- Opowiadanie: Piwak - Walentynki (ZEMSTA 2012; 18+)

Walentynki (ZEMSTA 2012; 18+)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Walentynki (ZEMSTA 2012; 18+)

Nikt nie popełnia zbrodni,

bez popełnienia równocześnie głupstwa.

Oskar Wilde „Portret Doriana Greya”

 

 

Kwiaty tworzyły melanż barw, jakby kwiaciarka chciała zmieszać w bukiecie wszystkie odcienie tęczy. Do tego dołożyła jeszcze wyschnięte, pomalowane na niebiesko i zielono zboża oraz czerwone wstążki. Za to trzymane w drugiej dłoni czekoladki były całkiem zwyczajne, brązowe z nadzieniem wiśniowym w białym pudełku w kształcie serca, zapisanym czerwoną kursywą: I love you. Słodkie. Pretensjonalne. Żenujące.

 

Podniosła wzrok na Mikołaja. Chłopak miał prawie dwa metry wzrostu i budowę przeciętnego ochroniarza, a mimo to sprawiał wrażenie zakłopotanego, niespokojnego, jak zwykle, gdy stawał przed szefową siedzącą za wielkim, dębowym biurkiem w gabinecie mieszczącym się w wieżyczce renesansowej kamienicy na Małym Rynku.

 

– Dajesz mi to z powodu święta świętego od czubków? Jak mam to rozumieć?

 

Mikołaj drgnął.

 

– Jakiego świętego…? – zdziwił się i zaraz dodał pewniejszym głosem. – Przecież to walentynki. Dzień Zakochanych.

 

Halina uniosła brew.

 

– Dzień Zakochanych? – powtórzyła wolno z lodowatą ironią.

 

– No tak. Wszyscy się dzisiaj obdarowują prezentami – brnął dalej chłopak.

 

– Wszyscy?

 

– Wszyscy zakochani – dodał bez zastanowienia i od razu zrozumiał, że popełnił błąd.

 

– Ach tak – mruknęła obojętnie.

 

Mikołaj czasem miał wrażenie jakby pracował dla dwóch zupełnie różnych kobiet. Gdy odpowiedział na ogłoszenie o pracę jako kierowca, Halina była zimna, obojętna i dumna niczym królowa. Nie miało to znaczenia. Dług za nieopłacony od dawna czynsz rósł, do tego dochodziły media, jedzenie, ubrania dla szybko rosnącego młodszego rodzeństwa. Renta matki ledwo wystarczała na opłacenie tylko jednej z tych rzeczy. A Halina płaciła dobrze, ponadto dawała jeszcze służbowe volvo i komórkę – musiał tylko być na każde jej wezwanie. Myślał, że ta praca będzie dla niego koszmarem, na który jednak musi się zgodzić, ale bywały dni, gdy kobieta stawała się człowiekiem. Była miła, pytała go o rodzinę. Pomogła nawet, gdy młodszy brat wpakował się w kłopoty, jak czarodziejka wyciągnęła go z aresztu bez wpisu do akt. A matce załatwiła operację na serce bez kolejki. Były dni, że zmieniała się w Halinkę-kumpelę czy nawet Halinkę-przyjaciółkę, potrafiącą siedzieć przy stole w jego nieremontowanej od dwudziestu lat kuchni i żartować z dzieciakami czy chwalić ledwo jadalne obiady matki. W tych dniach ją pokochał.

 

Gdy pierwszy raz poszli do łóżka… Nie, nie zmusiła go, chociaż w innych sprawach potrafiła być despotyczna. Byli właśnie na targach frankfurckich. W hotelach brakowało wolnych pokoi, więc Halina wynajęła jeden z dwoma łóżkami i łazienką. W ogóle nie krępował jej fakt spędzenia nocy w jednym pokoju z prawie obcym mężczyzną. Mikołaj szybko zrozumiał, że sama nie wykona pierwszego ruchu, wykorzystując pozycję szefowej. Właściwie odetchnął z ulgą, nie chciał mieszać seksu z pracą.

 

Jednak gdy wyszła spod prysznica owinięta tylko w biały, puchowy ręcznik, usiadła na swoim łóżku i zaczęła czesać mokre włosy, poczuł, że jego pożądanie jest zbyt silne, wręcz bolesne, by mógł mu się oprzeć. I to, czego chciał lub nie chciał przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

 

Nawet nie zauważył, kiedy się do niej zbliżył. Odłożyła szczotkę i spojrzała na niego bez słowa. Złapał ją za ramiona, jakby bał się, że mu ucieknie. Lekko przechyliła głowę, opadła do tyłu, opierając się na łokciach. Podążył za nią, kolanem podpierając się o łóżko.

 

– Jesteś pewien? – zapytała szeptem z drapieżnym błyskiem w oczach.

 

– Tak – odparł zachrypniętym głosem i usiadł na niej.

 

Gdyby Halina powiedziała „nie”, nie był pewien, czy zdołałby się powstrzymać. Uwielbiał się z nią kochać. Czasami była całkowicie uległa, czasami jak drapieżna kotka. Czasami uważał, że jest po prostu doskonała.

 

Potrafiła jednak być też taka, jak w tej chwili: wyniosła, zimna, daleka. Pokazująca mu, gdzie jego miejsce. Taką ją nienawidził. Nienawidził tego, jak go upokarzała.

 

Teraz patrzyła na niego bez słowa, jakby go szacowała, zastanawiała się nad czymś, a Mikołaj poczuł się jak najlichszy robak. Właśnie wyznał jej miłość. Mniej więcej. Gniew kiełkował powoli, ale był niezwykle potężny. Chłopak zacisnął pięści i zęby. Na jego twarzy było wypisane wszystko. Chciał ją złapać, potrząsnąć, uderzyć. A później pieprzyć dopóki nie zaczęłaby krzyczeć, udowadniając jej, że nie jest marnym robakiem ani maskotką, którą można pomiatać.

 

Halina czekała. Wiedziała, że Mikołaj się nie odważy, że za bardzo potrzebuje jej pieniędzy. Nawet gdyby w tych czasach kryzysu znalazł inną pracę, na pewno nie byłaby tak dobrze płatna. Czekała aż sam to sobie uświadomi. I pogodzi się z tym, kim dla niej jest. Słodkim zwierzaczkiem, który czasem wyciąga pazurki. Raz jest to zabawne, raz nużące. Tak jak w tej chwili.

 

– Nie będziesz mi teraz potrzebny. Ale miej telefon przy sobie – odezwała się po dłuższej chwili.

 

Jego oddech przyspieszył. Zrobił krok w jej stronę, ale zaraz się zatrzymał.

 

– Jasne, szefowo – warknął gniewnie przez zaciśnięte zęby, rzucił bukiet i czekoladki na podłogę i prawie wybiegł z biura, trzaskając za sobą drzwiami.

 

Halina patrzyła za nim, jakby nasłuchując dźwięku kroków na drewnianych schodach na korytarzu. Potem przeszła wolnym, sztywnym krokiem do dużej łazienki, zrobionej na początku ubiegłego wieku. Większość wyposażenia, nie licząc rur, była tu niezmieniana od tamtego czasu. Wielka, porcelanowa wanna, w której uwielbiała się wygrzewać, ręcznie malowane kafelki czy stare lustro z weneckiego kryształu nad umywalką.

 

Odkręciła kran z zimną wodą i zanurzyła pod nim głowę, próbując się uspokoić.

 

Święty od czubków dający śluby dzieciakom bez zgody ich rodziców. Też coś. Jej nawet święty nie pomoże. Podobnie jak lodowata woda nie mogła ostudzić jej myśli, rozbudzonych wspomnień, nieziszczalnych pragnień. Jak czas nie mógł uleczyć ran. Podniosła mokrą głowę i załzawionymi oczami spojrzała w lustro.

 

Mgnienie.

 

Twarz pięknego anioła o szarych skrzydłach i przekrzywionej, wyblakłej aureoli. Patrzył na nią smutnymi, przepełnionymi cierpieniem oczami w kolorze bezchmurnego, wieczornego nieba.

 

Ostry ból głowy pojawił się nagle, miała wrażenie jakby sam Hefajstos walił w nią młotem i ściskał obcęgami. Łzy kapały ciurkiem po policzku. Zasłoniła twarz, krzycząc gwałtownie, głosem próbując zagłuszyć ból.

 

Lustro pękło.

 

 

* * *

Na Azory wrócił tramwajem numer 8, zostawiając samochód w okolicy Małego Rynku. Był zbyt wściekły, by prowadzić. Osiedle wydawało się jeszcze bardziej szare i ponure niż zazwyczaj. Połataną ulicą ruszył w stronę swojego bloku, chociaż nie miał najmniejszej ochoty wracać do domu. Jakaś starsza para i kobieta z dziecięcym wózkiem ominęły go szerokim łukiem, przyspieszając kroku. Nie zwrócił na to uwagi, nie zastanawiał się, że musi wyglądać jakby miał ochotę kogoś zabić. A przynajmniej porządnie skopać. Zresztą, ludzie tak na niego reagowali odkąd skończył gimnazjum, gdy wyrósł do ponad stu dziewięćdziesięciu centymetrów i zmężniał dzięki siłowni, a także ustawkom, na które chodził z chłopakami z osiedla. Przyzwyczaił się do tego.

 

Przeszedł z zaciętą twarzą przez nowy, drewniany plac zabaw. Kopnął w przepełniony kosz na śmieci, rozsypując je po trawie. Babcia z psem spojrzała na niego z dezaprobatą, ale nie odważyła się odezwać, pociągnęła tylko swojego rozszczekanego pudla, oddalając się szybkim krokiem. Takich oporów nie miała już grupa dresów, która zajęła trzepak i wymalowane kolorowym sprejem oparcie ławki. Chociaż to określenie nie było do końca adekwatne – zaledwie dwójka z nich miała na sobie firmowe dresy z pasami i kurtki, reszta była ubrana bardziej zwyczajnie, w dżinsy i niewyróżniające się niczym kurtki puchowe. Sami woleli się nazywać chuliganami, najlepiej pisanymi przez dwa „o”, zamiast „u”, uważając pewnie, że to bardziej „cool”. Kilku miało na szyi szaliki Cracovii.

 

– Co to za, kurwa, śmiecenie, koleś? Pozbierasz, kurwa, zaraz te pierdolone śmieci – zacietrzewił się niższy chłopak w dresie.

 

– Odpieprz się – mruknął Mikołaj bez specjalnej złości.

 

Odpowiedź wkurzyła dresa, który zerwał się z ławki i zagrodził Mikołajowi drogę.

 

– Coś ty, kurwa, pierdolony fajfusie powiedział?

 

– Odpuść, Łysy – odezwał się drugi chłopak z ławki, dziwnie szczupły na tle reszty dryblasów. – To ziomal.

 

Łysy zacisnął usta, mierzył Mikołaja gniewnym wzrokiem i nie miał zamiaru zejść mu z drogi.

 

– Kieł, trzymaj swojego pieska na smyczy, bo zaraz będzie skomlał.

 

Zimne słowa Mikołaja wystarczyły, by podpuścić stojącego przed nim chłopaka, w końcu sztuki prowokacji uczył się od mistrzyni, a miał wielką ochotę coś rozwalić. Równie dobrze mogła to być gęba idioty, który sam ją podstawia pod jego pięści. Łysy chciał uderzyć Mikołaja w twarz, ale biorąc pod uwagę różnicę wzrostu obu chłopaków, wyższy bez problemu zrobił unik, równocześnie lewą pięścią waląc przeciwnika w brzuch. Łysy zgiął się w pół i wtedy dostał w twarz.

 

Kieł szybko zeskoczył z ławki z wyciągniętymi rękami na znak pokojowych zamiarów.

 

– Spoko, Grzmot. Nic do ciebie nie mam. Coś taki dzisiaj nabuzowany? – mówił przeciągle i zupełnie na zimno kopnął w brzuch zrywającego się do ponownego ataku Łysego. – Mówiłem, że to ziomal – mruknął z niesmakiem, po czym zwrócił się do reszty chłopaków: – Zabierzcie mi go sprzed oczu, bo mam wielką ochotę rozpierdolić mu ryja. Hej, Grzmot, zaczekaj!

