- Opowiadanie: tfurca - Kanał (ZABIĆ ADOLFA H.)

Kanał (ZABIĆ ADOLFA H.)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kanał (ZABIĆ ADOLFA H.)

Warszawa, 26-27 września 1944

 

 

 

Siedzieli w pięciu oparci o fragmenty murów, paląc papierosy, popijając wodę lub coś mocniejszego, przegryzając jakieś resztki jedzenia. Kiedyś musiał to być piękny, duży salon, choć może to tylko wrażenie wywołane absolutną pustką. Zdruzgotana południowa ściana, brak szyb w oknach, kompletny brak mebli – wszystko to potęgowało wrażenie przestronności, którą tonował jedynie nieustannie wirujący w powietrzu pył. Wzniecały go ludzkie kroki. Samoistnie opadał z kruszącego się sufitu. Na zewnątrz zagarniał go wiatr z okolicznych ruin i złośliwie nawiewał wprost do ich kwatery. Łykali go oddychając, jedząc, pijąc, mówiąc. Przyzwyczaili się i nie zwracali już uwagi na ten posmak.

 

Usłyszeli kroki. Przyszedł dowódca z młodą łączniczką. Dziewczyna działała tu od niedawna, więc słabo ją znali. Każdy zwrócił na nią uwagę, bo była piękna, jasnowłosa, niebieskooka. Przez chwilę przestali czuć się powstańcami, a jedynie mężczyznami.

 

Porucznik Cichy powstrzymał ich, gdy chcieli powstać.

 

– Przyszedł rozkaz z dowództwa – powiedział, uprzedzając pytania. – Wycofujemy się do Śródmieścia – dodał zapalając papierosa.

 

– Poruczniku, to niemożliwe! Musimy się utrzymać. Jeśli Niemcy przebiją się tu, upadną pozostałe placówki!

 

– Ewakuowany jest cały Mokotów – porucznik wypuścił słowa wraz z dymem. – Zresztą, nie wytrzymamy następnego uderzenia. Kończy się amunicja. Kończy się jedzenie. Wszystko się kiedyś kończy. Nie otrzymamy wsparcia. Jesteśmy otoczeni. Możemy się wycofać lub zginąć. Rozkaz brzmi „wycofać się”. Nie „ginąć”.

 

– Tyle krwi i to wszystko na darmo!? Po tośmy tyle wycierpieli!? Możemy jeszcze złoić Szkopom dupę!

 

– Możemy, ale nie tu. Jak Bóg pozwoli, odgryziemy się w Śródmieściu, sierżancie.

 

– Ale jak się wycofamy, skoro jesteśmy otoczeni? – zapytał ktoś przytomnie.

 

– Przejdziemy kanałami. Zośka – tu porucznik wskazał łączniczkę – zna doskonale drogę. Poprowadzi nas. Sierżancie, za godzinę zbierz kompanię. Ruszamy po zmroku.

 

Powiedziawszy to, usiadł na podłodze tuż przy drzwiach. Zaciągnął się papierosem w zamyśleniu, jakby jego umysł już podróżował gdzieś w stronę Hożej, Kruczej, Wilczej…

 

– Kompanię… – mruknął sierżant. – Toż to już ledwie pluton.

 

– A panna Zosia ze Śródmieścia, tak? Jak tam jest?

 

– Da się żyć – odpowiedziała krótko dziewczyna niespodziewanie szorstkim głosem.

 

– Ty, amant, nie czas na flirty.

 

-A właśnie, że teraz czas. Jutro może nas nie być. A panna Zosia może zmieni mi opatrunek, bo…

 

– Ty, Zośka, idź do mojej kwatery – porucznik postanowił odprawić dziewczynę, żeby nie prowokowała mężczyzn. – Prześpij się trochę.

 

– Przyjdziesz? – zapytała kusząco.

 

– Powinnaś odpocząć – zbył ją Cichy.

 

– Jutro może nas nie być – powtórzyła słowa tamtego chłopaka lekko obrażonym tonem. Obróciła się na pięcie i zaczęła schodzić po zdewastowanych schodach.

 

– Przepraszam, poruczniku. Nie wiedziałem… – powiedział skruszony „amant”.

 

Cichy machnął ręką na znak, że nie ma sprawy.

 

 

 

Znikali kolejno w czeluści jak diabły powracające do swych pieleszy. Choć czasy nastały takie, że piekło wylało się na powierzchnię ziemi. Tylko czekać, aż czarty zadomowią się tu na stałe. Oni zaś pod ziemią spodziewali się wytchnienia.

 

Zejście do kanału przebiegało bez zakłóceń. Niemcy od kilku godzin przycichli. Pojedyncze strzały padały tylko od strony Puławskiej. Pewnie zbierali siły. Rano przypuszczą szturm.

 

– Rany boskie, jak tu cuchnie!

 

– Ciesz się, że jest sucho. Jeszcze trochę i się przyzwyczaisz do smrodu – zapewniła Zosia.

 

– Ale duszno.

 

– Nie marudzić! Sierżancie, zamykacie kolumnę. Żeby mi się nikt nie zgubił!

 

 

 

– Daleko jeszcze?!

 

Ludzie niecierpliwili się. Spodziewali się spacerku, tymczasem po półgodzinnej wędrówce przez ciasny, śmierdzący, duszny kanał czuli się nadspodziewanie wyczerpani. Opanowało ich rozdrażnienie i lęk. Po stokroć woleliby stanąć oko w oko z żywym wrogiem na otwartej przestrzeni, niż walczyć z wyobraźnią, która w tym czarnym tunelu podpowiadała chorobliwe wizje.

 

– Nie ma czym oddychać. Kiedy wyjdziemy na powierzchnię?

 

– Cisza! – warknął Cichy.

 

Odpowiedziało mu przekleństwo. Ktoś się rozkaszlał. Ktoś inny zarzęził, ciężko łapiąc nieświeże powietrze. Coraz trudniej było utrzymać dyscyplinę. Co i rusz któryś ze strzelców przysiadał, by nieco odpocząć. Sierżant dbał, by nikt nie został w tyle.

 

– Cisza! – powtórzyła Zosia znajdująca się z przodu mocno rozciągniętej kolumny. – Stać!

 

„Stać, stać…” – przekazywali sobie komendę głośnym szeptem.

