- Opowiadanie: exturio - Pierwsze spojrzenie w gwiazdy

Pierwsze spojrzenie w gwiazdy

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pierwsze spojrzenie w gwiazdy

Spoglądali na ekran w całkowitej ciszy. Czerbylin – kapitan w czwartym pokoleniu – ujmował czarną kozią bródkę między kciuk i palec wskazujący, po czym szarpał gwałtownym, a nieświadomym ruchem dłoni. Główny mechanik, Anders, splótł dłonie na piersi i oddychał płytko. Pierwszy oficer Michałowic natomiast podrapał się po świeżo ogolonym policzku, zmierzył ekran wzrokiem, spojrzał na kapitana, znów na ekran i wypalił:

– Ja w ogóle nie wiedziałem, że to działa.

Czerbylin opuścił dłonie w geście pełnym zrezygnowania. Świecąca plamka na czarnym tle mogła co prawda być czymś znaczącym, mogła jednak równie dobrze być tylko abberacją, przekłamaniem, nic nieznaczącym wybrykiem sprzętu, którego od lat nie używano.

– Chyba działa. Ojciec mi mówił, że używano tego do ustalania położenia Świętego Antoniego. Kiedy jeszcze był obok, oczywiście. Ale odkąd zniknął…

– A wie pan chociaż jak się tego używa? Co ta kropka mówi? Dlaczego tam jest?

– Gdybym wiedział…

Stojąca dotąd w milczeniu Katarzyna Wrońska, zaśmiała się teraz cicho.

– Pannie jest do śmiechu? – Zmarszczył brwi Anders, chwytając jednocześnie kapitana za ramię. – Czy na pewno nie da się z tym nic zrobić? Może to oznacza, że Święty Antoni… Gdzie jest oficer łącznikowy?

– Kto?

Wrońska trzepnęła dłonią w udo. Anders, najstarszy z całej kompanii, zgromił ją spojrzeniem. Na powrót zwrócił się do Czerbylina:

– Za czasów pańskiego dziadka, pamiętam bo jako dzieciak bywałem tutaj często, mieliśmy na Świętym Maurycym oficera, który odpowiadał za komunikację ze Świętym Antonim. Gdyby był tutaj teraz, moglibyśmy sprawdzić…

– Nawet nie wiadomo, czy ten sprzęt działa.

Zapadła cisza. Czy świecąca kropka przesunęła się na ekranie? Czy to tylko ułuda, trick zmęczonych oczu? Wrońska przecisnęła się, ramieniem trącając Michałowica, niemal przywarła nosem do szyby. Sześć pikseli wysokości po prawej. Sześć po lewej. Siedem po prawej. Siedem po lewej. Światło, choć czyniło to w tempie żółwim, powiększało się. Siedem pikseli. Siedem… Minuta, półtorej, dwie, trzy, pięć… Dziewięć minut, piętnaście, osiem pikseli.

– To się powiększa – zawyrokowała Katarzyna, odlepiając twarz od ekranu. Podczas kiedy ona liczyła, czekała, mierzyła czas, mężczyźni próbowali wytypować kogoś, kto nadawał się na łącznika. Poprzedni zmarł dawno, a skoro nie było Świętego Antoniego, nie było potrzeby przyuczania innego załoganta do zbędnej funkcji. Kto i jak miałby zdobyć wiedzę potrzebną do wykonywania obowiązków łącznika – nie wiedziano.

– Pewnie, że się powiększa – wydął wargi Michałowic – skoro wcześniej tego nie było, a teraz jest. Dlaczego ona w ogóle tutaj przyszła? Po co nam historyk?

Mówiąc to, kierował się w stronę kapitana Czerbylina, a pytanie wyraźnie dotyczyło Wrońskiej. Jednak zanim dowódca zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Katarzyna zmierzyła pierwszego oficera niechętnym spojrzeniem i zaczęła mówić. Głos miała spokojny i zimny jak przestrzeń kosmiczna.

– Pan kapitan ma podejrzenia, których ani pan, oficerze Michałowic, ani nikt inny nie jest w stanie sprawdzić. Jest tak bowiem, że natura oglądanego obiektu więcej mieć może wspólnego z moją dziedziną, niż panów. Kapitanie, czy mogę mówić dalej?

Czerbylin skinął przyzwalająco głową, a zanim zdążył podnieść oczy, Wrońska już kontynuowała. Z każdym słowem jakby rosła, rumieniała, oczy świeciły jej o kwant bardziej. Perorowała:

– W przedświętych pismach opisywane są galaktyki, gwiazdy, planety i księżyce. Cała masa różnorakich obiektów, krążących jedne wokół drugich, a te wokół jeszcze większych. Skupiska, gromady… Wszystko to wypełniające przestrzeń.

Pierwszy oficer mruknął coś o mitach i "bezsensownych głupotach", ale Katarzyna zignorowała go.

– Wierzę, że to co widzimy, to odrodzony mit; odległa galaktyka, być może samotna gwiazda. Możliwe, że wokół niej krążą planety podobne do tej, którą opisują przedświęte księgi, do Ziemi, z której mieliśmy wyruszyć przed wiekami. Jeśli mam rację, jeśli w istocie jest to coś, co do tej pory uznawaliśmy tylko za mit, bajkę – wtedy będziemy musieli na nowo spojrzeć na całą naukę jaką znamy.

Michałowic parsknął, kiedy skończyła. Wpatrywał się we Wrońską brązowymi oczami, napotkała to spojrzenie, drwiący wyraz twarzy, drgający w kącikach ust uśmiech. Nie spuściła wzroku, podejmując wyzwanie.

– Mówi pani – syknął pierwszy oficer, a jego oczy zwęziły się – że to odrodzony mit, tak? A ja pani mówię: demagogia. Z taką łatwością podważa pani wiedzę, którą gromadziliśmy setki lat, a na podstawie czego? Tego? – Wyciągniętą dłonią, oskarżycielsko wyprostowanym palcem wskazał ekran. – Tej plamki? Skąd pewność, że to w ogóle coś znaczy, skoro nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście mamy do czynienia z okiem spoglądającym w jakąś przestrzeń na zewnątrz. Dzisiaj podważa pani podstawy naszej wiedzy, a jutro co? Dowiemy się, że nie musimy stosować się do odwiecznych praw i nakazów? Że cykl odradzania to bzdura, kontrola urodzeń jest niepotrzebna, a może w ogóle nie potrzebujemy żadnych praw? W końcu wynikają one z błędnych interpretacji naszej historii, tak? Proszę się zastanowić, pani Wrońska, czy przy okazji nie zaprzepaszcza pani całego spadku kulturowego, moralnego i naukowego, który odziedziczyliśmy po naszych przodkach, którzy, w przeciwieństwie do tych pani gwiazd i planet, byli tutaj na pewno.

– Istnieją pisma mówiące o tym…

– Ha! – przerwał jej Michałowic. – Nie tak dawno sam czytałem dość ciekawe pismo. Mówiące mianowicie o szympansach. To tacy ludzie, tylko mali, głupi i owłosieni. Czytałem, że świetnie wspinają się po drzewach, a ich stopy wyglądają praktycznie tak samo jak dłonie. W dodatku jedzą robaki, które na nich żyją. Wyobraża to sobie pani? Mam u siebie całą książkę mówiącą o takich cudownych i nieistniejących stworach. Mogę pożyczyć, fantastyczna lektura. Może za kilka dni dowiemy się, że to właśnie szympansy zamieszkują owe gwiazdy, może to one…

Kapitan uniósł stanowczo dłoń, gestem uciszając pierwszego oficera. Michałowic ściągnął w gniewie wargi, odwrócił głowę od Wrońskiej, ale zamilkł. Tymczasem do rozmowy włączył się Anders.

– Po co te nerwy, panie oficerze? Panna Wrońska może nie ma racji, ale fakt pozostaje faktem: coś się stało, że na ekranie pojawił się świetlny punkt. Może to rzeczywiście nic znaczącego. Kto wie? Ale jakoś musimy to sprawdzić, prawda?

Mówiąc drapał się po czubku tonsury prawą dłonią. Katarzyna tymczasem wyprostowała się i zacisnęła pięści. Postąpiła pół kroku w stronę Michałowica.

– Pan myśli, że ja się czuję komfortowo z tym, co mówię? Tak, oczywiście, to podważa istotne prawdy, którymi się kierujemy. Każe zrewidować pewne zasady. Ale myśli pan, że ja to robię z przyjemnością? Bez zastanowienia? Nie, oficerze Michałowic, wszystko co powiedziałam, wynika z długich przemyśleń, badań na źródłach, trudu, którego pan sobie nie zadał, bo rzekomo zrobili to za pana inni ludzie. Proszę mi powiedzieć, jaki według pana jest sens naszego istnienia, jeśli nie odkrywanie, badanie? Po co w ogóle tutaj jesteśmy, skoro wszystko co mamy robić, to przestrzeganie narzuconych reguł i nie wychylanie się, żeby przypadkiem nie naruszyć istniejącego porządku? Jaki jest cel istnienia naszych wspaniałych umysłów, czy mają tylko podporządkowywać się niemożliwym do zrewidowania dogmatom przekazanym nam przez przodków? Co, panie oficerze?

Mogłaby przysiąc, że kiedy kapitan przysłuchiwał się mowie, zauważyła błysk w jego oczach. Tymczasem Anders pozostawał sceptyczny, zamknął się w sobie. Krzyżując ręce na piersi spuścił głowę. Machał nią delikatnie na boki, ukazując tonsurę w całej okazałości.

Michałowic oddychał szybko.

– Łatwo odrzuca pani stulecia pracy umysłów tęższych…

– Dość! – warknął kapitan, wchodząc w słowo oficerowi. – Nie poprosiłem państwa tutaj, żeby wysłuchiwać kłótni o dogmaty! Wiem już chyba wszystko, co chciałem.

 

 

– Panno Katarzyno! Panno Katarzyno!

Jedyne, na co miała ochotę Wrońska to zamknięcie się we własnej kajucie i unikanie wszelkich spotkań. Choć nie zrobiła nic złego – wstydziła się.

– Panno Katarzyno!

Zatrzymała się. Wbiła wzrok w buty, dłonie ścisnęła na podołku, zapadła się w sobie. Kiedy dopadł ją Czerbylin, chwycił silną dłonią za ramię, odwrócił delikatnie.

– Już myślałem… Co się stało?

Oczy pojaśniały jej od łzawych odblasków, siąknęła nosem, wyrwała ramię z jego dłoni.

– Ja – stęknęła, przerwała na chwilę. – Ja przepraszam, panie kapitanie.

– Ależ nic takiego, panno Katarzyno, nic się nie stało. Nie prosiłbym panny o uczestniczenie w konsultacjach, gdybym podejrzewał, że odmienny punkt widzenia jest zły. Mam przeczucie, a to czasem więcej niż wiedza. Przeczucie mówi mi, że oto stajemy przed czymś wielkim, przełomowym. Nie wiem tylko, jak można to sprawdzić.

Wrońska przetarła oczy wierzchem dłoni, rozcierając po policzkach łzy.

– Kiedy ja myślałam… Panie kapitanie…

– Wierzę pannie i ufam, że wie panna, co mówi. Sam zresztą mam pewne podstawy, żeby sądzić… Żeby nie do końca zawierzać temu, co nam przekazano w tradycji. Choć niektórych praw zmieniać nie wolno, myślę że spokojnie możemy drążyć temat i spróbować dojść do prawdy o otaczającym nas świecie, o świętych i pochodzeniu ludzkości. Bo choć wydaje się to najrozsądniejszym założeniem nie sądzę, żebyśmy zostali stworzeni przez Wielkich Przedwiecznych do operowania Świętym Maurycym w pustce. Myślę, że to raczej rodzaj – zawahał się na moment – drugiego domu ludzkości. Ale co ja… Ma panna może jakieś podejrzenia, jak moglibyśmy zweryfikować panny teorię?

Uśmiechnęła się niepewnie. Wciąż z na wpół opuszczoną głową spoglądała na Czerbylina z dołu przebierając palcami złączonych na podołku dłoni. Czy chciał ją ośmieszyć, skompromitować teorię? Zniszczyć w zarodku bunt przeciw najstarszym prawdom?

– No niechże panna coś powie, bo gotów jestem pomyśleć, że cała ta przemowa przeciw Michałowicowi była tylko żartem!

– Dlaczego pan mi wierzy?

– Ja… – Urwał. Bił się z myślami. Na ile może jej zaufać? Ile może powiedzieć? W końcu przełamał się. – Kiedy to się pojawiło, szukałem odpowiedzi na własną rękę, wśród dokumentów pozostawionych przez poprzedniego kapitana.

– Pana ojca?

– Tak. Jest tego dużo, zbierało się latami. Jednak znalazłem coś, jakby instrukcję. Proszę zrozumieć dobrze, to nie jest jakaś jedna kartka. Cała stalowa skrzynia wypełniona po brzegi opisami urządzeń świętego, również takich, których od dawna nie używaliśmy. Wtedy mnie olśniło: skoro zostaliśmy stworzeni do zarządzania świętym, po co nam instrukcje? Nie powinniśmy tego wszystkiego wiedzieć? Wykonywać czynności intuicyjnie? A jeśli tak, to dla kogo napisano wszystkie te wytyczne, stworzono algorytmy działania, dlaczego nie mamy tego wszystkiego wpisanego w nasze ciała? Rozumie panna? Po co ktoś miałby nas stwarzać i umieszczać na świętym, którego nie możemy obsłużyć bez nadrzędnych wytycznych?

– Rozumiem – przytaknęła. – Doskonałość planu zakłada, że wszystkie jego elementy będą perfencyjnie pasować. W przeciwnym razie stwórcy ryzykują niepowodzenie, niezależnie od tego jaki jest plan.

– Dokładnie. – Uśmiechnął się. – Widzę, że mnie panna rozumie.

– Pan mi pomoże? Udowodnić, że się nie mylę?

Potarł policzek, wycofał się o krok.

– Z pewnością nie będę przeszkadzał. Jeśli mogę spytać, jaki ma panna plan?

– Zacznę od archiwum. Jeśli jest jakieś potwierdzenie niegdyś powszechnie znanej, a dziś zapomnianej wiedzy, to znajduje się właśnie tam. Poza tym od dawna chciałam przejrzeć dokumenty, poukładać, skatalogować.

– Nikt tego nie robi?

– Proszę? A, nie… Nie pamiętam ostatniego archiwisty, chyba w ogóle nikt nie zajmował się tym od lat.

 

 

Pod stertą papierów zalegało plastikowe pudełko. Nieco większe od dłoni, wysokie na kilka centymetrów. Kiedyś pewnie mlecznobiałe, teraz pożółkłe i matowe. Wrońska spędziła w kurzu i półświetle archiwum ostatnie kilka godzin. Podobnie jak wczoraj i dzień wcześniej. Teraz, zmęczona i zrezygnowana, bezmyślnie spoglądała na pudełko przez długą chwilę, zanim postanowiła je wydobyć. Zwaliła papierzyska na podłogę, rękawem otarła plastik z grubej otoczki kurzu. Na zewnętrznej stronie, u góry dłuższej ścianki, wytłoczone było: „SK Św. Maurycy”, a pod tym: „Dzienniki kapitańskie”. Dlaczego leżało tutaj, a nie w kajucie kapitana, gdzie jego miejsce? Nie miała pojęcia.

Dokładnie obejrzała pudełko ze wszystkich stron, ale nie było na nim nic więcej: napis i lichy zatrzask, który bez zastanowienia otwarła. W środku znajdowały się srebrne dyski poukładane w przegródkach. Choć nie używano ich od co najmniej kilkudziesięciu lat, Wrońska wiedziała, co robić. Szybko odnalazła widziany wcześniej odtwarzacz holograficzny, wyłuskała z pudełka pierwszy z brzegu dysk i wsunęła go w poprzeczną szparę odtwarzacza. Urządzenie skrzęknęło cyfrowym szumem, szybko jednak znalazło odpowiednią ścieżkę i z głośniczka wypłynął aksamitny głos mężczyzny.

– Czwarty kapitan statku Święty Maurycy…

Wrońska jęknęła, uświadamiając sobie, jak stare nagranie znalazła.

– …Jeff Goldberg, obejmujący wartę po zmarłym na zawał mięśnia sercowego…

Wdusiła przycisk przewijania. Na prymitywnym, sześcioliniowym ekranie leciały powoli lata służby kapitana Goldberga. Przy szóstym wcisnęła play.

– Ustaliliśmy z kapitanem Johnsonem, zawiadującym Antonim, że najlepszym kierunkiem będzie zwrócenie się w stronę bliższą teoretycznemu centrum znanego kosmosu. Wraz z nawigatorami żywimy głębokie przeświadczenie, że jeśli gdzieś powinniśmy znaleźć obszary nietknięte bliskoświetlnym rozszerzaniem, to właśnie tam. Nie mamy jednak pewności, czy uda się, nawet z użyciem napędu grawitacyjnego, dotrzeć tam przed falą zmiany prędkości rozszerz…

Nie rozumiała. Niecierpliwie wcisnęła eject, wysupłując z pudełka inny dysk. Tym razem przyjrzała się dokładniej. Na srebrnej powłoce wygrawerowano imię i nazwisko oraz numer. Wysypawszy całą zawartość na podłogę, zaczęła gorączkowo przeczesywać wszystkie dyski.

Piąty, ósmy, szesnasty, dziewiąty, dwudziesty… W końcu dotarła do pierwszego. Drżącą dłonią wsunęła dysk do odtwarzacza.

– Maurycy Kociński, pierwszy kapitan statku kosmicznego Święty Maurycy, urodzony 22.06.2146 roku w Bojszowach. Wraz ze mną trzon załogi stanowią: pierwszy oficer…

Dalej, dalej…

– …odbył się bez zakłóceń. Aktualnie przelatujemy w ustalonej odległości od Księżyca, wykorzystując jego grawitację do zmiany kursu na zewnątrz Układu Słonecznego. Kierujemy się ku zewnętrznemu pasowi asteroid, za którym, jeśli wszystko dobrze się ułoży, użyjemy maszyny grawitacyjnej do skoku ku Alfa Centauri. Święty Antoni znajduje się w bezpiecznej odległości za nami i jak na razie wszystko jest zgodnie z założonym planem.

Wrońska spauzowała. Po chwili puściła cały fragment raz jeszcze, tym razem notując na odwrocie jednej z brudnych, żółtych kartek nazwy, które wymieniał kapitan. Układ Słoneczny, Ziemia, Mars, Księżyc, Pas Kuipera, Obłok Oorta, trojańczycy… Wyciągnęła też terminal, na bieżąco sprawdzając terminy w encyklopedii historycznej. Choć część haseł nadal pozostawała niejasna, Wrońska wiedziała, że dotarła do czegoś wielkiego.

W końcu umieściła wszystko na powrót w pudełku, starając się nadać zawartości możliwie chronologiczne ułożenie, wzięła je pod pachę i z czytnikiem holograficznym w dłoni udała się do swojej kajuty.

 

 

Nie spała tej nocy. Rozłożywszy się pomiędzy koją a półką, rozciągnięta na podłodze, wsłuchiwała się w głos płynący z głośnika. Pochylała się nad metalową kostką dekodera, na wpół pogrążona w ciemności, na wpół w nikłym świetle punktowej lampy ściennej. Z czarnymi strąkami włosów w nieładzie opadającymi na oczy, podtrzymując ciążącą głowę dłońmi, na łokciach opartych na podłodze, z twarzą iluminowaną błękitno-migotliwym poblaskiem diod sześcioliniowego ekranu, słuchała.

Raz po raz opuszczała prawą rękę, sięgała po ołówek i przygryzając dolną wargę, która przybierała barwę dojrzałych wiśni, notowała uwagi na szarych kartkach. Pismo miała koślawe, krzywe, z nierównymi odstępami między literami i z samymi literami o różnych wysokościach. Czasami stanowczym ruchem skreślała jakieś słowo, nawet całe zdanie. Kartki pełne były wykreślonych linii, fragmentów poprawianych po stokroć, kiedy nazwa była wypowiedziana niewyraźnie.

Głos stary, chrapliwy, zmęczony:

„…gradient rozszerzania się materii Wszechświata okazał się nierównomierny, co oznaczać może, że atrybuty cząstek elementarnych…”

„…spowodowała brak możliwości swobodnego użytkowania urządzenia grawitacyjnego…”

Kolejny dziennik, tym razem głos basowy i dudniący, starannie wypowiadający słowa. Teraz pisało się jej znacznie łatwiej, nie miała problemu z notowaniem słów, nawet najtrudniejszych.

„…odnotowaliśmy znaczny spadek intensywności promieniowania tła, w ostatnim czasie praktycznie zanikło, pozostawiając…”

„…sami w pustce, bez możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym.”

„…spowodowane rozszerzaniem się przestrzeni jest tak wyraźne, że nawet utrzymanie kursu w pobliżu Antoniego staje się…”

Obudziła się z kostkami prawej dłoni wprasowanymi w policzek, zziębnięta na podłodze kajuty. Wstała. Błękitne oko odtwarzacza zamarło w bezruchu, pieczętując głuchą ciszę. Wrońska nogą zgarnęła nagrania na bok i położyła się do snu.

 

 

Do kajuty Wrońskiej prowadził korytarz szeroki na niecałe dwa metry. Co kilka kroków wyrastała na jego ścianie szczupła, owalnie sklepiona plama metalowych drzwi z numerem wygrawerowanym prostą czcionką na imitującej mosiądz tabliczce. Aby dostać się do części kapitańskiej należało kierować się ku jednemu z kilku wciąż czynnych zejść do części maszynowej, a potem wspiąć się klatką schodową o dwa poziomy, do Ogrodów. Tutaj siła odśrodkowa była znacznie zmniejszona, toteż marsz pod osadzonymi w długich, ciągnących się niemal przez całą długość świętego kolumnach do hodowli roślin był znacznie utrudniony. Panna Katarzyna bynajmniej nie narzekała na taki stan rzeczy. Ogrody stanowiły najpiękniejszą i najbardziej malowniczą część Świętego Maurycego. W tej części pachniały dojrzałym zbożem, które wyrastało we wszystkich kierunkach z walców rozciągniętych niby grube, złociste żyły nad głową przechodnia. Oświetlone silnymi lampami pasy pszenicy i żyta grzały się i suszyły przed nadchodzącymi żniwami.