 

Chłopak szedł w stronę parku Wyspiańskiego, jakby zapomniał już o całej sprawie. Przywódca osiedlowych chuliganów podbiegł do niego.

 

– Widzisz sam z jakimi pojebami muszę się użerać – pożalił się, gdy go dogonił.

 

– Nie mój biznes – Mikołaj wzruszył ramionami, nie zatrzymując się.

 

– Niby nie – odparł wolno Kieł i potarł krótko przycięte włosy. Po chwili dodał ze sztucznym ożywieniem, jakby nagle sobie o czymś przypomniał: – Ale słuchaj, jest ktoś, kto chciałby z tobą pogadać.

 

– Nie chce mi się z nikim gadać.

 

– Spoox, stary – chłopak przeciągnął słowa, znowu wyciągając przed siebie ręce w geście mówiącym, że nie będzie nalegał. Postanowił zmienić temat. – A co tam u twojej babki? Widziałem ją kiedyś, jak podjechałeś z nią do domu. Niezła foczka, chociaż pewnie z czterdziestkę już dawno przekroczyła, co? No, ale jak sie ma taką kasę… – urwał, zauważając, że kumpel zacisnął usta w wąską kreskę i poczerwieniał na twarzy. – Co jest, stary?

 

– Głupia pinda – syknął Mikołaj.

 

– Łuu, aż tak dobrze? – Kieł poklepał go po ramieniu. – Nie łam się, chłopie. Zamiast się wkurzać, po prostu odpłać suce, nie?

 

 

* * *

Z głośników dobiegał schrypnięty głos Kurta Cobaina, pragnącego, by jego przyjaciel – lub przyjaciółka – go zgwałcił. Do południa Justynka była zazwyczaj jedynym pracownikiem na sali, bo i klientów pojawiało się niewielu. Głównie studenci, którzy przy piwku i w miłym towarzystwie postanowili przeczekać „okienko”. Lubili tu przychodzić z powodu atmosfery – ciężkiej, piwnicznej, a także różnorodności muzycznej. Szefowa nie narzucała swojego gustu, jak inni właściciele klubów, tylko pozwalała podwładnym samym wybierać utwory, byle miały linię melodyczną, co znaczyło, że tylko disco, techno czy black metalu nie akceptowała.Czasem w melancholijne wieczory puszczała własne płyty, zwykle niepodpisane, pirackie lub przez nią samą nagrywane. I wtedy Justynkę przechodziły dreszcze. Znała muzykę poważną jako coś… no właśnie, poważnego, nudnego, ale utwory Haliny, nawet jeśli były poważne, to nigdy nudne. Część nawet kojarzyła z filmów, zwykle thrillerów, w których dodawały atmosfery grozy, informowały o zbliżającym się niebezpieczeństwie czy polowaniu. Chóry z Carminy burany Carla Offta, Grande Messe des Morts Gosseca czy Death z filmu Arizona Dream, smyczki, chociażby z tańców rumuńskich Bartóka czy symfonii Berlioza, a szczególnie basowe dźwięki, na przykład z Koncertu Kusewickiego lub Szekerezady Rimskiego-Korsakova, też w połączeniu z pianinem, jak w Totentanz Liszta, albo i sam fortepian w mrocznych preludiach Chopina, działały na wszystkie zmysły, niepokoiły.

 

Do klubu weszła para zagranicznych turystów, którym spodobała się perspektywa napicia się w Lochach. Na szczęście nie Anglicy, odetchnęła Justynka. Po ostatnim razie dostawała repulsji na sam dźwięk ich języka, chociaż minęły już prawie dwa lata.

 

Z początku wydawali się zupełnie normalną grupką dwudziestoparo-, trzydziestolatków. No, na tyle, na ile yuppies mogą być normalni. Wkrótce się okazało, że przyjechali, by w Krakowie spędzić wieczór, a właściwie noc kawalerską, po niskich kosztach. W Lochach często odbywały się wieczory kawalerskie czy panieńskie, zwykle wynajmowano na tę okazję jedną salę albo galerię, więc z początku nikt z obsługi nie zwrócił na nich baczniejszej uwagi. Dopiero po kilku kuflach taniego piwa chłopcy się odprężyli i zaczęli zaczepiać dziewczyny w klubie, które ponoć też miały być tanie. Jeden miał pecha, trafił na kelnerkę Gośkę, każącą na siebie mówić Margot, mocno wymalowaną Gotkę w czerni. Spojrzała na Angola ostro spod czarnych powiek, po czym chlusnęła taką ilością angielskich i irlandzkich przekleństw, że facet aż usiadł z wrażenia. Nie był pewien, czy chociaż połowa z tych rzeczy, które kazała mu zrobić, jest wykonalna. Gośka, to znaczy Margot, pracowała przez kilka wakacji pod rząd w Irlandii, w jakimś małomiasteczkowym pubie, gdzie nasłuchała się różnych rzeczy.

 

To był jednak zaledwie początek. Anglicy pili dalej i w pewnym momencie zaczęli rozpinać spodnie. Justynka już się przeraziła, że chcą się odlać na stół, ale nie, postanowili porównać wielkość swoich członków. Tego było jednak już za wiele. Co prawda część klientów podśmiewała się z podpitych Angoli, ale inni zaczęli się zbierać do wyjścia. Gośka zniknęła gdzieś na zapleczu, więc Justynka musiała sama się tym zająć, zanim stracą wszystkich klientów. Gdy tylko podeszła do stolika kłopotliwych yuppies, jeden z nich z szerokim uśmiechem złożył jej niemoralną propozycję, równocześnie łapiąc ją w pasie i próbując posadzić sobie na kolanach. Dziewczyna z całej siły dała mu w twarz, próbując się wyrwać. Paweł, który dawniej trenował judo, musiał usłyszeć jej krzyki, bo zaraz rzucił jej się na ratunek. Justynka już widziała jak to się skończy: policja, zdemolowany lokal, wściekła szefowa.

 

Nagle jakby czas się zatrzymał. Spojrzała za Anglikami w stronę schodów prowadzących do prywatnych apartamentów właścicielki klubu i kamienicy w jednym. Na półpiętrze stała szefowa. Miała na sobie sandały na wysokim obcasie, krótką obcisłą spódniczkę i bluzkę na ramiączkach z dużym dekoltem. Żaden z mężczyzn nie pokusił się jednak o skomentowanie jej wyglądu.

 

Halina energicznym, ale i spokojnym krokiem podeszła do stolika. Paweł zszedł z dwóch cherlawych Angoli, których wcześniej powalił na ziemię, i spojrzał na nią z wyrazem twarzy wiernego psa, który tylko czeka na rozkaz.

 

– Out! – poleciła krótko, tonem nieuznającym sprzeciwu.

 

Anglicy zerwali się natychmiast, w biegu zapinając spodnie. Później, gdy pierwszym samolotem wracali do domu, próbowali sobie przypomnieć, co ich tak przeraziło. Nie potrafili. W końcu zwalili wszystko na „ichnie” piwo.

 

Justynka pracowała wtedy zaledwie od miesiąca i myślała, że szefowa, jak to często bywa, będzie próbowała znaleźć kozła ofiarnego, którego oskarży o spowodowanie całej tej awantury. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dziewczyna otrzymała tylko polecenie, by rano skontaktować się z drukarnią i w trybie ekspresowym zamówić tabliczkę informującą, że w tym lokalu nie obsługuje się Anglików.

 

Od tego czasu Justynka nawet awansowała. Była czymś w rodzaju menedżerki klubu, zajmując się zamówieniami oraz umowami. I właśnie z tym miała teraz problem. Sama znalazła niewielki, rodzinny browar z okolic Pszczyny, którego tanie pszenne i marcowe piwa schodziły jak ciepłe bułeczki. I wszystko byłoby super, gdyby nie opóźnienia w dostawach. Justynka myślała, że ostatnim razem załatwiła sprawę, obiecano jej, że więcej się to już nie powtórzy. A teraz znowu. Dostawa miała być wczoraj, dzisiaj Justynka założyła ostatnią beczkę, która dzięki studentom w szybkim tempie została opróżniona prawie do połowy. Do tego ani kierowca, ani pracownicy browaru nie odbierali telefonów, chociaż dzwoniła z różnych numerów, łącznie ze swoim prywatnym. Westchnęła ciężko i zrezygnowana oparła się o blat szafek.

 

– Co się stało?

 

Drgnęła. Nie mogła się przyzwyczaić do tego bezszelestnego poruszania się szefowej, która nawet kazała szewcowi przybijać do obcasów grubą gumę, wyciszającą kroki i dużo trwalszą od zwykłych fleczków. Ponoć patent gestapowców polujących na członków polskiego podziemia.

 

Westchnęła ciężko, ale bez wykrętów opowiedziała wszystko. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich dowiedziała się o szefowej, było to, że nie uznaje kłamstw, nawet tych zupełnie niewinnych. W oczach Haliny pojawił się zimny ogień. Nie lubiła problemów, a tym bardziej osób, które je sprawiały.

 

– Zadzwoń do Mikołaja. Myślę, że już czas, by spotkać się oko w oko z tymi twoimi browarnikami.

 

Dziewczyna przełknęła niepewnie ślinę. Nie podobał jej się zaimek „twoimi”, ale przecież szefowa miała rację. Sięgnęła po jedną ze służbowych komórek i wybrała numer Mikołaja.

 

 

* * *

Chłopak poczuł gulę w gardle, gdy zobaczył, jak Halina czeka na niego oparta o samochód, ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Miała na sobie czerwony wełniany płaszcz, spod którego wystawał fragment szarej spódnicy i wysokie kozaki. Jej krótkie włosy targał zimny wiatr, mimo to nie założyła czapki.

 

Obserwowała go od momentu, gdy skręcił w uliczkę przy Teatrze Słowackiego, gdzie stawiali volvo odkąd na Małym Rynku zlikwidowano parking. Wyglądała na zamyśloną, nie okazywała żadnych emocji. Nawet nie był pewien, czy to o nim myśli. Podszedł nieśpiesznym krokiem, spodziewając się wyrzutów, że musiała na niego czekać. A Halina nigdy nie lubiła marnować czasu. O dziwo jednak w ogóle się nie odezwała, więc chłopak sięgnął do kieszeni i odblokował centralny zamek. Nie ruszyła się. Już zaczął się zastanawiać, czy nie karze mu oddać kluczyków i nie zwolni go, zaraz jednak przypomniał sobie, że przecież nie ma prawa jazdy i z tego, co mówiła, nie planuje go robić. Chwilę patrzyła Mikołajowi w oczy, po czym jednoznacznie przeniosła spojrzenie na tylne drzwiczki. Zacisnął zęby, ale posłusznie otworzył je dla niej. Dopiero wtedy wsiadła.

 

– Dokąd? – zapytał krótko, gdy sam też znalazł się w volvo i odpalił silnik.

 

– Wpisz Ćwiklice, gmina Pszczyna.

 

Posłusznie wprowadził miejscowość do odbiornika GPS i ruszył. Prawie godzinę wyjeżdżali z zakorkowanego Krakowa, przez cały ten czas w samochodzie panowała ciężka cisza. W końcu wjechał na autostradę, kierując się na Chrzanów. Zgodnie z GPS-em powinni jechać godzinę czterdzieści jeden minut. Przy optymalnych warunkach, oczywiście. Remont A4 zaczynał się dopiero za zjazdem na Chrzanów, więc była spora szansa, że uda im się zmieścić w tym czasie.

 

Jeszcze na autostradzie chłopak usłyszał ciche brzęczenie. Zerknął na wibrującą komórkę, którą położył obok drążka do zmiany biegów, a następnie podniósł wzrok i spojrzał we wsteczne lusterko. Halina siedziała wyprostowana, z zamkniętymi oczami, więc sięgnął po telefon i szybko odpisał lewą ręką. Nie lubiła, gdy nie trzymał obu dłoni na kierownicy, jakby nie miała zaufania do jego umiejętności albo po prostu bała się jeździć samochodami. Odłożył komórkę i znów zerknął w lusterko. Drgnął. Kobieta intensywnie wpatrywała się w niego ciemnymi oczami, jakby wiedziała, o czym myślał. Skupił spojrzenie na drodze i zmienił pas, przygotowując się do zjazdu w stronę Chrzanowa.