 

Czoło oddziału zatrzymało się na skraju dużej komory, której dno wypełnione było wodą. Cichy popatrzył w kierunku, który wskazywała łączniczka. Na ścianie majaczyła wątła, rozedrgana plama światła. Jego źródło musiało znajdować się za zakrętem jednego z kilku korytarzy, które wychodziły z komory jak z centralnego placu. Stamtąd dobiegały też szmery, szelesty i pojedyncze niezrozumiałe słowa.

 

– Gasić latarki! – syknął dowódca, ale w tej chwili ktoś się poślizgnął, przewrócił i z głośnym chlupotem wylądował na dnie ścieku. Woda w komorze nie była głęboka, więc poza przemoczeniem ubrania i wysmarowaniem twarzy odchodami, nieszczęśnik nie zrobił sobie większej krzywdy.

 

– Kto tam?! – padło zza zakrętu.

 

– Kto pyta?

 

– Spokojnie, my powstańcy. Idziemy na Mokotów.

 

– Lepiej zawróćcie. Przyszedł rozkaz opuszczenia pozycji na Mokotowie. Wracajcie z nami do Śródmieścia.

 

Po drugiej stronie komory pojawiły się ciemne widmowe postacie, ledwie widzialne w słabym świetle latarek.

 

– Kto tu dowodzi? – zapytała pierwsza z nich.

 

– Ja – odpowiedział porucznik Cichy. Po chwili obaj dowódcy wymienili między sobą stopnie i pseudonimy. Żołnierze z obu oddziałów wymieszali się na środku przestronnej komory.

 

– To nieporozumienie. Nie dostaliście depeszy?

 

– Rozkaz był jasny. Wydał go podpułkownik „Karol” – wtrąciła się Zosia.

 

– Tak, ale pułkownik „Monter” rozkaz anulował. Musicie wrócić na pozycje.

 

Ludzie Cichego przyjęli tę wiadomość z ulgą. Na stare śmieci było z pewnością bliżej, niż do przeklętego Śródmieścia. Jednak porucznik wahał się. Dla niego rozkaz brzmiał inaczej. Jak uzyskać potwierdzenie tego, co mówi ten oficer?

 

W tym momencie coś zgrzytnęło ponad ich głowami. Do komory wpadło na chwilę skąpe księżycowe światło, przesłonięte zaraz ciałem demonicznej postaci. Z góry spadły metalowe przedmioty. Odbiły się o ścianę studni, by po chwili z pluskiem wpaść do wody.

 

Blask oślepiał. Huk rozrywał bębenki w uszach.

 

Krzyk, krew, fontanny kloacznej wody, fragmenty mundurów, ludzkie członki, odpryski muru – to wszystko zmieszało się z sobą w śmiertelny koktajl. A potem był już tylko chaos. I nie zwiastował on początku, lecz koniec. Nikt nie słyszał kolejnego zgrzytu odchylanej pokrywy studzienki, będącego wstępem do następnej apokalipsy.

 

Kto żyw rzucił się w panice do ucieczki na oślep. Korytarze zadudniły szybkimi krokami i histerycznym krzykiem. Ludzie przewracali się nawzajem, deptali trupy. Padły strzały.

 

A potem wszystko ucichło. Porucznik ocknął się w mroku rozświetlanym leżącą nieopodal włączoną latarką. Zosię, która półprzytomna leżała na nim, poznał po włosach. Pojękiwała nieco. Oboje przygniatało ciało martwego żołnierza, który prawdopodobnie przypadkiem ocalił im życie, osłaniając sobą przed odłamkami. Eksplozja rzuciła ich w jeden z korytarzy. Jak dawno to było?

 

 

 

– Będzie dobrze – Cichy pocieszył Zosię, kończąc obwiązywać jej ranną rękę. Przytuliła się do niego jak dziecko. Objął ją ramionami i pogładził po włosach. Wtedy poczuł smród karbidu i wiedział, że nie będzie dobrze.

 

– Gaz! Uciekajmy!

 

Pomógł jej wstać, podtrzymał i pociągnął za sobą. Długo biegli plątaniną kanałów. Zatrzymali się dopiero, gdy wyczerpani do cna nie byli w stanie dać następnego kroku. Zgubili drogę. Ani Cichy, ani Zosia nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. Obawiali się teraz wyjść na zewnątrz. Być może przy studzience czekaliby na nich Niemcy.

 

– Co to jest? – zapytała Zosia, wskazując zdrową ręką odnogę odchodzącą w lewo.

 

Ściek wypełniony był wodą, nad którą unosiły się dziwne bladozielone, gęste opary.

 

– To chyba nie gaz – odparł Cichy wciągając w nozdrza powietrze i szukając charakterystycznego karbidowego zapachu. – Słyszysz? Ktoś idzie za nami. Słyszysz głosy?

 

– To pewnie nasi – powiedziała dziewczyna z nadzieją.

 

– A może Niemcy?

 

– Szkopy nie schodzą do kanałów.

 

– Wcześniej nie schodzili. Teraz kto wie…

 

– I tak im nie uciekniemy.

 

– Schowajmy się w tej mgle. Stamtąd będziemy mogli obserwować. Jeśli to Niemcy, może będą bać się tam wchodzić.

 

Zosi nie podobał się ten pomysł, ale to Cichy był dowódcą. Szli bardzo powoli nie tylko z ostrożności, ale też z powodu zmęczenia. Mieli trudności z oddychaniem, ale gdy zagłębili się w zieloną mgłę, poczuli powiew świeżego powietrza. Opary przyklejały się do ciała, pokrywając ubranie i skórę cienką warstwą jakby brokatu. Zakręciło im się w głowach, choć mieli wrażenie, że to świat wokół nich zaczął się wyginać i obracać, a potem odkształcać w najbardziej zwariowany sposób. Stawiali kroki, lecz zdawało się, że stoją w miejscu. W uszach huczało. Pomyśleli, że to nowy wynalazek, kolorowy śmiercionośny gaz. Umierali bezboleśnie, a nawet można powiedzieć, że doznania były przyjemne.

 

Jednak nie umarli. Kiedy wyszli z mgły, dostrzegli wylot tunelu. Kilka kroków i znaleźli się… w lesie.

 

 

 

Zmierzchało, więc była nadzieja, że uda im się przemknąć niezauważenie. Cichy trzymał odbezpieczone parabellum. Zosia wbijała palce w jego ramię trochę ze strachu, a trochę z przemęczenia. Postanowili schronić się w kościele stojącym nieco z boku pozostałych zabudowań, zaraz obok cmentarza.

