Dom z numerem cztery na ulicy Karmazynowej nie wyróżniał się z zewnątrz niczym od sąsiadujących z nim budynków. Ta sama czerwona cegła, duże okna, za którymi istniało dobre, rodzinne życie i ślady bytności mniejszych lokatorów na podwórkach, jak rowerki, czy nieruchome przy takiej, jak dziś pogodzie huśtawki.
Ludzie żyli tu spokojnie, kłaniając się sąsiadom, zabierając co rano gazety z boksów umieszczonych przy zielonych furtkach, pracując i ucząc swoje, przez pięć dni w tygodniu dźwigające kolorowe tornistry dzieci, jak żyć tak, by być szczęśliwym i by nikomu wokół nie robić krzywdy.
Wprawdzie listopad późny nie jest najbardziej radosną porą w roku, ale nawet zawodzący wśród wysokich dębów i nad poddaszami wiatr nie mógłby zepsuć wrażenia, że willowa dzielnica miasteczka Kuwenwillo to oaza spokoju i bezpieczeństwa.
Myli się jednak ten, kto uważa, że granicą jego świata jest koniec najbliższej ulicy, brama szkoły, czy znajdujący się kilka kilometrów od miasteczka brzeg Jeziora Świtu. Każda istota żyjąca, przekonana o tym, że świat jest tylko jeden i że otaczają go mniej lub bardziej namacalne mury, za którymi zaczyna się nicość, naraża się na wszystko, co najgorsze.
„Wędrowcze, zapamiętaj, zanim przestąpisz nasz próg. Kuwenwillo aleo maares. Tu zaczyna się przystań ci nieznana” – wyrzeźbione na masywnych drzwiach domu numer cztery zdania zazwyczaj kojarzone były przez zwykłych gości znających rodzinę Pradowajlen z ekscentryczną postacią seniora rodu, dziadka Edwarda, słynącego ze spontanicznych, poetyckich wystąpień podczas wszelakich obchodzonych świąt. Wyglądało na to, że starszy pan ułożył kiedyś zdanie – zagadkę, bardziej może dla dowcipu, niż by zaskoczyć. Gości niezwykłych, których z biegiem tej historii – mam nadzieję, że zechcecie poznać, napis ani nie zdumiewał, ani nie śmieszył, ani specjalnie nie ciekawił.
Uważny obserwator, ukryty na przykład za krzakami agrestu rosnącymi tuż przy drewnianym ganku, byłby zdziwiony tym, że goście ci, nazwani już przez autora tej opowieści niezwykłymi, czynią, patrząc przez chwilę na trzy zdania, dziwaczny gest, zanim przestąpią próg. Najpierw prawą dłonią zataczają koło w kierunku mosiężnej kołatki, umieszczonej na środku drzwi, a potem – nie odwracając się za siebie – machają lewą ręką tak, jakby chcieli odpędzić niewidzialną muchę, która bzyczy gdzieś nad karkiem.
Dopiero po tej krótkiej ceremonii przybysz mógł wejść do środka. Granica napinała się na kilka sekund prawie nieodczuwalnym ciężarem, po czym pękała. Za plecami gościa milkły samochody i okrzyki mieszkańców, prowadzących swe codzienne życie na własnych podwórkach i zaczynała się zupełnie inna przestrzeń. Pomyślcie jednak, kochani czytelnicy, że w tej inności trwało zupełnie normalne, usłane rytuałami codzienności życie, któremu puls nadawało pięcioro niedorosłych indywidualistów, mężczyzna o wielkich gabarytach i rudy, stary pies. W domu numer cztery na ulicy Karmazynowej, domu na pozór identycznym ze wszystkimi domami z czerwonej cegły w pobliżu, granice światów mieszały się bowiem ze sobą w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Pewnie nawet najstarsi członkowie nie pamiętaliby dziś, jak to się stało, że magia wkroczyła w życie Pradowajlenów. Dziadek Edward czasem wspominał wnukom dawne czasy, kiedy jego ojciec uczył go obrony przed Niemcami, którzy właśnie najechali na Kuwenwillo.
– Sadzał mnie na drewnianym taborecie w kuchni, tuż przy piecu i zaczynał mówić w języku, który bardziej przypominał mi głos jakiegoś zwierzęcia, niż naszą mowę. Powtarzałem wszystko, co nakazywał mi powtarzać. Wiedziałem, że jego też w ten sam sposób uczył obrony jego dziadek, kiedy ojciec był dzieckiem. A dziadka uczył jego ojciec… Rytuał zapoczątkował Willo Pradowajlen, który jako pierwszy przybył na ziemie Kuwenwillo, jeszcze wtedy jałowe i martwe po najeździe Czarnosercych. Na środku dzisiejszego Placu Życia zasadził drzewo. Nie miał jednak ziaren, by ziemia wypuściła roślinę, więc zawołał słońce o życie. Kiedy jasna kula zawisła na samym szczycie nieba, Willo spojrzał w nią i tak zapiekły go oczy, że zapłakał, a łzy upadły w rozgrzebaną przez niego dziurę w jałowej i suchej ziemi. Willo usłyszał wtedy głos przemawiający z nieba w języku mu nieznanym…
Od tamtej pory jego życie zmieniło się. Willo nie był już zwykłym gospodarzem, cieślą, który miał pomóc ludowi, który z nim przybył do Kuwenwillo w budowaniu domów i zagród. Willo, od małego zwany Wiedzącym, porzucił narzędzia. Podczas, gdy inni budowali, karmili zwierzęta, które dawały im odzienie i pokarm, on codziennie siadywał przy posadzonym drzewie i wsłuchiwał się w głos płynący z nieba. Szeptał słowa nieznane, ale ludzie nie bali się, że Willo oszalał. Był wybranym. To jemu zawdzięczali pierwsze drzewo i soczyście zielone trawy, na których mogli wypasać zwierzęta, które z nimi przybyły na jałowe ziemie. Drzewo rosło szybko, a Willo szybko opanowywał obce moce. Wkrótce okazało się, że potrafi leczyć, przywoływać umęczone dusze, które nie mogą po śmierci zaznać spokoju, sprawiać, że ziemia obradza i uspakajać tych, w których sercu jest ból. Mężczyzna bronił ludzi przed złem, które mogło czaić się wszędzie i dbał, by ogniska domowe nigdy nie gasły ze smutku i głodu.