Dalej przechodziło się w zieloną część Ogrodów. Tutaj na grządkach hodowano warzywa i owoce, przy których najczęściej spotkać można było pochłoniętych pracą ogrodników, jednak o tej porze w Ogrodach panował spokój.

Kolejna klatka schodowa prowadziła do kajut załogi dopiero teraz dały się usłyszeć przytłumione głosy. Ktoś mówił cicho i szybko, Wrońska nie rozpoznawała ani głosu, ani wypowiadanych słów. Zbliżała się ku rozmówcom, kryjącym się za załomem korytarza.

 

 

Anders usłyszał kroki, urwał w pół zdania. Stał przed przyciśniętym do ściany Michałowicem, jedną ręką opierając się o nią, jakby odcinał pierwszemu oficerowi drogę, półprofilem zwrócony do rozmówcy, a jednocześnie obserwujący korytarz. Zmierzył Katarzynę wzrokiem i po chwili na jego poważnej twarzy pojawił się uśmiech. Opuścił rękę, odstąpił od Michałowica jednocześnie robiąc przejście. Pierwszy oficer również patrzył na Wrońską, ale jego twarz pozostała chmurna.

– Dzień dobry, panno Wrońska. Dobrze się pannie spało?

Zgrzytliwy głos mechanika otrzeźwił ją.

– Panie Michałowic, panie Anders. – Schyliła głowę, choć niezbyt głęboko. W sam raz, żeby okazać szacunek starszemu oraz wyższemu stopniem, jednocześnie nie dając im zbytniej satysfakcji. – Widzę, że i panowie wcześnie się zerwaliście.

Pierwszy oficer odepchnął się przedramieniem od ściany, stanął w poprzek korytarza, zasłaniając całe przejście i Andersa.

– A co pannę tutaj tak wcześnie sprowadza?

Wrońska wzruszyła ramionami. Przeczesując dłonią włosy powiedziała:

– Mam pewne sprawy do omówienia z kapitanem. Przydałaby mi się inna kajuta…

– I nie ma to żadnego związku z plamką z ekranu? Z fantazyjnymi teoriami, zaginionymi galaktykami, planetami?

Zbliżył się do niej na odległość oddechu i mówił, patrząc prosto w oczy. Czuła gorące powietrze omiatające twarz.

Anders wysunął się zza Michałowica, pewnym ruchem odpychając go na bok. Po jego twarzy wciąż błąkał się uśmiech, trudno powiedzieć co znaczył.

– Proszę wybaczyć panu oficerowi, nie obudził się jeszcze. – Ukłonił się delikatnie, przepuszczając Katarzynę. W tym samym momencie zza jego pleców wytoczył się Michałowic.

– Nie pozwolę ci…

Cofnęła się o krok, po czym ruszyła. Pierwszy oficer chciał zastąpić jej drogę, pchnęła go na ścianę. Nie spodziewał się oporu, stracił równowagę i runął wzdłuż korytarza. Jęknął, upadając na dłoń. Trzasnęło w nadgarstku.

Krzyknął coś, ale Katarzyna była już za zakrętem. Puściła się biegiem przez wąski korytarz. Nie słyszała kroków za sobą, ale po co mieliby ją gonić? Nie mogła uciec ze świętego, nie mogła też się ukryć. Jeśli Michałowic zechce wyciągnąć konsekwencje, zrobi to tak czy inaczej.

Zatrzymała się dopiero przed wejściem do kajuty kapitana. Otworzył jej w szlafroku, z zaspanymi oczami i czerwonym policzkiem.

– Coś się stało? – zapytał, pocierając oko. Włosy miał pozlepiane od potu, bródkę w nieładzie. Pod niedokładnie zawiązanym szlafrokiem nosił tylko pasiaste spodnie od piżamy.

Wrońska zaczęła wyjaśniać, kiedy gestem zaprosił ją do środka. Kajutę miał bardziej przestronną i lepiej wyposażoną niż jej własna. Ścianę naprzeciw wejścia pokrywały dziwne malunki, kropki połączone prostymi liniami w grupy. Koja nie była zaścielona, na stoliku przy niej leżały papiery i książki. Po przeciwległej stronie, na szafie, znajdował się złocony zegar, kolejne woluminy. Niemal cała ściana pokryta była książkami.

Zaparzył herbatę. Na świętym był to luksus, wydzielane porcje nie pozwalały na zbyt częste jej picie. Kapitan najwyraźniej mógł jednak pozwolić sobie na dzielenie się nią z gościem, bo jak zauważyła, na szafce stała puszka wypełniona suszonymi liśćmi.

Słuchał w zamyśleniu, wpatrując się w twarz panny Katarzyny. Co jakiś czas przytakiwał, nie pytał o nic. Wrońska pominęła przykry incydent w korytarzu, choć miała pewność, że wcześniej czy później i tak wypłynie to na jaw. Skończyła, a Czerbylin odstawił kubek z czajem. Wstał. Podszedł do biblioteczki, wyciągnął z niej książkę.

– Od dłuższego czasu podejrzewałem, że wielu rzeczy jeszcze nie wiemy.

Przysiadł na łóżku, wyciągnął coś z książki. Podał Katarzynie. Mężczyzna na obrazku wyglądał bardzo podobnie do Czerbylina; te same brwi i oczy, nos. Mimo starannie wygolonego zarostu i braku kurzych łapek, pokrewieństwo było oczywiste. Twarzy przytulonej do policzka kopii Czerbylina Katarzyna nie znała. Kobieta była dość ładna – nie więcej niż dwadzieścia lat, włosy blond, poskręcane w króciutkie sprężynki. Oczy jasne, zielone, szeroki uśmiech. Co było w tle – tego Wrońska nie poznawała w ogóle. Dominował kolor jasnoniebieski, na nim rozciągały się jakieś struktury, wzory… Odwróciła kartkę – Turcja – starannie wykaligrafowane czarnym atramentem.

– Co to jest? – Z pytającym spojrzeniem odwróciła kartkę ku Czerbylinowi. – Panie kapitanie – dodała po chwili. – To pan?

– Nie – odrzekł bez namysłu, trąc prawą dłonią policzek. – Widzi panna, co tam jest w tle? Takich rzeczy nie ma tutaj. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To… – odpowiedział na niezadane pytanie. – Myślę, że to któryś z moich dalekich przodków.

– Więc skąd pan to ma?

– Znalazłem w książce. Myślę, że to jakaś pamiątka mojego ojca. Ale nie to chciałem pannie powiedzieć. Przecież to jasny dowód, że kiedyś ludzie żyli inaczej, nie sądzi panna?

– Może to jakiś żart? Wie pan, fałszywe tło, jakiś montaż?

– Nie – przeciągnął ostatnią samogłoskę. – Po co ojciec miałby to robić, nie widzę sensu. Wie panna, ja myślę, że ta panny teoria o tych planetach, gwiazdach… Myślę że to jest prawda. I że my, ludzie, z jakiegoś powodu o tym zapomnieliśmy.

Pokiwała głową w zamyśleniu. Herbata już wystygła, nie parzyła w wargi i język. Wrońska upiła większy łyk.

– Od dawna to pan ma?

Kapitan wzruszył ramionami. Szukał w pamięci, zanim odpowiedział:

– Od kiedy jestem kapitanem. Znalazłem kiedyś w książce, czasami wyciągam, żeby się poprzyglądać i pomyśleć. Nieważne, niech panna pójdzie ze mną, chciałem coś jeszcze pannie pokazać.

Wstał, szczelnie zaciągając szlafrok. Poprawił pas, dłonią przeczesał włosy i bródkę.

 

 

– Proszę, niech panna wejdzie, nie stoi w korytarzu.

Ciemność zalegała pod kopułą pomieszczenia, smolistym cieniem spływała po ścianach, a niżej rozrzedzało ją światło ledów. Pośrodku na masywnym wysięgniku spoczywała czarna sfera. Wrońska weszła do pomieszczenia, kapitan zamknął za nią drzwi. Obok nich w ścianę wpasowano konsolę, na której kapitan wbił polecenia. Światła wygasły miękko, pozostawiając tylko kilka jasno błyszczących kropek na sferze. Czerbylin pociągnął Katarzynę ku ścianie, zdążyła już zajść do samego centrum. Kula podniosła się na statywie i rozbłysła gwałtownie. Mniejsze i większe punkty rozświetliły kopułę. Czerbylin dał Wrońskiej chwilę na podziwianie widoku, po czym przerwał ciszę.

– Nie jestem pewien do czego dokładnie to służy. – Zatoczył ręką szerokie koło. – Z instrukcji wynika… Podejrzewam… To chyba coś do określania położenia? Niech panna poczeka, pokażę jej coś jeszcze.

Znów zwrócił się w stronę konsoli. Kilka komend, kula przekręciła się gwałtownie, zabuczała, punkty pojawiły się w przestrzeni. Otoczyły ich i zamarły w bezruchu. Katarzyna wyciągnęła dłoń, a jeden z punktów przeniknął przez nią, kiedy sunęła w przestrzeni.

– Czy to ma coś wspólnego z tymi wzorami na ścianie w pańskiej kajucie?

Pokiwał głową, szczypiąc bródkę.

– Chyba tak. Chociaż całkowitej pewności nie mam, rozumie panna.

Tym razem ona pokiwała głową. Kapitan wyszedł, a kiedy otworzył drzwi, wszystkie punkciki rozmyły się w jasności płynącej z korytarza.

– Proszę poczekać, tylko się ubiorę – powiedział. I dodał: – Pójdziemy zobaczyć, co panna znalazła.

 

 

Kajuta wyglądała na wysprzątaną. Koja zaścielona, papiery równo poukładane, bibeloty na szafkach w równych odstępach, jakby od linijki, podłoga uprzątnięta i całkowicie pusta. Wszystko wyglądało inaczej, niż Wrońska to zostawiła. Nie było też, co Katarzyna od razu zauważyła, pudełka, dysków i odtwarzacza.

Od razu rzuciła się do przetrząsania szafek. Wyrzucała z nich wszystko; książki, ubrania, zadrukowane i własnoręcznie zapisane kartki, rzucając tylko krótkie spojrzenie czy aby nie są to notatki z odsłuchań. Czerbylin spoglądał pytająco.

– Niechże się pan tak nie patrzy, tylko pomoże!

– Czego szukamy?

– Dysków holograficznych – odrzekła, wyglądając znad trzymanej w dłoni kartki. – Odtwarzacza, małego jasnego pudełka z plastiku.

Dwa razy nie trzeba było mu mówić. Zaczął pod koją, a nie znalazłszy tam nic ciekawego podniósł materac, spoglądając pytająco na Wrońską.

– Wszędzie.

Materac wylądował na boku, obok niego pościel; osobno poszewki, osobno twarda poduszka i kołdra. Nic tam nie było. Nie było już gdzie szukać.

Wrońska zaklęła.

– Jest panna pewna, że wzięła to do kajuty? Może zostało w archiwum?

– Jestem pewna.

– Jakieś podejrzenia?

– A jakże! – wykrzyknęła. – Michałowic, parszywy drań!

– To poważne oskarżenie wobec pierwszego oficera – odrzekł, z powrotem nakładając materac. Zaraz zabrał się za pościel. Katarzyna stała, przyglądając się. – Wie panna, ja go znam od dziecka…

– Uknuliście to, prawda? Zwabił mnie pan do siebie, do tej świecącej sali, żeby on mógł zrobić ze mnie idiotkę. A teraz…

– Niechże się panna uspokoi. – Kapitan starannie ułożył poduszkę. – Niemądrze jest rzucać takie oskarżenia w gniewie. I po co właściwie mielibyśmy to pannie robić?