 

– Przepraszam – odezwała się nagle Halina, ale bez żadnej skruchy w głosie. Chłopak spojrzał we wsteczne lusterko, zaskoczony. – Rano byłam trochę za ostra.

 

Czekał na kolejne słowa, ale szefowa już przymknęła oczy, wracając do swojej drzemki. Nie wiedział, co odpowiedzieć, w końcu nic się nie zmieniło. Ciągle był dla niej tylko kierowcą i rozrywką od czasu do czasu, ale przynajmniej była szczera. Nigdy nie składała obietnic, których nie zamierzała dotrzymać, nigdy też nie mówiła, że go kocha. Zacisnął zęby, postanawiając nie odpowiadać, zresztą Halina nie oczekiwała niczego poza tym, że dowiezie ją tam, gdzie chciała.

 

Droga do Chrzanowa nie mogła się równać z autostradą, nawet ciągle remontowaną. Mikołaj szybko zrezygnował z prób omijania wypukłych łat, starał się tylko nie wpadać do większych dziur. Jego szefowa nie zauważyła nawet, że jezdnia się pogorszyła, a przynajmniej nic po sobie nie pokazała. Może faktycznie zasnęła.

 

Wkrótce wjechał w sosnowy bór, pociemniało, jakby zaczynało zmierzchać, chociaż było dopiero po trzeciej. Jechał jeszcze z dziesięć minut prosto, po czym skręcił w las. Asfalt łagodnie przeszedł w drogę gruntową, gdzieniegdzie na ubitej ziemi pozostały resztki nierozjechanego styczniowego śniegu, co znaczyło, że nie była często uczęszczana.

 

– Dokąd jedziesz, Mikołaju? – drgnął na dźwięk głosu Haliny. Chłód połączony z uprzejmym zainteresowaniem. Nie znał nikogo, kto tak jak ona potrafiłby wykorzystywać możliwości głosu, była mistrzynią tonacji.

 

Zjechał na niewielką polanę otoczoną wysokimi sosnami i zatrzymał się. Położył dłoń na kluczykach, odetchnął głęboko, jakby wraz z powietrzem zbierał w sobie odwagę. Wyłączył silnik i odwrócił się do swojej pasażerki.

 

– Mamy jeszcze sporo czasu, a ja… chciałem porozmawiać. Bez świadków.

 

Halina uniosła lekko brew.

 

– Ach tak. A o czym chciałeś porozmawiać pośrodku lasu, Mikołaju?

 

Odchrząknął niepewnie. Nie lubił, gdy wypowiadała jego imię, nie takim tonem, jak do dziecka, które wymyśliło kolejną głupotę. Z pobłażliwą cierpliwością, która w każdej chwili mogła się skończyć.

 

– No… O nas.

 

Nie skomentowała, tylko patrzyła na niego z lekką irytacją na twarzy. Nie lubiła wracać do spraw, które uważała za załatwione.

 

– To znaczy… chodzi mi o to, że… – przełknął ślinę i zaczął od nowa. – Też chciałem cię przeprosić za to rano. Wygłupiłem się.

 

Teraz Halina spojrzała na niego z zainteresowaniem.

 

– Zagalopowałem się – mówił dalej, nie patrząc jej w oczy. – Ale to… nieporozumienie chyba niczego nie zmieni?

 

Chwilę przyglądała mu się bez słowa, Mikołaj już zaczynał mieć wątpliwości, czy na pewno ona również chce, by wszystko wróciło do normy. W końcu pokręciła głową.

 

– Ech, mój mały – szepnęła jakby z żalem. Wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła go po policzku. – Tamto może niczego nie zmienić. Ale teraz lepiej odjedź stąd, zanim stanie się coś, czego będziesz żałował do końca życia.

 

Mikołaj drgnął, a na jego twarzy pojawił się strach. Nie, przecież nie może wiedzieć…? Zauważył trzy nadjeżdżające samochody, dwie czarne beemki i jedną ciemnostalową limuzynę mercedesa z przyciemnianymi tylnymi szybami.

 

– Odpal silnik – Chłopak miał wrażenie, że jej głos dobiega z bardzo daleka. – Zrób to, Mikołaju.

 

Odwrócił się i przekręcił kluczyk w stacyjce, ale było już za późno. Beemki zatarasowały volvo od tyłu, zagradzając jedyną drogę wyjazdową z polany. Halina zachowała spokój, również wtedy, gdy zostali otoczeni przez chłopaków w dresach albo spranych dżinsach, mierzących do nich z pistoletów. A także, gdy kazano im wysiadać.

 

Mikołaj wyłączył silnik i opuścił samochód. Zerknął na chłopaków, część z nich opuściła ręce z bronią. Potem spojrzał na szefową, która łagodnie się uśmiechała. Albo ironicznie. Albo też była to tylko gra światła na szybie. Otworzył tylne drzwiczki, co kilku napastników skwitowało parsknięciem i krótkim, prześmiewczym komentarzem.

 

Gdy Halina wysiadła z samochodu, kierowca mercedesa zrobił to samo i otworzył drzwiczki swojemu pasażerowi. Po chwili pojawił się mężczyzna około pięćdziesięcioletni, niewysoki, z siwym, sumiastym wąsem, przez który jego ciemne włosy wydawały się farbowane. Twarz wyglądała na gładką, zadbaną, jak po zabiegach kosmetycznych.

 

– Ach, pan Rowicki. Tym razem pofatygował się pan osobiście? – odezwała się Halina z mieszaniną uprzejmości i ironii.

 

Spojrzał na nią, marszcząc czoło.

 

– Milcz, dziwko. Myślałaś, że możesz ze mnie robić idiotę? Wysyłam chłopaków po zwyczajową stawkę za ochronę, a ty mi ich odsyłasz rozanielonych jak po grzybkach i niepamiętających, co kazałem im zrobić?

 

– Nie moja wina, że rekrutujesz idiotów – odparła ze wzruszeniem ramion, również przechodząc na „ty”.

 

Jeden z „idiotów” poczuł się urażony tym mianem i kopnął ją w brzuch. Halina zgięła się w pół, urywając krzyk zaskoczenia i bólu. Upadła na kolana, krztusząc się.

 

– Kto teraz jest idiotą, co dziwko? – syknął jej prosto do ucha.

 

Kobieta podniosła na niego swoje ciemne oczy.

 

– Zapamiętam to, Sebek – wyszeptała tylko.

 

Niespełna dwudziestoletni chłopak drgnął. Halina, nie zwracając już na niego uwagi, chciała wstać, ale lufy wszystkich pistoletów skierowały się w jej stronę.

 

– Leżeć, suko – warknął drobny chłopak, który pierwszy wyciągnął broń.

 

Rowicki zaśmiał się chrapliwie.

 

– Dobra robota, Kiełek. Spisałeś się – pochwalił chłopaka, który zbliżył się do Mikołaja, opuszczając pistolet. Szef przeniósł wzrok na wskazanego. – To ten… Grzmot? – skrzywił się wymawiając osiedlowe przezwisko Mikołaja.

 

– Tak, szefie – odparł Kieł, który wolał, by zwracano się do niego po ksywie, a nie nazwisku, które uważał za ciotowate. Trudno jednak zmusić do tego własnego szefa.

 

Lustracja przebiegła chyba pozytywnie, bo mężczyzna z zadowoleniem pokiwał głową.

 

– Świetnie – sięgnął po własnego glocka, chwilę ważył go w dłoni, jakby się wahał, w końcu jednak wyciągnął go w stronę Mikołaja, z lufą skierowaną w ziemię. – No, synu, pokaż na co cię stać. Załatw ją. Za wszystko, co musiałeś przejść przez tą kurwę.

 

Chłopak ani drgnął. Niepewnie przełknął ślinę i spojrzał z wyrzutem na Kła.

 

– Mieliście ją tylko nastraszyć. Nie było mowy o zabijaniu.

 

Kumpel z osiedla nie odpowiedział, odwrócił wzrok.

 

– Pękasz? A może nie chcesz dla mnie pracować? – rozjuszony Rowicki zrobił się czerwony na twarzy. Spojrzał zirytowany na Kła. – Kogoś ty mi tu przyprowadził?! Ech, gdybym miał więcej czasu… Wszystko trzeba robić samemu – pokręcił głową i bez celowania strzelił do Haliny. Ta nawet nie jęknęła, upadła na ziemię z szeroko otwartymi oczami i niewielką dziurą w skroni.

 

– Nie! – krzyknął Mikołaj. Kieł chwycił go mocno za ramiona i pospiesznie szeptał coś do ucha, w razie gdyby chłopak chciał się rzucić na szefa. Oczywiście nie miał wystarczająco siły, by go zatrzymać, gdyby Mikołaj naprawdę chciał mu się wyrwać, ale ten tylko się zgarbił i znieruchomiał.

 

– No – Rowicki opuścił broń, ale jeszcze jej nie schował. Z lufy powoli i dostojnie wydostawał się szary dymek. – Nie będzie mi tu jakaś dziwka mieszać w łbach moich chłopaków. Nie dość, że pusto w nich mają, to jeszcze jakieś pranie mózgu… – urwał i uśmiechnął się, z zadowoleniem patrząc na swoje dzieło. Zignorował grymasy na twarzach obrażonych młodych mężczyzn. – Nie ma to jak kulka ołowiu we właściwym miejscu. A teraz… – zamilkł na moment i zamyślony spojrzał na wstrząśniętego Mikołaja. – Nadal ręczysz za niego? – chociaż nie patrzył na Kła, ten zrozumiał, że to do niego szef się zwraca.

 

Puścił Mikołaja. Chłopak stał jak skamieniały, wpatrzony w równie nieruchomą kobietę.

 

– Tak – odpowiedział Kieł po chwili. – Ręczę, że nie będzie sypał…

 

– Swoją głową – dopowiedział szef i schował pistolet. – Ok, to ja się zbieram. Zakopcie ją, tylko nie za płytko, żeby zwierzęta jej nie rozniosły. Jak się zrobi afera w prasie, to się bardzo zdenerwuję.

 

Kieł kopnął ciężkim buciorem w glebę.

 

– Nie da rady, szefie. Przecież nie tak dawno było jakieś dwadzieścia stopni mrozu…

 

– To wymyślcie coś – zdenerwował się Rowicki. – A może to jakiś problem?

 

Chłopak zacisnął usta, nie odpowiedział. Szef spojrzał na niego zirytowany, potem na resztę swoich pracowników, próbując sobie przypomnieć, dlaczego ich zatrudnił. Owszem, nie mieli żadnych skrupułów i chętnie wykonywali rozkazy, jeśli tylko dobrze za to płacił. Byli silni i nieźle sobie radzili zarówno z bronią palną, jak też nożami. Ale w większości byli również idiotami. Nawet niewielkie komplikacje codziennych spraw ich przerastały. Myślał jednak, że przynajmniej Kiełek jest inny. Wydawał się w końcu całkiem rozsądny i sprytny, a teraz taki drobiazg jak zmrożona ziemia to dla niego problem nie do przejścia.

 

– Mam kanister z benzyną w bagażniku.

 

Wszyscy drgnęli na dźwięk głosu Mikołaja. Brzmiał dziwnie, był zduszony, zupełnie wyzuty z jakichkolwiek emocji.

 

– No, jednak na coś się przydajesz, chłopaczku. Załatwcie to szybko, nie ściągając tu leśniczego, jasne? – nie czekając na odpowiedź, skinął na swojego kierowcę. – Arek, jedziemy.

 

Zaczekał aż ten otworzył mu drzwiczki, wsiadł do limuzyny i po chwili odjechali.

 

Mikołaj nadal nie mógł oderwać wzroku od szefowej. Ciemna krew stworzyła prawie kolistą aureolę wokół jej głowy, ale twarz wyglądała ciągle pięknie, chociaż była zachlapana posoką. Gdyby nie szeroko otwarte, puste jak u lalki oczy, mogłoby się wydawać, że śpi.

 

– Grzmot! – Kieł podniósł głos.

 

Mikołaj spojrzał trochę bezmyślnie na kumpla z podwórka.

 

– Bagażnik? – podpowiedział Kieł.

 

– Co?

 

– Otwórz go – dodał chłopak z lekka już zniecierpliwiony. Jasne, nie sądził, że Mikołaj od razu będzie się rozkoszował zabijaniem czy też stanie się zimny jak lód, niewzruszony. Na tyle go znał, ale to jego odpływanie od rzeczywistości, wpatrywanie się błyszczącym wzrokiem w zabitą i milczenie sprawiały wrażenie jakby mu szajba odbiła. A to już mu się nie podobało. Zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze zrobił ręcząc za niego głową. Nieważne, najwyżej będę go musiał sprzątnąć, skwitował krótko swoje rozważania.

 

Kieł głośno odetchnął, gdy Mikołaj wreszcie się ruszył i podniósł drążek przy fotelu kierowcy, otwierający bagażnik. Mimo wszystko wolałby go nie zabijać, jest o niebo inteligentniejszy od reszty. Jeden z chłopaków wyciągnął kanister i postawił go na kolanie, by odkręcić. Wrzucił zakrętkę do bagażnika, po czym od serca chlusnął benzyną na trupa.

 

– Uważaj, głąbie – Jego kolega odskoczył, próbując otrzepać się z kropli benzyny, które na niego spadły. – Kurwa, teraz będę cuchnął tym cholerstwem.

 

– Wszyscy będziemy śmierdzieć – Kieł przerwał jojczenie i zapobiegł potencjalnej bójce. Wywrócił oczami, gdy kumple spojrzeli na niego z zaskoczeniem, i dodał: – Spalenizną. Dobra, odjedźcie samochodami. I przynieście plandekę.

 

Chłopaki zaraz się uspokoili, słysząc zrozumiałe rozkazy. Gdy wszystko przygotowano, Kieł wyciągnął zapałki i nie zastanawiając się długo, zapalił dwie na raz i rzucił na ciało. Zapłonęło od razu, mieniąc się barwami od złota po czerwień. Pechowcy, którym przypadło trzymać plandekę, zbliżyli się na dwa kroki i zaczęli powoli wachlować, by dym nie leciał pionowo i z daleka nie był widoczny.

 

Kieł kojarzył z filmów, że spalenie człowieka trwa od godziny do półtorej, przynajmniej w krematorium. Nie miał jednak pojęcia, czy na otwartej przestrzeni powinno to trwać dłużej czy krócej. Miał nadzieję, że nie będą musieli spędzić tu nocy. W końcu były walentynki, miał plany na wieczór i nie chciał rezygnować z dobrego seksu ze ślicznym rudzielcem.

 

Zmierzch zapadł nagle, nawet się nie zorientowali, kiedy. Część chłopaków rozkoszowała się papierosem czy popijała piwko, patrząc na palące się ciało, jak na widowisko. Rozmawiali, opowiadali sobie kawały, przypominało to spotkanie przy ognisku, tylko kiełbasek brakowało. Dwójka z plandeką czuła się co prawda idiotycznie, ale ktoś to musiał robić, a oni mieli najkrótszy staż w branży. Nie poprawiało to jednak ich samopoczucia, tym bardziej że stali najbliżej duszącego smrodu, od którego łzawiły oczy i drapało w gardle.

 

Wełna na ubraniu szybko się spaliła, kobieta stopniowo stawała się naga, a jej skóra ciemniała. Tylko buty bardziej się kopciły niż paliły. Płomienie lizały skórzany zamsz, nie mogąc się przez niego przebić do łydek. Za to gumowe podeszwy całkiem szybko zaczęły się topić.

 

Ogień powoli przygasał. Topiący się tłuszcz skwierczał, smród stawał się nie do wytrzymania. Chłopaki z plandeką odsunęli się od ciała. Nagle wszyscy ucichli. Słychać było tylko skwierczenie i trzaski ognia.

 

Sebek z niesmakiem rzucił na Halinę peta. Wydawało się, że właśnie ta czynność rozpoczęła coś, co nie powinno się nigdy wydarzyć. Co prawda żaden z obecnych na polanie nie znał się ani na anatomii, ani na ciałopaleniu, ale wszyscy podświadomie czuli, że to, co widzą, nie jest normalne.

 

Na przemian oblewały ich zimne poty i szarpały dreszcze, niektórzy otwierali usta, próbując coś powiedzieć, ale nie byli w stanie. Z gardła wydobyły się co najwyżej nieartykułowane dźwięki. Dwóch z młodszych chłopców zrobiło się zielonych na twarzy, jakby dopiero teraz potworny odór palącego się ciała wpłynął na ich żołądki.

 

Ciało uniosło się do góry i zawisło w powietrzu wystarczająco długo, by przerazić mężczyzn. A potem wybuchnęło z trzaskiem przypominającym wyładowania elektryczne, pozostawiając po sobie srebrny proch. Wbrew zasadom fizyki, te drobne szczątki zamiast rozlecieć się na wszystkie strony, opadły miękko na spaloną trawę. Jakby to był jakiś rodzaj implozji.

 

– Spa-dajmy stąd…

 

Kieł nie wiedział, który z kumpli to wyjąkał, ale jak najbardziej był za propozycją.

 

Nikt na niego nie czekał, koledzy pędzili co sił do samochodów i po chwili dwie czarne beemki z piskiem opon ruszyły przed siebie. Kieł w końcu rzucił się w stronę volvo, gdy zauważył, że Grzmot znowu znieruchomiał i wpatruje się w szczątki łączące się ze sobą niczym puzzle. Puzzle, które stopniowo zaczynały przypominać kobietę.

 

Mikołaj wiedział, że powinien być przerażony, ale czuł tylko dziwny, obezwładniający spokój, gdy patrzył, jak niewielkie, srebrzyste drobinki znajdują swoje miejsce, a spalona skóra zaczyna jaśnieć, staje się świeża i delikatna. Kozaki, których ogień nie był w stanie strawić, odpadły podczas wybuchu, i teraz pojawiały się nagie, gładkie stopy. Było już co prawda ciemno, ale ogień, który znowu pojawił się na ciele, jakby spajając ze sobą rozsypane cząstki, dawał wystarczająco światła, by móc obserwować to niecodzienne zjawisko.

 

Miał wrażenie, że coś słyszy. Jakby chór z Carminy burany, którą Halina tak uwielbiała słuchać:

 

 

O Fortuno

niby Księżyc

nieustannie zmienna,

ciągle rośniesz

lub zanikasz

ciemna lub promienna.

Życie podłe

wciąż kapryśnie

chłodzi nas lub grzeje…

 

 

 

Kiedyś przetłumaczyła mu łacińskie słowa tej trzynastowiecznej pieśni. Nie podobała mu się, dla niego była zbyt napuszona, osobiście wolał bardziej „zwyczajny” hip hop czy rock alternatywny, ale Halina chyba lubi patos… Lubiła…? Halina?

 

– Grzmot! – wrzasnął Kieł. – Ruszaj dupę, do diabła!

 

Ale chłopak ani drgnął, ściskając tylko w dłoni kluczyki do samochodu. Nie mógł oderwać wzroku od młodej dziewczyny, która ciągle płonąc, budziła się do życia. Otworzyła znajome, ciemne oczy i gwałtownie wciągnęła powietrze, wyginając nagie ciało w łuk. A potem powstała. Jak Wenus z piany, czy raczej feniks z popiołów.

 

– O mój Boże!

 

Kieł wskoczył do samochodu, ale nie minęła sekunda, gdy znów znalazł się na ziemi. Niewidzialna siła rzuciła nim tuż pod płonące nogi Haliny, która wyciągnęła ręce przed siebie i jednym szybkim ruchem, nie dotykając nawet chłopaka, skręciła mu kark.

 

Mikołaj myślał tylko o tym, jak ona pięknie wygląda naga, w ogniu, nadający jej skórze lekko złotawy odcień. I jaka jest młoda.

 

Halina wyciągnęła dłonie do góry, spojrzała na niebo, na chowający się za mroźnymi chmurami księżyc. I krzyknęła. Jej głos był potężny, nieludzki, trwał bez zająknięcia niczym wycie wilka. Nie skrywał jednak samotności, nie wzywał współbraci. To był jej gniew. Czysty, spragniony, nieprzejednany.

 

Chłopak zadrżał, próbował zasłonić uszy, ale i tak krzyk nieubłaganie wdzierał mu się do głowy. Upadł na ziemię, tracąc siły i skowycząc z bólu, a kakofoniczny dźwięk miażdżył wszelką myśl, zanim mogła zostać zapamiętana.

 

Wiatr poniósł głos Haliny w dal, dołączając do niego własną, niepokojącą melodię. Jak tylko ta harmonia wybrzmiała, Mikołaj ocknął się niczym z omdlenia. Ból zniknął jakby był zaledwie fałszywym wspomnieniem. Ciągle trwała noc. Chłopak powoli, niepewnie podniósł głowę, gdy usłyszał kroki. Oniemiał. To była Halina. Był tego pewien, tak jak tego, że on jest Mikołaj Warzecha. A jednak równocześnie nie była tą Haliną, którą znał.

 

– Rozbierz go.

 

Jej głos się nie zmienił. Teraz był spokojny, łagodny, ale chłopak nawet nie pomyślał o tym, by się sprzeciwić. Gdy Halina założyła ubranie Kła, wsiadła do auta, zajmując przednie siedzenie pasażera. Tym razem nie czekała aż Mikołaj otworzy jej drzwiczki.

 

– Jedź.

 

­­­

* * *

Chłopaki Rowickiego pędzili leśną szosą jakby gonił ich sam diabeł. Nie odzywali się do siebie, unikali swoich spojrzeń. Dłonie kierowcy drugiego samochodu trzęsły się jak u staruszka z Parkinsonem i nic nie mógł na to poradzić. Przynajmniej jego koledzy nie byli zainteresowani tym, co się z nim dzieje. Chwycił mocniej kierownicę, dodał gazu, starając się utrzymywać stałą, niedużą odległość od pierwszego wozu.

 

Siedzący za nim Sebek nie otwierał oczu, mrucząc tylko coś pod nosem. Gdyby jego koledzy się wsłuchali, może rozpoznaliby modlitwę, jakiej dziadek uczył go w dzieciństwie.

 

– Naszymi prośbami racz nie gardzić, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawić…

 

Ale jego koledzy nie wsłuchiwali się, zajęci własnymi gorączkowymi myślami. Próbowali zapomnieć albo zracjonalizować to, co widzieli. A przede wszystkim pragnęli wreszcie wydostać się z tego przeklętego lasu.

 

Gdy dobiegł ich krzyk, drgnęli i skulili się w sobie. Przypominał wycie, które w żadnym wypadku nie mogło wydobyć się z ludzkiego gardła. Zwierzęcego zresztą też nie. Wciskało się w uszy, myśli, umysł, opanowując go i miażdżąc.

 

Prawa noga kierowcy dostała drżączki, ręce mu zdrętwiały. Nawet nie zauważył zakrętu, który ominął. Samochód zjechał z drogi, chłopak docisnął pedał gazu, dobijając przy pełnej prędkości do drzewa.

 

Jadący w pierwszym samochodzie nagle się ocknęli. Zaczęli przeklinać i wzywać Boga. Woleliby nie widzieć, jak karoseria auta za nimi została zgnieciona prawie do przedniej szyby. Ani gałęzi, która tę szybę przebiła.

 

– Bartek, tylko nie waż się zatrzymać, do kurwy nędzy, ani się waż zatrzymać – mamrotał pod nosem siedzący obok kierowcy chłopak w skórzanej kurtce.

 

Bartosz nie miał takiego zamiaru. Tylko trochę zwolnił, nie chcąc skończyć, jak jego koledzy. Zawsze uważał się za lepszego kierowcę niż Artur, który z tego co widział we wstecznym lusterku, został przebity gałęzią. Cienias. Trochę nerwów i zaraz pęka, myślał bez współczucia.

 

Powoli zaczynał się rozluźniać, a także wierzyć, że to wszystko im się tylko przywidziało. Spalone ciało nie może nagle się rozpaść jak u wampirów w filmach kategorii B, a potem… hm, ożyć? Wydawało mu się, że już wszystko rozumie. To pewnie jakiś kawał. Albo zbiorowe przywidzenie. Zdarza się, jak w przypadku ufo. A nikt mu nie wmówi, że jakieś pieprzone zielone ludziki miałyby mieć lepszy sprzęt niż chociażby NASA. Człowiek jest w końcu najrozumniejszą rasą w kosmosie.

 

Bartek starał się zignorować nieludzkie wycie. Zaczął się zbliżać do asfaltowej drogi. I nic się nie stało, pomyślał. Gdyby to był jakiś potwór, jak z amerykańskich horrorów, to pewnie już by za nimi gonił, próbował dopaść. Zaśmiał się. To jakaś paranoja.

 

Koledzy zerknęli na niego jak na szaleńca, jednak nie skomentowali. Chcieli tylko jak najszybciej wrócić do Krakowa. W mieście czuli się bezpiecznie, tam byli panami. Nikogo ani niczego się nie bali, sami budzili strach.

 

Bartek skręcił i zobaczył światło. Nie próbował hamować czy go ominąć. Nie słyszał krzyków kolegów. Wjechał prosto pod tira z niewzruszonym spokojem i uczuciem spełnienia.

 

 

* * *

Mikołaj wolno zawrócił na szosę i ruszył w stronę drogi. Nawet nie spojrzał na Kła. Co prawda znał go od dziecka, chodzili razem na mecze i ustawki, ale nigdy specjalnie go nie lubił. Przemek Kiełek zawsze się wywyższał, wydawało mu się, że jest urodzonym przywódcą, i tak jak rządził osiedlowymi dresami, myślał, że i nim będzie rządził. A teraz wmanewrował go w to morderstwo.

 

Zerknął spod oka na Halinę. Miała zamknięte oczy, jak zwykle, gdy jechała samochodem. Tym razem wyglądała jednak inaczej i wcale nie chodziło o to, że jest młodsza, dużo młodsza niż jeszcze parę godzin temu, i ma długie, sięgające do pasa czy wręcz ud włosy. Całe jej ciało wydawało się promienieć.

 

Mimowolnie przyhamował, gdy zauważył rozbity samochód. Zauważył tylko nieruchome, zakrwawione ciała kierowcy i pasażera z przedniego siedzenia, pierwsze przebite grubym konarem, drugie przewieszone przez otwór po szybie. Przez przyciemnione tylne szyby nic nie widział, ale wszystkie drzwiczki były zamknięte. Jeśli ktoś przeżył, raczej nie doczeka karetki.

 

– Jedź dalej.

 

Drgnął na dźwięk głosu Haliny. Był inny, jakby pochodził z bardzo daleka albo znajdowali się w akustycznym pomieszczeniu. Nie odpowiedział, ale wolno przejechał dalej. Gdy znalazł się na skrzyżowaniu, po raz pierwszy poczuł lęk. Jeden samochód to może być wypadek spowodowany strachem i emocjami, ale dwa to już nie jest zbieg okoliczności. Nie po tym, co widział wcześniej. Przełknął głośno ślinę i nagle stracił panowanie nad kierownicą. Przednie koła ślizgały się po lodzie, samochód stracił przyczepność i zaczął się obracać wokół własnej osi. Chłopak próbował zapanować nad autem, ale wydawało mu się jakby poruszał atrapą, a nie prawdziwą kierownicą.

 

Samochód wypadł z drogi prosto na drzewa. Mikołaj otworzył usta w niemym krzyku, gdy nagle wozem wstrząsnęło. Poleciał do przodu na kierownicę, ale zatrzymał się na czymś miękkim, kilka milimetrów nad nią. Wyglądało to tak jakby auto zostało złapane przez nieokreśloną siłę, na moment znieruchomiało w powietrzu, by zaraz gwałtownie upaść na drogę. Amortyzator raczej tego nie wytrzymał, całe zawieszenie trzęsło się jeszcze przez dłuższą chwilę.

 

Mikołaj otworzył oczy i zamrugał kilka razy, gdy nie dostrzegł przed sobą poduszki powietrznej.

 

– Uważaj. Drugi raz ci nie pomogę – zimny głos Haliny zmroził go aż do szpiku kości.

 

– Przepraszam – powiedział, nie bardzo wiedząc, za co. Że jest kiepskim kierowcą? Nie jest, o czym doskonale wiedziała.

 

Ona nie jest człowiekiem, uświadomił sobie nagle. NIE. JEST. CZŁOWIEKIEM? W tej chwili zrozumiał, co to znaczy. Albo raczej, że nic nie rozumie.

 

– Co chcesz ze mną zrobić? – zapytał cicho.

 

Zirytowana zerknęła na niego, ale szybko jej wzrok się zmienił. Znowu zamknęła oczy.

 

– Po prostu jedź.

 

 

* * *

Ciemnostalowa limuzyna zjechała na Zwierzyniec, z zawrotną prędkością krążąc wąskimi uliczkami i kierując się w stronę niewielkiego wzgórza, gdzie przed pierwszą wojną światową wybudowano dwadzieścia pięć willi z kilkunastoarowymi ogrodami. Wtedy zamieszkali tu najwybitniejsi krakowiacy – uczeni, artyści, politycy. Sto lat później Salwator pozostał jednym z najbardziej ekskluzywnych osiedli Krakowa, jednak jego mieszkańcy nierzadko mieli tylko pieniądze, natomiast z przedwojenną wybitnością różnie już bywało.

 

Samochód zatrzymał się przed osłoniętą kamiennym murem i zielenią, dobrze oświetloną posiadłością. Ogrodzenie wyglądało na zabytkowe, z początku ubiegłego wieku, tylko brama była nowoczesna, choć stylizowana na ten sam okres. Bezszelestnie odsunęła się na bok, wpuszczając auto do ogrodu wyglądającego jak zarośnięty park – z niestarannie ostrzyżonymi, wysokimi krzewami i różnorodnością drzew od wierzb płaczących, przez iglaki, po owocowe. Była to pamiątka po angielskim, chaotycznym ogrodzie. Kamienną drogą można było dojechać do willi skrytej w gąszczu zieleni.

 

Arek zaparkował w garażu i zgasił silnik. Wysiadając, otworzył bagażnik rączką przy siedzeniu kierowcy. Wyciągnął z niego niewielkie pudełeczko i bukiet czerwonych róż, po czym podał je szefowi. Sztampowe połączenie, ale Rowicki miał nadzieję, że spełni swoją rolę. W końcu nie szedł do kochanki, tylko do żony, która przeżyła z nim trzydzieści pięć lat upadków i wzlotów, w biedzie i bogactwie.

 

– Arek, powiedź chłopakom, by nam nie przeszkadzano. Kiełek może rano złożyć raport.

 

– Jasne, szefie.

 

– I nie uśmiechaj się tak głupkowato. W końcu są te cholerne walentynki – dodał niechętnie pod wąsem, żeby pracownikowi się nie wydawało, że jemu się to podoba. Po prostu pewnym modom należy się poddać, dla spokoju w małżeństwie.

 

– Tak jest – Arek wyprężył się po żołniersku, ale w oczach pozostały ironicznie ogniki.

 

Rowicki wzruszył ramionami i skierował się do willi.

 

– Powodzenia – mruknął chłopak pod nosem, nie starając się być specjalnie słyszalnym. Zatrzasnął bagażnik i ruszył do drugich drzwi, prowadzących do mieszkania na strychu, zajmowanego przez ochroniarzy.

 

Wewnątrz domu Rowicki poczuł mieszankę jaśminu i dymu. Rozpoznał zapach świec – zgaszonych, ale ciągle dymiących. Niedobrze.

 

Przeszedł przez pusty salon do jadalni. Tak jak się spodziewał, na stole stały wypalone do połowy świece, ale też czyste talerze i przykryte misy z jedzeniem, zapewne już całkowicie wystygłym. Bardzo niedobrze.

 

Wiedział, gdzie ją znajdzie.

 

Mieli wspólną sypialnię na piętrze, z której okien rozpościerał się piękny widok na Wzgórze błogosławionej Bronisławy, ale jego żona wkrótce po przeprowadzce do willi wybrała sobie drugą, z kominkiem i pojedynczym łóżkiem, w którym sypiała, gdy on wyjeżdżał poza miasto. Mówiła, że w małżeńskim łożu czuje się za bardzo samotna. Rowicki nie zastanawiał się nad tym, podobnie jak nie głowił się nad paroma innymi rzeczami mogącymi zadziwić jego znajomych.

 

– Gdzie byłeś?

 

Pojawiła się na korytarzu jak duch zanim doszedł do sypialni. Zauważył świeżą farbę koloru miedzi na jej sięgających równo do ramion włosach, staranny makijaż na zadbanej twarzy. Ubrana była w lawendowy, drogi kostium ze spódnicą do kolan, który przywiozła z ostatniej wycieczki do Mediolanu. Tylko jeden element nie pasował do obrazu eleganckiej damy – bose stopy. Pamiątka po prostej góralce, którą spotkał pewnego lata, gdy z kumplami pieszo zwiedzał Gorce. Z początku uznał, że jest odświeżająca po krakowskich dziewczynach. Później jednak góralka pojawiła się w dawnej stolicy, a liceum i internat u prezentek uczyniły z niej damę – w końcu szkoła ta już w XVII wieku miała za zadanie nie tylko kształcić, ale i wychowywać. Gdy Rowicki po kilku latach znowu ją zobaczył, uznał, że to zachwycające połączenie. Teraz jednak niczego już nie był pewien.

 

– Och, na litość Boską, Baśka! – żachnął się i wściekle rzucił kwiaty oraz prezent na drewnianą komodę. – Chyba nie sądzisz, że byłem z inną kobietą?! I to w walentynki!

 

Nie odpowiedziała, tylko zbliżyła się do niego, pociągając nosem tuż przy jego szyi, potem niżej, aż doszła do dłoni. Zmarszczyła brwi.

 

– Nie. Tym razem kogoś zabiłeś. Śmierdzisz prochem – wyjaśniła uspokojona i uśmiechnęła się lekko. – W porządku.

 

Zacisnął usta, nie mając zamiaru dyskutować o tym ze swoją żoną. Ani zastanawiać się nad tym, że zabójstwo jest dla niej lepsze od zdrady. Pod wieloma względami Barbara była doskonałą żoną. Jeśli oczywiście pominie się fakt, że była szalona.

 

Owszem, zdarzało mu się uprawiać seks z innymi kobietami, ale nigdy w Krakowie, gdy wracał na noc do domu. Poza tym nie traktował tego jak zdrady, raczej jako rodzaj masturbacji. Kobiety były tylko narzędziami, przyjemnymi, ale nie niezbędnymi czy niezastąpionymi. Jednak jakkolwiek się starał, Barbara zawsze wyczuwała ich zapach na jego ubraniu czy ciele i wściekała się tak, że w domu latały sprzęty. Z tego też powodu ochroniarze nie mieli wstępu do części, w której mieszkał z żoną. Na poddaszu znajdował się pokój monitoringu, skąd mogli obserwować całą posiadłość, i Rowicki uznał, że to musi wystarczyć.

 

– Co tam masz? – Barbara odwróciła się i wzięła do rąk pudełeczko. Szybko rozszarpała papierowe opakowanie ze wstążką i otworzyła je. Wewnątrz znajdował się platynowy naszyjnik z trzema diamentami wielkości orzechów laskowych o nieregularnym, skośnym kształcie, który mógł zachwycić najbardziej wybrednego. Uśmiechnęła się lekko i odrzuciła opakowanie. – Załóż – poleciła krótko, odsłaniając szyję, a gdy to zrobił, odwróciła się w jego stronę i stojąc usta przy jego ustach, wyszeptała: – A teraz rozbierz mnie.