 

Szczęśliwie kościół był otwarty i niemal zupełnie pusty. Tylko kapłan krzątał się w prezbiterium. Zauważył ich zaraz gdy weszli do środka. Zlękniony, przeżegnał się.

 

Wiedzieli, że brudni, śmierdzący, obdarci i poranieni, do tego jeszcze uzbrojeni, nie mogą swym wyglądem wzbudzać zaufania. Cichy schował broń i uczynił znak krzyża. Zosia zrobiła to samo lewą, zdrową ręką.

 

– Wy kto? – wydukał ksiądz.

 

– Nie bój się, ojcze, my powstańcy.

 

– Powstańcy?

 

– Jesteśmy głodni. Znalazłoby się coś..?

 

Ksiądz przypatrywał im się uważnie i chwilę wahał, nim odpowiedział.

 

– No, jakżeby nie – rzekł bardziej ze strachu niż z miłości do bliźniego. Diabelnie śmierdzącego bliźniego. Choć to, jak się nazwali, było niezwykle intrygujące. Trzeba poważnie porozmawiać z tymi ludźmi.

 

Poprowadził ich do zakrystii.

 

– Tu zaczekajcie. Lepiej, żeby nikt was nie widział.

 

– A co, Niemcy się kręcą?

 

– Jacy Niemcy? Tu nie ma żadnych Niemców.

 

– Wyszli?! To może Rosjanie?

 

– Rosjanie? A jakże! Duży oddział tu stacjonuje niedaleko. Żyć nie dają. Dobrze, żeście się na nich nie napatoczyli.

 

– A gdzie my właściwie jesteśmy, ojcze?

 

– W Czerniakowie.

 

– Na Czerniakowie? W Warszawie? Co oni zrobili z tym miastem!

 

– Warszawa jest niedaleko. Raptem parę wiorst. O tam – wskazał palcem kierunek północny. – Ale lepiej tam nie idźcie. Od kiedy zaczęły się rozruchy, zaraz po krwawej niedzieli znaczy, Moskale stali się bezwzględni. W takim stanie nie przejdziecie linii fortów. Były strajki, manifestacje, starcia nawet, ale że powstanie w Królestwie… no, tego nie słyszałem. Zaraz wszystko opowiecie. A we wsi parę dubeltówek się znajdzie…

 

– Ojcze, o czym wy mówicie? Moskale, Królestwo…

 

– Bitwa była? Ranni jesteście. To szok, prawda? – dopytywał się troskliwie ksiądz.

 

– Bitwa była wielka…

 

– A kiedy? Gdzie?

 

– Jak to gdzie? W Warszawie! Może jeszcze walczą, o ile Ruscy nie weszli do miasta. Jaka dziś data?

 

– Dwudziesty ósmy września tysiąc dziewięćset siódmego. Już wam przynoszę coś do jedzenia na szybko. Potem się wykąpiecie, odpoczniecie. Mamy dużo do obgadania. Niech Bóg błogosławi powstańcom!

 

 

 

– Nic z tego nie rozumiem – powiedział Cichy, wyciągając z zanadrza pomiętą paczkę papierosów. – To jakieś szaleństwo.

 

– Poczęstuj – poprosiła Zosia.

 

– Palisz? – zdumiał się porucznik.

 

– Nie wiem. Może papieros rozjaśni mi umysł. Boję się, że zwariowałam. Zwariowaliśmy oboje.

 

Siedzieli w małym surowo urządzonym pokoiku i trawili, oprócz kolacji, jakiej nie spożyli od prawie dwóch miesięcy, zasłyszane wiadomości. Nic do siebie nie pasowało. Zupełnie jakby cofnęli się w czasie. Zabawne. Przerażające!

 

– Wiesz, bardzo mi się spodobało, kiedy powiedziałeś, że jestem twoją żoną.

 

– Nie chciałem ojczulkowi robić kłopotu, musiałby szukać drugiego pokoju.

 

– A jeśli to prawda? – zapytała dziewczyna, próbując zaciągnąć się dymem.

 

– Co prawda?

 

– Może rzeczywiście cofnęliśmy się do tysiąc dziewięćset siódmego i…

 

– I mamy ostrzec świat? Bóg nas zesłał? Jesteśmy ludźmi wybranymi z narodu wybranego? – drwił Cichy.

 

– Pamiętasz ten kanał? Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego.

 

– Myślisz, że to kanał do podróży w czasie? Czasotunel! Kanałoczas! – parsknął pogardliwie. – Równie prawdopodobne jest, że już jesteśmy martwi, tyko zdaje nam się, że żyjemy, kochanie.

 

Zosia przytuliła się do niego. Objął ją czule i pocałował w czoło.

 

– Chciałabym tak nie żyć – uśmiechnęła się. – Ale ty nie jesteś martwy. Słyszę bicie twego serca.

 

Westchnął, zaciągnął się papierosem, strzepnął popiół na podłogę. Ona kaszlnęła z powodu dymu, który podrażnił jej gardło.

 

– Jeśli zaczniemy przepowiadać przyszłość, i tak wezmą nas za szaleńców. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że człowiek może być taką bestią. Ludzie nawet nie wiedzą jeszcze, kto to Hitler.

 

– Może lepiej, żeby nigdy się nie dowiedzieli.

 

Spojrzeli sobie w oczy. Doskonale wiedzieli, co należy czynić.

 

 

 

 

 

Wiedeń, 26-27 czerwca 1910

 

 

 

„Kto mieczem wojuje, od miecza ginie” – pomyślał Cichy, przyglądając się swojemu parabellum. Pielęgnował broń z najwyższą pieczołowitością, siedząc na poddaszu kamienicy przy Raimundhoff. Ten pistolet będzie kiedyś relikwią!

 

Nie będzie. Przecież nikt się nie dowie, kim jest ten, którego zabije. A on, porucznik Roman Wrzeszcz, zostanie uznany za pospolitego mordercę.

 

Ale Bóg będzie wiedział. To On ich przeniósł w ten czas, by zbawili narody.

 

Usłyszał szybkie kroki za drzwiami. Takie charakterystyczne kroki! Zawsze wiedział, że to ona, a nie ktoś obcy.

 

Otworzyła drzwi i już od progu krzyknęła:

 

– Widziałam go!

 

 

 

Nawet nie wiedział jak znaleźli się na placu Kalkmarkt. Zdawać się mogło, że trwało to raptem ułamki sekund.