Z czasem jego rudawa broda coraz bardziej przypominać zaczęła gołębi puch, a plecy coraz bardziej chyliły się ku trawom. Drzewo, które zasadził, rzucało już wówczas spory cień. Nawet wtedy Willo siadał przy nim, kryjąc sterane latami ciało w ciemności rzucanej przez gruby korzeń i pachnące żywicą gałęzie. Została mu na starość jedna myśl: chciał mieć syna. Któregoś dnia rozpętała się nad Kuwenwillo straszliwa burza. Wiatr porwałby wychudzone ciało starca, gdyby ten nie przytulił się całą swą masą do pokrytego szorstką korą pnia. Willo pomyślał, że oto nastał koniec, że żył dla innych, ale nigdy nie będzie mógł przekazać swej wiedzy drugiemu człowiekowi. Wtedy zapłakał po raz drugi w swym długim życiu. Łzy wsiąkły w korę niezauważalnie. Willo przeżył burzę. Kiedy wrócił do domu, przestraszona Helena, jego żona, prawie zemdlała. Wykrzyczała, że nie mogłaby go stracić, bo wciąż wierzy, że w ich domu rozlegnie się dziecięcy śmiech.
Tamtej nocy Willo i Helena zbliżyli się do siebie tak, jak przed laty, gdy byli młodzi. A po czterech latach, prawie osiemdziesięcioletni mężczyzna posadził swego syna – dziadka dziadka mojego dziadka, albo i jego jeszcze dziadka, na drewnianym taborecie w kuchni i nauczył go obrony przed wszystkim, co złe… – Takie opowieści słyszeli wiele razy najmłodsi z rodu. A wnuków było pięcioro.
Agata, zwana Dumną, czyli Akhare, siedemnastoletnia brunetka o wielkich zielonych oczach, odzywała się rzadko, była typem milczącej obserwatorki, doskonale kierującej domostwem i chroniącej najbliższych za pomocą zaklęć zwanych Katmatet – stosownych tylko dla kobiet. A te miała opanowane zadziwiająco dobrze, jak na dziewczynę, której serce nie zaznało jeszcze goryczy złamanego serca[1]. Piotr zwany Wihono, co znaczy Odważny, był zaledwie rok młodszy od siostry, ale drobniejszy. Wiele razy podczas zabaw, czy zatargów z rówieśnikami, to Agata musiała stawiać czoła chłopcom, którzy rzucali się na szczupłego Piotra. Chłopiec był Wihono, ale dla jego nieświadomej tajemnic Pradowajlenów części kolegów ze szkoły i z sąsiedztwa, był tylko szczupłym i nieśmiałym brunetem, w obronie którego Agata porywczo i ze złością wyciągała twarde pięści, jeśli któryś chciał Piotrowi dokuczyć.
Natalia, zwana Kanare – Pokorną, miała najbardziej zaraźliwy i szczęśliwy śmiech w całym miasteczku. Śmiała się całą sobą tak, że ściany wszelkie drżały w swych kamiennych posadach. Od dzieciństwa zakochana była w przypisanym jej rówieśniku, Tomaszu Nabargo – Szlachetnym, piętnastoletnim jasnym blondynie, synu maga Abhewrajtha, mieszkającym w oddalonym o godzinę jazdy samochodem od Kuwenwillo miasteczku Estamala. Kanare była szczęśliwa i miała coś, co wyróżniało ją od wszystkich innych dzieci na świecie – radość, która potrafiła leczyć każdą ranę i niemoc, jaka spotykała ludzi.
Joanna, czyli Silna – Otamare, była dwunastoletnim piegusem o wzroście zdecydowanie przekraczającym fizyczne możliwości dorastających dziewczynek. Bardzo dużo czytała i znana była ze swego uporu i ambicji w dążeniu do celu. – Kiedyś będę musiała stąd wyjechać – wzdychała często, siedząc przy kuchennym piecu z kubkiem kakao Puchatek lub z kisielem truskawkowym. – Zamierzam prowadzić prace archeologiczne w dalekiej Walii – mówiła z pełnym przekonaniem o swej misji edukacyjno – naukowej, która w przyszłości spadnie na świat badaczy z wielkim hukiem i z wielką mocą.
Najwięcej radości do domu wnosił Maluch, czyli Jędrzej. Pięcioletni pulchny blondynek o olbrzymich niebieskich oczach, zdążył już w swoim życiu tyle napsocić, że jego drugie imię Danahu – czyli Nieopanowany, choć w przyszłości miało nabrać wiele znaczeń w odniesieniu do Jędrzeja, dziś doskonale odzwierciedlało sposób chłopca na poznawanie otaczającej rzeczywistości.
Dziecko doświadczało życia na własną rękę i najczęściej w tajemnicy przez rodzeństwem i ojcem. Zwykle to doświadczanie kończyło się mniejszą, bądź większą krzywdą dla osób trzecich, jak w przypadku pana Pruchnika, któremu malec przeciął węża do podlewania trawy w ogrodzie, gdyż chciał zobaczyć, czy wewnątrz gumowego przedmiotu pływają statki. Jędrzej był nie do opanowania. Ale chociaż czasem doprowadzał swe rodzeństwo do szewskiej pasji, zwykle w pole emocji pięciu duszyczek wkraczał w odpowiednim momencie ojciec i wszystko kończyło się śmiechem.
Taką miał bowiem Włodzimierz Piotr Ranhajennoe, czyli Sprawiedliwy, naturę, że nie można było się ani boczyć na siebie w nieskończoność, ani płakać. Po prostu, był najlepszym ojcem i bardzo dobrym człowiekiem. I – podobnie, jak wszyscy jego przodkowie (nawet zwariowany dziadek Edward, bardziej poeta, niż mag) cieszył się niesamowitym zaufaniem mieszkańców.
