe­ci­ło na myśl o tych wszyst­kich me­da­lach, dziw­kach i cię­ża­rów­kach peł­nych wódki, jakie do­sta­nę w na­gro­dę. – …ale aż mi się oczy za­świe­ci­ły na myśl o tych wszyst­kich me­da­lach, dziw­kach i cię­ża­rów­kach peł­nych wódki, które do­sta­nę w na­gro­dę.

 

na wy­pa­dek gdy­by­śmy na­tknę­li sie na te stwo­ry. – Literówka.

 

W ro­gach po­miesz­cze­nia usta­wi­li się żoł­nie­rze… – Raczej: W kątach po­miesz­cze­nia usta­wi­li się żoł­nie­rze

 

Są­dząc po od­pra­so­wa­nym na kant mun­du­rze… – Na kant prasuje się spodnie, nie mundur.

Proponuję: Są­dząc po doskonale/ idealnie od­pra­so­wa­nym mun­du­rze

 

dla­te­go opar­li­śmy się na da­nych z sa­te­lit. – …dla­te­go opar­li­śmy się na da­nych z sa­te­litów.

Satelita jest rodzaju męskiego.

 

że te sto czter­dzie­ści sześć punk­tów… – …że tych sto czter­dzie­ści sześć punk­tów

 

Pod wzglę­dem bu­do­wy i ana­to­micz­nej, nie było wiel­kich nie­spo­dzia­nek. – Zbędny spójnik.

 

za­ło­ży­li­śmy na głowy heł­mo­fo­ny… – Czy istniała możliwość założenia hełmofonów na inne części ciała? ;-)

 

jak ame­ry­ka­nom udało się… – …jak Ame­ry­ka­nom udało się

 

Teraz kiedy mija dwa­dzie­ścia lat po tych wy­da­rze­niach, ła­twiej o spoj­rze­nie na te wy­da­rze­nia z od­po­wied­niej per­spek­ty­wy. – Powtórzenie.

 

z set­ka­mi ska­mie­nia­łych jaj, jakie po woj­nie od­na­leź­li na­ukow­cy… – …z set­ka­mi ska­mie­nia­łych jaj, które po woj­nie od­na­leź­li na­ukow­cy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kocie, dzięki :) Ocho, co do skamieniałych jaj – one były cały czas, ale w miejscach "lęgowych". Naukowcy nie byli w stanie się tam dostać w trakcie wojny. Co do zasugerowania, że porzucenie chorego osobnika było czymś wyjątkowym – miałem taki fragmencik, ale poleciał w trakcie cięcia tekstu. Reg, wielkie dzięki za łapankę. Byki poprawię zaraz po zakończeniu konkursu. Dzięki wam wszystkim i każdemu z osobna za miłe słowa. Sprawiliście, że tydzień na delegacji stał się znacznie przyjemniejszy :)

And one day, the dream shall lead the way

Tak, wiem, że w czasie wojny się nie dało. Chodzi mi o to, że jeszcze wcześniej. Podczas, bo ja wiem, budowy kopalń, badań archeologicznych, paleontologicznych czy czego tam jeszcze. Nikt wcześniej nie zorientował się, że uśpione smoki od milionów lat sobie gdzieś tam przebywają. Ale może czegoś nie zrozumiałam.

 

Aha, i podczas czytania miałam jeszcze jeden moment, w którym nieco przewróciłam oczami. To “wy, Polacy, wariaci, nacja świrów”, czy jakoś tak. Fajny tekst, uniwersalny, z różnych punktów widzenia, a potem nagle ten polakocentryzm, zazwyczaj uparcie wyrażający się tym, jacy to my jesteśmy szaleni. To według mnie taki nasz polski odpowiednik amerykańskiego powiewania flagą, wpychany zdecydowanie za często.

Ale teraz to chyba rzeczywiście się czepiam, więc zmykam. ;)

Co kto lubi, ale powiem Ci, że dokładnie ten "polakocentryzm" miałem na myśli ;) anyway, dzięki za zwrócenie uwagi na niedoróbki – do dopracowania w kolejnych tekstach.

And one day, the dream shall lead the way

Forma wywiadu kapitalnie się tutaj sprawdziła; z pozoru mogłoby się wydawać, że relacjonowanie wydarzeń nie będzie równie ciekawe jak opis bieżącej akcji, ale czytając “Wycinki…” ani przez moment nie wiało nudą. Fajnie ukazana historia z różnych perspektyw, które wzajemnie się uzupełniają i tworzą interesującą całość. Wypowiedzi te odznaczają się autentycznością, co również wpływa na pozytywny odbiór tekstu. Ponadto należą Ci się słowa uznania, bo gołym okiem widać, że włożyłeś w to opowiadanie sporo pracy – kwestie natury technicznej, polityczne uwarunkowania itp. 