 

– Tu był. Wiedziałam, że musi się kiedyś pojawić przy Akademii – powiedziała z dumą. – Malarz, niech go szlag!

 

– Świetnie się spisałaś. Co dalej?

 

Dziewczyna sięgnęła do torebki i wyjęła małą karteczkę.

 

– Szłam za nim. Tu jest adres.

 

– Mieszka pod tym adresem?

 

– Tam wszedł do budynku – Zosia zawahała się. – Chyba tam mieszka…

 

– Ale nie jesteś pewna?

 

– To dom… – im bardziej surowy wzrok Cichego napotykała, tym mocniej jej buźka zwijała się w podkówkę. – Na pewno tam mieszka.

 

– Może po prostu kogoś odwiedził?

 

– Tak długo za nim szłam. W końcu wszedł do domu. Byłam pewna, że… – otarła łzę, rozcierając tusz po policzku.

 

– Już dobrze, sprawdzimy ten adres.

 

Chwilę potem wsiedli do dorożki.

 

– Meldemannstrasse dwadzieścia siedem, proszę.

 

Dorożkarz cmoknął na konia i świsnął batem. Pojazd szarpnął. Zosia syknęła z bólu, uderzywszy się w prawe ramię.

 

– Ciągle boli?

 

– Nic takiego. Serce boli. I na to jest tylko jedno lekarstwo.

 

 

 

Po długiej jeździe dotarli wreszcie na Meldemannstrasse i zatrzymali się przed nowoczesnym sześciopiętrowym budynkiem.

 

– Co to za miejsce? – zapytał Cichy

 

– Kazał pan się tu przywieźć – burknął dorożkarz, któremu najwyraźniej spieszyło się dostać zapłatę za kurs.

 

– Wiem, pytam o przeznaczenie tego budynku – odparował porucznik, szybko tracący ostatnimi czasy cierpliwość.

 

– To przytułek.

 

– Przytułek? Nie wygląda na to.

 

– Może nie wygląda, ale tak jest. Niestety, tylko dla mężczyzn – dodał, łypiąc okiem na Zosię.

 

– Tu wszedł? – Cichy skierował pytanie do dziewczyny. Potwierdziła, kiwając głową. – Wrócisz na Raimundhoff i nie będziesz się stamtąd ruszać, dopóki się z tobą nie skontaktuję, rozumiesz? – powiedział tonem, jakim zawsze wydawał rozkazy. Znów odpowiedziała gestem głowy. – Proszę odwieźć panią z powrotem – dodał, płacąc dorożkarzowi za podwójny kurs z podwójnym napiwkiem.

 

Odprowadził jeszcze powóz wzrokiem, po czym wszedł do budynku.

 

– Służę – zaoferował się portier.

 

– Potrzebuję noclegu.

 

– Świetnie pan trafił. Na jak długo?

 

– Nnnie wiem… na tydzień może.

 

– Dwie i pół korony. Płatne z góry. Pokoje odblokowujemy o ósmej. Poproszę dokumenty.

 

Porucznik bez obaw wyciągnął fałszywe papiery. Były cholernie drogie, ale warte swojej ceny. Księżulo naprawdę się postarał.

 

– Wcześniej zapraszamy do odwszalni.

 

– Nie mam wesz!

 

– Taki regulamin. Przykro mi. Załatwi się i zaraz będzie mógł pan coś zjeść.

 

– Ach, więc macie tu kantynę?

 

– Kantynę, czytelnię, bibliotekę. A może życzy pan sobie wypożyczyć rower? Mamy też… proszę tam nie wchodzić! Najpierw odwszalnia, hola!

 

Cichy nie zwracał uwagi na wrzeszczącego portiera. Otworzył najbliższe drzwi i znalazł się w czytelni. Szybko przelatywał wzrokiem po twarzach siedzących mężczyzn, którzy, zagłębieni w lekturze, w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Musiał bardzo się pilnować, by wyprzeć ze świadomości obraz pokurcza w mundurze Wehrmachtu albo NSDAP, z grzywką opadającą na lewe oko i amerykańskim wąsikiem na dwa palce. Szukał przecież mężczyzny w wieku około dwudziestu lat, a nie starego pryka.

 

Nie obawiał się, że go nie rozpozna. Nie poznać takiej gęby?! „Nie szukać wąsików na dwa palce!” – strofował sam siebie.

 

Wreszcie go dostrzegł. Siedział w części przeznaczonej dla niepalących i czytał „Wiener Zeitung”.

 

– Najpierw odwszalnia!

 

 

 

– Herr Adolf Hitler?

 

Młody mężczyzna tak się przestraszył, że aż upuścił pędzel i strącił farby. Zanim zdołał się odezwać, Cichy przywołał na twarz uśmiech i powiedział uprzejmie:

 

– Najmocniej przepraszam. Nie chciałem pana przestraszyć. Pan Adolf, prawda?

 

Hitler patrzył na intruza wzrokiem, w którym dało się wyczytać zdziwienie pomieszane z przestrachem.

 

– A jeśli tak, to co?

 

– Och, proszę się mnie nie bać. Podobają mi się pańskie akwarele.

 

– Doprawdy? – zapytał tamten nieufnie. – Nie wszystkim się podobają.

 

– Nie wszyscy się znają.

 

– Zastanawiam się, czy jest pan z policji, czy z Akademii..?

 

– Ani jedno, ani drugie. Po prostu zainteresowały mnie pańskie prace.

 

– To może je pan kupi? Niedrogo.

 

– Mogę usiąść?

 

Nie czekając na odpowiedź porucznik Cichy usiadł na ławce obok Adolfa. Uczucie było tak niezwykłe, że zastanawiał się, czy nie powinien się uszczypnąć, by mieć pewność, że to nie sen. Ucinał pogawędkę z największym zbrodniarzem wszechczasów. W dodatku to on, porucznik, rozdawał tu karty. Zaiste, boski to był plan!

 

– Piękna pogoda, prawda? Doskonałe światło. Ale mnie nie interesują pejzaże. To znaczy, mam dla pana zlecenie. Maluje pan portrety?

 

– Czemu nie! Tutaj w parku? Teraz? – podniecił się Hitler.

 

– Nie, nie chodzi o moją osobę. Jeśli się pan zgodzi, pojedziemy do mnie. Tam czeka moja żona. Chciałbym, żeby namalował pan jej portret.

 

– To będzie kosztowało dwie i pół korony…

 

– Zgoda! – powiedział natychmiast Cichy.

 

Adolf podrapał się po brodzie. Czuł, że powinien był zażądać więcej.

 

 

 

Mimo że była przygotowana na ten widok, zbladła, gdy Hitler przekroczył próg mieszkania i spojrzał na nią tymi swoimi wodnistymi oczami.

 

– Kochanie, to pan Adolf. Znakomity artysta. Namaluje twój portret. Panie Adolfie, to właśnie moja żona, Sophie.

 

Gość skłonił się uprzejmie i promiennie uśmiechnął.

 

– Cóż za piękna aryjska uroda! – cmoknął z podziwu. – Malować panią będzie dla mnie zaszczytem.

 

Podszedł do Zosi, chwycił za rękę i pociągnął.

 

– Proszę tu podejść. Tu będzie najlepsze oświetlenie… Czy coś się stało?

 

– Nie, nic… moja ręka…

 

– Żona zwichnęła nadgarstek. Nic jej nie będzie, nie musi pan przepraszać. Proszę brać się do dzieła.

 

– Oczywiście! Tu, państwo pozwolicie, ustawię sztalugę…

 

Hitler zaczął się krzątać po pokoju. Przestawił krzesło i stół, odsłonił firanę. Zosia i Cichy wymienili spojrzenia. Ona skinęła głową, dając znak, że już czas. On również ruchem głowy potwierdził, że jest gotów.

 

Szczęk odbezpieczanego pistoletu sprawił, że malarz przeniósł spojrzenie na gospodarza. Jego rozpromieniona dotąd twarz stężała. Nie od razu dotarło do niego, co się dzieje.

 

Cofnął się dwa kroki i stanął przy oknie. Spojrzał w dół. Było bardzo wysoko. Tędy nie ucieknie.

 

– Proszę państwa, to nieporozumienie. Pewnie chodzi o tego przeklętego Hanisha. To oszust i złodziej. Jeśli ponieśliście państwo z jego powodu jakieś straty, ja to wyrównam…

 

– Cichy, na co czekasz? Chcesz słuchać tego bełkotu?

 

– Nie rozumiem, co pani mówi. To po polsku? Ja bardzo lubię Polaków, naprawdę, przysięgam. Ja…

 

– Jasne, może Żydów też kochasz, kanalio!

 

– Oczywiście! Ja mam żydowskich przyjaciół. Josef! Josef Neumann! Zapytajcie go, on potwierdzi. To mój przyjaciel, Żyd. I Eduard Löffner. Mieszkają ze mną. Potwierdzą!

 

– Dość tego, strzelaj, Cichy!

 

Zosia zerwała się z kanapy, na której chwilę temu posadził ją Hitler. Stanęła obok porucznika i wbiła zimny, bezlitosny wzrok w zbrodniarza.

 

– Może wystarczy go zranić? – zastanawiał się Cichy po polsku, żeby ofiara nie zrozumiała słów. – Strzelić w kolano? Z inwalidy chyba nie zrobią kanclerza…

 

– Nie można ryzykować – odparła Zosia. – Kończmy z nim.

 

Chwyciła dłoń Cichego, w której trzymał parabellum. Położyła szczupły palec na spuście. Nacisnęli oboje.

 

Ciało Adolfa Hitlera wypadło przez okno i roztrzaskało się o trotuar. Zaraz zjawi się tu policja. Nie mieli szans na ucieczkę.

 

– Biorę wszystko na siebie. Ty nie możesz trafić do więzienia. Wrócisz do kraju. Żadnej dyskusji! To rozkaz! Wiesz, co masz robić.

 

 

 

Monachium, 18 września 1939

 

 

 

„Poruczniku Cichy. Najdroższy. Bóg nas nie kocha…” – rozmyślała Sophie Häusler, siedząc w fotelu i spoglądając przez otwarte okno na dachy sąsiednich domów.

 

– Mamo, znowu szepczesz po polsku – powiedziała Marianne ze zniecierpliwieniem w głosie.

 

– Ależ skąd! Ja nic nie mówię.

 

– Przecież słyszę. Powinnaś się pilnować. To niebezpieczne. Jeszcze ktoś cię weźmie za szpiega.

 

– Mnie? Któż mógłby tak pomyśleć! To niedorzeczne, dziecko.

 

– Nawet nie masz pojęcia, jak przebiegli potrafią być imperialiści!

 

Marianne podeszła do radia i podkręciła głośność.

 

„Dziś nad ranem oddziały 4 dywizji pancernej Rewolucyjnej Armii Niemieckiej przebiły się przez wrogie zgrupowanie pod Grójcem i otworzyły sobie drogę do Warszawy. Wkrótce, po połączeniu z jednostkami Armii Czerwonej po wschodniej stronie Wisły, pierścień wokół polskiej stolicy zostanie zamknięty. W mieście nasilają się protesty robotników, którzy z niecierpliwością wyczekują wsparcia proletariackich armii…”

 

– Marianne, co ty masz na sobie?

 

– To mundur Szwadronu Ligi Kobiet – powiedziała z dumą. – Jak leży?

 

– Wiesz, że nie lubię kobiet w mundurze. I ten czerwony krawat… – burknęła Sophie.

 

– Ech, mamo, ty znowu swoje. Zupełnie jakbyś jakiś uraz miała. Szkoda, że nie ma już taty, on byłby ze mnie dumny.

 

„Twój prawdziwy tata z pewnością nie” – pomyślała kobieta w fotelu, po czym natychmiast przeraziła się, że być może znów zamiast myśleć, szeptała słowa. Taka dziwna, niebezpieczna to przypadłość. Sięgnęła po „Die Welt am Abend”, by gazetą przysłonić rumieńce, które czuła, że wykwitły na policzkach.

 

„Na granicy zachodniej nie zanotowano dziś poważniejszych incydentów – szczekało dalej radio. – W całej Francji trwa strajk generalny. W Paryżu, a także wielu innych większych francuskich miastach, coraz częściej dochodzi do otwartego buntu robotników. Jak zapowiedział sekretarz generalny Francuskiej Partii Komunistycznej, Maurice Thorez, lud Francji gotowy jest walczyć do ostatniej kropli krwi o godność i sprawiedliwość, a także o pokój na całym świecie. Do tłumienia rozruchów w Metz, w którym władzę przejęły zbuntowane oddziały, odesłano znad granicy część jednostek 21 dywizji piechoty…”

 

– Wychodzisz gdzieś?