Któregoś roku zdarzyło się nawet, że do ich kuchni wtoczyła się dostojnie pani Mariollinda, sąsiadka z naprzeciwka, kobieta z olbrzymim kokiem i pomalowanymi na czerwono paznokciami, niosąc w rękach tajemniczy świstek papieru. Warto podkreślić, że wśród mieszkańców dzielnicy willowej istniał podział, o którym nietaktem byłoby mówić głośno. Mianowicie: część mieszkańców należała do Naznaczonych: tych, którzy znali magię i wiedzieli o tym, jaki wpływ miała na życie miasteczka od zarania jego dziejów. Część zaś byli to Nieświadomi. Zwyczajni ludzie, niemagiczni. Najczęściej potomkowie imigrantów z innych części kraju i świata. Ci zdawali sobie sprawę z takich zdarzeń w historii, jak rzeź Czarnosercych. Interpretowali jednak historię w sposób bardzo naukowy. Nie było w niej miejsca na czary, obojętnie, czy dobre, czy złe. Ludzi łączyła tradycja. Jednak myślenie pozostawało w różnych domach i w różnych głowach rozmaite. Oczywiście, w willowej dzielnicy przeważali Naznaczeni. Jednak Kuwenwillo to nie tylko dzielnica willowa. Z czarami należało uważać. Zdarzało się nawet (co prawda rzadko), że czyjeś uczucia były obrażane, a nawet ktoś osadzany w areszcie za herezje. Świat bowiem zmieniał się. Człowiek stąpał po księżycu dzięki maszynie. Na wiarę świat stawał się zbyt ciasny. Mariollinda należała jednak do wyjatkowo charakterystycznych obrończyń tradycji magii. A pewna jej wizyta najjaśniej potwierdziła, że Włodzimierz cieszy się olbrzymim szacunkiem ludzi.
– Włodku, w imieniu mieszkańców, wszystkich mieszkańców osiedla, chciałabym zaproponować ci coś doniosłego, coś, co przynosi zaszczyt, coś co służy dobru nie tylko Karmazynowej, ale i całego Kuwenwillo… – widząc zmieszanie mężczyzny, pośpiesznie wręczyła mu ów świstek i zaczęła uważnie obserwować, jak adresat listu reaguje na kolejne zdania. Ranhajennoe vita ville meer![2] Szanowny Włodku, ukochany sąsiedzie i nauczycielu, dobry ojcze i synu Edwarda Złotoustego. Jako społeczność ciesząca się szczęściem życia pogodnego i bezpiecznego i czuwająca nad tym, by nie uległo zmianie w naszym i w naszych dzieci życiu nic, profilaktyką się kierując, jako pierwiastkiem od zawsze najlepiej służącym ludziom, postanawiamy obrać Cię naszym Grańcą[3]. Wiemy, od lat ten status nie był przyznawany nikomu. Postanowiliśmy, demokratycznym głosowaniem się kierując, przywrócić tę funkcję w ramach naszego powrotu do tradycji najprzedniejszych, przez naszych przodków uprawianych. Każdą Twą decyzję przyjmiemy z szacunkiem należytym, ale zważ, iż zdaniem naszej społeczności, najlepszym Grańcą będziesz Ty, Włodzimierzu, synu Edwarda Złotoustego. Pozostawiamy Ci myśl swobodną i sprawiedliwy osąd. Ranhajennoe daribi maanem![4] Mieszkańcy. Mężczyzna uśmiechnął się do sąsiadki tak, jakby właśnie znalazł się w bardzo niezręcznej sytuacji. Spojrzał na wiszące na ścianach obrazy i zdjęcia jego przodków. Zdawali się patrzeć na niego tak przenikliwie, jakby wcale nie umarli, tylko siedzieli sobie, czy stali, oparci wygodnie o różnego rodzaju eksponaty, czy wyprostowani dziarsko wśród przyjaciół. Owszem, było wśród nich dwóch Grańców. Ale to było bardzo dawno temu. Wtedy Grańca był potrzebny nie tylko w każdym miasteczku, ale i w każdej dzielnicy leżącej bardziej, czy mniej na uboczu. To były czasy, gdy potomkowie pierwszych Czarnosercych postanowili wprowadzić w całym kraju anarchię. Wielu niewinnych musiało przelać krew, żeby teraz dzieci ich potomków czuły się bezpiecznie, podążając do szkoły, a wszystkie staruszki nie bały się bladym świtem wyprowadzać psów do parku. Bezpieczeństwo, spokój, cisza… – Mariollindo, w Kuwenwillo Grańca jest niepotrzebny. Owszem, gdyby nastały Czasy Przelewu, jak lata temu (tu Włodzimierz spojrzał wymownie na obraz swego przodka, Sylwestra Prędkiego, wnuka słynnego Willo Pradowajlena i uczestnika konfederacji kuwenwillskiej), stanąłbym na czele nie tylko osiedla, ale i miasta całego. Ale nie ma takiej potrzeby – powiedział łagodnym głosem do niskiej kobiety w dużym koku. I na tym sprawa Grańcy się zakończyła. Ta rozmowa była jednak jednym z najczytelniejszych dowodów na to, jak bardzo mieszkańcy Kuwenwillo szanowali Włodzimierza Pradowajlena i jak bardzo mu ufali.
Z resztą, rodzina spod numeru cztery przy ulicy Karmazynowej, wyróżniała się od wszystkich innych nie tylko znakomitym opanowaniem magii oraz piętnem historii, jakie odcisnęły na niej wieki, ale także tragicznym doświadczeniem, które spłynęło nań od życia. Piątka dzieci, ojciec i nawet pies rudy i śmieszny w swej brzydocie, od czterech lat żyli w cieniu śmierci, jaka zabrała im Hannę Wantutto – Szaloną. Matkę i żonę.
Była to kobieta o niewiadomym pochodzeniu. Znalazł ją Edward Złotousty, kiedy wyprowadzał swego najstarszego psa, Doxa, na spacer do pobliskiego lasu. Hanna miała wtedy niecałe dwa lata, tyle co Włodek. Z resztą, kwestia wieku do końca pozostała sporna, bowiem lekarz miejscowy mógł ocenić to jedynie „na oko”. Błąkała się po łące bosa i nie mówiła. Edward zawołał dziewczynkę, nieświadom jeszcze, czy to rzeczywiście żywe dziecko, bose i prawie nagie, mimo chłodnego, kwietniowego poranka, czy też może zjawa jakaś. Spojrzał na Doxa, ale ten nie szczekał – jak bywało, kiedy zdarzało mu się natknąć na jakąś zagubioną istotę zza światów. Wymownie patrzył na swego pana, szarpnął się na smyczy, łbem wskazując na dziecko, po czym wprost wyrwał się ku maleńkiej postaci, ciągnąc za sobą zasapanego Edwarda.