Opadła na świeżo zaścieloną koję. Uszło z niej całe napięcie, a razem z nim jakby i powietrze.

– Ja – zająknęła się. – Ja nie wiem.

I rozpłakała się jak dziecko.

– No już, dobrze. – Objął ją ramieniem. Nie oparła się, pozwoliła kapitanowi gładzić włosy, policzek. – Znajdziemy je. Zaraz pójdziemy do Michałowica i zobaczymy, co on ma do powiedzenia, dobrze? A teraz niechże się panna weźmie w garść, musi panna być silna.

 

 

Święty Maurycy budził się ze snu. Na korytarzach zaroiło się od ludzi w cywilnych kombinezonach, zbliżała się pora śniadania. Na szczęście procedury były jasne i niezmienne; załoga jadała oddzielnie. Z tego też powodu korytarze pustoszały tym bardziej, im bliżej byli kantyny dla personelu. Tutaj Czerbylin mógł sobie w końcu pozwolić na otwartą rozmowę z Wrońską.

– Panno Katarzyno, chciałbym żeby to było zrozumiałe: z pierwszym oficerem będę rozmawiał ja. Proszę o zachowanie spokoju, niezależnie od tego, jak rozwinie się sytuacja. To rozkaz. Nie życzę wywoływania sensacji, zrozumiano?

Potwierdziła, gorliwie machając głową. Choć zdziwił ją nagle twardy ton kapitana, nic nie powiedziała. W kantynie było niemal pusto: przy jednym stoliku dwóch stewardów jadło jajecznicę zagryzaną chlebem. Poza nimi, przy osobnym stoliku, siedział samotnie Anders. Talerz przed nim był pusty, mechanik popijał kawę. Spokojnymi ruchami podnosił kubek do ust, sączył gorący napój i odstawiał, za każdym razem w to samo miejsce.

– Można?

– Mógłbym czegoś zabronić kapitanowi?

Dosiedli się; Katarzyna po lewej, przy prostopadłej krawędzi stolika, Czerbylin naprzeciw.

– Wie pan może, gdzie jest oficer Michałowic?

Anders pokiwał głową. Odpowiedział:

– W lazarecie.

– W lazarecie – powtórzył kapitan, kiwając głową. – Jest pan pewien?

– Wiem na tyle, na ile mi powiedział. Ale biorąc pod uwagę stan jego ręki, mogę stwierdzić, że udał się tam niemal na pewno.

– Niemal. – Kapitan uśmiechnął się.

– Nie mam powodów sądzić, że jest inaczej, kapitanie. Czyżby pan miał?

– Nie, nie. A wie pan może, gdzie Michałowic był zanim udał się do lazaretu?

– Kapitanie – mechanik zmarszczył brwi – obowiązków mam wiele, ale nie należy do nich pilnowanie pierwszego oficera.

– Czyli pan nie wie?

– Tak się składa, że wiem. – Wzruszył ramionami. – Zanim poszedł do lazaretu, spotkałem się z nim. Panna Katarzyna nie wspominała? Złamała Michałowicowi nadgarstek.

– Złamała nadgarstek – powtórzył za nim kapitan, zwracając oczy w stronę Wrońskiej. Ta poruszyła się niespokojnie na krześle. Nie wytrzymała wzroku Czerbylina, spuściła oczy. – A to ciekawe.

– Rzeczywiście – bąknęła, nie odrywając wzroku od blatu. – Spotkaliśmy się na korytarzu.

– I to spotkanie – dokończył za nią Anders, upijając kawę i odstawiając kubek machinalnym gestem – tak wstrząsnęło nadgarstkiem oficera, że coś mu tam pękło. Albo się złamało. Jak mówiłem, nie jestem jego opiekunem.

Uśmiechnął się, odwracając głowę to ku Katarzynie, to ku Czerbylinowi. Było w jego szarych oczach coś takiego, co kazało odwrócić wzrok, nie patrzyć w nie. Omijać.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł, odsuwając krzesło i wstając. – Obowiązki. Panno Wrońska, panie kapitanie.

Ukłonił się i odszedł, pozostawiając po sobie talerz i pół kubka niedopitej kawy. Wyszedł nie oglądając się za siebie. Pozostali w kantynie sami, stewardzi skończyli już wcześniej, ich stolik został wyczyszczony, stołki starannie dosunięte.

– Czyli przyprawiła panna oficera Michałowica o kontuzję? – przerwał ciszę kapitan. Wrońska wyprostowała się, hardo spojrzała prosto w jego twarz.

– To nie tak…

– Anders kłamie? – przerwał jej ostro. Pochylił się nad stół, wsparł na łokciach.

– Nie.

– Nie? Czyli jednak panna go uszkodziła?

– Nastawał na mnie.

– Uderzył pannę?

– Nie.

– Dotknął chociaż?

– Nie chciał przepuścić.

– A panna złamała mu za to nadgarstek? Próbuję zrozumieć, co też się stało, że poturbowała panna drugą po mnie osobę na świętym. Krzyczał chociaż? Obrażał?

– Po prostu zaszedł mi drogę.

Czerbylin pokiwał głową. Szczypnął bródkę.

– Rozumiem. Nie będę się mieszał. Przynajmniej dopóki oficer – zaakcentował słowo – Michałowic nie wniesie formalnego oskarżenia. Ale uprzedzam pannę, nie życzę sobie więcej słyszeć o takim zachowaniu. Nie będę tolerował przemocy, póki ja tu dowodzę.

Pokiwała głową.

 

 

Władzę sądowniczą na statku dzielono na dwa rodzaje: kapitańską oraz kolegialną. Przyjęło się, choć nie była to sztywna zasada, iż kapitan rozstrzygał spory pomiędzy członkami ścisłej załogi świętego, zaś kolegia odpowiadały za sądzenie i karanie ludzi pozostających na świętym, ale będących cywilami. Sporą luką prawną pozostawały nieporozumienia pomiędzy członkami załogi a cywilami i tutaj panowała zasada pierwszeństwa; spór należał do jurysdykcji tego sądu, do którego wcześniej go zgłoszono. Jednak odgórnie rozstrzygane spory należały na Świętym Maurycym do rzadkości, toteż Katarzyna bardzo się zdziwiła, kiedy do drzwi jej kajuty zapukał goniec z wiadomością, o wytyczonym przeciw niej procesie o naruszenie integralności ciała. Pozywającym był nikt inny jak pierwszy oficer Michałowic. Rozzłościło to Wrońską tym bardziej, że zgłoszona przez nią kapitanowi sprawa kradzieży okazała się wcale nie być kradzieżą, wyniesione z jej kajuty rzeczy nie były jej własnością, a pierwszy oficer ma prawo wejść do dowolnej części świętego pod warunkiem, że zdarzyło się tam przestępstwo, bądź znajdujące się na miejscu rzeczy mogą z przestępstwa pochodzić. Katarzyna nie posiadała pisemnej zgody na wyniesienie nagrań z archiwum, więc formalnie to ona była złodziejem. Michałowic i Czerbylin w jej obecności przyrzekli, że przymkną oko na ten występek pod warunkiem, że nie zdarzy się to nigdy więcej. Czerbylin wyglądał przy tym na dość rozbawionego sytuacją, ale Michałowic przyrzekał z tak grobową miną, że uwierzyła, że następnym razem jej nie przepuści. Gdzie podziały się taśmy? Tego pierwszy oficer nie ujawnił, ale jako że szło o dobra świętego, sprawa musiała się rozegrać pomiędzy kapitanem i jego pierwszym oficerem, bez świadków.

Wrońska pożegnała gońca z cierpkim uśmiechem.

 

 

– Jak to nie może pan z tym nic zrobić?

Mówiła podniesionym głosem, szeroko gestykulowała. Kapitan siedział za biurkiem, spoglądał na Wrońską sponad terminala, przy którym go zastała. Wyglądał na zmęczonego. Jego oczy były niemal niedostrzegalne przez sine cienie, policzki pokryły się krótkim zarostem, obramowującym krótką bródkę, zwykle porządnie przyczesaną, a teraz w nieładzie.

– Niech pan jakoś wpłynie na kolegium, przecież to absurd! Że ja go zaatakowałam? Jak miałabym to zrobić, jest prawie o połowę większy ode mnie! No cholera!

– Panno Katarzyno – głos miał spokojny i pewny, choć mówił z oczami zamkniętymi, czoło oparłszy na dłoni, łokieć na blacie – za samą sugestię powinienem pannę dać pod sąd. Nie zrobię tego z czystej do panny sympatii, ale muszę prosić, żeby opuściła panna mój gabinet.

– Panie kapitanie! – krzyknęła, opierając się obiema dłońmi o biurko naprzeciw Czerbylina. Mówiła dalej, pochyliwszy się nad meblem, starając się zmusić go do spojrzenia jej w twarz. – Pan wie przecież, że to sabotaż! Michałowic coś wie i nie chce, żebyśmy my się dowiedzieli! To jest groźba, żebyśmy przestali szukać! Kapitanie!

Wstał. Wyprostowany przewyższał ją o głowę. Pochylał się coraz bardziej, aż w końcu ze zduszonym łomotem zaparł się zaciśniętymi pięściami o blat. Barki naprzeciw barków, twarz przy twarzy, oczy wpatrujące się w oczy.

– Sprawa między panną i pierwszym oficerem Michałowicem nie podlega mojej jurysdykcji. Koniec, kropka. Co się zaś tyczy tej drugiej sprawy – teraz już syczał spomiędzy zaciśniętych zębów – decyzja należy do panny, nikogo innego, ale ja sugerowałbym się w to nie zagłębiać za bardzo. Bardzo wiele można powiedzieć o panny źródłach, ale z pewnością nie można zarzucić im zbyt wielkiej wiarygodności. A teraz – dodał, rozsiadając się w fotelu – proszę wyjść. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.

Zamknął oczy ponownie opierając czoło na dłoni, zwrócił twarz ku dołowi. Wrońska fuknęła gniewnie, zacisnęła pięści. Odwróciła się ku drzwiom i zauważyła obok nich stalową skrzynię. Pospinane kartki niemalże się z niej wysypywały, nie miała więc najmniejszych problemów, żeby niezauważenie wyciągnąć jeden zszyty zestaw. Już w połowie za drzwiami odwróciła się.

– Dziękuję za posłuchanie, kapitanie.

Kiedy wyszła, Czerbylin podniósł głowę i westchnął przeciągle. Z biurka wyciągnął burbon. Wahał się czy nalewać do szklanki, w końcu pociągnął prosto z butelki. Każdy miał jakieś słabości, on uwielbiał mieć władzę. Nawet nie po to, żeby nadmiernie z niej korzystać – po prostu mieć.

– Pamiętasz jak się przyjaźniliśmy, kiedy byliśmy młodzi? – zapytał kilka wieczorów wcześniej Michałowic, kiedy siedzieli w tym samym gabinecie, przy tym samym burbonie. Przedramię miał usztywnione i zawinięte w bandaż. – Zanim zostałem twoim pierwszym oficerem? Pewnie, że pamiętasz.

Uśmiechał się pogodnie. Kapitan spoglądał na niego przez bursztynową szklankę.

– Dobre, dobre. Wracając do tematu, bo to ważne: często u ciebie bywałem, znałem i lubiłem twojego ojca. To był dobry człowiek, wiesz?

– Niech jego ciało dobrze służy świętemu. – Czerbylin wzniósł toast i zamoczył usta. Michałowic poszedł za przykładem.

– Tego wieczora kiedy umarł, właśnie szedłem go odwiedzić. Pamiętasz, odwiedzałem go codziennie, miał wtedy jakieś zapalenie, coś raczej niegroźnego. Był dla mnie jak wujek.

Kapitan pokręcił głową.

– Tamtego wieczora nie było cię u niego. Pamiętam dokładnie.

– Oj, tak – pierwszy oficer pokiwał głową. – Faktycznie mogłem nie dotrzeć. Dotarłem tylko do progu. Pamiętasz, zawsze podkreślałeś, jak ważne jest dla ciebie, żeby zostać kapitanem, mówiłeś mi o tym.

Czerbylin wyprostował się w fotelu, odstawił szkło.

– Do czego zmierzasz?

– Siedziałeś przy koi ojca, światło było ściemnione. On leżał z szeroko otwartymi oczami, miał taki wytrzeszcz… Ech, no ściskał twoje ramię. Dusił się, pamiętasz? Ja pamiętam dokładnie.

Kapitan poderwał się z miejsca.

– Wyjdź – warknął, wyciągając rękę przed siebie, wskazując drzwi. – Wynoś się.

– Spokojnie. – Michałowic nawet się nie poruszył. – Boś gotów zejść tak samo niespodziewanie jak on. Nie wspominałem ci o tym, już wtedy wiedziałem, że kiedyś na tym skorzystam.

– Nie zabiłem mojego ojca.

– Jestem pewien, że tego nie planowałeś. Ale czy to coś zmienia? Oczywiście żadna sekcja już nic nie wykaże, mamy tylko jego dokumentację medyczną. Pozostaje tylko moje słowo, że tam byłeś i nie pomogłeś. Nawet nie wezwałeś pomocy, pozwoliłeś ojcu się udusić. Może cię za to nie skażą, jeśli coś mi się wymsknie. Ale myślisz, że jesteś gotów poświęcić swoją władzę, żeby mnie sprawdzić? Bo kapitanem na pewno już nie będziesz. Jak sądzisz, stać cię na to?

Czerbylin wiedział, że nie.

 

 

Wrońska nie była najlepsza w czekaniu na rozwój sytuacji, dlatego postanowiła, że będzie działać. Prócz kapitana była jeszcze tylko jedna osoba, która mogła jej pomóc. Choć brzydziła ją sama myśl, postanowiła przebłagać pierwszego oficera żeby wycofał pozew.

Ubrała się lepiej niż zwykle, starannie zaczesała czarne włosy. Po zastanowieniu zdecydowała jednak pozostawić je rozpuszczone. Delikatnym makijażem podkreśliła usta i oczy.

Wyszykowana postanowiła zajrzeć jeszcze do kantyny – pracował tam jeden z jej znajomków. Gdyby udało mu się załatwić jakiś alkohol, jej misja stałaby się o wiele prostsza.

Przechodziła właśnie wąskim, rzadko uczęszczanym przejściem za Ogrodami, kiedy usłyszała podniesiony głos. Głos zaraz ucichł, ale słyszała na tyle dużo, żeby wiedzieć, do kogo należy. Podeszła korytarzem jeszcze kilkanaście kroków, teraz szeptana rozmowa była na tyle wyraźna, żeby rozróżnić poszczególne słowa.

– Nie będę o tym tutaj dyskutował – syczał Anders. – Chyba cię pojebało, żeby w ogóle mnie zagadywać w takim miejscu.

– Gówno mnie to obchodzi. Zresztą już skończyłem. – Pierwszy oficer brzmiał na bardzo zdenerwowanego. – Nie będę więcej nadstawiał głowy za gówno, które zrobiłeś. Rozumiemy się? Następnym razem kiedy się do kogoś włamiesz, licz na siebie.

– Doniesiesz na mnie? – Rozbawienie w głosie mechanika.

– Nie tym razem. Ale następnym…

– Chyba zapominasz, że mój koniec to twój koniec, Michałowic. Jeśli ja wpadnę, jeśli mnie sypniesz, piśniesz choćby słówko, ci wszyscy chłopcy, których ci podsyłałem, a ty tak chętnie przyjmowałeś do łóżka, oni wiedzą, gdzie z tym pójść. Jeśli tylko coś mi się stanie.

– No, dobra, dobra – głos oficera złagodniał. – Koniec złości. Wszystko przecież załatwione, on jest teraz moim człowiekiem, nikt nigdzie nie węszy, status quo. W porządku?

Katarzyna słyszała dość. Ostrożnie się wycofała. Wróciła przez Ogrody, wybierała tylko zatłoczone korytarze.

 

 

– Jacy chłopcy, jakie spiski, co panna w ogóle opowiada?

– Panie kapitanie, wszystko dokładnie słyszałam. Mówię prawdę.

– Prawdę?

Kapitan oparł się dłonią o stojącą na wysięgniku sferę. Aparatura była wyłączona, dlatego w sali panował półmrok. Katarzyna czuła się tutaj o wiele bezpieczniej niż we własnej kajucie, gabinecie kapitana czy na korytarzach. Tutaj – mniemała – nie mogli zostać podsłuchani. Jednak zanim Czerbylin zgodził się z nią gdziekolwiek iść, czegokolwiek słuchać, musiała go długo przekonywać.

– Prawdę? – powtórzył kapitan, przeciągając sylaby. – Mówi panna o podsłuchanej rozmowie dwóch wysokich rangą członków załogi. Wnioskuje panna z jakichś fragmentów, urywków, których nawet nie słyszała dokładnie!

Był zdenerwowany. Z każdym zdaniem coraz bardziej podnosił głos, a razem z nim podnosił ręce. Gestykulował gwałtownie i szeroko, chodząc to w jedną, to w przeciwną stronę.

– I co ja mam z tym niby zrobić? Panna się zachowuje jak jakiś samozwańczy detektyw! Stróż prawa od siedmiu boleści! Co? Mam teraz wyjść i oskarżyć pierwszego oficera i szefa mechaników, bo panna coś tam usłyszała, gdzieś w korytarzu, w dodatku nawet nie widząc rozmawiających? Panna posłucha, bo ja mam tego dość: nie chcę więcej słyszeć o żadnych rozmowach, spiskach, szantażach, gwiazdach, galaktykach, o niczym! Rozumiemy się? Ma panna zapomnieć o tym, co jej pokazywałem, nie było żadnej plamki na ekranie, żadnego obrazka, żadnych książek ani dokumentów! Nic nie było, jasne?

Jednak Katarzyna ani myślała dawać za wygraną. Wysłuchała tyrady kapitana nawet nie opuszczając wzroku. Wyprostowana, z rękami zwieszonymi wzdłuż tułowia, harda i dumna.

– To pan mnie posłucha, kapitanie. Na świętym dzieje się coś złego, a obowiązkiem kapitana jest dbanie o prawo i porządek. – Wbiła mu palec wskazujący w pierś. – Jest pan kapitanem, czy nie? Więc kto ma mieć tutaj władzę, co? Szef mechaników?

Chwycił ją za palec, za dłoń. Odetchnął głębiej, uspokoił się.

– Panno Katarzyno – mówił łagodnie – proszę mnie dokładnie wysłuchać. Oni zrobią pannie krzywdę, jeśli będzie panna nadal w to brnąć. Staram się tylko pannę ochronić…

Wyrwała mu się, zmarszczyła brwi.

– Pan też korzysta z tych jego chłopców! Na Wielkich Przedwiecznych, pan nie chce nic z tym zrobić, bo też jest w to zamieszany!

– Co? Nie! Niech mnie kosmos pochłonie, skąd panna to wzięła? O co w ogóle chodzi z tymi chłopcami, co?

– Pan naprawdę się nie domyśla?

– Nie… O, cholera, to nie jest prawda. Nie może być. Ja pannie powiem co wiem, dobrze? Ale przyrzeknie mi panna, że nigdzie z tym nie pójdzie? I że nie będzie dalej drążyć?

Pokiwała głową, ale niezbyt pewnie.

– Ja to muszę usłyszeć, mieć słowo.

– Słowo. Nigdzie z tym nie pójdę, nie będę dalej drążyć.

Czerbylin westchnął ciężko, usiadł na postumencie wysięgnika.

– Widzi panna, kiedy mój ojciec odszedł, byłem jednym z lepszych kandydatów na kapitana, ale nie jedynym. Dobrze obeznany, wyszkolony, trzech moich przodków pełniło tę funkcję. Mimo tego, bałem się przegranej. W dniu poprzedzającym głosowanie przyszedł do mnie Anders. Już za mojego ojca wybił się na szefa mechaników. Wtedy znaczne rzadziej przebywał na wysokim pokładzie, częściej siedział w maszynowni. Widziałem go trzeci, może czwarty raz. Przyszedł i zaproponował mi pewien… Nazwijmy to: układ. Obiecał mi, że następnego dnia zostanę kapitanem, ale w zamian miałem mu zapewnić pełną autonomię w maszynowni. Żadnych kontroli, zejść, innych takich. Wtedy myślałem, że to dobry pomysł. Nic nie ryzykowałem, maszynownia i tak była praktycznie wyłączona z obiegu, a jedno zapewnienie o poparciu więcej nie zaszkodzi, prawda?

…Następnego dnia zostałem wybrany jednogłośne. Byli ze mną nawet ci, którzy wcześniej deklarowali poparcie dla moich przeciwników. Nikt się nie wyłamał. Potem po świętym chodziły różne plotki; a to że Anders urządził sobie w maszynowni pałac, a to że prowadzi tam jakieś szemrane interesy z elitą świętego. Nigdy nie wnikałem, obiecałem mu tę cholerną autonomię, to niech ją ma. Kiedy znalazłem tę skrzynię, wspominałem pannie, dowiedziałem się, że Świętym Maurycym można sterować, że to nic więcej jak wielka maszyna. Poszedłem do Andersa, pokazałem mu to. W ogóle się nie zdziwił. Zapytany jak szybko można sprawić, żeby święty znów latał jak powinien, zaczął mi wmawiać, że to bzdury, żebym sobie nie zaprzątał głowy głupotami, że są ważniejsze sprawy. W końcu przyciśnięty z rozbrajającą szczerością przyznał, że święty nigdy nie będzie sprawny, bo maszynownia nie istnieje. Zmienił ją w coś całkowicie innego, nie powiedział w co. Chciałem oczywiście to z niego wydobyć, ale zagroził, że wszyscy się dowiedzą, jak zdobyłem stanowisko podstępem i że pójdę na dno. Jakoś w tej historii pominął swój udział, ale ja wierzę w jego omnipotencję w takich sprawach. Wierzę, że gdyby doszło do sądu, o nim nikt by się nawet nie zająknął.

…Więc kiedy pojawiła się ta plamka na monitorze pomyślałem, że oto jest mój moment. Że właśnie mam dowód, któremu nikt nie będzie mógł zaprzeczyć, a ja przy tym nie nadstawię karku. Presja społeczna, to chyba zrozumiałe. Zaprosiłem więc pannę, pierwszego oficera i Andersa. Musiałem, on i tak się zawsze o wszystkim dowiaduje, nie było sensu przed nim tego ukrywać. Miałem nadzieję, że panny zaangażowanie przełamie impas układu, wniesie trochę świeżości i spowoduje, że sprawy będą musiały ruszyć do przodu. Wierzenia wierzeniami, trzeba jakieś mieć, ale te wstrzymują nasz rozwój. Dalej panna wie jak się potoczyło. Z moich nadziei nic nie wyszło, a jeszcze naraziłem panny życie na niebezpieczeństwo.

Katarzyna usiadła obok kapitana przygnieciona nagłym wyznaniem. Potokiem słów, którego nie mogła ani nawet nie chciała przerywać. Ujął jej dłoń. Przyciągnął ku sobie.

– Nie wybaczyłbym sobie, gdyby się pannie coś stało.

– Więc dlatego Andersowi tak zależy na utrzymaniu starych wierzeń? Ludzie nie mogą się domagać zmiany, bo on ustawił się w istniejącym systemie? Przecież to jest jakiś obłęd, szaleństwo. Jakim cudem wszyscy mają być ogłupiani na życzenie jednego szaleńca?

Kapitan pokiwał głową.

– Jak widać mogą.

 

 

Teraz, kiedy wiedziała to wszystko, nie mogła dać za wygraną. Nawet jeśli miałaby zginąć, zniknąć. Nawet jeśli… Muszą być w życiu ważniejsze sprawy niż przeżycie.

Z dokumentów ukradzionych z kapitańskiej kajuty wiedziała, że poza maszynownią jest jeszcze jedno urządzenie, które zdolne było przemieścić całego świętego, w dodatku podróż nie wymagała czasu. Znalazła tam jeszcze dwie kartki z odręcznymi napisami. Na jednej z nich była wiadomość, na drugiej ostrzeżenie.

Wiadomość pochodziła od kapitana Świętego Antoniego. Z datowania wynikało, że przyszła na dwa dni przed jego zniknięciem. Kapitan planował przemieszczenie przy pomocy urządzenia grawitacyjnego i odmawiał konsultowania tej kwestii z kapitanem Świętego Maurycego, co najwyraźniej go rozzłościło.

Ostrzeżenie było starsze. Wynikało z niego, że święte były, z energetycznego punktu widzenia, przygotowane na pięć-sześć „skoków” – tak nazwano przemieszczenia urządzeniem grawitacyjnym. Jako że ta ilość została wykorzystana już w początkowej fazie istnienia świętych, dalsze próby mogły skutkować trwałym niedoborem energii, a w efekcie zburzeniem równowagi w wewnętrznym środowisku świętego. To skazywałoby ludzkość na zagładę. Jednak w ostrzeżeniu było też nieco nadziei; otóż piszący przypuszczał, że z czasem energia w urządzeniu grawitacyjnym mogła zostać automatycznie uzupełniona dzięki naddatkom z reaktora. Nie było to pewne, ale możliwe. Dla Wrońskiej „możliwe” było całkowicie wystarczające.

 

 

– Co panna tutaj robi?

Widziała, jak dłonie Czerbylina zadrżały. Zacisnął je w pięści i stał, zasłoniwszy sobą drzwi, z pobielałymi knykciami i zmarszczonym czołem. Świdrował Wrońską wzrokiem spod wydatnych wałów nadoczodołowych, porośniętych puchaczymi brwiami.

Przysunęła się do kokpitu, oparła biodrem o zimną stal blatu.

– Co tu panna robi? – ponowił pytanie. – Nie ma panna upoważnienia… Nie wolno…

– Nawet z tobą? – Zdecydowała się na formę bezpośrednią, spoufalającą.

– Nawet ze mną.

Nie poddał się narzuconej przez Wrońską formie. Usztywnił się za to jeszcze bardziej, stanął w szerszym rozkroku. Po chwili jednak wszedł do środka. Choć próbowała mu umknąć, złapał jej ramię i pociągnął ku wyjściu. Wykręciła się, stając za kapitanem. Objęła go przez pierś i w pasie, kładąc dłoń na biodrze, aksamitnymi wargami musnęła kark.

– Jesteś tego pewien? – szepnęła, gorącym oddechem omiatając ucho.

– Zabijesz nas. – Czerbylin postanowił jako pierwszy wyjść poza ramy konwersacji. Choć głos trzymał w ryzach spokoju, jego pierś i ramię drgnęły. Wrońska trzymała nadal, choć wydawało się jej teraz, że gdyby kapitan tylko zechciał, mógłby uwolnić się z nikłego uścisku. Najwyraźniej nie chciał, stojąc jak stał, wyprostowany, ale z głową nieco pochyloną ku przodowi i rękami nie przy bokach, ale rozłożonymi nieznacznie. Odwrócił twarz ku Katarzynie, spojrzał prosto w oczy.

– Wszyscy zginiemy, jeśli to się okaże jedynie mrzonkami – powiedział, tym razem z wyczuwalnym zniecierpliwieniem w chropowatym głosie. – Tak, wiem o notatkach, czytałem je. A nawet jeśli nie zginiemy, z dużą pewnością staniemy przed sądem. Nie słuchałaś, co ci mówiłem?

– A może po prostu mi zaufasz? Uwierzysz, że mogę mieć rację, że wcale nie muszę się mylić? I pozwolisz mi spróbować?

Za drzwiami zamajaczyła ciemna postać. Wyłaniała się z korytarza kaczym chodem pierwszego oficera. Trzymał coś, jednak przy świetle, zza pleców, trudno było się zorientować.

Tymczasem kapitan zwinął się w lewo wyrywając prawy bark spod ramienia Wrońskiej. Wyrzutem ręki za siebie chwycił ją w pasie, pociągnął i po chwili już stała przed nim, unieruchomiona między jego ramieniem i dłonią. Michałowic przekroczył drzwi. W lewej, wyciągniętej ku nim ręce trzymał pistolet, z drżącym palcem na spuście. Prawą wciąż miał usztywnioną. Wrońska wierzgnęła, starając się oswobodzić z tytanicznego uścisku, ale nic to nie dało.

– Wracaj do kajuty, Arturze.

Michałowic nic nie zrobił sobie z władczo wydanej komendy. Zaskrzeczał, a kiedy udało mu się opanować głos, wykrzyczał:

– Zabijecie nas, durnie! Tym złomem nie da się sterować! Kurwa, czy wyście całkiem zgłupieli?

Szczęka grała rozpaczliwe nuty, drgania raz miękkie i delikatne, raz ostre i ucinane. Poczerwieniał na twarzy i z każdym spazmem ciała bardziej uwidaczniała się gruba, intensywnie pulsująca żyła na jego czole.

– Uspokój się, do cholery! Co w ciebie wstąpiło? Opuść broń, to rozkaz!

– Gówno możesz mi zrobić! Pluję na twój rozkaz. Brzydzę się tobą. Cholera jasna!

Uspokoił się, opuścił broń. Oddech miał szybki i płytki, jakby dopiero co przebiegł znaczny dystans. Choć dłoń wciąż mu drgała, ściągnął palec ze spustu. Z opuszczoną głową wpatrywał się w pistolet.

Kapitan puścił Wrońską, odskoczyła na dwa kroki. On za to ostrożnymi krokami zbliżał się do pierwszego oficera. Stawiał stopy jakby stąpał po cienkim lodzie. Dłonie uspokajająco wyciągnął przed siebie.

Dwa kroki, trzy, coraz bliżej. Wciąż jednak dzieliło go od Michałowica kilka metrów. Ten nagle się wyprostował, spojrzał kapitanowi prosto w twarz.

– Stój gdzie stoisz – warknął. – Nie zbliżaj się.

Kapitan zamarł. Pierwszy oficer uniósł broń na wysokość lewego ramienia. Nie celował w nic ani w nikogo. Po prostu przykładał zimny metal pistoletu do barku, z lufą skierowaną ku sufitowi. Mimo tego Czerbylin nie ważył się podjąć żadnej akcji. Odległość była zbyt duża.

– Jestem chory, Josif. Tak bardzo chory… – Oczy mu się zaszkliły, znów drżał, tym razem jednak na całym ciele. – Robiłem złe rzeczy.

Głos oficera się łamał, wchodził w wysokie rejestry. Wydawało się, że jest całkowicie poza kontrolą mówiącego.

– Nie możesz sobie tego nawet wyobrazić, Josif. Ci chłopcy… Cholera, brzydzę się siebie.

Strzał. Martwe ciało padło na podłogę. W górnej części czaszki ziała obrzydliwie postrzępiona i całkowicie nieproporcjonalna do wielkości kuli dziura.

– Kurwa mać! – Kapitan padł na kolana obok ciała Michałowica. Bezradnie tłukł pięściami w podłogę.

Wrońska mogła myśleć tylko o tym, że huk wystrzału z pewnością rozszedł się po całych Ogrodach. Za chwilę zlecą się tutaj gapie, zrobi się zamieszanie i raban. Przybiegnie też – była tego pewna – Anders. Spojrzała na konsolę; wprowadzone parametry wciąż tam były, bieliły się cyframi na czarnym tle. Dokładnie takie, jak we wiadomości ze Świętego Antoniego. Na ile mogli się oddalić od miejsca, z którego skakał Antoni? Na ile tamci nawigatorzy mogli się pomylić?

Nie zastanawiała się długo. Doskoczyła do konsoli. Zanim kapitan zauważył, że coś się dzieje, wcisnęła przycisk inicjacji. Maszyna grawitacyjna wydała z siebie niski, przeciągły dźwięk. Modulował, zmieniał się, wchodził w coraz wyższe rejestry.

I nagle ucichł.

Całkowicie niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia.

Wrońska spojrzała na znajdujący się obok terminala ekran. Jęknęła. Czerbylin już stał obok niej.

Po raz pierwszy spoglądali w gwiazdy.

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawy tekst, niestandardowe ujęcie podróży kosmicznych. Podoba mi się to nowe spojrzenie. Jak się zastanowić – takie naturalne. Niezłe interakcje między członkami załogi.

Jeśli mogę spytać, jak ma panna plan?

Literówka.

obszary nietknięte bliskoświetnym rozszerzaniem

Na pewno miało być bliskoświetne?

z graniastosłupów o podstawie koła

A to by nie były tak po prostu walce?

Babska logika rządzi!

Bardzo porządne SF! Najpierw zniechęciło mnie długością w końcu trzeba poświęcić ponad dwadzieścia minut na przeczytanie, ale jak już zacząłem nie mogłem przestać, ignorując późną porę i zmęczenie. Świetne opisy, naturalne dialogi, tempo akcji w sam raz i zakończenie, choć w jakiś sposób przewidywalne, to satysfakcjonujące.

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

@Finkla, jak ja Ci dziękuję za te walce! Dwa dni nad tym myślałem i nie ogarnąłem! :)

Literówkę zaraz poprawię, a bliskoświetlne – tak, bo pierwotnie miało być nadświetlne, ale postanowiłem nie wypinać się na fizykę aż tak bardzo. Stąd “bliskoświetlne” – prawie tak szybkie, jak światło. ;)

 

@sfun, dziękuję. Cieszę się, że Ci sie spodobało.

 

 

No właśnie mi się wydawało, że bliskoświetlne. Ale Ty masz bliskoświetne.

Babska logika rządzi!

Jakim cudem Ty zauważasz takie rzeczy? :) Poprawione.

Przeczytane. Pozdrawiam.

Ujęcie podróży może nienowe (albo to tylko ja nie widzę jakiegoś rewolucyjnego elementu), ale przyznam, że ładnie wykorzystałeś motyw wielopokoleniowej kosmicznej arki. Mocno mnie to opowiadanie wciągnęło. Intryga ciekawa, fajne postaci. Jest klimat dekadencji i zagubienia. Plus zacny pomysł z tym bliskoświetlnym rozszerzaniem i gwiazdami. Krótko pisząc: bardzo dobre.

 

PS. "…bo pierwotnie miało być nadświetlne, ale postanowiłem nie wypinać się na fizykę aż tak bardzo". Właściwie to fizyka chyba by się nie obraziła, w końcu tempo ekspansji przestrzeni może być w zasadzie dowolne.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

@ryszard: i ja pozdrawiam. :)

@jeroh: dzięki. Ta ekspansja – nie jestem do końca pewien, co do tempa. Nie będę wnikał w szczegóły, bo się po prostu nie znam. I tym bardziej dziękuję za miłe słowa.

Oj, takie tam spostrzeżenie mimochodem, przecież w opowiadaniu to tylko mały smaczek. Sam nie jestem do końca pewien, a termin ukułeś mądrze – przynajmniej nikt nadgorliwie się nie czepi ;)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Machał nią delikatnie na boki, – ponieważ dotyczy to głowy, to raczej kiwał/chwiał

Nie prosiłbym panny o uczestniczenie w konsultacjach, gdybym nie podejrzewał, że odmienny punkt widzenia jest zły. – tamto “nie” jest zbędne

Urządzenie skrzęknęło cyfrowym szumem – chyba zaskrzeczało

położyła się do snu. – to jakoś dziwnie brzmi – ułożyła?

pszenicy i żyta grzały się i suszyły przed nadchodzącymi plonami. – żniwami?

Wstał, szczelnie zaciągając szlafrok. Poprawił pas, dłonią przeczesał włosy i bródkę – pasek?

– Czy to ma coś wspólnego z tymi wzorami na pana ścianie? – u pana na ścianie albo lepiej  na ścianie w pana/pańskim pokoju

w równych odstępach, jakby od linijki, – mówi się chyba “pod linijkę”

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Potwierdziła, gorliwie machając głową – kiwając

sączył gorący napój i odkładał – odstawiał

upijając kawę i odkładając kubek machinalnym gestem – odstawiając machinalnie

aż w końcu ze zduszonym łomotem zaparł się zaciśniętymi pięściami o blat – co to jest zduszony łomot?

Nie będę tego tutaj dyskutował – syczał Anders. – chyba o tym

przyjmowałeś do łózka, – literówka

Ostrożnie się wycofała kropka Wróciła przez Ogrody, wybierała tylko zatłoczone korytarze. 

. Wynikało z niego, że święte były, – święci byli

spod wydatnych wałów nadoczodołowych – to zabrzmiało, jakby opis sporządzał patolog

i targnął ku wyjściu – czy targnął to właściwe słowo, może szarpnął

Wyrzutem ręki za siebie chwycił ją w pasie, targnął – znowu to targnął

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tyle wyłapałam, mam nadzieję, że to polepszy techniczna stronę tekstu. Nad przecinkami się nie zatrzymywałam.

Bardzo mi się podobało, czytałam, jakbym dopadła jakąś książkę. Intryga kryminalna, kosmiczne podróże – bardzo dobre.

Fajnie poprowadzona akcja, do końca utrzymująca napięcie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo ciekawa intryga, przeczytałam z zapartym tchem.

 

@bemik, na samym początku bardzo dziękuję za włożoną pracę. Naprawdę to doceniam. :)

Machanie jest bardziej zamaszyste, mniej statyczne, zostawię je sobie, choć rozumiem, że pewnie chodziło Ci o to, że niekiedy „machanie” kojarzy się z czymś na dźwigni.

Skrzękanie, nie da się ukryć że to taki mój brzydki czasownik oddźwiękonaśladowczy (jest takie słowo?), ale wydaje mi się, że lepiej oddaje sytuację, kiedy coś robi: “skrzęk!” (taka zardzewiała sprężyna, czy coś, ale nie zgrzyt). Skrzeczenie jest dźwiękiem żywej istoty, skrzękanie – mechanizmu. :)

Położyć się do snu – nie czuję tej “dziwności”. Tak samo przy linijce – u mnie mówi się “od linijki”. :)

Zduszony łomot, to łomot, który został zagłuszony przez przyciśnięcie pięści do stołu. Wydaje mi się, że definicja „zduszenia” w sjp popiera moje wykorzystanie tego terminu.

„Święte były”, a nie „święci byli”, bo nie mówimy o osobach, tylko przedmiotach. W całym opowiadaniu słowo „święty” jest odpowiednikiem słowa „statek”, stąd inna odmiana.

Patolog, hm, pomyślę o tym. Podoba mi się. :)

Trochę poprawiłem, trochę zostawiłem.

Dzięki! :)

 

@rooms, dziękuję. :)

Najsedeczniej przepraszam ale zdanie moje nie w pełni pokrywa się ze zdaniami poprzedniczek i poprzedników. Wielopokoleniowośc? Zgoda. Cena wyboru na kapitana? No dobrze, zawsze istniały koterie, grupy interesów – ale nie przesadzajmy. Podwójnie. Zachowanie pozorów pełni władzy przez kapitana półfiguranta to raz – zlikwidowanie siłowni to dwa. Dołoże jeszcze “trzy”. Jeżeli Andersowi, prezentującemu postawę “po mnie choćby potop” i likwidującemu dla doraźnych, osobistych korzyści siłownię, wolno to zrobić, to nie działał w próżni. Wobec tego kapitan albo też przechodzi na stronę Andersa i natychmiast “gasi” Wrońską, albo nic, zupełnie nic się nie dzieje w związku z czerwonym punktem, bo kapitan nic nie może zrobić, i dobrze o tym wie, więc nic nie robi. NIC.

Co innego, gdyby istniały dwa stronnictwa. Realnie istniały.

Adamie, po przemyśleniu mogę sobie zarzucić fakt, że kapitan nie pomyślał w odpowiednim momencie, że ktoś może zacząć zadawać pytania o to, dlaczego statek nie jest sterowny. Faktycznie powinien był przewidzieć taką ewentualność. Nie rozwiązałem tego i posypuję głowę popiołem.

Leci przez to cały późniejszy zamysł. :)

Nie moge się natomiast zgodzić co do większości pozostałych zarzutów, jeśli dobrze je rozumiem. Wyjaśnienia w tekście.

Dziękuję za Twoją opinię. :)

 Świetne opowiadanie! Jedno z lepszych jakie tu czytałam. Już dawno nie wciągnął mnie tak żaden tekst. Chłonęłam go duszkiem, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu. Ciekawy, oryginalny pomysł. Fajne, naturalne dialogi.  Krótko mówiąc trafiłeś w moje gusta. Jestem pod wrażeniem :) Brawo!

Każdy koniec daje szansę na nowy początek...

Wobec tylu pochlebnych opinii, trochę obawiam się wyznać, że opowiadanie przeczytałam niejako z obowiązku, a lektura, niestety, nie dostarczyła spodziewanej przyjemności.

Przykro mi, ale mimo pojawienia się intrygi i odkrycia osobliwych powiązań uzależniających kapitana od części członków załogi, nie byłam w stanie wzbudzić w sobie należytego zainteresowania i toczącą się historię przyjęłam dość obojętnie. :-(

 

A wie pan cho­ciaż jak się tego używa? co ta krop­ka mówi? Dla­cze­go tam jest? – Czy drugie zdanie nie powinno zaczynać się wielką literą?

 

W przed­świę­tych pi­smach opi­sy­wa­ne są ga­lak­ty­ki… – Może: W przed­świę­tych tekstach/ księgach opi­sy­wa­ne są ga­lak­ty­ki

 

Ka­pi­tan uniósł sta­now­czo dłoń, ge­stem uci­sza­jąc pierw­sze­go ofi­ce­ra. – Nie umiem sobie wyobrazić stanowczego uniesienia dłoni.

Wolałabym: Ka­pi­tan uniósł dłoń, stanowczym ge­stem uci­sza­jąc pierw­sze­go ofi­ce­ra.

 

Mó­wiąc dra­pał się po czub­ku ton­su­ry prawą dło­nią. – Wolałabym: Mó­wiąc, prawą dłonią dra­pał się po czub­ku ton­su­ry.

 

Krzy­żu­jąc ręce na pier­si spu­ścił głowę. Ma­chał nią de­li­kat­nie na boki… – Machanie nie kojarzy mi się z delikatnością, raczej z czym gwałtownym.

Proponuję: Krzy­żu­jąc ręce na pier­si, spu­ścił głowę. Kręcił nią de­li­kat­nie na boki

 

Za­trzy­ma­ła się. Wbiła wzrok w buty, dło­nie ści­snę­ła na po­doł­ku, za­pa­dła się w sobie. – Katarzyna, stojąc, nie mogła trzymać ściśniętych dłoni na podołku.

Za SJP: podołek daw. «wgłębienie tworzące się z przodu w spódnicy, w sukni lub w fartuchu przy uniesieniu ich brzegów lub przy siadaniu»

 

Wciąż z na wpół opusz­czo­ną głową spo­glą­da­ła na Czer­by­li­na z dołu prze­bie­ra­jąc pal­ca­mi złą­czo­nych na po­doł­ku dłoni. – Jak wyżej.

 

Szyb­ko od­na­la­zła wi­dzia­ny wcze­śniej od­twa­rzacz ho­lo­gra­ficz­ny, wy­łu­ska­ła z pu­deł­ka pierw­szy z brze­gu dysk i wsu­nę­ła go w po­przecz­ną szpa­rę od­twa­rza­cza. Urzą­dze­nie skrzęk­nę­ło cy­fro­wym szu­mem… – Powtórzenie.

Może: Szyb­ko od­na­la­zła wi­dzia­ny wcze­śniej od­twa­rzacz ho­lo­gra­ficz­ny, wy­łu­ska­ła z pu­deł­ka pierw­szy z brze­gu dysk i wsu­nę­ła go w po­przecz­ną szpa­rę urzą­dze­nia, które skrzęk­nę­ło cy­fro­wym szu­mem

 

Wy­cią­gnę­ła też ter­mi­nal, na bie­żą­co spraw­dza­jąc ter­mi­ny w en­cy­klo­pe­dii hi­sto­rycz­nej. – Powtórzenie.

Może: Wy­cią­gnę­ła też ter­mi­nal, na bie­żą­co spraw­dza­jąc nazwy/ określenia/ pojęcia w en­cy­klo­pe­dii hi­sto­rycz­nej.

 

Ko­lej­na klat­ka scho­do­wa pro­wa­dzi­ła do kajut za­ło­gi do­pie­ro teraz dały się usły­szeć przy­tłu­mio­ne głosy. – Czy nie powinno być: Ko­lej­na klat­ka scho­do­wa pro­wa­dzi­ła do kajut za­ło­gi. Do­pie­ro teraz dały się usły­szeć przy­tłu­mio­ne głosy.

 

Mimo sta­ran­nie wy­go­lo­ne­go za­ro­stu i braku ku­rzych nóżek, po­kre­wień­stwo było oczy­wi­ste.Mimo sta­ran­nie wy­go­lo­ne­go za­ro­stu i braku ku­rzych łapek, po­kre­wień­stwo było oczy­wi­ste.

Kurze łapki, czyli zmarszczki w kącikach oczu, to nie to samo co kurze nóżki. ;-)

 

…za­pu­kał go­niec z wia­do­mo­ścią, o wy­ty­czo­nym prze­ciw niej pro­ce­sie o na­ru­sze­nie in­te­gral­no­ści ciała. – Wolałabym: …za­pu­kał go­niec z wia­do­mo­ścią, o wszczętym prze­ciw niej pro­ce­sie o na­ru­sze­nie nietykalności ciała.

 

Przed­ra­mię miał usztyw­nio­ne i za­wi­nię­te w ban­daż. – Wolałabym: Przed­ra­mię miał usztyw­nio­ne i owi­nię­te ban­dażem.

 

Pierw­szy ofi­cer brzmiał na bar­dzo zde­ner­wo­wa­ne­go. – Wolałabym: Pierw­szy ofi­cer był bar­dzo zde­ner­wo­wa­ny. Lub: Głos pierwszego oficera zdradzał wielkie zdenerwowanie.

 

Jed­nak zanim Czer­by­lin zgo­dził się z nią gdzie­kol­wiek iść…Jed­nak zanim Czer­by­lin zgo­dził się z nią dokąd­kol­wiek iść

 

…d­sko­czy­ła na dwa kroki. On za to ostroż­ny­mi kro­ka­mi zbli­żał się do pierw­sze­go ofi­ce­ra. – Powtórzenie.

Może: …od­sko­czy­ła na dwa kroki. On za to ostroż­nie zbli­żał się do pierw­sze­go ofi­ce­ra.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dziękuję, doceniam że przeczytałaś, nawet jeśli tylko z obowiązku.

Odnosząc się do uwag; miło mi, że zadałaś sobie trud wypisania tego wszystkiego, ale nie będę zmianiał szyku poprawnych zdań ani zamieniał słów na synonimy. :)

Dobrze napisany tekst. Ale jednak, ku własnemu zdumieniu (bo myślałam jednak, że co jak co, ale Twój tekst niemal na pewno mi się bardzo spodoba) – jestem trochę rozczarowana.

Pomysł mi przypasował, wykonanie też całkiem całkiem. Ale mam wrażenie, że trochę tu za dużo powrzucałeś. Jest kilka ciekawych wątków, od tajemnicy wyjściowego punktu, poprzez sam pomysł  na “arkę”, kończąc na osobistych relacjach między członkami załogi, z ich małostkowością, żądzą władzy itepe. I każdy z tych wątków mógłby wystąpić samodzielnie, opisany od A do Z, dogłębnie i wnikliwie. Bo każdy ma potencjał. A tu – moim zdaniem – wątki piętrzą się jeden na drugim, nagle wypływa znowu coś kolejnego, przez co nie mogłam oprzeć się wrażeniu powierzchowności opowiedzianej, pełnej potencjału, historii.

Pozdrawiam.

Ocho, obawiam się, że chyba nawet sam się teraz z Tobą zgadzam. Spojrzę na tekst raz jeszcze za jakiś czas i jeśli znajdę trzy-cztery wolne dni, rozbuduję go do rozmiarów mikropowieści, poprawiając przy tym błędy rzeczowe. ;)

Podpisuję się pod opinią Ochy. Dużo w opowiadaniu się działo, jednak odniosłem wrażenie, że wszystkie wątki zostały poprowadzone na szybko, byle pchnąć akcję do przodu, że nie wykorzystałeś tkwiącego w nich potencjału (np. co takiego uczynił Anders z maszynownią – zaciekawił mnie ten wątek). Podobało mi się za to tło akcji; szkoda tylko, że nie skupiłeś się bardziej na opisaniu warunków, w jakich toczy się życie załogi cywilnej oraz personelu, panujących na świętym zasad itp. itd. Środowisko zostało, w mojej opinii, przedstawione zbyt powierzchownie. Rozumiem, że tekst i tak już jest obszerny, jednak w tym konkretnym przypadku proponowałbym jeszcze go nieco rozciągnąć, rozbudować.

Gdzieniegdzie brakuje przecinków.

Pozdrawiam.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Z całą pewnością to opowiadanie wybija się ponad tzw. średnią prezentowaną przez opki SF na tym portalu. Szczególnie jeśli chodzi o sposób kreowania świata i metodę opisu ludzkich zachowań jest tu sporo fajnych rzeczy. Niewątpliwymi zaletami tej historii są: ciekawe połączenie zaawansowanej technologii ze starym, niemal dziewiętnastowiecznym wystrojem wnętrz, archaizująca stylizacja dialogów, pogłębiony opis zachowań bohaterów, uczynienie sprężyną całej historii kobiety (tak rzadko zdarza się to w opkach SF, że aż trzeba o tym wspominać!). Co do niespójności: kłuje w oczy papierowa postać kapitana, który jest bezsilny wobec knowań swojej załogi, czasem nużą zbyt teatralne, niepotrzebnie rozwlekłe partie dialogowe – szczególnie w drugiej części tekstu. Wątpliwa jest też, według mnie, koncepcja podług której grube ryby z arki, pomimo tak zaawansowanej technologii, tak łatwo były w stanie ukryć przed niewtajemniczonymi prawdziwe pochodzenie statku i cel misji. Reasumując: jest to bardzo ciekawy tekst, który targany jest niekiedy wewnętrznymi sprzecznościami – ale właśnie dlatego nie poddaje się on standardowej, zero-jedynkowej ocenie dobry/zły. Na pewno każdy, kto choć trochę lubi SF może w tej historii zasmakować i znaleźć coś dla siebie. Z tego, co mi wiadomo, jest to portal miłośników fantastyki – również tej naukowej. Dlatego – w końcowym rozrachunku: jestem na tak.

...always look on the bright side of life ; )

Jacku, dziękuję. Jak już wcześniej wspomniałem: w pełni zgadzam się, że spieprzyłem kapitana. Poprawię to w przyszłości, kiedy już wymyślę sensowne rozwiązanie. :)

Spoko. Zawsze można coś poprawić. Ja zawsze, zgodnie ze swoją monty pythonowską dewizą, staram się szukać pozytywów, bo wiem, jakim nakładem pracy pisze się takie teksty jak chociażby ten Twój właśnie. Nadal uważam, że jest to bardzo dobry tekst, w którym jest kilka rewelacyjnie obmyślanych motywów. Pozdrawiam. :)

...always look on the bright side of life ; )

Pomimo, że nie gustuję w literaturze SF, Twój tekst przeczytałem bez bólu.

Niezły pomysł ze swoistym śledztwem, spiskami i kuluarami zdobywania władzy i wpływów w przestrzeni kosmicznej. Jednak czegoś mi tutaj zabrakło; może nie poczułem więzi z bohaterami, przez co opowiadanej historii przyglądałem się dość obojętnie. Ale nie narzekam, opko do poczytania.  

Dziękuję, Domku. :)

Ja ogóle

w ogóle?

się tego używa? co ta kropka mówi?

Mała litera?

Ostrożnie się wycofała Wróciła

Brakuje kropki

 

Ogólnie podobało mi się nawet, choć dopiero gdzieś w połowie tak naprawdę wciągneło, przez początek przebrnęłam z niejakim trudem. Ale zakończenie zawiodło, jakoś szybko nadeszło i wielowątkowość opowiadania ucięło na raz ciach i to nieco tępym nożem.

Ale jest to porządnie napisany, całkiem dobry kawał SF, więc sio do Biblioteki ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dziękuję, Tenszo. Poprawione. :)

No, przeczytałem i zasadniczo przyłączam się do głosu ochy. 

Pomysły zawarte w tekście są ciekawe, natomiast historia jest opowiedziana po łebkach – w szczególności, moim zdaniem, ucierpiały na tym postaci, którym brakuje dopracowania pod kątem psychologii.  Z tego też powodu główne założenia opowieści tracą nieco na wiarygodności. 

Ogólnie rzecz biorąc, jak się nieco przymknie oczy, to opowiadanie robi się całkiem ciekawe i wciągające.

I po co to było?

@syf.: poprawię się w przyszłości. :)

Co mi się podoba: język jest poprawny, opowiadanie czyta się gładko, mimo że trochę znaków liczy. Fajnie, że bohaterowie zwracają się do siebie w tak staromodny sposób. Opowiadana historia zaciekawia, ale…

Co mi się nie podoba: do głównego wątku dokładasz kolejne, jeden po drugim, nie rozwijając ich, stosując jako swoistą wymówkę do pchnięcia akcji do przodu w takim kierunku, w jakim sobie założyłeś. Kapitan miał ulec Andersowi, więc uległ, powód jest, mniejsza o to, czy przekonujący, czy wyjaśniony. Jeden bohater wyciąga na drugiego haka, na zasadzie deux ex machina. Dziwne, że nikt nic na Wrońską nie znalazł… ; )

Kapitan chyba rzeczywiście lubi władzę dla władzy, bo jest tu tylko po to, żeby dobrze wyglądać. Coś jak prezydent w Niemczech.

Relacje między bohaterami, ich psychika, są dosyć płytkie. A przecież w całej opowieści jest tylko 4 postaci! Tło, życie na świętym, zupełnie nie istnieje. Poszczególne sceny widziałem tak, jakby działy się na pustej scenie teatru, a tylko aktorzy się zmieniali.

Motyw z wszechwładzą i samowolką Andersa w maszynowi? Wygląda na naciągany.

Jakby się nad tym zastanowić, to przecież sam motyw przewodni (zagubiony statek-arka) nie jest nowy, a Ty mimo sporej objętości masz w swoim opowiadaniu wiele niedociągnięć. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że wepchnąłeś do jednej historii za dużo rzeczy wymagających rozwinięcia. I szkoda. Bo opowiadanie naprawdę mogło być ciekawe, a skończyło się na rozczarowaniu.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Kopia wpisu w temacie Loży;

Zawarłem w komentarzu uwagi, niestety krytyczne, o takiej moim zdaniem wadze, że nie mogę popierać tej kandydatury. Autor niekonsekwentnie modeluje kierunek i stopień regresu załogi kosmolotu, omija narzucający się motyw podziału na stronnictwa, zadziwia pomysłem likwidacji siłowni statku – tego nawet nie skomentuję… – przykro mi, NIE.

@berylu, dziękuję za przczytanie i uwagi. :)

@Adamie, ustosunkowałem się już do Twoich uwag wyżej.

A do moich nie : (

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przykro mi, ale nie przekonałeś mnie.

Ale czuję, że następnym razem zrobisz to.

Berylu, nie mam zastrzeżeń do Twoich zastrzeżeń. :)

Adamie, już nad tym pracuję, zmotywowałeś mnie.

Ale jak to? No wiesz co, miałbyś trochę szacunku do człowieka. Nie po to krytykuję czyjeś opowiadanie, żeby autor się ze mną zgadzał! ; )

Powodzenia przy pisaniu kolejnego tekstu – albo rozwijaniu tego.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Muszę przyznać, że to dość ciekawe podejście. :)

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Czytało się gładko. Ludzie pozostają ludźmi ze wszystkimi wadami nawet po latach podróży arką międzygwiezdną. Miś wolałby, żeby zakończenie nie było ucięciem tej historii. 

Nowa Fantastyka