 

– Na razie tylko przymierzam, czy wszystko pasuje. Pewnie nie pamiętasz, że jutro jest piąta rocznica rewolucji? – To było retoryczne pytanie, więc Marianne nie oczekiwała odpowiedzi. – Fritz wprowadzi mnie na bankiet! Chcę cię prosić, żebyś zaopiekowała się w tym czasie Lenką.

 

– Oczywiście. Ale wolałabym, żebyś nie zadawała się z tym człowiekiem. Źle mu z oczu patrzy – marudziła matka.

 

Córka puściła tę uwagę mimo uszu. Żaden mężczyzna nie spełni oczekiwań jej matki, chyba że sam książę z bajki. To samo mówiła o Erwinie, ojcu Lenki. A przecież kocha wnuczkę do szaleństwa!

 

– Musisz tam iść? – walczyła jeszcze słabo Sophie.

 

– Czy muszę!? – wzburzyła się Marianne. – Ty wiesz, kto tam będzie? – Zaczęła wyliczać na palcach, akcentując każde nazwisko i funkcję, by uzmysłowić matce, w jak zacnym gronie się znajdzie i jak wielka to dla niej szansa: – Wilhelm Pieck, przewodniczący KPD, towarzysz Willi Münzenberg, najbliższy przyjaciel samego kanclerza, Ernsta Thälmanna. To jego gazetę właśnie czytasz. I nawet towarzysz Albert Einstein…

 

– Wystarczy! – przerwała Sophie.

 

Marianne spojrzała na nią zdziwiona i zaniepokojona.

 

– Coś się stało?

 

Matka ciężko wstała z fotela, jakby przygniatał ją jakiś niewidoczny, potworny ciężar.

 

– Źle się czuję – zaczęła tłumaczyć. – Muszę się przespać. Pójdę do siebie.

 

– Może zaparzyć ci ziół? – zapytała troskliwie córka. – Zaczekaj, sprawdzę, co mam w apteczce.

 

Podeszła najpierw do matki i dłonią dotknęła jej czoła. Delikatnie posadziła kobietę z powrotem na fotelu.

 

– Nie masz temperatury – zawyrokowała. – Zamknę okno. Wrzesień to zdradliwy miesiąc. Łatwo się przeziębić.

 

„Nie milkną komentarze po ubiegłotygodniowym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii i Włoch. Oficjalnie lord Halifax, Edward Wood, oraz hrabia Galeazzo Ciano mieli poruszać zagadnienia gospodarcze, jednak panuje powszechne przekonanie, że rzeczywistym celem ostatnich kontaktów na tak wysokim szczeblu jest zacieśnienie współpracy militarnej obu tych państw. Współpracy skierowanej przeciw rodzącym się krajom demokracji ludowej…”

 

– Myślisz, że jak już zdobędą Warszawę, moglibyśmy tam kiedyś pojechać? – zapytała nieoczekiwanie Sophie.

 

Marianne propozycja ta niezwykle przypadła do gustu. Odpowiedziała więc z entuzjazmem:

 

– To ciekawy pomysł! Nowa republika będzie potrzebowała silnego wsparcia ideowego. Chciałabym tam pracować. Jeśli się uda, zapytam Münzenberga – przecież musi mieć sprawdzonego korespondenta. Ale to niebezpieczne miejsce. Nie wiem, czy odpowiednie dla ciebie.

 

– Przy tobie będę bezpieczniejsza nawet w Warszawie. A kto zaopiekuje się Lenką, kiedy ty będziesz wprowadzać nowy ład?

 

– Mamo, wyczuwam sarkazm – Marianne pokiwała palcem, niby grożąc matce, ale jej umysł był już zbyt zajęty perspektywą walki o lepszą przyszłość proletariatu, by przejmować się takimi drobiazgami. – Chcesz odwiedzić stare śmieci prawda?

 

– Tak, chcę wrócić na pewne miejsca – odpowiedziała Sophie.

 

„Chcę wrócić do pewnego kanału” – pomyślała, pilnując się, by nie wyszeptać tego na głos.

Koniec

Komentarze

Popraw, proszę, w nagłówku nazwę konkursu.

Niedługo wpadnę rozprawić się z tekstem ; )

pozdrawiam

I po co to było?

    Wehikuł czasu jest chyba jednak mocno naciągany...

Witam pierwszego uczestnika konkursu 

Dobra. Więc tak:

Bohaterowie przenoszą się do przeszłości za sprawą enigmatycznego kanału, który to kanał ładnie wkomponował się w początkową fazę opowiadania. Jednakże czuję pewien niedosyt spowodowany takim konwencjonalnym potraktowaniem owego tunelu jako obiektu służącego do podróżowania w czasie. Ten kanał jest magiczny i jak dla mnie zbyt magiczny. Ale oczywiście akceptuję jego rolę w całym tekście, gdyż jest zaczątkiem dalszych wydarzeń.

Scena spotkania z księdzem jest mało rozbudowana, oczekiwałbym od Autora poświęcenia większej uwagi szokowi jakiego doznali nasi bohaterowie, kiedy dowiedzieli się o tym, że cofnęli się w czasie za sprawą wyżej wspomnianego kanału. Być może został tutaj zastosowany skrót fabularny, którego powodem jest limit znaków, ale przeszkadza mi stosunkowo szybkie przejście z jednej części opowiadana do kolejnej, tej decydującej. Cichy i Zosia tak naprawdę łatwo akceptują niespodziewaną sytuację w jakiej się znaleźli. Pojawia się motyw ponadczasowej misji i za takich właśnie boskich posłańców uważa się para bohaterów.

I finalna faza tekstu. Zosia namierza Adolfa, Cichy go odnajduje, stosuje podstęp i ciach! nie ma Hitlera. Tak to mniej więcej można by streścić. Jestem wyraźnie rozczarowany takim biegiem wydarzeń. Zabrakło oryginalności, kreatywności, pomysłu jak zakończyć całą historię. Wydaje mi się, Drogi Autorze, że poszedłeś po linii najmniejszego oporu w takim momencie tekstu, który miał dostarczyć czytelnikowi najmocniejszych, upragnionych doznań. Odnoszę niestety wrażenie, iż Twoim głównym celem – może i poniekąd słusznie – było spełnienie wymogów konkursowych.

Niemniej opek napisany przyzwoicie, dobrze się czyta; dialogi też mogę uznać za dosyć ciekawe i zgrabne. Chwilami jednak raził mnie swoisty infantylizm w narracji – chyba dobrze to ująłem. Fabularnie opowiadanie nie zaskakuje i to jest, moim zdaniem, duży minus. Spodziewałem się czegoś więcej.

Pozdrawiam.

Zauważyłem, przeczytałem.  

Ponieważ uzasadnienie wyro... --- ee... --- werdyktu podaje się po ogłoszeniu tegoż, poprzestaję  na powyższym "pokwitowaniu".

Dzięki za komentarz, trochę będę się bronił.

 

"...konwencjonalnym potraktowaniem owego tunelu jako obiektu służącego do podróżowania w czasie" - ale co w tym jest konwencjonalnego??? A czy dymiąca i sapiąca machina czasu jest mniej konwencjonalna? Rozumiem, że taki magiczny sposób przeniesienia się w czasie nie każdemu musi odpowiadać.

 

"Scena spotkania z księdzem jest mało rozbudowana" - zarówno ta, jak i parę innych, ale właśnie, jak sam zauważyłeś, jest ograniczenie objętości. Mimo to zarzut przyjmuję, bo dobry pisarz pewnie lepiej by to wszystko skomponował.

 

"Zabrakło oryginalności, kreatywności, pomysłu jak zakończyć całą historię" - zarzut przyjmuję z pokorą, ale trudno było mi stworzyć coś bardziej oryginalnego w sytuacji, gdy finał jest z góry narzucony. Może świadczy to o małej kreatywności. Ja w tej sytuacji odpuściłem sobie elementy zaskoczenia na rzecz wkomponowania całej historii w rzeczywiste zdarzenia, miejsca i postacie (poza dwojgiem bohaterów, wszyscy wymienieni z nazwiska są postaciami autentycznymi). A przecież wystarczyło, że machinę czasu zamieniłem na kanał czasu i już jest kręcenie nosem (post powyżej), więc wymogi konkursowe über alles ;)

 

"raził mnie swoisty infantylizm w narracji" - nie potrafię się odnieść, bo nie wiem, o co kaman...

 

Tak czy siak dziękuję za wnikliwą analizę tekstu - skoro ci się chciało, to już coś!

Całkiem przyjemnie się to czyta, ale fajerwerków nie ma. Brakuje mi tu napięcia, postaci są za mało wyraziste. Ostatni fragment dziwny. Właściwie nie wiem co się stało. Większych niegrabności też nie zauważyłam, ale przyczepię się do jednej rzeczy:

- Wyszli?! To może Rosjanie?
- Rosjanie? A jakże! Duży oddział tu stacjonuje niedaleko. Żyć nie dają. Dobrze, żeście się na nich nie napatoczyli.

A potem:
Jak to gdzie? W Warszawie! Może jeszcze walczą, o ile Ruscy nie weszli do miasta. Jaka dziś data?

Te zdania sugerują, że Rosjanie są czynnikiem wysoce niepożądanym. Tymczasem powstańcy warszawscy czekali na ich pomoc.

Pozdrawiam.

Mam wrażenie, że dialogów jest tu o wiele za dużo. Przysłaniają one rys fabularny i nie pozwalają na dostateczne rozwinięcie kluczowych wątków w ramach zadanego limitu znaków. Wolałbym, żeby bohaterowie byli bardziej małomówni, a za to akcja poprowadzona ciekawiej.

Jednak językowo i technicznie nie da się nic zarzucić.

Pozdrawiam

Przeczytałam. Chyba będę mniej krytyczna niż domek, ale się wypowiem później:). Pozdrawiam.

do marlety:

Zauważ, ze w cytowanym fragmencie jest 1907 rok. Dla księdza Rosjanie to zaborcy, którzy szczególnie w tym czasie po rozruchach po krwawej niedzieli stali się wyjątkowo "upierdliwi". Z kolei z punktu widzenia bohaterów, wejście Rosjan do Warszawy oznacza oczywiście koniec powstania, stąd zdanie "Może jeszcze walczą, o ile Ruscy nie weszli do miasta."

tfurco:
zdanie księdza przytoczyłam tylko dla kontekstu. Ważniejsze są słowa powstańców. Ksiądz chciał utrzymać ich przybycie w tajemnicy, więc zaniepokoili się, że w pobliżu są oddziały wroga. Pierwsze pytanie jest o Niemców, drugie o Rosjan. Jeśli Rosjanie wrogiem nie są, po co pytać? W drugim fragmencie napisałeś "weszli do miasta", a to wygląda jakby zajmowali/atakowali miasto. Lepiej pasowałoby "przyszli z odsieczą" lub "o ile jeszcze nie nadeszło wsparcie Armii Czerwonej".

Niestety, już sam początek odstrasza. Powtórzenia w pierwszym zdaniu - "resztki". Następnie piszesz, że w salonie była absolutna pustka (choć stwierdzenie "absolutna" kojarzy mi się raczej z próżnią), a w kolejnym zdaniu oznajmiasz, że brak było mebli. Skoro pustka, to chyba oczywiste... Z resztą "brak" jest kolejnym powtórzeniem.

    Nota bene, paradoksalnie wychodzi z tej rozmowy księdza  z bohaterami dziwaczny misz - masz. Bo: 1907r. to ostatni rok rewolucji 1905-1907 w Kongresówce. A  byla taka, byla, i chlopcy spod znaku PPS-u nieźle się strzelali z Rosjanami.

   Jak to czytałem, to się  zastanawialem, o czym myśli dobry księżulo, przypuszczając, że, być może,  ma gości od towarzysza Wiktora. 

    "Goraczka" -- filma Agnieszki Holland na podstawie ksiązki Andrzeja Struga --- "Dzieje jednego pocisku" dużo o tym mówi.

tfurco, dymiąca machina byłaby według mnie sporym przegięciem :-) Zdaję sobie sprawę, że w jakiś sposób musiałeś tych bohaterów przenieść w czasie i pewnie wiele rozwiązań nie usatysfakcjonowałoby mnie w znaczącym stopniu. Używając przymiotnika konwencjonalny miałem na myśli stwierdzenie, iż właśnie każdy obiekt, przedmiot bez dodatkowego tłumaczenia mozna było potraktować jako wehikuł czasu. Może w przypadku Twojego opowiadania zabrakło mi szerszego wyjaśnienia tajemnicy tego kanału; ma on służyć do podróżowania w czasie --- taka jest jego rola i więcej czytelnikowi nie trzeba wiedzieć. Okej, nie ma sprawy. Warunek konkursu spełniony.