Dziecko, ujrzawszy psa i dużego człowieka za psem, kucnęło, rozcapierzyło drobne paluszki i – wystawiwszy malutkie ząbki – zaczęło warczeć groźnie. Kiedy Złotousty zobaczył tę istotę bezbronną, brudną i zziębniętą, tak dzielnie próbującą walczyć w swej obronie z nieznanymi jej przeciwnikami, jego dobre serce prawie pękło z żalu. Chwycił szarpiącą się dziewczynkę, schował ją pod kurtkę, przytulił do piersi i pobiegł do domu najszybciej, jak mógł, czując, jak drobne ciałko szamocze się bezsilnie, a malutkie serce wprost wyrywa się z malutkiej piersi, zastraszone przez dużego człowieka i czarnego psa, który teraz biegł koło nogi swego pana z wywieszonym jęzorem i smyczą ciągnącą się po ziemi, swobodnie puszczoną przez Edwarda w obliczu tak strasznej sytuacji.
Mała Hania musiała zostać u Pradowajlenów. Żona Edwarda, Teresa Julia Dostojna, pokochała rudą istotkę od pierwszego wejrzenia, a jej serce otworzyło się na dziewczynkę tak, jak otworzyć się może jedynie serce kobiety, która widzi tragedię dziecka zapomnianego przez świat i wyrzuconego przez ludzi, jak niepotrzebne resztki ze stołu. Przydomek Wantutto zdawał się być oczywisty. Hania bywała bardzo agresywna, miewała napady histerii, albo niepohamowanego śmiechu, a czasem w milczeniu chowała się przy parapecie kuchennym i patrzyła godzinami za okno, jakby czekała, aż pojawi się gdzieś na horyzoncie odpowiedź na pytanie – kim jestem? I wprawdzie Teresa i Edward ani przez moment nie dali nigdy dziecku odczuć, że jest znajdą, przybłędą, gdyż kochali ją tak bardzo, jak swego jedynego syna, Włodka, ale dzieci w szkole potrafiły być okrutne. Trzeba było lat, by przyzwyczaiły się do tego, że Hania jest ich, a nie żadna obca. I tak mijały lata, a kiedy Los zdawał się wytyczać oczywistą drogę, Hania z Włodkiem pobrali się. I była to bardzo szczęśliwa rodzina. Aż któregoś czwartku kwietniowego Agata wróciła ze szkoły wcześniej, uciekła bowiem ze znienawidzonej matematyki i zastała dom w absolutnej ciszy. Takiej ciszy można się bać nawet we własnych, tak dobrze znanych kątach. – Mamo? – krzyknęła w kierunku schodów wiodących na piętro i nagle przeczucie, że stało się coś złego, wstrząsnęło jej pulchnym ciałem z największą mocą. Szybko pokonała dwanaście drewnianych schodów i wbiegła od razu do sypialni swych rodziców.
Na olbrzymim łóżku leżała mama. Jakby spała, na pewno usłyszałaby, że ją wołam. Zawsze słyszy – pomyślała dziewczynka i nachyliła się nad pogrążoną w spokoju twarzą.
– Mamo? – potrząsnęła białymi ramionami, a kiedy nie wywołało to upragnionego przebudzenia, dziewczynka wyszeptała do maminego ucha – indus barabi! Przebudź się! – była bowiem przekonana, że ktoś na mamę rzucił urok snu. Może chciał okraść ich dom, może coś wynieść… O Gwiazdy! Jędrzej! Dziewczynka z przerażeniem odsunęła się od mamy i wbiegła do pokoju dziecięcego. Z rozpędem otworzyła drewniane drzwi i… ujrzała, jak jej najmłodszy braciszek, podskakuje w swym łóżeczku, chwiejnie utrzymując się na krzywych, tłuściutkich nóżkach, w dużej pieluszce, przytrzymując się szczebelków przy swym kojcu. – Gaa-gaa! – zaśpiewał na widok siostry, a z przy malutkich usteczkach pojawił się bąbelek śliny, kiedy Jędrzej zaczął do siostry robić wesołe minki.
Agata bez słowa chwyciła go w ramiona i pobiegła z powrotem do sypialni rodziców. Mama leżała nieruchoma, jak poprzednio. Położony na obszernym łóżku Jędruś przydreptał do niej na kolanach i – kiedy zorientował się, że mama wcale go nie widzi – zaczął rozpaczliwie domagać się od niej uwagi, szarpiąc rude włosy i nieruchomą pierś. – Ona odeszła… – grobowym głosem stwierdziła dziewczynka, głaszcząc braciszka po głowie. – Nie wiem czemu i nie wiem, jak, ale odeszła – szeptała do Jędrka, a on zdawał się jakby z każdym słowem rozumieć, że stało się coś strasznego, bo jego niebieskie oczęta robiły się coraz większe i coraz bardziej szkliste, kiedy wsłuchiwał się w ton, jaki towarzyszył słowom najstarszej swej siostry, gagi.
Cztery lata już Pradowajlenowie radzili sobie bez Hanny. Lekarz stwierdził, że przyczyną zgonu było nagłe zatrzymanie pracy serca. Na mieszkanki Kuwenwillo padł blady strach, przecież Wantutto miała zaledwie trzydzieści pięć lat i zdawała się być okazem zdrowia. Przez pierwsze pół roku od pogrzebu, miejscowe przychodnie pękały w szwach od wszystkich, którzy chcieli przebadać swe serca. A potem wszystko wróciło do starego porządku, bo umierali sami starzy ludzie, albo ci, którzy zbyt szybko chcieli podążyć gdzieś swym motocyklem. Sprawa Hanki umilkła. Jej dzieci rozwijały się wspaniale i zdawały się – mimo tragedii sprzed kilku lat – być bardzo szczęśliwe przy dobrym i mądrym ojcu, zwariowanym dziadku i psie, rudym, brzydkim kundelku, który kiedyś przypałętał się na Karmazynową i tak już został, jako pełnoprawny członek rodziny.
Minęło tyle lat. Zło ma jednak to do siebie, że nigdy nie zasypia na zawsze. Może oszukać nas na chwilę, otumanić mglistym spokojem, aby dopaść i rozerwać nas, gdy nie będziemy się tego ataku spodziewać. Przybyli do łoża zmarłej sąsiedzi nie zauważyli jednego. Świetlistych smoczych łusek, które znalazły się na osłoniętej szyi i za paznokciami.
Coś wisiało w powietrzu. Coś miało nadejść. Najpierw pojawiła się kwestia Grańcy. A przecież były czasy pokoju. Potomkowie Czarnosercych dawno już znikli z powierzchni ziemi, a wszelki ślad po nich zaginął i jedynie w źródłach takich, jak rodowe kroniki, które każda szanująca się magiczna rodzina w Kuwenwillo posiadała i w dziełach Maksa Werdenhajta można było odnaleźć spis wszystkich zbrodni, jakich dokonali na świecie. Więc po co ktoś wpadł na pomysł mianowania Grańcy? Tyle lat… Włodzimierz śledził wszystkie media uważnie – nic niepokojącego na świecie nie uszłoby jego uwagi. Nic, co wskazywałoby na to, że Czarnosercy żyją. Owszem, świat pełen był zbrodni. Świat ociekał krwią. Morderstwa, wojny, kradzieże. Matka Natura pilnuje, aby wszystko zachowywało równowagę. Ktoś umiera, by ktoś mógł żyć, ktoś kradnie, by ktoś mógł jeść. Człowiek potępia według zasad własnego sumienia i świat się kręci. Ale nie ma w nim ani śladu Czarnosercych. Człekosmoków, którzy przed wiekami próbowali zawładnąć Ziemią i wprowadzić na niej chaos, karmiąc się łzami i rozpaczą. Kim byli Czarnosercy?
Lud ten narodził się z bagiennych wód, które w dalekiej przeszłości rozlewały się na większości obszarów. Jego ojcem był Szatan. Chcąc zemścić się na Bogu za to, że ten zepchnął go w najmroczniejsze tereny Wszechświata, powziął plan – stworzyć sobie armię smoczych potworów, istot, które będą robić wszystko, by istotom Bożym żyło się jak najgorzej. Po kryjomu wyszedł z podziemia, pod postacią chmury i skierował piekielny oddech w kierunku drzew i traw, by przemienić je w swą armię. Te jednak były tak czyste i nieskalane, że oddech diabła docierał do nich jako zwykły wiatr, zbyt słaby, by je zanieczyścić. Szatan oszalał. Dmuchał ze wszystkich sił na wszystko, co widział z góry pod sobą. Boże nasienia były jednak zbyt dobre i zbyt mocne, by poddać się złu. I nagle, gdy rozwścieczony Upadły chciał już wrócić w swe piekielne czeluście, jego oczy dosięgnął przerażający, ale dla niego najwspanialszy obraz. Oto z najczarniejszych wód, zwanych bagnami zaczęły wyłaniać się skrzydlate, okryte łuskami istoty… Wypełzały, oblepione śmierdzącym, szarym szlamem, a z ich gardzieli wydobywał się mrożący krew w żyłach wrzask. Trzy dni Szatan czuwał nad swymi dziećmi, przemieszczając się pod Niebem we wszystkich ziemskich kierunkach i dmuchając w te czarne wody, do których jego oddech nie zdołał dotrzeć na samym początku. Kiedy w każdym miasteczku i w każdej wiosce, na każdym odludziu, będącym ziemią dla pustelników, na każdym trakcie i w każdym lesie pojawiać się zaczęły setki, tysiące, miliony smoków, które miały zabijać, zdobywać i palić, by zająć miejsce dzieci Boga, Szatan odczuł szczęście i spokojny oddalił się do Piekła. Nigdy dotąd na Ziemi nie nastała taka trwoga. Smoki pragnęły zawładnąć wszystkim, by oddać hołd temu, który je stworzył z bagiennych wód. Nie znały litości, nie znały miłości, a Dobro było im obce. Stanowiły zaprzeczenie wszystkiego, co człowiek przeżywa na świecie pięknego. Ich serca były z błota i z oddechu Szatana i nie płynęła w nich życiodajna krew. Mogły jeść, spać, kopulować i wydalać, ale były tylko karykaturami życia. Ich potomkowie i potomkowie ich potomków nie zmieniali się, choć przywłaszczali sobie wszystko, co na Ziemi do człowieka należało. A Bóg patrzył i kiwając głową, mówił do Wszystkich Świętych – Zobaczycie, zobaczycie… chce się zmierzyć ze mną, chce posiąść wszystko. Jak straszny będzie jego upadek, jak ciężka będzie kara… Niech więc buduje, niech próbuje. Moc dzieci moich zburzy to i Upadły zapłacze, jak płakał pod Babel…
Natura Boga jest dla człowieka niepojęta. Wielu pyta: dlaczego on na to wszystko pozwala? Wielu odpowiada, nawet jeśli nikt ich o zdanie nie pyta. A tak naprawdę nikt nie wie. Zło na świecie jest i było. W ostateczności jednak zawsze zwycięża Dobro. A tylko rozrachunek ostateczny się liczy. Dlatego po wiekach krzywdy, Czarnosercy ostatecznie zniknęli z powierzchni Ziemi. Doprowadził do tego Szalony Masseruks, naukowiec samotnie żyjący gdzieś w Alpach. Otóż wynalazł on wehikuł, który rozstawiony nad bagnem, miał – niczym magnes, wciągać z powrotem wszystkie smoki z okolicy.
Masseruks pracował nad maszyną całe swe życie. Podobno pod koniec swej drogi ziemskiej, jego broda była już tak długa i zaniedbana, że zrobiły sobie w niej gniazdo sokoły, a starzec w ogóle nie mógł zdawać sobie z tego sprawy, pochłonięty dziełem swego życia.
Kiedy wehikuł został ustawiony nad bagnem w alpejskim Hasted w 1870 roku, mieszkańcy miasteczka pukali się w czoła i obrzucali maszynę zgniłymi jabłkami. Nikt nie wierzył, że mały, metalowy sprzęt zadziała. Przecież tylu ludzi próbowało walczyć, tylu zginęło. Całe oceany trupów, które kiedyś były ludźmi odważnymi, walczącymi z Czarnosercymi. A tu taki dziadek, chudy, nieporadny, z trzęsącymi się rękoma i niewyraźną mową ustawia coś dziwnego w miejscu, do którego normalny człowiek boi się podchodzić. I śmie twierdzić, że Czarnosercy odejdą w ciągu trzech dni, jak w ciągu trzech dni zostali powołani. Krzyczy, śmieje się bezzębnie i ciągnie przygodnych obywateli w stronę bagna, żeby zobaczyli, co się będzie działo. Ktoś próbuje go opluć, ktoś skopać, ktoś nazywa szaleńcem. I ani jedna osoba z gawiedzi nie wierzy, że Zło Czarnosercych opuści nareszcie ludzi i na zawsze zostawi ich w spokoju.
I oto dzieje się. Maszyna, za sprawą obracanej przez dziada korby, zostaje wprawiona w ruch. Starzec nie przestaje się śmiać i nagle ziemia zaczyna drżeć, potężny wicher łamie najstarsze drzewo w okolicy i dmie w stronę bagna. Zebrani spoglądają nad siebie, ale to nie jest wicher! To splątana czarna masa ciał krzyczących nieludzko idzie, jak burza, jak tornado pod Niebem i w ciągu kilku minut zostaje wchłonięta przez bagno. Nieludzkie krzyki nie są w stanie przebić się przez czarną czeluść wody. Czarnosercy z Alp zniknęli! Radosna nowina niesie się z miasta do miasta, z kraju do kraju. Maszyna jest szybka i niezawodna. TO CUD!!! I oto w ciągu trzech dni, Szalony Masseruks odbywa podróż życia. Nie je, nie śpi, nie wydala. Przekazywany łańcuszkiem pojazdów, korowodem maszyn i koni, mułów i osłów, kręci swą korbą w każdym mieście świata, w każdym jego zakątku. Przywódcy cieszą się, wydają huczne bale, a prostaczkowie ze spokojem pierwszym, od kiedy pamiętają, mogą spoglądać na twarze swych dzieci, śpiących w niechronionych murami domach. Wzruszenie nie ma granic!
Po trzech dniach Czarnosercych nie ma nigdzie. Żurnaliści i naukowcy, wiedźmy i ludzie niewiedzący o magii, wszyscy spieszą do Szalonego Masseruksa, do jego chaty ciemnej w mieście Hasted, by dowiedzieć się, jakim cudem, by wydrzeć z niego plan konstrukcji. Tłumy idą, ale Masseruks leży nieruchomo na swym posłaniu. Świat tak pogrążył się w radowaniu, że zapomniał o nim na jeden dzień. I odszedł naukowiec przez całe życie brany za wariata, wypełniwszy swe dzieło na Ziemi i wyczerpawszy ostatnie swe soki w najcięższej trzydniowej podróży, w jakiej dane mu było wziąć udział.
Taka była historia. Grunt, że świat poszedł naprzód, a nie dzieje się nic, co mogłoby wskazywać na powrót Czarnosercych. A jednak Włodzimierz wiedział, że zostanie Grańcą, bo nadchodzi coś złego. Ktoś obudził smoki. Podczas ostatniego snu usłyszał obrzydliwy smoczy skrzek! To był głos Czarnosercych. Ale przecież wiek temu nie było już ich śladu na Ziemi. Pozostały legendy i historia, która dziś, w bezpiecznych czasach, gdy Grańca przestał być potrzebny ludowi, nie ma najmniejszego znaczenia. Nagle w głowie pojawiła się pustka. Zbyt wiele pytań i zbyt duży ich ciężar. Po czterech latach spokoju rodzić się zaczął dobrze znany Pradowajlenowi strach o rodzinę. O te pięć dusz i o ich dom spokojny, w spokojnej dzielnicy willowej przepięknego miasteczka Kuwenwillo. Musiał powiedzieć. Nadszedł czas.
– Ojcze, to kim my w końcu jesteśmy? – postać Agaty rzucała na ścianę piwnicy cień, a światło lampy, stojącej przy biurku, dodawało pomieszczeniu elementu dziwnej grozy. – Jesteście…Strażnikami Smoków – mężczyzna ściszył głos. – I teraz nadszedł czas, byście dokonali Ujawnienia… – W pokoju zapadła przerażająca cisza. Ojciec wiedział, że nie może teraz przerwać, powiedzieć, że żartował. Siedziały przed nim już nie jego dzieci, a ludzie, od których zależeć będzie los świata. Więc przełknął ślinę i mówił. Mówił do czasu, aż nastał świt. Zaczął od tego, jak mała Hanna odkryła, że potrafi latać. Nie miała skrzydeł. Ukrywali to przez całe życie. Kiedyś zauważył, że Hanna niechcący przewróciła się podczas zimowych zabaw, zahaczając stopą o ognisko. Gdy spała, odkrył kołdrę. Na stopie nie było śladu oparzenia. Gdy cofnął się wystraszony i podniósł głowę, patrząc na dziewczynkę, zobaczył świecące na zielono oczy. To nie były ludzkie oczy. Hanna była dobrym dzieckiem. Wiedziała, że jest inna od reszty ludzi, ale była dobra. Wraz z upływem lat Włodzimierz przestał się bać, a nawet pokochał te dziwne zdolności żony. Nigdy nie dowiedział się, w jaki sposób Hanna łączyła ze sobą moc ludzi i moc Czarnosercych. Wiedział jednak, że była dobra. Po urodzeniu najmłodszego syna, któregoś ranka Hanna powiedziała – Wkrótce będziesz musiał zająć się naszymi dziećmi sam. Serce mojego straszliwego ojca znów zaczęło bić. Wkrótce po mnie przyjdzie… – Od tego dnia Włodzimierz zaczął się bać. Pamiętając historię i będąc świadomym, że jego żona jest półsmokiem, zaczął ze szczególną troską patrzeć na swoje dzieci. Tylko one mu zostały. Śmierć żony nie była przypadkiem. W nigdy nie zbadany sposób Hanna znalazła się wiele lat temu w lesie, porzucona i zziębnięta. W taki sam niezbadany sposób odeszła. Kto się o nią upomniał? Mitologia uczy, że dzieci półsmoków są rycerzami ludzi i Strażnikami Smoków. Mają czyste serca i jako jedyne są w stanie na zawsze uwięzić Szatana pod ziemią, aby Czarnosercy nigdy nie pojawili się znowu na Ziemi. Gdy Włodzimierz pomyślał o tym, ile lat mają ci Smoczy Strażnicy, gdy spojrzał na małego Jędrzeja, z zapałem oblizującego palce z czekolady, ścisnęło mu się serce. Nie wiedział, jak te małe, chude istoty, które jeszcze nie mają siły, by dźwigać dywany z pralni, pokonać mają Szatana. Bo o tym, że znienawidzony Boży Sługa się obudził, Włodzimierz wiedział. Bez powodu nie powołuje się Grańców. Musiał udawać przed ludźmi, że uważa to za niepotrzebne. Nikt, absolutnie nikt nie mógł domyślić się, że Włodzimierz WIE, że smoki zaraz obudzą się z bagien, by znowu osiąść na Ziemi. Udawana nieświadomość miała ochronić jego dzieci. – Bądź głupi. Niech wszyscy myślą, że jesteś skromny i głupi. Odmawiaj, nie wierz w plotki. Niech nikt nie podejrzewa, że znasz przyszłość. Kiedy przyjdę do ciebie we śnie, wiedz, że mój ojciec rozpoczął na nowo swe dzieło stworzenia i że smoki zaraz okrążą Ziemię – tak powiedziała Hanna kilka dni przed swą śmiercią. I przyszła. Tydzień temu pojawiła się Włodzimierzowi we śnie. – Już czas – powiedziała. Mężczyzna zebrał w sobie wszystkie siły, by teraz usiąść przed swymi dziećmi i powiedzieć im, jaki plan przygotował dla każdego z nich niełaskawy Los.
– Tylko Strażnicy Smoków są w stanie utrzymać Szatana pod ziemią. Tylko Strażnicy Smoków potrafią sprawić, że tafle bagienne, niczym zamrożone, nie przepuszczą na świat żadnej smoczej istoty – powiedział Włodzimierz. – Tato, ale jak tego dokonamy? – spytał Piotr. Ojciec westchnął. Teraz przyszedł czas na najgorsze. – Są cztery strony świata i jedno świata serce. Agato, Akhare. Udasz się na Północ. Masz dumne serce. Tylko ono jest w stanie powtrzymać żywioł północnych, dumnych wód przed zatruciem szlamem. Siła twej modlitwy, wznoszonej do twej matki, powstrzyma Szatana przed wyjściem z mroku. Twój wzrok, dobrze skupiony, ma siłę wód, które Potopem zalały świat, zostawiając jedynie Arkę. Masz wodne oczy, tak powiedziała matka twa, Hanna. Siądziesz na najwyższej skale i patrzeć będziesz na północne wody, dopóki matka twa nie przyśni ci się i nie powie, że Szatan został uduszony pod ziemią. Piotrze, Wihono, Odważny. Udasz się na Zachód. Na Zachodzie noc jest najstraszniejsza, a wody mają najmroczniejszy kolor. Tam umiera słońce Boże i to tam Szatan zechce rozpocząć swe dzieło zniszczenia. Twoje ręce nie boją się ognia, jak ręce Twojej półsmoczej matki. Będziesz siedział na najwyższej górze i wyciągnięte je trzymał przed sobą, a dłonie te będą płonąć, utwardzając ziemię i czyniąc wszystkie bagna ubitym błotem, spod którego żaden smok nie będzie miał szans się wydostać na powierzchnię. Natalio, Kanare, Pokorna córko. Udasz się na Wschód. Tam wstaje słońce i Jutrznia Boska pojawia się na niebie, dając światu nadzieję na miłość i szczęście każdego ranka. Szlachetność Twojego serca obudzi w niej większą moc. Twoim zadaniem jest siedzieć na najwyższej górze i wypatrywać każdego wschodu, aby przelać w niego całą miłość i szlachetność, jaką darzysz świat i człowieka. Smoki nienawidzą szlachetności, brzydzą się miłością ludzką. Nie będą miały odwagi obudzić się na Wschodzie. Joanno, Otamare, Silna córko. Udasz się na Południe. Twój silny głos rozniesie się po całej południowej ziemi śpiewem, który pobudzi do pracy wszystkich mieszkańców. Codziennie siać będą oni nowe trawy, sadzić drzewa i krzewy, pozyskując boskie owoce życia. Ptaki mieszkać będą w koronach drzew, a zwierzęta leżeć wśród traw. Szatanowi na Południu będzie od tej dobrej energii ciasno i duszno. Nie zechce wysyłać tam swoich smoków. Jędrzeju, Danahu, Nieopanowany. Usiądziesz na środku świata, pod Drzewem Życia, jakie kiedyś zasadził Willo. Będziesz pod drzewem tym spał, jadł, bawił się i płakał. Będziesz pod nim ocierał odrapane kolana z piasku i oganiał się od komarów. Nie bój się. Usiądę przy Tobie. Będę towarzyszył Ci, tuląc Cię do snu, oparty o solidny, stary pień. Szatan nienawidzi życia, ale też boi się go. Drzewo to zasadzone zostało cudem, wyrosło z miłości do człowieka. Jesteś symbolem życia ludzkiego w każdej postaci. Razem z drzewem tworzyć będziesz moc, jaka ochroni ostatecznie nasz świat przed smoczym powrotem… – ojciec zamilkł. W domu na ulicy Karmazynowej zapadła cisza.
– Czy jeszcze kiedyś dane nam będzie się zobaczyć? – spytała Natalia. Ojciec podniósł się i ruszył w stronę dębowego regału, pełnego książek. Wprawnym ruchem wyciągnął z najwyższej półki gruby tom „Teorii obrony świata”. Ta książka była tu od zawsze. Była tu, kiedy Włodzimierz był dzieckiem i kiedy jego ojciec, Edward też był dzieckiem. I kiedy ojciec Edwarda też był dzieckiem. Agata usłyszała kiedyś, jak dziadek mówi Piotrkowi, że książka ta została spisana na wężowej skórze. Szatan miał wężowy ogon. Stracił go, gdy maszyna w Alpach wciągnąć go próbowała pod ziemię. Na tym ogonie, aby ostatecznie przypieczętować Szatańską klęskę, spisana została cała wiedza o tym, jak świat może bronić się przed złem. Włodzimierz otworzył grubą księgę. Któreś z dzieci kichnęło, gdy z masywnych stron uniósł się stary kurz.
– Bóg powiedział, że zniszczenie Szatana potrwa dokładnie pięć dni – powiedział mężczyzna. – Czytaj – zwrócił się do Piotra. Chłopiec zbliżył się do wielkiej księgi i pochylił nad dziwnym pismem ejo, nieużywanym od stuleci. – Pierwszego dnia Szatan utraci siły, nie mogąc wyjść z zimnych, północnych wód. Drugiego dnia ogień utwardzi błota zachodnie, odbierając Szatanowi oddech. Trzeciego dnia Szatan straci wzrok, oślepiony blaskiem jutrzenki, gdy będzie próbował wyjść o poranku spod ziemi. Czwartego dnia Szatan uda się na Południe, krążąc tunelami podziemnymi. Nie znajdzie jednak wyjścia na powierzchnię, usłaną trawami i kwieciem. Zapachy będą go dusić tak bardzo, że znów ucieknie pod ziemię. Wściekły tak, że ludzkie serca będą drżeć, podąży podziemiami do centrum świata, pod drzewo życia. Znajdzie w ziemi niewielką dziurę, którą mały chłopiec wykopał kijkiem, bawiąc się wraz ze swym ojcem. Szatan wysunie głowę na powierzchnię, zadowolony, że teraz opanuje świat. I zobaczy, że pod Drzewem Życia siedzi mały chłopiec, którego jakiś mężczyzna głaszcze po głowie. Chłopiec wdrapie się mężczyźnie na kolana i będzie się śmiał, gdy mężczyzna zacznie go drapać po brzuchu wąsami. Później chłopiec uśnie, a mężczyzna będzie go tulił w ramionach i śpiewał. Gdy chłopiec się obudzi, dostanie od mężczyzny jabłko. Zje tylko pół, drugie pół odda mężczyźnie. Wówczas Szatan poczuje, że umiera. Coś zacznie go dusić do bólu, do utraty sił. To zacznie rosnąć mu serce. Patrząc na mężczyznę z chłopcem, Szatan zacznie widzieć siebie i Boga, bawiących się w innym miejscu i czasie. Będzie patrzył, a gdy z oczu potoczy mu się łza, serce Szatana pęknie z bólu i poczucia winy. I będzie już tylko dobro na Ziemi.
Piotr odszedł od księgi. Po raz pierwszy od bardzo dawna nikt w tym, zwykle pełnym radości i gwaru, domu, nie był w stanie powiedzieć nic. Tylko tykanie zegara przypominało o tym, że czas upływa. Że trzeba działać. – Niech Bóg będzie z nami. Wrócimy, ojcze – wreszcie ciszę przerwała Joanna, teraz taka drobniutka w tym ciemnym pokoju. Sześć osób wzięło się za ręce i zaczęło nucić pieśń, jakiej nauczyła ich matka, po raz pierwszy rozumiejąc jej sens. „Bóg zabierze nas wysoko, gdzie nie sięgnie żadne zło. Wprawne smoczej straży oko dziś wypatrzy bunt i żal. Jednak świat ochroni siła, siła serca jest, jak stal!”
Ustalili, że to będzie ich ostatnia wspólna noc. Chcieli spać wszyscy razem. W salonie przed kominkiem pojawiło się sześć śpiworów. Nikt nie przyznał się, że boi się zasnąć. Każdy leżał, nasłuchując oddechów pozostałych oraz bicia ich serc. Dopiero, gdy nad Kuwenwillo zapadł świt, rodzeństwu udało się zamknąć na chwilę oczy. Włodzimierz Pradowajlen nie spał. Równo o szóstej otworzył drzwi. Do domu weszło kilkanaście osób w kapturach. Nikt z nich się nie odzywał. Postaci poruszały się, jak duchy. Gdyby któreś z dzieci nie spało, szybko rozpoznałoby Zakon Smoczy. Mnisi mieli delikatne ręce. Bez trudności podnieśli jednak nawet najstarsze dzieci. Pod domem zaparkowały cztery karety. Białe konie wyglądały, jak zjawy. Żaden nie parskał, świadomy rangi sytuacji. Każde z dzieci miało obudzić się w tym samym czasie na szczycie góry. Włodzimierz stanął u szczytu schodów wiodących do ogrodu, ze śpiącym Jędrzejem na rękach. Za chwilę mieli rozpocząć swój poranny spacer i misję. – Pomyśleliśmy o wszystkim. Proszę się nie martwić, Bóg czuwa nad nimi. Żaden smok nie wróci na Ziemię – powiedział jeden z zakonników. To zadziwiające, jak tak starzy mężczyźni mogli mieć tak delikatne i uspokajające głosy. Włodzimierz przeczytał gdzieś kiedyś, że to dlatego, że ich serca są wypełnione jedynie Bogiem i modlitwą. Od stuleci bracia cisi, jak nazywano ich na całym świecie, modlą się o Boże błogosławieństwo i odprawiają msze odstraszające smocze duchy. Dziś, z anielską delikatnością, podnoszą jego dzieci i ostrożnie wsiadają z nimi do karet. Nie ma pożegnania. W świecie, w którym za chwilę zapanuje jedynie dobroć, nie ma pożegnań. Włodzimierz czuje na sercu ciepło, gdy mały synek przytula do niego pachnącą szamponem jabłkowym głowę. Nie ma pożegnań. Za kilka dni znowu będą razem. Choć ręce drżą, Włodzimierz podąża pod Drzewo Życia. Ostatecznie liczy się przecież jedynie miłość, prawda?
[1] Według wszelkich przesądów, najsilniejszą siłę magia kobieca zyskiwała w momencie, gdy serce po raz pierwszy zaczynało cierpieć z powodu mężczyzny. Wtedy kobieta uznawana została za dorosłą, a siła jej goryczy przekształcała się w moc, która – przy odpowiedniej dawce teorii magii – służyć miała domostwu i rodzinie, jako najsilniejsza ochrona przed złem.
[2] Vita ville meer! – pozdrowienie charakterystyczne dla adresata każdego listu, smsa, e-maila, czy rozmowy telefonicznej. Zaczynało się zawsze od imienia osoby pozdrawianej. „Vita ville meer!” – niech czas poświęcony mi zaowocuje szczęściem.
[3] Grańca, zwany także Grańcem, to osoba uważana w miasteczku za najbardziej rozsądną, sprawiedliwą i mającą największe pojęcie o magii. W okresie, gdy Czarnosercy palili i grabili wszystko, co się dało, zostawiając za sobą jedynie śmierć i łzy, w każdym miasteczku i w każdej dzielnicy potrzebny był Grańca. Jego zadaniem była współpraca z merem, czy burmistrzem w zakresie obrony w najwyższym tego słowa znaczeniu. Zazwyczaj Grańca ginął w walce na moce z najsilniejszym z Czarnosercych, którzy najechali jego ziemie. Czarna magia powoduje bowiem, że serce dobre i prawe pęka – nawet jeśli zdoła wyzwolić mieszkańców od najeźdźców, nie wytrzymuje emocji i pęka. Grańca zwykle po śmierci obwoływany był Herosem i wpisywany w Poczet Największych. Zwykle, bo czasem zdarzało się, że Grańca okazywał się zdrajcą, przekupionym przez Czarnosercych, czasem zaś ginęło jego ciało w tak niewyjaśnionych okolicznościach, że trudno było stwierdzić, że Graniec oszalał i uciekł gdzieś, czy został porwany. Dlatego – do momentu wyjaśnienia – nie był wpisywany w Poczet.
[4] Daribi maanem! – z pożegnaniem było zupełnie analogicznie, jak z opisanym powyżej przywitaniem, znaczyło – odchodzę z podzięką.