 

Rowicki pocałował ją z uśmiechem, drapiąc wąsem tak jak lubiła. W końcu to dla niej zapuścił to kretyństwo. Może i była wariatką, nie miała też już ciała nastolatki, ale pozostała równie podniecająca, jak wtedy, gdy brał ją po raz pierwszy. Doszli do sypialni, rozrzucając ubrania po korytarzu. Tej jednej rzeczy prezentki nie zdołały zmienić – w łóżku Barbara pozostała dzikuską.

 

Kochali się niczym szaleńcy, jak zwykle, gdy wracał do domu i nie wyczuła na nim zapachu innej kobiety. Jakby chciała mu wynagrodzić wierność. Pozwalała mu robić ze sobą co tylko chciał, jak ze zwykłą dziwką, ale sama żądała tego samego. Krzyknęła, gdy wbił się w nią gwałtownie, równocześnie przyciągnęła go bliżej, chcąc by wszedł jeszcze głębiej. Szybko zaczęli poruszać się w jednolitym rytmie. Barbara zamknęła oczy, głośno jęcząc z rozkoszy. Jej mąż czuł się podobnie, nawet nie zauważył, kiedy zaczęła drapać długimi paznokciami ze starannym francuskim manikiurem jego klatkę piersiową ani też, że krew spływała na jej białą skórę.

 

Rowicki chwycił drewnianą ramę łoża i uniósł się, by jeszcze bardziej zagłębić się w żonie. Jej oddech stał się szybki i płytki. Odrzucił głowę do tyłu, również z coraz większym trudem oddychał. Nie te lata, pomyślał przymykając oczy, i nie to serce.

 

Drgnął, po czym znieruchomiał.

 

– Staszek! – krzyknęła oburzona Barbara. – Co jest…?

 

Nie wiedział. Wydawało mu się, że zauważył coś kątem oka. Szybki… cień? Wiele cieni, poruszających się tuż nad sufitem. Śmiejących się z niego. Potrząsnął głową. Obraz czy raczej miraż zniknął, ale głosy pozostały. Śmiech był prześmiewczy, niczym hien.

 

– Staszek! – powtórzyła ostrzejszym głosem. – Co z tobą? Jeszcze nie doszłam!

 

Spojrzał na żonę, głosy powoli cichły w jego głowie.

 

– Ja… Wybacz, to chyba przemęczenie – mruknął niewyraźnie. Zszedł z niej i położył się obok na plecach podkładając rękę pod głowę.

 

Chyba naprawdę jestem zmęczony, pomyślał. Nigdy przecież nie miałem przywidzeń, nie słyszałem głosów. Chyba że były to głosy wspomnień, nie zawsze przyjemnych. Może to jedna z tych chorób wieku… Nie, przecież jestem jeszcze młody i prawie nie choruję.

 

Barbara przyglądała mu się uważnie i musiała zauważyć, że mąż nie udaje, bo jej twarz złagodniała. Uśmiechnęła się przymilnie, chociaż na pewno nie można by nazwać tego uśmiechu łagodnym, delikatnie głaskała go po gołej klatce piersiowej, rozmazując krew. Uniosła dłoń do ust i oblizała palec po palcu, nie spuszczając przy tym oczu z męża. Ten patrzył na nią zdziwiony, ale i zafascynowany.

 

– Nic się nie przejmuj, odpoczywaj, kochanie. Ja się tobą zajmę – szepnęła z lekka przeciągając słowa, próbując brzmieć uwodzicielsko.

 

Odpowiedział uśmiechem i ułożył się wygodniej. Barbara zaczęła go całować i delikatnie masować. Robiła to wspaniale. Z owłosionej klatki piersiowej przeniosła się niżej, w okolice brzucha, później łukiem zeszła do pachwiny. Staszek czuł, że nie wytrzyma, znowu stał się sztywny i twardy. Pocałowała jego członek, po czym usiadła na nim. Z początku poruszała się powoli, leniwymi, okrężnymi ruchami. Rowicki ściskał w dłoniach prześcieradło tak mocno, że aż zaczęło się pruć. Nie podniósł się, ale dostosował do rytmu ciała żony. Stopniowo zaczęli przyspieszać, Barbara cicho krzyczała urywanymi: Taa…! Dobrze! Wła-śnie… tak!

 

Spod chmary rozwichrzonych włosów spojrzała na męża jasnopiwnymi, prawie żółtymi oczami. Uśmiechnęła się.

 

– Staszku… Nie zapomnisz tego – wyszeptała.

 

Przeszedł go dreszcz, gwałtownie zrzucił ją z siebie aż spadła na podłogę. Roześmiała się. Rowicki poczuł gęsią skórkę na całym ciele, w pokoju nagle zrobiło się mroźnie, bardziej niż na dworze.

 

– Staszku, to ja… – wyszeptała ze strachem, ale zaraz znowu wybuchnęła śmiechem.

 

Mężczyzna nie zastanawiał się dłużej. Zanim wiedźma zorientowała się, co się dzieje, rzucił się do szuflady nocnej szafki, w której zawsze trzymał broń. Starego, niezawodnego Makarowa. Glock leżał gdzieś na korytarzu, z pośpiesznie zrzuconymi ubraniami. Strzelił, nie mierząc, i usłyszał głuche „trach”. Teraz poczuł, jak się poci. Zapomniał, że pierwszą komorę zawsze zostawiał pustą. Szybko przeładował.

 

– Staszek! – Barbara była przerażona, wręcz sparaliżowana strachem. Ciągle znajdowała się na podłodze przy łóżku. – Przestań! To nie jest zabawne…

 

Tym razem odgłos był prawidłowy.

 

Strzelił jej prosto w głowę. Znowu.

 

– I co teraz powiesz, głupia suko? Hę? – stanął na łóżku i zaczął po nim skakać, jak w dzieciństwie, zanim nie pojawiała się matka, wrzeszcząc, że jak wyjdą sprężyny, to będzie na nich sypiał. – Co teraz powiesz?! Myślałaś, że twoje sztuczki mogą mnie pokonać, tak? Niedoczekanie! Jestem Stanisław Rowicki! Nikt mnie nie pokona!

 

Nie usłyszał jak weszli do domu. Dopiero ciche chrząknięcie i niepewne: Szefie…, uzmysłowiło mu, że nie jest sam.

 

Ochroniarze stali w drzwiach do sypialni, patrząc to na swojego pracodawcę, nagiego, zakrwawionego i skaczącego jak wariat po łóżku, to na jego żonę, również nagą, ubraną zaledwie w diamentowy naszyjnik i leżącą obok łóżka w gwałtownie rosnącej kałuży krwi. Z niedużej odległości pocisk po prostu rozwalił jej głowę, z twarzy została miazga. Wahali się, nie mierzyli do mężczyzny, ale też nie do końca opuścili ręce z bronią. Szalony szef to było coś nowego, deprymującego.

 

Spojrzał na swoich ochroniarzy. Zmarszczył brwi, jakby ich nie rozpoznawał, jego wzrok wyglądał obłąkańczo. Mężczyźni poczuli się jeszcze bardziej niepewnie.

 

– Szefie? – powtórzył Arek.

 

Rowicki skrzywił się, coś mu się nie zgadzało. Przestał skakać.

 

– Eee… Pozbyć się jej? – zaryzykował pytanie drugi z ochroniarzy. Miał wrażenie, że szef powoli dochodzi do siebie.

 

Rowicki spojrzał na ciało żony jakby widział je po raz pierwszy. Jęknął cicho i upadł na kolana.

 

– Baśka… Nie… nie… Nie-nie-nie – złapał się obiema rękami za głowę, nie wypuszczając stalowego, niewielkiego Makarowa z dłoni, próbując zaprzeczyć temu, co widzi.

 

Ochroniarze spojrzeli po sobie. Mogli zrozumieć zabójstwo żony, pewnie miał jakiś powód, w końcu babka była niezrównoważona, ale przecież szaleństwo nie jest zaraźliwe? Czemu szef teraz rozpacza? Gdyby zastrzelił ją przypadkiem, nie wrzeszczałby, że dostała, na co sobie zasłużyła, i nie skakałby z radości po łóżku jak dzieciak. To zdecydowanie nie było normalne.

 

Śmiech rozległ się po całej sypialni.

 

Rowicki drgnął. Wolno podniósł głowę i spojrzał w stronę drzwi. Jego oczy gwałtownie się rozszerzyły, zamrugał nerwowo i zanim którykolwiek z ochroniarzy zdołał unieść dłoń, zaczął strzelać.

 

– Demony! – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. – Wy…

 

Nie zdążył dokończyć. Kula z glocka Arka, który upadł na kolana, chroniąc się przed ostrzałem, trafiła go prosto w serce.

 

 

* * *

Westchnęła i otworzyła oczy.

 

– Jak dobrze mieć znowu dwadzieścia jeden lat – uśmiechnęła się do Mikołaja, a ten poczuł, jak jego ciało drętwieje. Nie spojrzał więcej na tę młodą kobietę, która siedziała teraz odprężona na miejscu obok niego. To wszystko było zbyt nieprawdopodobne, zbyt fantastyczne, że nie chciał się nad tym zastanawiać. Skupił się na drodze.

 

Jechali w milczeniu do autostrady. Szybko jednak cisza zaczęła mu przeszkadzać. Zawsze w taki sposób podróżowali – Halina zamykała oczy i sprawiała wrażenie śpiącej, a on po prostu jechał. Teraz jednak wszystko było inaczej. Przede wszystkim jego szefowa nie siedziała za nim, tylko tuż obok. I była inna.

 

Gdy już zaczął mówić, nie zdołał powstrzymać potoku słów.

 

– Słuchaj, może i cię zdradziłem, ale sama mnie do tego doprowadziłaś. Poza tym od początku wiedziałaś, co jest grane, może nie? Ty też mnie wystawiłaś!

 

Nie odpowiedziała od razu, jakby starannie zastanawiała się nad ripostą.

 

– Zdrada, mój mały – znowu go tak nazwała, chociaż sięgała mu zaledwie do szyi i to na obcasach; Mikołaj odniósł jednak wrażenie, że wcale nie chodzi jej o wzrost – zawsze pozostanie zdradą. Ale nie martw się, nie jestem Jezusem, mój Judaszu.

 

Z początku nie zrozumiał. Oczywiście pamiętał ze szkoły, że Judasz zdradził Jezusa, a ten to przewidział na Ostatniej Wieczerzy, ale…

 

– Nie zmuszę cię do samobójstwa – wyjaśniła łaskawie.

 

Ostatnie jej słowa zmroziły go. Samobójstwo. Wypadek.

 

– Ty… Ty nie tylko to przewidziałaś. Wiedziałaś, co się stanie. Ty… Po to mnie zatrudniłaś, tak? I… – mówił gwałtownie, ale nagle zabrakło mu słów. Oddychał ciężko, dłonie zacisnął na kierownicy, by nie pokazać jak bardzo drżą.

 

– Chciałeś mnie zabić – przypomniała mu łagodnie. – A teraz chcesz powiedzieć, że to, co ja zrobiłam… albo czego nie zrobiłam, było gorsze? Bardziej – zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad odpowiednim słowem – oburzające? Chyba nie zjeżdżamy w tym miejscu – dodała z lekką ironią.

 

Zacisnął usta i wyrównał, wracając na właściwy pas. Nie było sensu przypominać, że nic nie wiedział o planach zabójstwa. Znał Rowickiego, przynajmniej ze słyszenia, a przede wszystkim nie był idiotą. Nie wywozi się ludzi do lasu tylko po to, by pogrozić im palcem. Po prostu wolał udawać, nawet przed samym sobą, że nie ma z tym nic wspólnego.

 

Kraków powoli budził się do życia, pierwsze promienie słońca przeciskały się przez szare chmury i mleczną mgłę. Ulice jeszcze się nie zapełniły, zostało trochę czasu do porannych korków. Mikołaj bez problemu dostał się w pobliże Rynku i zaparkował przy Teatrze Słowackiego. Dopiero teraz spojrzał na Halinę. We wczesnych promieniach słońca miał wrażenie, że widzi ją pierwszy raz w życiu. I właściwie tak było. Odetchnął głęboko, zbierając się na odwagę.