Reasumując: ciekawa wizja podana w ciekawej formie.  

Wielkie dzięki za miłe słowa :)

And one day, the dream shall lead the way

Przyda się jeszcze trochę korekty, ale poza tym: genialne. Naprawdę gratulacje. Faktycznie widać “Władców Ognia” i “Wojnę Zombie” (której nie czytałem, ale o której słyszałem), ale co z tego? Ważne, że opowiadanie świetne.

Generalnie możesz jeszcze raz przeczytać komentarz vyzarta i pomyśleć sobie, że to ode mnie, bo to samo mam do powiedzenia ;)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

“Władcy Ognia”, no właśnie… Film miał najbardziej kapitalny pomysł w historii, niestety równie efektownie skaszaniony.

A “Wojnę…” po prostu trzeba przeczytać, nawet jeśli uważa się, że żywe trupy to najbardziej wyeksploatowany temat świata. :)

Miło, że nie zwaliłem założeń jakie sobie narzuciłem – chociaż jak pamiętam, planowałem jeszcze coś o łodzi podwodnej (klasa Astute, zdaje się), no i podróż Koleją Transsyberyjską też miała być bardziej rozbudowana niż fakt, “że jechali” ;) 

Dzięki za koment :)

And one day, the dream shall lead the way

Dobry tekst. Forma wywiadu atrakcyjna, a sam pomysł na smoki ciekawy. Tajemnice z nimi związane bardzo napędzały opowiadanie. 

 

łuskowate mutacje ptaków wprost z Lovecraftowskich koszmarów

Jak piszemy przymiotniki?

…ano dużą i małą, nie ma tak łatwo :P Prof. Bańko pisze:

Jeśli chodzi o przymiotniki od nazwisk, to wielką literą pisze się te, które mają znaczenie dzierżawcze (odpowiadają na pytanie: czyj?), a małą literą te, które mają znaczenie jakościowe (odpowiadają na pytanie: jaki?). Dlatego np. tragedia Szekspirowska to jedna z tragedii Szekspira, a tragedia szekspirowska to utwór dramatyczny innego autora, podobny do tragedii Szekspira. 

Więc lepiej niby małą, bo koszmary jak z Lovecrafta, ale koszmary Lovecrafta też na pewno do najprzyjemniejszych nie należą ;)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Hmm… dobrze wiedzieć :)

Dzięki zygfrydzie za opinię i dzięki Diriadzie za szczelną – poniekąd – defensywę. Mnie chodziło o to, co chodziło Lovecraftowi po głowie. :) Więc mimo wszystko tutaj duża litera mogłaby się nadać. :)

And one day, the dream shall lead the way

Bardzo, bardzo zacna lektura! Podobała mi się i oryginalna forma i przerażająco realistyczna treść. A najbardziej podziwiam to, że mimo formy wywiadu, stworzyłeś postaci, które potrafiłam sobie wyobrazić, uwierzyć im, polubić bądź nie polubić. Ujął mnie tez wydźwięk zakończenia, choć będący morałem, to bardzo ładnym. Naprawdę świetny tekst, gratki :)

Dziękuję!  :)

And one day, the dream shall lead the way

Opowiadanie czytałem czas temu jakiś, zupełnie nieodległy patrząc przez pryzmat tego, jak długo opowiadanie wisi na stronie, acz dosyć przy tym już odległy, by poczuć wyrzut sumienia, że komentarza ciągle niet.

Usatysfakcjonuje Cię stwierdzenie, że odwaliłeś kawał cholernie dobrej roboty i zasadniczo nie mam zastrzeżeń?

Jeśli były jakieś usterki techniczne, to już o niech nie pamiętam zupełnie, a fabularnie… No tak, końcówka zbyt cacana i – na mój gust – naiwna, by uznać ją za wiśń na torcie, ale też nie na tyle suchawa, by uznać ją za włos w ostatnim kawałku pizzy. Raczej niedogotowany zimniok. W dodatku zbyt perfidny w swym moralizatorstwie, by smocza polewka zdołała zniwelować lekki, acz wyraźny posmak chrzanu.

Niemniej lektura dostarczała niekłamanej przyjemności, a rozbicie opowieści na poszczególne, z początku pozornie niepowiązane ze sobą fragmenty, podział na role, rozrzut bohaterów i akcji po całym globie, no i – rzecz jasna – forma wywiadu, były przebłyskiem… a miej sobie: geniuszu.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Hyh, dzięki Cieniu :) Nawiązując do Twoich ostatnich słów – oby nie jednorazowym :)

And one day, the dream shall lead the way

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nie lubię apokalips, ale ta czyta się. Pomysłowe. Z przesłaniem optymistycznym. 

Nowa Fantastyka