 

wymogi konkursowe über alles ;)

Zgadza się :) Zastanawiam się wszak, czy i w jaki sposób można stworzyć coś oryginalnego, niepowtarzalnego podczas gdy finał --- jak sam zauważyłeś --- jest znany od początku. Żebyś jeszcze w jakiś spektakularny i wyrafinowany sposób uśmiercił Adolfa... Ale niekiedy prosty strzał z broni palnej ma swój urok ;)

 

Jeśli zaś chodzi o ten infantylizm --- pogrzebię w tekście i jak znajdę parę przykładowych zdań, to je tutaj wypiszę.


Szkapo, "resztki" poprawiłem, choć i tak pewnie wstęp cię odstrasza.

RogerRedeye - zdaje mi się, że PPS-owcy strzelali się w 1905, a rewolucja objawiała się później strajkami. Ale nie jestem historykiem, więc nie będę się upierał.

    A nieprawda... Cytacik:  "Od lata 1906 OB PPS rozpoczęły akcję terrorystyczną, organizując zamachy na wysokich dostojników rządu carskiego i funkcjonariuszy policji (m.in. na generał-gubernatora G.A. Skałona) oraz akcje na    pociągi pocztowe, kasy powiatowe i in."

    To latwo sprawdzić. I po prostu: ksiądz mógł naprawdę serio mniemać. ze odwiedzliło go dwoje rewolucjonistow, salwujących sie ucieczką przed Kozakami i agentami Ochrany. Mozna bylo wygrać tem motyw.

    Pozdrówko.  

 

Hmm... no to faktycznie można było. Zabrakło wiedzy.

Styl miejscami chrupie, ale ogólnie czytało się całość nienajgorzej. Na plus na pewno wypada to, że dialogi w większości brzmiały jak należy. Początek był bardzo zachęcający, zabrakło niestety jakiegoś tupnięcia w zakończeniu. Czasu poświęconego na przeczytanie nie uważam w każdym razie za zmarnowany :)

KANAŁ — TFRUCA

 

Przeczytałem — czas na komentarz:

1. pomysł — jak już zauważono — prezentacja kanału-tunelu czasoprzestrzennego szwankuje. Dlaczego by nie dorzucić postaci — kogoś ważnego, symbolicznego — kto zaprowadziłby naszych bohaterów do tego miejsca i ukazać je za pomocą nieco bardziej wyrazistego opisu. W każdym razie sprawić, żeby nie zdawało się być takie przypadkowe. 2.5

2. wizja rzeczywistości — podoba mi się, że pojawiły się nazwiska prawdziwych niemieckich komunistów. Brakuje mi jednak paru zdań na temat sposobu dojścia KPD do władzy i przyczyn wybuchu konfliktu w 1939 roku. 3.0

3. jakość wykonania — sam tekst dość dobrze się czyta. Niemniej jednak struktura opowieści jest niezbyt dobrze skalibrowana. Powiedziałbym, że zbyt dużo czasu poświęciłeś opisowi powstańczej Warszawy, za mało zaś kreacji bohaterów oraz alternatywnej rzeczywistości. Pierwsze akapity nieco zgrzytały, później błędy językowe przestały rzucać się w oczy. 2.5

4. motywacja bohatera — brakuje mi pokazania konfliktu wewnętrznego bohatera. Wydaje mi się, że nasz powstaniec zbyt łatwo rzuca się z z jednego konfliktu w drugi. Podróż w czasie jest jak druga szansa — ocalił swoją kobietę, los pozwolił mu uciec z martwego miasta, dlaczego nie wsiąść na statek do Ameryki i nie uciec z przeklętego świata. A nawet jeżeli on byłby takim romantykiem, to dlaczego nie uczynić Zośki nieco bardziej samolubną — dodałbyś w ten sposób smaczku i napięcia, a postaci nie byłyby tak jednobiegunowe, co — nie ukrywając — odbiera im nieco wiarygodności. 2.5



Podsumowując — opowiadaniu przydałby się drugi szlif, który by wprowadził więcej powiązań i spójności między poszczególnymi składowymi, jak również rozbudowanie tła politycznego i wątku psychologicznego bohaterów. Moja ocena wychodzi 10.5.

Pozdrawiam

I po co to było?

Komentarz przesłany wraz z wynikami do przewodniczącego jury :).

Nie przeszkadza mi, że to prosta historia, bez fajerwerków. Proste, nie silące się specjalnie na oryginalność  fabuły często lubię, jeśli tylko opowiadają ciekawą historię i są dobrze napisane. A to opowiadanie jest napisane co najmniej sprawnie i zapowiada się ciekawie.

Ale – od momentu wyjścia z kanału wszystko zaczyna toczyć się zbyt szybko i łatwo. Bohaterowie zdumiewająco łatwą przyjmują, że znaleźli się w przeszłości. Bardzo szybko decydują, co powinni zrobić.

Wykorzystali okazję – w tym znaczeniu, że Hitler zginął. Ale sama akcja wydała mi się nieprzygotowana.  Zosia znajduje mieszkanie Hitlera, mówi: „Chyba tam mieszka…”, potem już taka pewna nie jest, buzia zwija się jej w podkówkę i zaczyna płakać. Dosyć kiepska i infantylna praca wywiadowcza;). I dlaczego nie zadbali o odwrót? Rozumiem, że pojmanie Cichego było istotne dla dalszej akcji, ale – w ten sposób? Bo po prostu nie opracowali planu ucieczki? Mieli przecież jeszcze dobrych kilka lat na myślenie.

Troszkę zabrakło mi szerszego wyjaśnienia dla alternatywnej rzeczywistości. Może nieco kosztem dialogów, bo – oczywiście – rozumiem, limit znaków… Ale jakoś trzeba kombinować w jego ramach:).

Przypominam ponadto, że DJ Jajko zorganizował konkursik na NAJBARDZIEJ POMOCNEGO JURORA. Wobec tego proszę Autorów, aby w komentarzach do wątku z wynikami, w miarę możliwości jak najszybciej, a bezwzględnie do 20 maja, zagłosowali. Autorowi przysługuje jeden głos.

 

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka