- Opowiadanie: dorjee - Dzień Brahmy

Dzień Brahmy

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Dzień Brahmy

 

 

Dzień dobiegał końca. Bardzo długi dzień. Pan Wisznu ocknął się z drzemki i rozejrzał. Chociaż właściwie nie musiał się rozglądać. Po prostu zobaczył natychmiast panoramę otaczającej go przestrzeni. Co więcej, doświadczył jej. Był tym jedenastowymiarowym, nieskończonym i niemal niezniszczalnym kontinuum. Ta chwila była pełna ekstazy, ale też bólu, jak obserwowanie gojącej się rany. Wymiary materialnego świata niosły ze sobą cierpienie, ale ogrom wszechbytu był też niewyczerpalnym źródłem przyjemności.

 

 

Wisznu zredukował liczbę wymiarów do pięciu i zmaterializował swój pałac, który czasami nazywał się Wajkunthą a czasami nie miał żadnej nazwy, ponieważ żadna nazwa nie była w stanie oddać jego ogromu, bogactwa i wspaniałości. Sam przyjął postać białego świetlnego obłoku i przefrunął w stu ośmiu kierunkach jednocześnie, szybując wzdłuż niekończących się korytarzy, mijając niewyobrażalną ilość komnat lśniących od zdobień i szlachetnych substancji, wypełnionych myślącymi roślinami, oświeconymi zwierzętami i wyzwolonymi duszami wyznawców. Wisznu zastanawiał się czasem, co dzieje się, gdy zasypia. Czy wszystko to ginęło i rozpływało się w niebycie? Czy zastygało jak wielowymiarowa fotografia, po to by ożyć, gdy tego znów zapragnął? Nie wiedział, a raczej nie chciał tego wiedzieć. Gdyby tylko autentyczne pragnienie pojawiło się w jego świadomości, natychmiast przyszłaby też odpowiedź.

 

 

Wisznu robił kolejny obchód pałacu z taką samą radością jak wszystkie poprzednie, a były ich miliardy albo tryliony. Przestał je liczyć około południa, bo zajmowało to zbyt dużo uwagi, którą wolał poświęcić na przyglądanie się radosnym rozbłyskom światła, które pulsowały na jego widok, wznosiły się do góry, łączyły z nim i wzmagały jego i tak już absolutną ekstazę. Niektóre rozbłyski wyzwolonych przyjmowały kształty zapamiętane ze swych ostatnich wcieleń, a wtedy Wisznu podziwiał nieskończoną różnorodność form i barw, które sam przecież stworzył.

 

 

Kiedy obłok połączył się na powrót w centralnej sali Wajkunthy, zjawiła się tam Lakszmi. Przyjęła trójwymiarową postać i złożyła pokłon. Miała na sobie sari z płatków róży połączonych mikroskopijnymi złotym kółkami. Jej czarne włosy lśniły od przepływających przez nie potoków wody zmieszanej z diamentowym pyłem. Pan Wisznu lubił jej staroświecki styl. Trzy wymiary były co prawda przybytkiem prostych, niemal wulgarnych rozkoszy, ale w nieskończonym czasie każde urozmaicenie było mile widziane. Wisznu również zstąpił w trzy wymiary. Było to jak zanurzenie się w rzece gęstego oleju. Wszystkie ruchy zostały spowolnione tysiąckrotnie. Nawet myśli potrzebowały teraz czasu na powstanie. Nic nie działo się już natychmiastowo. Gdzieś na obrzeżach świadomości Pan Wisznu poczuł irytację, ulotną nutę zniecierpliwienia, która zaraz potem przekształciła się w ironię. Stając przed Lakszmi, przyjął postać Mohini, najbardziej uwodzicielskiej z bogiń, której swego czasu nie oparł się nawet Pan Śiwa. Wisznu uśmiechnął się na to wspomnienie. Zamknięci w trzech wymiarach bogowie byli tak podatni na fizyczne piękno, tak bezbronni. Nikt nie mógł równać się teraz z jego urodą. Nawet Lakszmi. Wszystkie wymiary od pierwszego do siódmego zamierały w bezwolnym podziwie i ekstazie, która rodziła się na sam jego widok. Tylko byty przebywające wyżej nie doświadczały tego stanu. Dla nich był teraz jednopunktowym, trwającym mniej niż czas Plancka rozbłyskiem białego światła.

 

 

Miał na sobie suknię z płatków poziomek, każdy z nich oprószony na krawędzi srebrnym pyłem i każdy połączony z innymi niewidzialną dla oka nicią utkaną z pojedynczych, sklejonych ze sobą rozkazem boga atomów węgla.

– Możesz wstać, Pani – rzekł nieco zbyt głośno. Fala uderzeniowa roztrzaskała wielkie zwierciadło wiszące kilkaset metrów dalej i zerwała sto osiem płatków z sukni Lakszmi. Fragmenty lustra natychmiast uniosły się z posadzki, zawirowały w powietrzu i skleiły się na powrót w jednolitą, nieskalaną taflę. Płatki kwiatów z sukni zmultiplikowały się, połączyły w okrąg i utworzyły zjawiskową tiarę, która opadłą na głowę bogini.

 

 

– Panie – wyszeptała Lakszmi i podniosła się z klęczek. Kiedy spojrzała na twarz Mohini, nic nie zdradzało jej zaskoczenia. Nie drgnął nawet milimetr doskonałej, bladoróżowej twarzy, nie było nawet cienia urazy w jej czarnych oczach. Wisznu zastanawiał się, czy już wcześniej spłatał jej podobnego figla, czy też tak doskonale umiała panować nad emocjami swego trójwymiarowego ciała. Opuściła go chęć do psot i dowcipów. W mgnieniu oka przybrał swą błękitną, czteroramienną postać. Aby mieć swobodę ruchów, pozwolił swym atrybutom unosić się w powietrzu – maczuga, koncha i czakra sudarszana wirowały wokół jego głowy. W dolnej, prawej dłoni zatrzymał tylko kwiat lotosu – symbol boskiej doskonałości i oświecenia. Prawą górną ręką ujął Lakszmi pod ramię i ruszyli na przechadzkę.

Ich stopy poruszały się imitując kroki, jednak nie dotykały posadzki pałacu. Unosiły się kilka centymetrów nad nią. Dzięki temu przy każdym kroku, mogli pokonywać dowolną odległość. Tysiąckilometrową salę główną pałacu przemierzyli w kilka sekund. Potem wpłynęli w północny korytarz a chwilę później znaleźli się na głównym dziedzińcu pałacu.

 

 

– Dżaganato – Lakszmi użyła jednego z jego tysiąca imion, które oznaczało władcę świata – ten widok nie przestaje mnie zachwycać. Spójrz na niekończący się strumień radości, życia i uwielbienia, który przepływa przez Twój pałac. Dobiega końca dzień Brahmy, do pałacu przybywają kolejne miliony wyzwolonych dusz, opuszczając niższe światy, porzucając na zawsze cierpienie. Wszystko to z oddania dla Ciebie. – Dłoń Lakszmi dotknęła błękitnego policzka Wisznu, przyprawiając jego podatne na fizyczną przyjemność ciało o dreszcz.

 

 

– O Pani, to Ty jesteś moją Śakti, siłą która napędza wszechświat, tworzy całe to piękno. To Ciebie tak naprawdę wielbią i ty tak naprawdę jesteś źródłem ich oddania – Pan Wisznu ukłonił się prawie niedostrzegalnie, a z tego odwzajemnionego boskiego uwielbienia narodziły się nowe galaktyki, poczęło się życie na niezliczonych planetach, zaś istniejące już cywilizacje osiągnęły szczyt swego rozwoju. – Chodź ze mną na wzgórze Govardhana, przypomnij mi, jaką namiętność może odczuwać bóg do swych wielbicielek. Chciałbym oddać Ci po tysiąckroć miłość, którą mnie obdarzasz.

 

 

– Chciałabym, Gopalo, ale przełóżmy nasze spotkanie na później – odparła Lakszmi, ku zaskoczeniu Wisznu, który już zaczął przyjmować dwuręką postać boskiego pasterza odzianego w zwiewne jedwabne szaty.

 

 

– Dlaczego? – zapytał Vasudewa, a od jego nagłego zdziwienia wszechświat skurczył się o kilkaset parseków, jakby westchnął, po czym wrócił do swej normalnej wielkości.

 

 

– Sto Gopi, twych największych ziemskich wielbicielek chciałoby oddać Ci hołd przed wieczorną ucztą. Przygotowały specjalny taniec, by uczcić nadchodzący zmierzch dnia Brahmy. Potem odnajdziemy się na wzgórzu Gowardhana.

Wisznu uśmiechnął się, czując wzbierającą w nim namiętność. Odłożenie na później miłosnego spotkania z Lakszmi spotęgowało tylko jego uczucie i pragnienie spełnienia. Wiedział z miliarda wcześniejszych doświadczeń, że najprzyjemniejszym boskim doznaniem jest nie sama rozkosz, lecz oczekiwanie na nią.

 

 

– Chodźmy więc, Pani – rzekł odzyskując swą boską postać. – Gopi nie powinny czekać.

 

 

Centralna sala Wajkunthy lśniła transcendentnym boskim blaskiem. Ściany były utkane ze światła rozszczepionego na wszystkie barwy widzialne w boskim świecie, od podczerwieni do nadfioletu i pasma rentgenowskie. W powietrzu manifestowały się atrybuty pomyślności niosące błogosławieństwa bogów a z fontann tryskała amrita – nektar nieśmiertelności. Niespotykane nigdzie indziej owoce o tysiącu smaków opadały z sufitu w dłonie tych którzy mieli ochotę na jedzenie. Pan Wisznu spoczywał na świetlistych obłokach pod północną ścianą sali zdobioną ruchomym obrazem tysiącgłowego Śeszy, boskiej kobry, której kaptury podtrzymywały wszystkie gwiazdy wszechświata. Wokół Vasudewy zgromadzili się inni bogowie i boginie, wszyscy w swych trójwymiarowych formach, może nieco zbyt świetlistych jak na jego gust, może nieco zbyt krzykliwych, ale Pan Świata rozumiał tę potrzebę odrobiny ekstrawagancji, której sam tak często ulegał. Poniżej zgromadzili się Gandarwowie i Jakszowie, bogowie mniejszego kalibru, mniej świetni w swej formie, skromniejsi, ale wcale nie mniej ambitni niż najwyższe bóstwa. Goście byli syci, chociaż to uczucie mogło natychmiast zostać usunięte z ich umysłów i brzuchów. Kolacja w zasadzie nigdy się nie zaczęła ani też nigdy nie mogła dobiec końca. Losem bogów była bowiem nieprzerwana, wieczna konsumpcja. Pan Wisznu nie martwił się tym jednak, bo wiedział, że tak jak nieskończona jest wieczność, nieskończona jest również liczba form w jakich bogowie mogą doświadczać przyjemność.

 

 

Na środku sali jak niemal każdego wieczoru zmaterializował się Pan Ganeśa. Wisznu z niewiadomych przyczyn darzył go ogromną sympatią. Może dlatego, że podobało mu się to połączenie korpulentnego ludzkiego ciała z głową słonia. Może dlatego, że Ganeśa był bardzo zdolnym poetą i pisarzem i zawsze zaskakiwał uczestników wieczornej uczty frywolną fraszką albo niebanalnym hymnem na cześć jednego z bogów. A może chodziło o to, że Pan Wisznu postanowił obdarzyć sympatią syna Śiwy, bo jego samego do końca polubić nie zdołał. On był bogiem podtrzymującym światy i życie na nich, Nataradża zaś niszczycielem. Wiele razy współpracowali ze sobą, wiele razy też konkurowali. Ta odrobina rywalizacji dzieliła ich nieco w osobowych formach, choć Pan Wisznu wiedział i czuł, że w ostatecznym wymiarze byli tym samym źródłem, ponadczasowym Brahmanem, który emanował milionami form boskiej gry Lila. Przebieranki i gra w chowanego – tym jest rzeczywistość, pomyślał Pan Wisznu, witając brawami Ganeśę.

Kiedy oklaski ucichły, Ganapati uniósł nieco swoją połyskującą złotem trąbę, żeby jego głos niósł się donośniej i wyrecytował balladę opisującą spotkanie Pana Wisznu i jego towarzyszki Lakszmi pod postaciami Kriszny i Radhy na wzgórzu Gowardhana. Pan Światła słyszał już miliony takich utworów, ale tym razem Ganeśa znów go zadziwił, recytując swój utwór w 108 językach boskich i 108 językach stworzeń niższych światów jednocześnie. I we wszystkich tych językach ani na chwilę nie zgubił metrum, nie pominął ani jednego rymu. Owacjom nie było końca. Bóstwa klaskały jedną, dwiema lub trzema parami rąk, niektóre z zachwytu zamanifestowały kilka dodatkowych klaszczących awatarów – aplauz był ogłuszający. Pan Ganeśa wyglądał na kompletnie zaskoczonego tym przejawem boskiego uwielbienia, chociaż niemal takie samo przyjęcie spotykało go w Wajkhuncie co wieczór. Wisznu był nawet w stanie uwierzyć, że ta skromność i niewinność były autentyczne.

 

 

Gdy oklaski ucichły, Ganeśa zaczął się kurczyć, wycofując swoje ciało z trójwymiarowej przestrzeni, aż zmalał tak, że nikt nie był w stanie go dostrzec. Wówczas na scenę wpłynęły Gopi – boskie pasterki, towarzyszki i wielbicielki Pana Kriszny. Ustawiły się w dziesięciu rzędach a gdy skłoniły głowy, ściany pałacu przygasły i światło skoncentrowało się na nich. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki ragi. Gopi rozpoczęły taniec, który odtwarzał ich spotkanie z Gopalą, historię miłości śmiertelniczek do Boga, miłości, która sprawia, że zacierają się granice między wielbiącym i wielbionym, miłości, która wiodła podążającego nią adepta ze śmiertelności w nieśmiertelność, z mroku w światło, z ułudy w prawdę. Pan Wisznu z zachwytem kontemplował każdy ruch smukłych nóg i bioder, gesty dłoni, najdrobniejszą zmianę w wyrazie twarzy tancerek. Znał je bardzo dobrze. Poczynając od ognistej, pełnej temperamentu Lality, przez czułą Gopali, po wiecznie uśmiechniętą Tarawali. Tańczył z nimi kiedyś przy świetle księżyca nad brzegami Jamuny, powielał swoje ciało w stu formach i każda z Gopi miała swego Krisznę na wyłączność. Każda kochała Gopalę a Gopala kochał każdą z nich identyczną i niezmienną miłością. Raga przyspieszyła. Gopi utworzyły teraz kilka koncentrycznych kręgów, które falowały i przenikały się nawzajem. Nagle w centrum tego pulsującego widowiska zmaterializowała się jeszcze jedna tancerka. Czy była to Citrangi? A może Duti? Pan Wisznu nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Nie, nie było to teraz istotne. Jej taniec pochłonął go całkowicie. Pozostałe Gopi przysiadły na posadzce, tylko nieznacznie poruszając ramionami i dłońmi, budując tło dla zjawiska, które poruszało się teraz na środku sali.

 

 

Nowa tancerka była niezwykła. Pan Wisznu widział niejeden taniec. Niebiańskie nimfy urządzały dla niego pokazy, które budziły pożądanie, wzruszały do łez, bawiły, choć niełatwo rozbawić wieczność. Ale ta Gopi była wspanialsza od wszystkich, które widział. Tempo melodii rosło, a ona poruszała ciało, ani na moment nie gubiąc rytmu; nie tylko jej zwinne nogi nadążały za galopującą tablą, nie tylko jej ręce i gibkie ciało wiło się, falowało i wirowało w rytmie, ale nawet jej brwi poruszały się z milimetrową precyzją, jej palce układały się w mudry z niebywałą zręcznością, opowiadając inną jeszcze historię, która toczyła się obok głównego tańca, pisząc hymn na cześć Pana Świata, wychwalając wszystkie jego atrybuty i zapewniając o absolutnym oddaniu. Wisznu nie widział już Gopi, ale olśniewający, wirujący płomień, emitujący obrazy i znaczenia, które odrywały się od niego i żyły własnym życiem. Cała sala wypełniona była teraz emanacjami nieznanej tancerki, wszyscy bogowie zahipnotyzowani wpatrywali się w tę tańczącą doskonałość. Widowisko zapierało dech nawet w boskich piersiach, które nie znały potrzeby oddechu.

 

 

I wtedy ruch ustał. Oniemiali bogowie wpatrywali się w Gopi, które szybko podniosły się z podłogi, ukłoniły i, zanim ktokolwiek zdołał zareagować, znikły. Tymczasem grom oklasków wstrząsnął wszechświatem. Kilka gwiazd zmieniło się przedwcześnie w supernowe, kilka kwazarów spóźniło swój obrót o milionową część sekundy. Pan Wisznu zamierzał przywołać tancerki swym nieznającym sprzeciwu głosem, gdy Brahma zwinięty i ukryty w jego pępku dał znać, że pora na obowiązki. O, tak, Pan Świata miał nieskończoną listę obowiązków, które wykonywał z radością, często z ekstazą, ale teraz jedyne czego pragnął, to zobaczyć znów wspaniałą tancerkę, zostać oczarowanym jeszcze raz jej talentem. Nie przestawał więc klaskać wszystkimi czterema dłońmi, ale Pan Brahma był nieubłagany i pulsował w jego brzuchu coraz mocniej. Nawet boska przyjemność musiała czasami poczekać.

 

 

Wisznu uniósł jedną z dłoni i pożegnał zgromadzenie bogów. Skinął głową Lakszmi, przekazując jej honory gospodyni, sam zaś transcendował w piąty wymiar i natychmiast znalazł się w swojej prywatnej komnacie na najwyższym piętrze Wajkunthy. Komnata ta nie miała żadnego połączenia z resztą pałacu. Tylko Pan Wisznu znał kod transformacji czasoprzestrzennych potrzebnych, by do niej wejść. I tylko za jego przyzwoleniem ktokolwiek mógł się tam dostać. Nawet Lakszmi musiała uprzedzać go o swoich odwiedzinach. Komnata nie była ani duża ani mała. W pięciowymiarowej przestrzeni odległości traciły znaczenie. Nie miała też żadnego określonego kształtu – przestrzeń była tu tak otwarta, że żaden kształt nie mógł w niej długo utrzymać swojej spójności. Żaden kształt oprócz Pana Świata w jego kosmicznej formie Wiszwarupa o milionach głów i milionach kończyn, przerażającej w swym ogromie i dlatego właśnie Pan Światła przebywał tu zazwyczaj sam. No, nie do końca sam. W prywatnej komnacie trwał jeszcze jeden byt –Śesza, boska kobra o milionie głów, która unosiła się na mlecznym oceanie piany wszechświata i była jednocześnie łożem Wasudewy. Wąż miał jeszcze jedno imię – Ananta, Nieskończony, bo jego ciało oplatało cały wszechświat i żaden bóg nigdy nie widział końca wężowego ogona. Kiedyś, dawno temu w najdłuższym korytarzu Wajkunthy Pan Wisznu miał wrażenie, że dostrzegł go kątem oka, jednak kiedy spojrzał po raz drugi, na posadzce tańczyły tylko cienie powiewających na słonecznym wietrze draperii.

 

 

Pan Świata spoczął na Śeszy i chwilę później rozwinęły się nad nim kaptury kobry, tworząc najpotężniejszy komunikator podprzestrzenny znany ludziom, półbogom i bogom. Wisznu uruchomił wszystkie czakry swego kosmicznego ciała, aktywował energetyczne meridiany i podłączył je do Ananty, uzyskując natychmiastowy kontakt z najdalszymi zakątkami uniwersum. Pan Świata poczuł cały ciężar trójwymiarowej przestrzeni, dotknął każdej czującej istoty, jaką ta przestrzeń zrodziła, wypełnił sobą lata świetlne międzygwiezdnej pustki. To doznanie jak zawsze to obudziło w nim poczucie pełni. Ostatecznej, niewymagającej najmniejszych uzupełnień, korekt, przesunięć.

 

Wypełniały go atomowe piece gwiazd, pulsacja kwazarów, zapadająca się pod własnym ciężarem żarłoczność czarnych dziur. I były tam migotliwe przebłyski chwilowych spełnień i nieskończone cierpienie czujących istot. Tym cierpieniem Vasudewa zajął się najpierw. W dwunastopłatkowym czakramie serca każdej ze swych kosmicznych postaci wygenerował współczucie i zmienił je w potężne błogosławieństwo, które przesłał przy pomocy Śeszy w każdy punkt materialnego wszechświata. Zalało ono uniwersum gigantyczną falą, i przyniosło zmiany na lepsze, poprawę sytuacji ekonomicznej najbiedniejszych państw, wzrost gospodarczy na światowych rynkach, obiady bezdomnym, grosz do dłoni biedaków, szczęśliwe zakończenia miłości, ratunek w ostatniej chwili, ułaskawienia, pakty pokojowe i happy endy w filmach. Jeśli błogosławieństwo nie zadziałało od razu, to tylko dlatego, że odbiorcy sami bronili się przed pozytywnymi wibracjami. Pozostawało jednak w aurze obdarzonych nim istot jako zarodek przyszłych zmian, które rozwiną się i zrealizują, gdy dobra karma dojrzeje.

 

 

Zaraz potem wróciła zwrotna fala wdzięczności i oddania, przepełniając Wiszwarupę błogością i wzruszeniem. Nawet jeśli nie była dedykowana bezpośrednio jemu tylko szczęśliwemu trafowi, przeznaczeniu lub zbiegom okoliczności, Pan Świata akceptował ten hołd i cieszył się nim tak jak każdą inną formą uwielbienia.

 

 

Kiedy przesłanie błogosławieństw dobiegł końca, przyszła kolej na transfer dziesiątego awatara. Oczywiście awatarów było więcej, setki i tysiące. Pan Wisznu multiplikował swój umysł i ciało, zmieniał formę i nawiedzał światy miliony razy. Jednak jego formalnych, powszechnie znanych wcieleń było dziesięć. Każde z nich niosło gigantyczne zmiany i odwracało nieprzychylny bieg wydarzeń, który w przeciwnym razie mógłby doprowadzić do katastrofy. Imię dziesiątego awatara brzmiało Kalkin i miał on przynieść wyzwolenie czującym istotom w ostatnim, najmroczniejszym okresie Kali Yugi, w czasie, gdy upadały wszelkie wartości, panoszyło się zło, nietolerancja i nieograniczone pragnienie władzy. Kalkin, Pan Czasu i Wielki Czyściciel miał zjawić się na tysiącach planet i pokonać wrogów, obalić reżimy, powstrzymać atomowe konflikty. Wraz z nim zapanuje pokój na tysiąc lat, nastanie Raj na ziemi, zamanifestują się Czyste Kraina i Paruzje. Pan Kalkin nie będzie miał jednej formy i jednego imienia. Nadejdzie w wielu formach ale wszędzie będzie rozpoznawalny dla swych wyznawców. I wszystkim przyniesie wybawienie.

 

 

Transfer musiał być przygotowany bardzo precyzyjnie. Tylko jedenastowymiarowy, oparty na wibracjach strun zegar Brahmy był w stanie wskazać właściwy moment nadejścia awatara. Nie mógł pojawić się zbyt wcześnie ani też spóźnić, bo oznaczałoby to przedwczesną zagładę jakiejś cywilizacji. Pan Wisznu trwał w bezczasie, przynajmniej w swym transcendentnych formach, więc świat form falował przed nim jak rozkołysany ocean a czas wszechświata upływał w tempie tysięcy lat na jedną sekundę boskiego dnia. Dlatego Wisznu wsłuchał się w pulsowanie Pana Brahmy w swym pępku i kiedy wyczuł właściwy skurcz rozpoczął emanację awatarów. Najpierw awatary zamanifestowały się w galaktykach najbardziej oddalonych od centrum wszechświata. Światy z rozwiniętą cywilizacją były tam najliczniejsze i tysiące Kalkinów wjechało na nie na swych białych rumakach, dzierżąc miecz zwycięstwa, na czas, by powstrzymać nadciągający Armagedon. Potem przyszła pora na kwadranty kosmosu położone nieco bliżej centrum; tu manifestacje Pana Wisznu były mniej liczne, ale równie potężne. Obłok Magellana, Mały Magellan, Wiatraczek, Mgławica Pierścieniowa, Wrzeciono, Słonecznik, galaktyka po galaktyce nadchodziło zbawienie, przerwa w katastrofie, odroczenie wyroków wydanych na cywilizacje. W końce galaktyki najbliższe centrum. Tysiące układów planetarnych, tysiące gatunków istot czekających na swego zbawiciela, na wypełnienie się proroctwa, na odkupienie. Na sam koniec Pan Wisznu zostawił najbliższą jego kosmicznemu serc planetę w Mlecznej Drodze, nieopodal Alfa Centauri. Zamieszkiwały ją istoty, które nigdy nie przestawały go zaskakiwać swoją wojowniczością i okrucieństwem, ale też ciekawością świata i nieustanną potrzebą przekraczania wszelkich granic. Nadszedł czas na ziemskiego Kalkina. Wasudewa rozpoczął multiplikację jaźni, osadził ją na lotosie podstawy, ubrał w astralną formę i … poczuł poruszenie eteru w swej komnacie. Otwierał kolejne oczy, przeszukując otaczający go przestwór i w końcu zobaczył, kto go niepokoi. To była ona, tajemnicza Gopi, najwspanialsza z tancerek. Znów dla niego tańczyła. Ale jak tu weszła? Jak przedostała się przez zabezpieczenia? Nie, to wszystko przestało być ważne, gdy tylko ją dostrzegł, gdy znowu poczuł wirujący płomień tańca blisko siebie. Pan Świata wyciągnął rękę i próbował uchwycić tę tajemnicę, tę nieosiągalną nawet dla niego doskonałość. Bez skutku. Płomienna postać wymykała się jego dotykowi, płynnie zmieniając rytm i przyjmując wciąż nowe formy. Pan Wisznu musiał włożyć całą swoją koncentrację i wolę w pogoń za tancerką i dopiero wtedy Gopi pozwoliła się dotknąć. I zatrzymała się. Dłoń Wasudewy dotykała jej policzka, pieściła go, nie mogła przestać. Wisznu zbliżył do Gopi swoją twarz, jedną z miliona twarzy, tę najdoskonalszą i pocałował ją długim, bardzo długim boskim pocałunkiem. Rozkosz brała w posiadanie jego ciała, jedno po drugim: kolejne dłonie dotykały twarzy i ciała tancerki, całą Wiszwarupę wypełniało pożądanie. Coraz większe, coraz potężniejsze. I tylko to nieustanne pulsowanie nie pozwalało mu poddać się w pełni chwili słodkiego zapomnienia. To okrutne, pozbawione skrupułów pulsowanie… Świadomość Wasudewy wycofała się błyskawicznie do centrum. Pan Brahma był wściekły. Wściekły bezgranicznym, kosmicznym gniewem. Wyrywał się z brzucha, rozpruwał świetliste tkanki.

 

 

Kalkin nadal czekał na transfer. Wystarczyło odłączyć lotos podstawy i awatar poszybował z prędkością myśli na Ziemię.

 

 

Zmaterializował się gdzieś na północnej półkuli. Na zachodnim wybrzeżu jednego z sześciu kontynentów. Za jego plecami szumiał ocean. Pod kopytami konia chrzęściła szorstka żółtobrązowa trawa. Długie, kruczoczarne włosy Kalkina rozwiewał wiatr i dziesiąty awatar postanowił ruszyć z tym wiatrem przed siebie. Gdzieś tu istoty zamieszkujące Ziemię powinny czekać na swego zbawiciela. Wiele znaków poprzedzało przybycie awatara i kapłani oraz wyznawcy powinni znać miejsce powtórnego nadejścia.

 

 

Kalkin wjechał na przedmieścia miasta. Wielkiego miasta. Pełnego strzelistych budynków i asfaltowych ulic. Miasta zupełnie pozbawionego życia. Po ulicach nie jeździły żadne pojazdy. Chodniki nie niosły pieszych. Wieżowce stały w ciszy, wpatrując się w boskiego awatara pustymi szklanymi oczami. Wiatr toczył ulicami miasta pozwijane w kłębki martwe krzewy, szeleścił płachtami białego pożółkłego papieru i przesypywał z miejsca na miejsce diuny szarego pyłu. Kalkin zrozumiał, że się spóźnił. Wiedział nawet, gdzie szukać mieszkańców planety. Zsiadł z konia, pochylił się i zaczerpnął dłonią garść pyłu. Był drobniejszy niż najdrobniejszy pustynny piasek. Przesypywał się przez dłonie szybko, jak czas –ziemskich istot. Czy był to wybuch neutronowy? Czy uderzenie biologiczne?

 

 

– To był wirus – odezwał się głos za plecami awatara. – Bardzo zjadliwy wirus, który wymknął się którejś armii spod kontroli. Ale widziałeś to przecież już wiele razy.

 

 

– Tak, Śiwo, zmodyfikowany genetycznie wirus gorączki krwotocznej. Istne arcydzieło. Zmodyfikowany tak, że rozkładał ciało, nawet wtedy, gdy nosiciel już nie żył. Do ostatniej komórki, do ostatniej helisy DNA. Szczepionka była skuteczna tylko do piątej lub szóstej mutacji. Potem ci, którzy ją uwolnili chcieli wszystko zatrzymać. Byli przerażeni. Pracowali wiele dni, nie śpiąc. Potem mogli już tylko zamknąć się w podziemnych bunkrach i przeczekać. Wirus zabił wszystkie zwierzęta. Zawalił się ekosystem. Nie było do czego wracać, ale musieli, bo zapasy w podziemnych bunkrach w końcu się wyczerpały. Kiedy wyszli na powierzchnię, wirus wciąż na nich czekał.

 

 

– Tak, dokładnie tak odtańczyłem tu mój taniec zniszczenia – odparł Pan Śiwa i zamienił się na powrót w tancerkę Gopi. – Byłem pewny, że się domyślisz…

 

 

– Dlaczego? Czy to odpłata za Mohini? Za to, że kiedyś uległeś jej pięknu?

 

 

– Czy taniec boga musi mieć jakieś usprawiedliwienie? Czy musimy się z czegokolwiek tłumaczyć? Moim zadaniem jest tańczyć. Najczęściej tańczę, by niszczyć. To właśnie zrobiłem. Ty zaś podtrzymuj życie tam, gdzie możesz. Jesteś w tym bardzo dobry. To tylko jedna planeta i tylko krótkie odroczenie wyroku. Za chwilę cały wszechświat zniknie, rozpuści się w umyśle Brahmy. A jutro jest kolejny dzień. Nie powtórzysz już tego błędu. Zresztą, czy był to błąd, czy taki był plan?

 

 

Kalkin nie odpowiedział. Jeszcze raz zagarnął garść szarawego pyłu i przesypał go kilkakrotnie w dłoniach. Bóg nie mógł się smucić, obca mu była melancholia i żal. W głowie awatara pojawiła się tylko myśl, że jutro nie spóźni się na żadną z planet. A jeśli w nowym wszechświecie powstanie planeta przypominająca Ziemię, Kalkin zjawi się tam na samym początku.

 

 

– Czy możesz zatańczyć dla mnie jeszcze raz, Nataradżo?

 

 

I Pan Śiwa zatańczył. Zatańczył w swej androgenicznej postaci, czasami jako bóg, a czasami jako Gopi, a Kalkin przyglądał się, jak w tym tańcu upadały najwyższe budynki ludzkich miast, jak obracały się w pył, jak wiatr i woda ścierały góry na piasek, jak stygło słońce a wszechświat wypełniał zimna, martwa pustka.

 

 

Nadchodziła noc. Niemal cały pałac był już uśpiony. W swej sypialni Pan Wisznu spoczywał na Anancie. Była przy nim Lakszmi, delikatnie masując mu stopy i śpiewając cicho pieśń o stworzeniu i zniszczeniu, które wytyczały los wszechświata i los bogów. Pan Wisznu mógłby przysiąc, że widzi łzy spływające po jej policzku. Zanim jednak mógł sprawdzić, skąd wziął się ten smutek, z jego pępka wyrósł świetlisty lotos, na którym zmaterializował się Pan Brahma. Miał cztery twarze i cztery ręce. Nie mówił nic. Uśmiechał się tylko promiennym uśmiechem wielkiego mędrca i kiedy Lakszmi go dostrzegła, natychmiast przestała płakać. Na jej twarzy zagościł spokój. Pan Brahma wyciągnął przed siebie jedną z dłoni. Tuż nad nią wirowała ciemnobłękitna sfera, powiększając się nieznacznie z każdą chwilą. Wszechświat. Tak wyglądał widziany z wyższych wymiarów. Powiększał się jeszcze ale też z każdą chwilą jego blask gasł. Entropia wygaszała gwiezdne piece. Materia rozsypywała się na pojedyncze atomy. Jego koniec był bliski. Pan Brahma podniósł dłoń i dmuchnął lekko, a sfera wszechświata w mgnieniu oka pękła i znikła. Jak mydlana bańka. Jednocześnie zgasły ostatnie światła Wajkunthy. Lotos zwinął swoje płatki, chowając w nich Pana Brahmę i skrył się na powrót w pępku Wisznu. Lakszmi ułożyła się obok Vasudewy, a kiedy ten przytulił ją jednym ze swych ramion, oboje natychmiast zapadli w sen.

 

 

Będą spać całą kalpę, śniąc tylko karmiczny wiatr i pozbawioną wszelkich wymiarów pustkę.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Pocieszające jest to, że do końca świata zostaje nam prawie czterysta trzydzieści tysięcy lat, w melancholię wpędza dłuuugie oczekiwanie na ponowne zapoczątkowanie cyklu...  

Nie przypuszczam, żebyś nazbierał wiele komentarzy oraz by ich większość brzmiała pochwalnie. Chociaż, kto wie, jeśli już ktoś przeczyta w całości, to raczej powinien wysoko oceniać...

Jak na razie jest to najlepsze opowiadanie, jakie przeczytałem w tym miesiącu. Rewelacyjnie napisane  - mignęły mi chyba dwa brakujące przecinki, ale to drobiazg -  poza tym chyba nigdy nie czytałem tutaj tekstu, opartego na hinduiźmie. W połączeniu z końcem świata daje to piorunujący efekt. Świetne!

Pozdrawiam

Mastiff

Ja też widziałam te brakujące przecinki i nawet kilka powtórzeń, ale co z tego?:) Opowiadanie jest świetne. Ponieważ jestem tu od niedawna, zastanawiałam się, czy już ktoś kiedyś zamieścił tekst o podobnej tematyce, ale Bohdan udzielił odpowiedzi. Aż mi głupio, że zaczęłam to czytać przy tak prozaicznej czynności, jaką jest jedzenie śniadania. A to zdanie: "Wypełniały go atomowe piece gwiazd, pulsacja kwazarów, zapadająca się pod własnym ciężarem żarłoczność czarnych dziur. I były tam migotliwe przebłyski chwilowych spełnień i nieskończone cierpienie czujących istot." - miodzio! Czekam na więcej!

Cóż, mogę się tylko zgodzić z przedpiszcami: wyśmienite opowiadanie. Chyba już wiem, jak należy czytać ten portal: sporadycznie zaglądać tylko w teksty przyciągające uwagę tytułem podobnym do powyższego. :p 

Dzięki Ci Brahmo przewspaniały, że doprowadziłeś do dodania tego tekstu w mój dyżur! Piękne. Uwielbiam teksty, w których przeważa ezoteryka!

Bardzo dziękuję za komentarze, tym bardziej, że takie pozytywne. Do tej pory opowiadanie czytali tylko moi znajomi, którzy nie siedzą w fantastyce i recenzje były podzielone. Zarzucano temu tekstowi natłok "obcych" nazw i wyrażeń. Moja intuicja podpowiadał mi, że mimo wszystko jakoś trzymam to w ryzach. I jak rozumiem, intuicję miałem dobrą:) Wielka prośba do MaKneZy - jeśli pamiętasz, gdzie są te powtórzenia, bardzo bym prosił o podpowiedź. Z przecinkami sobie jakoś poradzę:)

        Rzeczywiście. niektóre zdania w tym opowiadaniu są pyszne... " Zalało ono uniwersum gigantyczną falą, i przyniosło zmiany na lepsze, poprawę sytuacji ekonomicznej najbiedniejszych państw, wzrost gospodarczy na światowych rynkach, obiady bezdomnym, grosz do dłoni biedaków, szczęśliwe zakończenia miłości, ratunek w ostatniej chwili, ułaskawienia, pakty pokojowe i happy endy w filmach."

        Nawet happy endy w filmach? Bardzo ciekawe.

Do tej pory opowiadanie czytali tylko moi znajomi, którzy nie siedzą w fantastyce i recenzje były podzielone. Zarzucano temu tekstowi natłok "obcych" nazw i wyrażeń.   

No i co z tego? Nie wczytali się, to i nie pofatygowali się, by te nazwy i wyrażenia "rozszyfrować".

Dokładnie, Dorjee, pamiętaj, każdy kolejny tekst prezentuj nam, a nie pożałujesz ;)

O, kurczę - cudo :) gratuluję!

hehe, miło mi.  jeszcze raz - dzięki:)

Prokris - jestem niezmiernie leniwy, więc na pewno nie będę Was zamęczał tekstami, ale jak tylko mi się moje drugie opowiadanie trochę odleży i okrzepnie - wkleję.

Słusznie, dorjee. Nie rozmieniaj się na drobne.

Mastiff

 

dorjee: Mam opory przed wyszczególnianiem tych powtórzeń, bo nie chciałabym zepsuć sobie przyjemności czytania. Jednak, żeby nie było, że tylko tak gadam, a naprawdę nic nie widzę, dam Ci tylko przykład, żebyś wiedział, o co mi chodzi.

 

Przestał je liczyć około południa, bo zajmowało to zbyt dużo uwagi, którą wolał poświęcić na przyglądanie się radosnym rozbłyskom światła, które pulsowały na jego widok, wznosiły się do góry, łączyły z nim i wzmagały jego i tak już absolutną ekstazę.


Jeszcze raz zagarnął garść szarawego pyłu i przesypał go kilkakrotnie w dłoniach. Bóg nie mógł się smucić, obca mu była melancholia i żal. W głowie awatara pojawiła się tylko myśl, że jutro nie spóźni się na żadną z planet. A jeśli w nowym wszechświecie powstanie planeta przypominająca Ziemię, Kalkin zjawi się tam na samym początku.

Ale pamiętaj, że to tylko kwestie techniczne, które można bez problemu skorygować, natomiast napisać podobny tekst nie jest już tak łatwo:)



Coś mi się, jak widzę, z okienkiem komentarzowym stało... Ale nie wiem, co:) Więc przepraszam!

zrobił ci się obszerny komentarz:) dzięki

Szanowny dorjee - jeśli nie czytałeś, to polecam "Pan Światła" Zelaznego. Podobne klimaty.

Opowiadanie OK.

pzdr

ależ oczywiście, że czytałem. dzięki:)

Dobry tekst. Zaskakująco ciekawie wyszło połączenie języka fizyki z metaforyczną narracją.

pozdrawiam

I po co to było?

Świetne. 

Gdyby jeszcze Śiwa miał motyw do zemsty, a Brahma... wąsy, nieoficjalny konkurs byłby rozstrzygnięty przed czasem ;)

Gratuluję i pozdrawiam.

syf. Unfall - Dziękuje za przeczytanie i opinię:)

Unfall - już dopisuję wąsy:)))

Przeczytałem. Ten tekst ma wielką głębię i plastyczność. Barwy i dźwięki też tu występują. Nie raz jest taki hałas, że nie można wytrzymać. Zaś wszystko to jest tak płynne i melodyjne, że zamienia się w słowa. Świetny tekst. Jestem pod wrażeniem. Widać też bardzo dobre przygotowanie się to tego tekstu. Po prostu gratuluję Ci. Od półtora roku czekam na opowiadanie lub powieść, która byłaby choć trochę osadzona w świecie "Rzeki Bogów"  Iana McDonalda. No i się doczekałem. Mam nadzieję, że znana Ci jest ta ksiażka. Jeśli nie - polecam! Podobało mi się. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Rzękę Bogów trzymam na półce. Po twojej rekomendacji przeczytam na pewno. Dzięki:)

Odłączę się od fali zachwytów, bowiem ten tekst jest zupełnie nie w moim stylu. Niektóre zdania przyprawiły mnie o zawrót głowy, a gdy odrzeć opowiadanie z niestrawnej dla mnie formy, treść nie robi na mnie żadnego wrażenia.

Ale odosobniona jestem, poza tym mnie naprawdę mało co się podoba.

 

Jest troszkę literówek, zwłaszcza pod koniec.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

łyżka dziegciu zawsze się przyda. dzięki:)

Mówiąc szczerze jestem zdziwiony tymi zachwytami. Opowiadanie całkowicie mi nie podeszło. Język, jakim zostało napisane jest tak "wzniosły", że aż się niedobrze robi. Nagromadzenie nazw i ich stężenie jest straszne (tak, moim zdaniem Twoja intuicja zawiodła i niczego w ryzach nie utrzymałeś). W wielu miejscach właściwie nie wiadomo czym był podmiot. W tym miejscu powtórzę za Joseheim, bo odczucie mam identyczne: „a gdy odrzeć opowiadanie z niestrawnej dla mnie formy, treść nie robi na mnie żadnego wrażenia”. Dodałbym, że wartość fabularna tekstu jest nikła. Jedyne co mi się podobało, to wykorzystanie fizyki przy niektórych opisach, to akurat naprawdę fajnie wyszło.
Widocznie tekst jest tak głęboki, że gdzieś po drodze się zgubiłem i nie dostrzegłem owego piękna, nad którym tu tyle podziwu ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

co komu. tak to już bywa, że nie wszystko podoba się wszystkim. dzięki tak czy inaczej, że zadałeś sobie trud przeczytania:)

Targają mną dwoiste uczucia.

Z jednej strony podziw dla Twoich umiejętności pisarskich, a z drugiej, nie umiem zachwycić się walorami, które porwały i oczarowały większość komentujących. Może dlatego, że dla mnie opowiadanie jest aż zbyt barwne i plastyczne, nazbyt rozedrgane, wręcz wibrujące. Po prostu – to nie mój klimat. Jednakowoż czytałam bez przykrości.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

szanowni regulatorzy - opowiadanie w zamierzeniu miało być, mówiąc eufemistycznie "kwieciste", bo jakby tu inaczej opisać rzeczywistość z pozycji boga i pięciu wymiarów? Chciałem trochę przedobrzyć. Jednak z pewnością, robiąc redakcję tego opowiadania, wezmę pod uwagę fakt, że niektórzy czytelnicy uważają, że momentami przedobrzyłem za bardzo:) dziękuję za lekturę i uwagi.

Wtrącę słówko: to, że coś w zamierzeniu miało być jakieśtam, nie znaczy, że to cokolwiek usprawiedliwia - jeśli tekst nie podchodzi, to deklaracja autora, iż "tak właśnie miało być napisane" nic tutaj nie zmienia.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

dorjee, to co napisałam w komentarzu, to nie zarzut, to tylko żal, że tak ładnie napisany tekst nie do końca do mnie trafił. I nie Ty zawiniłeś kwiecistością, która w opowiadaniu jest jak najbardziej na miejscu. I ja to rozumiem. Po prostu wolę styl raczej surowy, oszczędny.

Chociaż, kiedy trafi się dzień przytłaczający szarością, lubię popatrzeć w kalejdoskop. :-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

berylu, co ja ci mam powiedzieć. większości czytających się podobało. więc jak dla mnie to wystarczające potwierdzenie, że zadanie zrealizowałem. zapewne nie do końca mi się udało. będę jeszcze nad tym tekstem pracował. a że tobie się bardzo nie podoba. trudno. jednak nie będę traktował twego zdania jak wyroczni. pozdrawiam:)

regulatorzy - kłaniam się nisko. może moje następne opowiadanie będzie bardziej w waszym guście:)

Tak, ciesz się, że większości się podoba, ale chyba nie zrozumiałeś tego, co miałem na myśli w ostatnim komentarzu.
Również pozdrawiam.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Oszołomiona i zachwycona - składam ukłon autorowi/ce.

Wspaniały taniec, a w dzisiejszych czasach rzadko można użyć pełnowymiarowo słowa "wspaniały".

Jeśli są potknięcia, to umknęły mojemu nie-boskiemu umysłowi.

ja również kłaniam nisko:)

No, nie dla mnie.

ooo, dostałem brązowe pióro:))) Nie wiem dokładnie co to oznacza, ale domyślam się, że to za sprawą rekomendacji lożowców, którym opowiadanie się spodobało. dzięki!

Niestety, tak, dorjee, niestety tak :)

To znaczy, że Twoje opowiadanie zostało uznane za jedno z (dwóch) najlepszych w minionym miesiącu, jakie tu wrzucono. Dostaniesz książkę i dyplom bez wpisanego imienia i nazwiska, który drukuje się każdemu i wszystkie wyglądają tak samo.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

:)

Tyle pochlebnych opinii, a ja się muszę  wyłamać (aż mi głupio). Jak dla mnie przerost formy nad treścią.

Pozdrawiam 

trudno. ale dzięki za koment:)

Hmmm. Mnie też nie uwiodło.

Przez większość opowiadania nic się nie dzieje, dostajemy tylko opis czegoś podobnego do raju. Jak to w raju – jest ładnie, ale nudno. No, ale mało rajskie fizyczno-astronomiczne wstawki na plus.

Dopiero w końcówce coś się zaczyna dziać.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka