Pan Fryderyk Frączek nienawidził świąt. Nie było tak od zawsze. Kiedyś, wręcz przeciwnie, ubóstwiał je, szczególnie w dzieciństwie. Pamiętał dokładnie ten cudowny niepokój, gdy kładł się do łóżeczka z wypiekami na twarzy, obiecując sobie, że tym razem nie zmruży oka i nie przegapi świętego Mikołaja. I co roku było tak samo – zapadał w kamienny sen.
Nie, nie chodzi o to, że wreszcie udało mu się nie zasnąć, bo tej sztuki nie dokonał nigdy w wigilię Wigilii. Przypuszczał, że w tym procederze macza palce Piaskowy Dziadek i w tę jedną noc rozpętuje burzę piaskową, by umożliwić działanie kumplowi.
Chodzi o to, że później przeprowadzili się do bloku. A prezenty pojawiały się pod choinką, choć komina nie było. Chłopca zastanowiło uparte twierdzenie rodziców, iż święty radzi sobie inaczej, a jak – o to należałoby spytać samego darczyńcę.
Łuski spadły z oczu pana Fryderyka, kiedy miał lat osiem i nie był jeszcze panem. Któregoś grudniowego popołudnia został sam w domu, a jako że wtedy coś takiego jak Internet nie istniało, a małemu Fryckowi strasznie się nudziło, przypomniał sobie, że mama, robiąc porządki, wrzuciła na pawlacz stary samochód na baterie. Chłopiec czuł się wprawdzie zbyt dorosły na zabawę takim autkiem, ale właśnie wtedy odezwała się w nim dusza naukowca i zapragnął sprawdzić, jak jest zbudowane. Przystawił sobie domową, rozkładaną drabinkę i sięgnął ręką w przepastną paszczę szafki. Wymacał buty narciarskie, walizkę z urwaną rączką, starą futbolówkę i… śliski papier – papier prawdziwie prezentowy. Pewnie zostawiłby pudełko w spokoju, ale uznał, że musi je wyciągnąć, aby spenetrować dalsze regiony pawlacza, gdzie zapewne został wepchnięty samochodzik na baterie.
Paczka wyglądała bardzo świątecznie, brakowało tylko kolorowej kokardy i obsypanej brokatem karteczki z imieniem. Zamiast tego przypięto zwykłą białą kartkę z opisem zawartości i przeznaczeniem – gra planszowa dla Frycka. A wszystko wykonane ręką mamy, której charakter pisma był chłopcu doskonale znany, jako że nie raz i nie dwa czytał zwolnienia i usprawiedliwienia wpisane do dzienniczka ręką rodzicielki.
Cała historia zachwiała światopoglądem i wiarą młodego pana Fryderyka Frączka. Od tego momentu aż do świąt, w każdej chwili, gdy tylko zostawał samotnie w domu, wspinał się na drabinkę i podziwiał powiększającą się zawartość pawlacza. Dlatego moment, kiedy po uroczystej kolacji tata w imieniu świętego Mikołaja przystąpił do rozdzielania prezentów, stanowił punkt przełomowy w życiu młodego człowieka. Otóż Fryderyk, podziwiając misternie zapakowane prezenty i równie misterne wykonane karteczki, tym razem z drukowanymi literkami, poczuł się odarty z dzieciństwa. Mało tego że w gruzach legła jego wiara w świętość Mikołaja, to utracił również zaufanie do rodziców. Jakże bowiem mogli oni ogłupiać syna zabobonami, utwierdzać go w kultywowaniu przesądów, odprawiać te wszystkie gusła?
Fryderyk rozpakował prezenty, ale widać było po jego twarzy, że nic nie sprawia mu radości. Zatroskani rodzice, absolutnie nieświadomi utraty zaufania własnego dziecka, usiłowali dociec sedna problemu, co skończyło się tym, iż ich syn zamknął się w pokoju, rezygnując tym samym z reszty wieczoru. Nigdy zresztą nie wyjaśnił opiekunom, co było przyczyną dziwnego zachowania, ale do końca życia (rodziców, nie Frycka) zapanował między nimi jakiś zimny rozziew. Już nigdy nie ujrzeli w oczach syna tego błysku podziwu dla inteligencji, wiedzy i obycia, tak należnego starszym, a szczególnie ojcu i matce.
Kolejne lata utwierdzały pana Fryderyka w nielubieniu świąt, a apogeum nastąpiło kilka lat po ślubie z Genuchną, a dokładnie trzy. Wtedy bowiem jego małżonka zaprzestała wypisywania kretyńskich elaboratów do świętego Mikołaja, a rozpoczęła nową świecką tradycję w ich domu, czyli recytowanie życzeń wprost do ucha swego ślubnego. I nie były to prośby a żądania, i to całkiem wygórowane. Zapewne z tego powodu pan Fryderyk przedwcześnie wyłysiał. Pocieszał się tylko myślą, że w związku z tym nie zdążył osiwieć. Lista zwykle była długa i kosztowna. Dlatego dla pana Fryderyka grudzień okupiony był bezsennością. Męczący go notorycznie koszmar, skąd wziąć pieniądze na zaspokojenie życzeń Genuchny, spędzał mu sen z powiek. Nie dziwota, że dręczony wizjami komornika, policji lub mafii kręcił się w łóżku, rzucał i krzyczał. Często też z tego powodu ubierał się i wychodził w mroźną, rozgwieżdżoną grudniową noc i spacerował wokół bloku, wprawdzie bez nadziei na rozwiązanie problemu, za to w spokoju, bez natrętnych pytań ze strony małżonki. Chodził i chodził, a kiedy podmarzł lekko, sięgał ręką za pazuchę i wyciągał stamtąd butelczynę z pocieszeniem. Bywało nawet, że zmęczony przycupnął na zaśnieżonej ławeczce i zapadł w drzemkę, aczkolwiek bardzo krótką.
I właśnie jednej takiej nocy, kiedy zadumany nad marnością świata i brakiem funduszy na zakup złotego pierścionka z niebieskim oczkiem dla małżonki, ogrzewał się wspomnieniami niewinnego dzieciństwa, wiary w świętego Mikołaja i butelką czyściochy, spostrzegł przedziwną postać, zwinnie zeskakującą z samej góry bloku, z balkonu na balkon. Zerknął podejrzliwie na szkło z rozgrzewającą zawartością, zastanawiając się, czy nie przeholował. Płynu wprawdzie zostało tylko nieco na dnie, ale nie mogło mieć to wpływu na percepcję. Ponownie zerknął na budynek i osobnika w czerwonej kurtce, lekko połyskującej w świetle księżyca i latarni. Wyglądało na to, że jest bardzo sprawny fizycznie, czynności wykonuje niemalże automatycznie, z dużą wprawą otwiera drzwi, wchodzi, załatwia swoje sprawy i równie szybko wychodzi, by powtórzyć wszystko piętro niżej. I na dodatek wybiera te mieszkania, gdzie okna były zaciemnione, czyli mieszkańców nie było w domu. Pana Fryderyka zastanawiało, jak ten człowiek radzi sobie ze wspinaczką, a właściwie ze schodzeniem, mając na plecach ogromny worek. Zanim rozwiązał ten problem, naszło go olśnienie, właściwie iluminacja. Zrozumiał bowiem, że ma przed sobą, a właściwie nad sobą świętego Mikołaja. Z przejęcia głos uwiązł mu w gardle i nie zdołał się wydostać do momentu, kiedy stopa świętego dotknęła zaśnieżonego trawnika.
– Ej, ty, Mikołaju – wychrypiał pan Fryderyk, a za chwilę pojął, iż popełnił niezręczność i wykrzyknął już głośniej, ale i grzeczniej: – Ej, ty, święty Mikołaju!
Wyglądało na to, że Mikołaj nie chce rozmawiać z panem Fryderykiem, że pragnie zachować prywatność i uciec jak najdalej, ale, niestety, jego ogromny wór wypadł mu ze zgrabiałych zapewne z zimna dłoni i prezenty rozsypały się w białym puchu. Pan Frączek ruszył natychmiast na pomoc i otrzepując precjoza ze śniegu, wygłosił bardzo wzruszające przemówienie.
– Ja wiem, że zwątpiłem w ciebie, że odsądziłem od czci i wiary moich rodziców, i strasznie mi przykro z tego powodu. Wybacz, Mikołaju, ja nie pomyślałem, że masz tyle roboty na te święta. Nie pomyślałem, durny, że zaczynasz to wszystko już na początku grudnia i jeszcze prosisz ludzi o pomoc. A ja myślałem, głupi, że moja mamusia mnie oszukuje…
I tu zapłakał pan Frączek rzewnymi łzami i wyciągnął zza pazuchy drugą butelczynę księżycówki, pociągnął spory łyk, a potem przeprosił za faux pas i wręczył ją świętemu. Mikołaj widocznie uznał, że jest już po służbie, bo nie odmówił i łyknął prawie ćwiarteczkę na raz. Rozgrzani wewnętrznym ciepłem rzucili się z większym zapałem do zbierania reszty precjozów, a pan Frączek to nawet rzucił się na kolana, by dokładniej przegarniać śnieg.
Po dłuższej chwili nabrali pewności, że wszystko znalazło się ponownie w worku, więc przysiedli jeszcze na trochę na ławeczce, by dokończyć butelkę. Nie trwało to długo, bowiem szkło nie jest z gumy i nie rozciąga się, więc zawartości też nie przybyło. Na koniec pan Fryderyk Frączek zebrał się na odwagę i niemalże wyłkał swoją prośbę w rękaw świętego Mikołaja.
– Ja wiem, że jestem świnia i prostak. Wiem, żem niegodny rąk twoich całować, ale błagam, ten jeden jedyny raz, nie dla siebie, w życiu, dla Genuchny, tej mojej ślubnej ukochanej, najdroższej…
* * *
– Wiesz, Frycek – mówiła poddenerwowana Genuchna po powrocie od manikiurzystki – ta farbowana zołza spod siódemki wmawia mi, że mam taki sam pierścionek ja ta kretynka, co chodzi w sztucznych norkach… no ta, wiesz, co jej mąż pracuje w hipermarkecie… no, jak mu tam…
– Mówisz, kochanie, o panu Zadrożnym, dyrektorze marketu budowlanego?
– No właśnie, wiedziałam, że to albo kasjer, albo jakiś budowlaniec… W każdym razie powiedziała, że mam taki sam pierścionek! Zazdrośnica! – Genuchna wyciągnęła przed siebie dłoń, podziwiając zarówno pięknie pomalowane paznokcie, jak i śliczny pierścionek z niebieskim oczkiem. – I jeszcze gadała, że to pewnie kradzione! Popukałam się w głowę i powiedziałam jej, że kto jak kto, ale mój Fryderyk na pewno nigdy w życiu nic nie ukradł, bo za duża z niego fajtłapa. Dopiero wtedy przyznała mi rację.
– Bo też, najdroższa, ja nic nie ukradłem. To prezent od samego Świętego Mikołaja!