 

– Kim ty jesteś? – zapytał cicho.

 

Uśmiechnęła się łagodnie, ale wcale nie wydawała się przez to bardziej łagodna.

 

– Krakowianką, oczywiście. A teraz jedź i pozbądź się wozu. Później prześpij się parę godzin. Popołudniu będę cię znowu potrzebować, musimy kupić nowy samochód. Jak będziesz grzeczny, może pozwolę ci wybrać model.

 

Przełknął niepewnie ślinę.

 

– I to wszystko?

 

– A co byś jeszcze chciał? – udała zdziwienie. – Kolor sama wybiorę.

 

Mikołaj potrząsnął głową. Był pewien, że zrozumiała, ale nie zamierzała mu niczego ułatwiać.

 

– Ty… Zabiłaś tamtych chłopaków… Nie twierdzę, że nie zasłużyli, ale…

 

Halina zaśmiała się rozbawiona.

 

– Och, nie tylko tych chłopaczków z beemek. Oni byli zaledwie płotkami. Rowickiemu poświęciłam więcej uwagi.

 

Mikołaja na moment zatkało. No tak, doprowadziła do wypadków samochodów znajdujących się z kilometr od niej, więc czemu miałoby to go dziwić?

 

– A mnie? – wyszeptał niepewnie. – Mnie poświęcisz jeszcze więcej uwagi?

 

Westchnęła.

 

– Mój słodki chłopcze… – zamilkła, jakby zastanawiając się nad czymś, po czym znowu uśmiechnęła lekko. – Wiesz, w antycznym Rzymie niewolnicy należeli do familii, rodziny. Oczywiście pan posiadał nad nimi prawo życia i śmierci, ale takie samo prawo miał w stosunku do własnych dzieci. Tylko po co zabijać wyszkolonego i wiernego niewolnika, by potem szkolić i uczyć lojalności nowego? Rozsądniej było karać – dotknęła policzek Mikołaja, drgnął, czując jej dłoń na skórze. Dodała miękkim jak aksamit głosem: – A ja wiem, że teraz będziesz mi wierny.

 

Wysiadła z samochodu, znowu nie czekając aż jej otworzy.

 

– Jak mnie ukarzesz? – dobiegło do niej jeszcze pytanie zadane drżącym głosem.

 

Zaśmiała się lekko i zatrzasnęła drzwiczki. Skierowała się prosto na Forum Antiquum, teraz zwane Małym Rynkiem. Mgła wolno opadała, mieszając się z lekkimi płatkami śniegu. Pierwszymi tego miesiąca.

 

Zatrzymała się na moment, delektując się odnowionym placem. Świeżym granitowym brukiem, latarniami i ławkami stylizowanymi na dziewiętnastowieczne. A także nowoczesną fontanną, która się ciągle psuła. Wszystko to w otoczeniu białej mgły, posypane jeszcze bielszym śniegiem. Pachniało mrozem, drewnem, ziemią i starymi trupami.

 

Wróć.

 

Halina gwałtownie zamrugała. Nie ma już Cmentarza Mariackiego i to od wielu wieków. Złudny zapach zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Rozejrzała się wokół, sprawdzając, kto też mógł być sprawcą tego psikusa. Rynek był jednak martwy jak rzadko, nawet o tej porze. Westchnęła ciężko, zamykając zasmucone nagle oczy.

 

Wolnym krokiem ruszyła do swojej kamienicy. Drzwi otworzyły się przed nią na oścież, jakby zamontowano w nich fotokomórkę, a gdy weszła, zamknęły za nią na zamek.

Koniec

Komentarze

     Chyba przydałoby się w tekście wyodrębnić  poszczególne cżęści gwiazdkami., przy przeskoku narracji. Fajnie się to zapowiada, naprawdę fajnie. 

Mogę dodać gwiazdki, ale oczywiście będą z lewej strony...

Mam nadzieję, że nie tylko zapowiada;-) 

     To nie jest " Fahrenheit", piorun i dj Jajko tylko wiedzą, dlaczego nadal edycja tekstów jest taka   badziewna...  

    Czytam, niestety, z konieczności z przerwami.

Ale długie, choć też mi się wydaje, że to bardzo dobre opowiadanie. Musiałem przerwać, bo mi się bateria w laptopie kończy. W każdym razie przyjemnia czyta się tak nienagannie napisany tekst.

Dzięki Agroeling. Opowiadanie stare, z czasów, gdy Angole rzeczywiście takie rzeczy wyprawiali w Krakowie i takie tabliczki pojawiały się przy wejściach do klubów.. Na konkurs odświerzyłam je, wyszlifowałam, no i dodałam wąsy;-)

" Z głośników dobiegał schrypnięty głos Kurta Cobaina, który chciał, by jego przyjaciel (lub przyjaciółka) go zgwałcił. Do południa Justynka była zazwyczaj jedynym pracownikiem na sali, bo i klientów było niewielu. Głównie studenci, którzy przy piwku i w miłym towarzystwie postanowili przeczekać „okienko”. Lubili tu przychodzić z powodu atmosfery – ciężkiej, piwnicznej, a także miszmaszu muzycznego. Szefowa nie narzucała swojego gustu, jak inni właściciele klubów, tylko pozwalała pracownikom samym wybierać utwory, byle miały linię melodyczną, co znaczyło, że tylko disco, techno czy black metalu nie akceptowała. I tak Justynka zwykle puszczała grunge lub bluesa, Paweł reggae, hard rocka i muzykę alternatywną. Podczas zmian innych pracowników z głośników dobiegał też punk, folk, jazz lub gotyk. Czasem w melancholijne wieczory, gdy pojawiała się szefowa, puszczała własne płyty, zwykle niepodpisane, pirackie lub przez nią samą nagrywane"

Zdecydowanie do przerobienia, moim zdaniem... Jednak nadal istnieją imiesłowy. Czemu, zamiast nawiasów, nie użyć w pierwszym, cytowanym zdaniu myślników, a zamiast dziwnego "miszmaszu" zwrotu "swobody doboru muzyki" lub czegoś podonbnego?

Dzięki za wyłapanie, poprawiłam. Z tym miszmaszem chodziło mi o różnorodność muzyczną, z jaką można się spotkać w klubie. Wiem, że to potoczne określenie, ale nie jestem pewna, czy nie brzmiał lepiej...

     W tym konkursie niewątpliwie najlepsze opowiadanie. I ogólnie dobry i wciągający tekst. Po prostu --- prawdziwe opowiadanie, a nie szkolarska wprawka z zającem, upolowanym przy pomocy miecza dwuręcznego bladym świtem w głębokim lesie. Ale ---opowiadanie mogłoby być zniacznie lepsze, gdyby  wyeliminować pewne błędy w kompozycji i sposobie narracji.

     Pozdrówko.

Dzięki, Roger. Błędów się nie ustrzeże, im więcej się czyta opowiadanie, tym mniej się widzi. A nawet jak wyślę czytaczom, to każdy co innego zauważy... A jakie dokładnie błędy? Nawet jak w tym opowiadaniu już nie dam rady ich poprawić, to może na przyszłość się przyda.

pozdrawiam 

To drobiazg, ale... do lasu przyjechały dwie Beemki i jeden Merc, a wyjechały trzy Beemki. Ktoś Rowickiemu podmienił bryczkę, a ten nie zauważył. ;)

Pozdrawiam i gratuluję dobrego opowiadania.

Trochę błędów (jakieś tam przecinki, powtórki), ale bardzo mi się podobało. Czytałam na komórce, stwierdziłam, że sobie tylko "zerknę", ale się wkręciłam tak, że telefon padł:) A z tymi Beemkami faktycznie-musiałam sobie teraz cofnąć z ciekawości. 

       Piwak, nie za bardzo już pamiętam… Moim zdaniem kilka.

        Pierwszy akapit jest napisany bardzo dobrze, sprawnie, dynamicznie.  Bardzo ładnie, lekko i wciągająco , zarysowuje bohaterów. Jest zapowiedź konfliktu, jest nawiązanie intrygi. Jest tajemnica. Koniec nęcący czytelnik - niejako symbolicznie pęka lustro…

        Drugi jest niezły, ale gorszy. Nie ma wprowadzenia czytelnika w rodzący się plan zemsty. Należało to zasygnalizować. A postacie dresiarzy - sztampowe. Za dużo jest opowiastki o typowych facecikach o byczych karkach. Powinni być inni, nieco bardziej groźni. I bardziej tajemniczy. Niby to dresiarze, ale cos jest jednak nie tak… I ten akapit powinien się kończyć zwiastunem groźby dla Haliny, znowu wciągającej czytelnika.   Ale narracyjnie - sprawnie.

        Trzeci akapit jest najsłabszy. Nie pasuje do konwencji opowiadania. Opowieść o Angolach jest ciekawostką, ale nie ma znaczenia. Postać Justyny pojawia się, a potem znika. Po co? Zarzut podstawowy - ten akapit ma poinformować ogólnie o wielkiej mocy Haliny i o tym, że nie jest to typowa kobieta… Ale to jest za słabe. Opowiadanie zmienia się w opowiastkę. Napięcie siada. Trzeba było wybrać coś innego. Zdecydowanie mocniejszego i bardziej wyrazistego do zbliżenia postaci Haliny.

        Kolejne akapity - bardzo dobre. Znowu jest tak, jak powinno być - tekst zwarty, dynamiczny, bez dłużyzn. Bardzo dobrze napisana i oddana scena erotyczna. Tylko - a po kiego grzyba pisać, za nabój Makarowa ma tyle a tyle milimetrów? Jeszcze tylko brakowało, żeby napisać, czym różni się od klasycznego naboju parabellum. Kompletnie zbędny szczegół. I tutaj się kłaniają dresiarze z parku. Albo bandyci, gangsterzy, swobodnie dysponujący Bronia, palący bez zmrużenia powieki ludzkie zwłoki --- albo dresiarze. To jednak nie to samo.. Czytałem to trochę z uniesionymi brwiami. Turaj znowu można było wygrać element zaskoczenia - pomyłkę bohatera w ocenie postaci Kiełka. I jego kumpli.  

        Ostatni akapit jest niezły. Jeden zarzut - nie do końca jest zamknięty wątek Haliny. Trochę to jest nijakie.

        W opowiadaniu jest jednak nadmiar wyrazu ”który”. To razi, bo jest powtarzany. Imiesłowy są bardziej dynamiczne.

        Gdyby nadać w całości opowiadaniu tylko nieco bardziej mroczny klimat, krok po kroku odkrywając kolejne tajemnice, mogłoby być naprawdę bardzo dobre.

        Pozdrówko.

Unfall, przyłapałeś mnie. Poprawiłam to w jednym z ostatnich czytań, uznając, że szef powinien jeżdżić droższym samochodem i w jednym miejscu umknęła zmiana;-) Dzięki:-)

MaKneZa, cieszę się, że wciągnęło i się podobało. 

 Roger, faktycznie trzeci fragment jest najsłabszy, teraz już nic się z tym nie da zrobić, trzeba by cały przeredagować. Co do dresiarzy, to według definicji:

Dresiarze są grupą, której przypisuje się brak poszanowania zasad kultury i norm współżycia społecznego, objawiający się m.in. używaniem ordynarnego, pełnego wulgaryzmów języka oraz akceptowaniem przemocy i przestępstwa dla zaspokojenia własnych potrzeb 

 W tym znaczeniu używam tego określenia, ale wiadomo, że są różni.

A drugi fragment kończy się przecież nijako groźbą -  Nie łam się, chłopie. Zamiast się wkurzać, po prostu odpłać suce, nie?  Może jest to za słabo zaakcentowane...

 Co do ostatniego akapitu, taki już mój problem - zaczynam coś pisać i zaraz się robi dylogia albo trylogia.

 Wielkie dzięki za tak szczegółową analizę.Pozdrawiam 

Przejrzałam tekst jeszcze raz, aż oczy mnie bolą;-) Ale pousuwałam trochę "których", faktycznie było ich za dużo.

Moje wrażenia po przeczytaniu Twojego opowiadania, pokrywają się z odczuciami wcześniej komentujących. Ja również uważam, że jest to najlepsze opowiadanie konkursowe. Myślę, że nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła przy okazji małej łapanki. Małej, bo nie skupiłam się na wyszukiwaniu błędów, nie chcąc psuć sobie przyjemności lektury.  

 

A matce załatwiła operację na serce bez kolejki. – Nie podoba mi się operacja na serce. Nie wykonuje się przecież operacji na nowotwór, czy na tarczycę, tylko operuje się nowotwór, tarczycę. Ja napisałabym: A matce chorej na serce załatwiła operację, bez czekania w kolejce.

 

Odkręciła kran z zimną wodą i zanurzyła pod nim głowę… – Uważam, że zanurzyć można coś w czymś, nie pod czymś. Pod strumieniem wody z kranu, głowy nie da się zanurzyć, można ją zmoczyć.

 

Łzy kapały ciurkiem po policzku. – Czy płakała jednym okiem, skoro łzy ciurkały po jednym policzku? ;-)

 

…co znaczyło, że nie była często uczęszczana. – Bardzo maślane masło. Proponuję: …co znaczyło, że nie była zbyt uczęszczana.

 

…Kieł wyciągnął zapałki i nie zastanawiając się długo, zapalił dwie na raz i rzucił na ciało– …zapalił dwie naraz i rzucił na ciało.

 

…może rozpoznaliby modlitwę, jakiej dziadek uczył go w dzieciństwie. – …modlitwę, której dziadek uczył go w dzieciństwie.

 

Śmiech był prześmiewczy, niczym hien. – Z całym szacunkiem, ale prześmiewczy hien, jest dla mnie objawieniem zoologicznym. ;-)

 

Popołudniu będę cię znowu potrzebować…Po południu będę cię znowu potrzebować…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Świetne dialogi. Moim zdaniem opowiadanie nadaje się do druku. Doskonała scenografia.

pozdrawiam

   Kandydat do piórka w tym miesiącu...

   A na tym tekście widać, jakie znaczenie ma edycja opowiadania. Bo - dzielenie tekstu na akapity wcięciami z lewej strony to nie jest coś czynionego ot,  tak sobie. To jeśt świadomy zamiar i zabieg autorski, związany z komponowaniem tekstu, sposobem prowadzenia narracji i stylem opowieści, wzmagający potoczystość tekstu i ułatwiający czytanie --- i nie tylko. to ma bardzo duże znaczenie. Ten tekst czytałoby się dwa razy lepiej, a jego oddzialywanie byłoby dwa razy mocniejsze, gdyby edycja opowiadania odpowiadała  klasycznym standardom literackim.

Oczywiście, Autorka nie miała na to wpływu.  

Wielka szkoda, że nadal nie ma takiej mozliwości..

regulatorzy, łapanki jak najbardziej konieczne. Nieważne ile zdobędę doświadczenia jako redaktor, w moich tekstach i tak zawsze ileś rzeczy mi umknie. Dzięki.

 ryszard, cieszę się, że się podobało. Nad plastycznością staram się zawsze pracować, więc miło mi, że zostało to zauważone. A dialogii to jest zawsze to, od czego zaczynam opowiadanie. To przy narracji bardziej się męczę;-)

roger, od siebie jeszcze dodam, że twarda spacja też nie działa, a te pojedyńcze literki na końcu linijki są strasznie irytujące... Poza tym dziwna sprawa z kursywą i wyrównaniem do prawej - raz działa, raz nie.

 

Jeszcze jedno:

„Łzy kapały ciurkiem po policzku.” – Czy płakała jednym okiem, skoro łzy ciurkały po jednym policzku? ;-) 

Z bólu. Jak mi jakiś sadysta robił na studiach resekcję dwójki (dokładniej korzenia) bez znieczulenia (w sumie nawet słowem się do nie nie odezwał, prostak jeden), to łzy kapały mi ciurkiem tylko z tego oka, po stronie chorego zęba, więc i na jeden policzek leciały;-) Jak głowa bardziej boli z jednej strony też może się zdarzyć, niestety doświadczyłam...

Jestem szczęśliwa, albowiem podobne doświadczenia nigdy nie były moim udziałem. Co prawda raz cierpiałam przy ataku "piaszczycy" nerkowej, ale płakały mi wtedy wszystkie oczy.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie wiem nawet co to i chyba wolę pozostać w niewiedzy;-)

Pozdrawiam 

Niektórzy maja kamienie nerkowe, a ja mam piasek. Dlatego, na własny użytek, w odróżnieniu od kamicy, własną przypadłość nazwałam "piaszczycą".

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No tak, piasek też może dopalić podobnie jak kamienie, a jeszcze jest niewidoczny zwykle na badaniach.

Pozdrawiam 

Przeczytałam, zachęcona komentarzami, i cieszę się, że to zrobiłam ; )

Podoba mi się brak konkretów na temat Haliny, tylko poszlaki i sugestie. Z drugiej strony jednak nie poczułam aż tak gniewu Mikołaja. Owszem, najpierw się wpienił, ale potem zaczał racjonalizować zachowanie Haliny - więc przeskok do nasłania na nią mafii zaskoczył mnie, lekko tego nie kupuję. Ale poza tym czytało się dobrze ; )

 

"Pudełko zapisane kursywą" dziwnie mi brzmi.

Łzy kapały po policzku - tylko jednym?

"Po niskich kosztach" - znów dziwnie brzmi, jak dla mnie.

"...czy nie karze my oddać kluczyków..." - błąd ortograficzny

"tą kurwę" - TĘ kurwę

"Wełna na ubraniu szybko się spaliła" - na ubraniu? To znaczy, że coś na ubraniu się spaliło, ale samo ubranie nie?

"Ciało uniosło się do góry...' - a co, w dół miało się unieść?

Zdarzają Ci się powtórzenia, może nieczęsto, ale za to jak juz, to wciskasz takie same wyrazy naprawdę blisko siebie ; )

"... nbaga, w ogniu, nadający jej..." - nadającym

"...modlitwę, jakiej dziadek..." - modlitwę, której

"...zbyt nieprawdopodobne, zbyt fantastyczne, że nie chciał..." - raczej: tak że nie chciał

Po południu rozdzielnie

 

To tyle, tak na szybko ; )

 

Pozdrawiam

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Świetne opowiadanie. Przyjemność z czytania bliska zjedzeniu marcepana.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

joseheim, dzięki za przeczytanie. Fakt, gniew Mikołaja szybko minął, ale było już poniewczasie. Zresztą młodym czy w ogóle wielu ludziom często trudno jest się wycofać, gdy raz się na coś zdecydowało. 

Łzy kapały po policzku - tylko jednym? - o tym pisałam powyżej 

 ...czy nie karze my oddać kluczyków..." - błąd ortograficzny - Jestem pewna, że był "ż".. Niby mam wyłączoną autokorektę w wordzie, ale czasem mimo tego coś zmienia:P

 "tą kurwę" - TĘ kurwę - dialog - tak ludzie mówią, więc nie widzę powodu, by różni bohaterowie zawsze mówili perfekt polszczyzną

"...modlitwę, jakiej dziadek..." - modlitwę, której - to zmieniłam, jak przy ostatniej edycji likwidowałam powtórki "który" - rzeczywiście trochę się zagalopowałam;-) 

Z resztą jak najbardziej się zgadzam. Dzięki.

 

AlexFagus, dzięki. Rozumiem, że uwielbiasz marcepana. Dla mnie za słodki;-) 

Najlepsze opowiadanie zgłoszone na ten konkurs.
Czysto subiektywnie nadmienię na wstępie, że ucieszyłem się z miejsca akcji – Krakowa, gdzie przyjemnie przemierzało się z bohaterem znane mi strony. O napomknieniu o znanych w całym mieście z zachowania w pubach pijanych Anglikach nie wspomnę. Dodatkowy plus za krótki opis Salwatora i cmentarz mariacki na końcu. Ja w Krakowie tylko studiuję, ale i tak było miło na te „smaczki” się natknąć i odpocząć od kolejnego opowiadania dziejącego się w Warszawie, gdzie opisy ulic i placów wiele mi nie mówią ; )
Ale, dość o drobnostkach, które wiele koniec końców nie znaczą. Dalej aż tak entuzjastyczny nie jestem. Opowiadanie, fakt, wygrało u mnie Zemstę, ale to nie znaczy, że nie będę się czepiał.
Negatywnie zaskoczył mnie sposób zemsty na Halinie. Zabijać babkę, bo go odrzuciła? Przecież chłopak świadomy był na jakich zasadach opierają się ich relacje... Rozumiem, że można być złym, kiedy ktoś się Tobą bawi, ale bez przesady. Poza tym w kilku miejscach zirytowały mnie dialogi: dresy mówiły za grzecznie, a o znajomość słowa „cuchnąć” i to wymówionego w takich okolicznościach zamiast słowa „jebać”, no przynajmniej „walić”, bym kogoś takiego nie posądzał (z tym jednym słowem to tylko taki przykład, ogólnie więcej mięsa w tych dialogach poproszę!).
Do tego kilka wstydliwych wpadek językowych. No i scena z Anglikami niepotrzebnie tak rozciągnięta, bo nie ma nic wspólnego z historią.
Z plusów: zgodzę się z Jose, że fajnie, iż wiele w temacie Haliny nie wyjaśniasz. Ogólnie w opowiadaniu się dzieje, a to mi się podoba. Jest napisane sprawnie. Podobały mi się opisy scen erotycznych i seksu – nie każdy to potrafi przedstawić tak ładnie, ba, wielu ma spore problemy. Tobie się udało.
Jako podsumowanie mojej opinii o tekście niech posłuży fakt, iż nie przychylę się do nominacji zgłoszonej przez Jose.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Też studiowałam w Krakowie, stąd równie często pojawia się w moich opowiadaniach, co Katowice. 

Jeśli chodzi o słownictwo dresów, starałam się, ale widać, że to nie moje towarzystwo. Będę musiała gdzieś pogrzebać, poszukać...

Myślę, że wielu odrzuconych w historii świata zabijało, ale skoro Mikołaj nie przekonuje, widać nie opisałam najlepiej jego uczuć. 

A do jakiej nominacji Jose się nie przychylisz? Chyba coś mi umknęło... 

Do tej nominacji.

Co do słownictwa dresów, to służę pomocą : P Słyszałem nie raz, nie dwa.

Widzisz, właśnie problemem jest to, że wiemy, iż Mikołaj był wściekły, wiemy, że chciał zemsty i opisałaś to chyba wystarczająco dobitnie. Jednak zabójstwo jawi się jako całkowite przegięcie.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Rozumiem, że autor muzykiem nie jest, ale w brew jego przekonaniom, wymienione gatunki mają linię melodyczną no chyba, że black metal, osobiście nie wiem co to za wynalazek :D

Techno ma coś wspólnego z melodią? O.o

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Muzykiem faktycznie nie jestem, ale to techno, które słuchałam (wbrew własnej woli), linii melodycznej nie miało. A black metal to wymysł norweski - głównie składa się z wrzasków.

 beryl, dzięki, może przy innym opowiadaniu, jak pojawią się w nim dresy, skorzystam;-) 

Z Mikołajem bardziej chodziło mi nie o odrzucenie, tylko poczucie upokorzenia, to że czuł się jak najlichszy robak. I z dumy, przez jakąś chwilę, którą inni wykorzystali, chciał ją zabić. Z drugiej strony, teoretycznie, nic o morderstwie nie wiedział - w końcu mówi do Kła, że mieli ją tylko zastraszyć. Mógł się domyślać, ale też nie chcieć dopuszczać do siebie tej myśli.

Dobre opowiadanie, przyjemna lektura. A czy najlepsze w konkursie, to nie wiem, bo nie zapoznałem się z innymi. 

Pozdrawiam

Mastiff

Dzięki, Bohdan. Cieszę się, że się podobało.

Nawet w techno jest zróżnicowanie melodyczne, czyli można wyróżnić poszczególne dźwięki, więc wstępuje linia melodyczna.

E tam. Nie wystarczy kilka łup łup, żeby powiedzieć, że coś ma linię melodyczną.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka