- Opowiadanie: Erivan - Garść miedziaków (ZEMSTA 2012)

Garść miedziaków (ZEMSTA 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Garść miedziaków (ZEMSTA 2012)

– Mocno się bronią, skurwysyny! – Magnus nerwowo skubał siwego wąsa. – I do tego grają na czas!

 

Stary irytował się coraz bardziej. Wyjazdowy mecz kosztował go sporo nerwów. Najpierw utyskiwania żony i córek, potem koszmarna podróż statkiem i w końcu sam mecz, którego w trosce o własne zdrowie nie powinien oglądać. Jednak pragnienie sportowych emocji okazało się silniejsze niż rozum.

 

– Nie jest źle, przecież wygrywamy – odparł siedzący po jego prawicy Marcus.

 

Chłopak również wydawał się podenerwowany, ale nie spoglądał w ogóle na odbywające się na boisku zmagania. Długą drzazgą wydłubywał brud spod paznokci i oglądał je pod słońce. Zazwyczaj czynność tę wykonywał przy pomocy ulubionego noża, ale przed wejściem na trybuny straż miejska zarekwirowała całą broń. Stary nie znał go zbyt dobrze i wieść, że chce dołączyć do wyprawy przyjął z niekrytym zdumieniem. Najpierw miał co do tego pomysłu mieszane uczucia, ale w myśl starej maksymy, że „im nas więcej tym weselej”, postanowił przychylić się do jego prośby.

 

Poza tym, jako kibic starej daty, z zazdrością patrzył jak jego koledzy przychodzą na mecze z synami, których potem oprowadzają po stadionie i opowiadają o wielkich spotkaniach i trofeach, które zdobyła drużyna przez te wszystkie lata. Jemu urodziły się trzy córki. To go oczywiście nie zraziło. Jednak już po pierwszym spotkaniu, na które zabrał najstarszą ze swoich latorośli, musiał dać za wygraną. Esme przepłakała całą drugą połowę, a w domu przedstawiła matce pełną gamę nowych słów, które poznała podczas dwóch godzin spędzonych w towarzystwie znajomych ojca. A było tego sporo. Marcus miał jakieś dwadzieścia lat, na piłce znał się słabo, ale widać było, że jest bystry i drzemie w nim potencjał. Był powściągliwy i spokojny, niczym stereotypowy mieszkaniec północy, ale urodę miał południową. Czarna czupryna i śniada cera ładnie kontrastowały z błękitem oczu, który odziedziczył podobno po nieboszczce matce. Dobry materiał na zięcia. Wystarczy tylko go trochę wyedukować w zakresie „piłkoznawstwa”.

 

– Gówno wiesz młody – odparł pouczającym tonem. – Taki wynik nic nam nie daje. Musimy wygrać przynajmniej pięcioma punktami, jeśli mamy zameldować się w finale. Każdy inny wynik przepuszcza dalej Kruki. I dlatego właśnie skurwysyny grają na czas – uśmiechnął się zadowolony z przedstawionej przez siebie logiki. Nigdy nie był dobry w rachunkach, ale tabelę ligową potrafi podliczyć w ułamku sekundy.

 

Chłopak wzruszył ramionami.

 

– Pewnie tak – mruknął widząc, że Magnus liczy na jakiś komentarz z jego strony. W tym samym momencie Torg Silverstread, kijowy Wilków, zdobył kolejne trzy punkty, a cała trybuna gości wyskoczyła w górę skąpana w radosnych okrzykach i gratulacjach.

 

– Brawo kurwa! Siedem trzy dla naszych. Jeszcze jeden punkt! – Mały Ott darł się na całe gardło, pokazując w stronę sympatyków gospodarzy obelżywe gesty. Chciał zdjąć portki i zaświecić im gołym tyłkiem, ale w porę powstrzymało go zimne spojrzenie Magnusa, który był tu nieformalnym przywódcą. Nastroje miejscowych i bez tego nie były najlepsze.

 

Ott miał w sobie mieszankę krwi goblinów, a przez to odziedziczył ich szalony temperament i skłonność do złośliwości. Dzięki temu był idealnym materiałem na kibica. Takiego potencjału nie można było zmarnować i mały pólgoblin, czy też ćwierćgoblin jak często prostował, wkrótce stał się żywą maskotką drużyny. Zazwyczaj odrzucany ze względu na zielonkawy kolor skóry i nieprzyjemny zapach, w końcu znalazł grupę, która go zaakceptowała, a z czasem nawet polubiła.

 

– Zawsze wiedziałem, że w tym Torgu jest potencjał – powiedział stary tryskając dumą. – Pewnie nie wiecie, bo jesteście za młodzi, ale jak był mały to przychodził do mojego sklepu i brał ciastka na kredyt. Pewnie do dzisiaj jest mi winny kilka monet – wypiął pierś i pogłaskał obfite wąsiska.

 

– To raczej niemożliwe – zarechotał mały Ott. – Twoja stara tak pilnuje interesu, że na pewno skasowała go co do ostatniego miedziaka.

 

Magnus nie skomentował tej uwagi tylko ponownie skupił się na boiskowych zmaganiach. Kruki wciąż murowały swoje bramki. Czas biegł na ich korzyść.

 

Jeszcze pięć minut.

 

Środkowy gospodarzy, ogromny mężczyzna nazwiskiem Ponti, mija dwóch zawodników Wilków i podaje piłkę do jednego z rzucających. Ten kradnie kilka cennych sekund dryblując i uciekając z piłką do narożnika. W końcu decyduje się na rzut z trudnej pozycji. Pudło.

 

Cztery minuty.

 

Bramkowy Wilków szybko wznawia grę podając do Olleva. Ten przerzuca piłkę przez połowę boiska w kierunku kijowych. Podanie przecina Collini i błyskawicznie oddaje do Sterace. Faul. Sterace zwija się z bólu. Gwizdy na trybunach.

 

Trzy minuty.

 

Uciekają kolejne sekundy. Kruki zbyt długo celebrują wybicie piłki i sędzia przywołuje do siebie kapitana drużyny, Pontiego. Ten wysłuchuje krótkiego kazania z głupim uśmieszkiem na naznaczonej bliznami twarzy. W końcu następuje wznowienie gry, ale gospodarze wybijają piłkę byle dalej i ląduje ona w polu bramkowym, gdzie wyłapuje ją Sven Svensson.

 

Dwie minuty.

 

Tym razem bramkowy decyduje się na daleki wyrzut. Piłka trafia do Igrena, jednego z wykopujących. Ten nie ma jednak dość miejsca na oddanie strzału i podaje do najlepiej dziś punktującego Silverstreada. Ten dokładnie przyjmuje piłkę na kij. Wybiega za przeciwników i… pada jak długi! Sędzia gwiżdże i wyciąga w kierunku bramek rywali trzy palce dyktując rzuty wolne. Na zegarze została ostatnia minuta!

 

 

 

Trybuny oszalały. Sektor gości wybuchł gromkimi okrzykami radości, a rejony zasiedlone przez miejscowych odpowiedziały majestatycznym jękiem, od którego prawie zatrzęsła się murawa.

 

– Trzy rzuty wolne! – Ott wskoczył na ławkę i rozpoczął swój dziki taniec zwycięstwa. – A tylko jednego punktu nam potrzeba! Finał jest nasz! Finał jest nasz!

 

Magnus również nie krył zadowolenia. Na przemian klaskał i zacierał dłonie.

 

Najbardziej cieszył się jednak Marcus. Czekał na taki moment.

 

Na boisku wciąż trwała gorączkowa dyskusja. Kapitan, zawodnicy, a nawet trenerzy Kruków podbiegli do sędziego próbując nakłonić go do zmiany decyzji. W obronie arbitra stanęły Wilki nie zamierzając pozwolić, aby tak rzetelnego i uczciwego człowieka doświadczyła jakakolwiek przykrość. Sądząc po zaciętych minach zawodników żadna ze stron nie zamierzała ustąpić. Sędzia, nieduży ogolony na łyso człowieczek, kręcił zamaszyście głową i machał rękami próbując przywrócić porządek. Nic to jednak nie dawało, a atmosfera robiła się coraz gorętsza.

 

– No panowie – Marcus wziął głęboki oddech i wstał energicznie krzycząc na całe gardło. – Chyba nie damy skrzywdzić tak porządnego człowieka!

 

Na oczach zdumionego Magnusa i oniemiałego Otta wyjął z przewieszonej przez ramię sakwy nadgniłe jabłko i spojrzał z pogardą na boiskowe przepychanki. Zmrużył oczy oceniając odległość, przeskoczył trzy rzędy ławek oddzielające go od murawy i z rozmachem cisnął owoc prosto w awanturującego się kapitana Kruków.

 

– Ponti – ryczał na całe gardło obserwując jak drągal ociera potylicę z resztek jabłka i wpatruje się w niego z żądzą mordu w oczach. – Jak to było z twoją matką? Ten troll co ją zerżnął był pijany, czy po prostu ma kiepski gust?

 

Wtedy rozpętało się piekło, a Marcus uznał, że czas brać nogi za pas.

 

Kibice gospodarzy niczym fala przypływu wlali się na sektory zajmowane przez gości, ale tam natrafili na zdecydowany opór. Ponti rycząc ze wściekłości ruszył w pogoń za chłopakiem, ale wkrótce utonął w tłumie przyjezdnych, który skutecznie odgrodził go od młodzieńca. Większość kibiców zaczęła w pośpiechu opuszczać obiekt. Przepychanek i utarczek nie było końca. Próbująca zapanować nad sytuacją straż miejska została wręcz wdeptana w ziemię przez tłum. Nad sytuacją nikt w porę nie zapanował i wataha zdenerwowanych ludzi wylała się na ulice miasta. Takiego obrotu spraw nikt marnować nie zamierzał i gdy do kibiców dołączyły miejscowe rzezimieszki rozpoczęło się plądrowanie sklepów i co lepiej wyglądających domostw. Zamieszki wybuchły na całego.

 

– Wyszło lepiej niż się spodziewałem – pomyślał Marcus torując sobie drogę pośród rozochoconego tłumu. Odepchnął brutalnie młodego człowieka w barwach wilków wymachującego proporcem z herbem drużyny. W odpowiedzi usłyszał stek wyzwisk, ale nie przejął się tym ani trochę. Szedł pośpiesznie, w sobie tylko znanym kierunku, rozdając po drodze łokcie i ciosy pięścią. Nagle koło ucha śmignął mu kamień powodując szybsze bicie serca. Rozejrzał się wokół, ale widać był to przypadkowy pocisk, nie skierowany konkretnie przeciwko jego osobie. Odetchnął z ulga, bo zdążył się już przestraszyć, że ten olbrzym Ponti zdołał go jakoś dogonić.

 

Skręcił w boczną uliczkę prowadzącą w kierunku portu, skąd dyskretnie obserwował co też dzieje się w centrum. Tak jak się spodziewał, straż miejska nie była przygotowana na zamieszki o takiej skali. Dwie różnokolorowe fale kibiców zdążyły już się wymieszać i trwała właśnie regularna bitwa. Na pomoc przybyli żołnierze na co dzień ochraniający wewnętrzny pierścień murów okalający kompleks pałacowy miejscowego namiestnika i pozostałe najważniejsze budynki. Uśmiechnął się w duchu i skierował kroki w kierunku wejścia do dzielnic elity. Przedtem jednak wyjął krzesiwo i podpalił niewielką stajnię znajdującą się na zapleczu podrzędnej noclegowni. Nie należy zostawiać miejsca na przypadki.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

Aspargian wpatrywał się z lubością w zwierciadło. Tłuste dłonie splótł na potężnym brzuszysku i kręcił się przed lustrem niczym panna na wydaniu. Czerwona szata, którą kazał uszyć specjalnie na konklawe okazała się strzałem w dziesiątkę. Prosty, ale szykowny czarny strój dodawał mu powagi i elegancji, niezbędnej dla jednego z kapłanów Kościoła Miłosiernego Odkupienia. Całości dopełniał wyszywany srebrną nitką krwistoczerwony ornat. Wybierając się na zjazd dostojników przepasa jeszcze szpadę, aby dodać sobie odrobinę wojowniczości.

 

– Doskonale – mruknął zadowolony, nie zważając, że znajduje się sam w komnacie. Barwne rozmowy z własnym odbiciem od wielu lat były dla niego miłą odmianą po całym dniu spędzonym na nudnych konwersacjach z możnowładcami i wiernymi. – Tak wygląda przyszły Patriarcha.

 

Ostrożnie zdjął odświętne ubranie i przewiesił je przez oparcie obitego czarną skórą fotela. Następnie sięgnął po karafkę z winem i nalał sobie odpowiedni do swoich rozmiarów kielich. – Za tydzień będę na konklawe – prawił rozkoszując się trunkiem. Wiedział, że nie nadeszła jeszcze jego chwila, ale dałby wiele, aby tak właśnie było. Obiecał jednak swoje poparcie Valianowi i przyrzeczenia zamierzał dotrzymać. Nie uśmiechało mu się oczywiście kolejne pięć lat oczekiwania, ale Aspargian z natury był człowiekiem praktycznym. Zdawał sobie sprawę, że mógłby już teraz spróbować sięgnąć po Najświętszy Pastorał, ale była to sprawa niepewna. On i Valian posiadali wielu stronników gotowych na wiele, aby zapewnić swoim protektorom prymat. Na konklawe rozgorzały by zażarte dyskusje i nie obyłoby się na pewno bez przykrych incydentów. Może polałaby się nawet krew, jak dziesięć lat temu. Nie. Układ, który zawarli był o wiele lepszym rozwiązaniem. Pierwszeństwo jako starszemu przypadło Valianowi, ale za kolejnych pięć lat… Aspargian rozkoszował się ta myślą.

 

– Gdzie jest ten nieudacznik z żarciem – warknął rozwiewając słodkie marzenia o władzy. W odpowiedzi zaburczało mu w brzuchu, czym jeszcze bardziej się zdenerwował. Irytowały go również odgłosy dochodzące z miasta. Krzyki i lamenty tłuszczy, szczęk oręża i odgłosy hulającego ognia prawie zagłuszały własne myśli i przyprawiały o ból głowy. Zawsze wiedział, że ta piłka to sport dla prostaków i półgłówków. Teraz, widząc do czego zdolny jest tłum, tym mocniej utwierdził się w tym przekonaniu. Kiedy już zostanie Patriarchą zakaże tej bezbożnej rozrywki!

 

– Cholera – jęknął z trudem wychylając się przez wąskie okno. Na szczęście na razie płonęła tylko dzielnica biedoty, ale jak tak dalej pójdzie to mogą ucierpieć również inne części miasta. A tego Aspargian nie chciał. Wysłał już całą prywatną straż i większość służby do obrony znajdującego się tam dobytku. Zbyt wiele słyszał o szabrownikach, którzy wykorzystują zamieszanie do okradania porządnych obywateli, dlatego nie szczędził sił do obrony swoich włości. Tutaj, w wewnętrznym mieście, chroniony przez żołnierzy namiestnika i grube mury, nie potrzebuje przecież żadnej osobistej straży.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

Przedostanie się za wewnętrzny mur było wyjątkowo łatwe. Mnóstwo ludzi krążyło wciąż w jedną, a to drugą stronę. Żołnierze, posłańcy, służba i co zacniejsi mieszczanie uciekający z córkami przed rozochoconym tłumem. Wystarczyło wmieszać się ciżbę i przywołać na twarz zatroskaną minę. Potem szybki spacerek i Marcus stanął przed rezydencją Wielkiego Kapłana.

 

Sporych rozmiarów budynek cały przyozdobiony był barwami i heraldyką rodu Gasentich, z którego wywodził się Aspargian. Proporce, witraże, ornamenty, wszędzie zieleń, błękit i sójka z monetą w dziobie. Cóż za proroczy herb – zaśmiał się w duchu Marcus.

 

Przyglądając się przepychowi tego miejsca, z całym jego blichtrem, ogromnym ogrodem i fontanną strzelającą w niebo zabarwioną na różowo wodą, zrobiło mu się niedobrze. Musiał oprzeć się o mur, aby opanować mdłości. Serce zaczęło tłuc mu w piersi jak oszalałe, a dłonie, dotąd tak pewne i niezawodne, utonęły w fali drgawek. To z nerwów – pomyślał splatając ręce i oddychając głęboko – jestem tak blisko.

 

Odzyskawszy panowanie nad sobą przeszedł na tyły posesji i upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje przeskoczył kamienny mur oddzielający go od człowieka, do którego nienawiść kiełkowała w nim od wielu długich lat. Dziś znajdzie w końcu ujście.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

Livio, majordom ojca Gasentiego był podenerwowany. Początkująca kucharka spaliła pieczeń, a Aspargian na pewno jest już głodny. Służący sam nie wiedział co gorsze. Podać przypalone danie czy kazać mu czekać. To jak wybór pomiędzy młotem, a kowadłem!

 

Nerwowo przechadzał się po wyjątkowo dziś opustoszałym domostwie i co chwila zaglądał do kuchni, nie szczędząc przy tym złośliwości dziewczynie, która uwijała się przy garnkach jak szalona. Czasem Livio zastanawiał się czy jego pan nie zatrudnił smarkuli tylko ze względu na ładną buzię i kształtny tyłek.

 

– Pospiesz się! – Warknął chyba po raz setny tego popołudnia.

 

– Robię co mogę. Nie? – Odpyskowała.

 

– Idiotka – zacisnął pięści i wyszedł z kuchni.

 

Z regularnej służby tylko ich dwójka pozostała na posterunku. Reszta poszła ganiać obszczymurków. Nie trudno więc zgadnąć na kim skupi się cały gniew duchownego. Kucharka dostanie najwyżej klapsa w dupę. On tymczasem… Ze zdenerwowania poluzował kołnierzyk koszuli. Za stary jest już na to. Żałował, że nie trafił do jednego z braci Aspargiana. Mieszkałby jak jego ojciec i dziad, w prawdziwym pałacu. Tam mógłby znosić humory pana, ale nie tutaj. Budynek, w którym przyszło mu pełnić służbę był elegancki i wygodny, nie sposób temu przeczyć, ale to nie to samo. Zupełnie inna liga.

 

Usłyszał jakiś hałas dobiegający z kuchni. Czyżby dziewczyna znów coś stłukła? Zdenerwował się nie na żarty. Kolejne opóźnienie może być ostatnim w jego karierze.

 

– Co się tu dzieje do cholery! – Krzyknął wpadając przez drzwi jak burza gradowa. Umilkł, gdy zobaczył leżącą na podłodze kucharkę. Chciał ruszyć jej na pomoc, ale wtem kątem okaz zauważył jakiś ruch i nagle zrobiło się ciemno.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

– Co to za zwyczaje wchodzić bez pukania – warknął Aspargian widząc otwierające się drzwi. – Każę… – zaczął, ale zamilkł widząc nieznajomego człowieka, którego przystojną twarz zdobił szeroki uśmiech, a oczy pałały zimnym błękitem. Próbował przypomnieć sobie czy go zna, a jeśli tak to skąd, ale mimo wysiłku nie potrafił w żaden sposób go skojarzyć.

 

– Kim jesteś i co tu robisz do cholery? – Zapytał na pozór spokojnym tonem, ale małe igiełki strachu powoli zaczęły wbijać mu się w ciało powodując gęsia skórkę.

 

Mężczyzna nie silił się na odpowiedź. Cichutko zamknął za sobą drzwi i bez słowa podszedł do kapłana. Ten jednak już coś przeczuwał, bo rzucił się jak szalony do sznura, za pomocą którego zawsze wzywał służbę. Był on połączony z kuchnią i wystarczyło lekkie szarpnięcia, a zaraz zjawiłby się jeden z jego podwładnych. Nieznajomy nie przejął się tym ani trochę. Pozwolił kapłanowi poszarpać przez chwilę za jedwabna linkę, a potem celnym uderzeniem w skroń posłał go na ziemię.

 

– Twoja służba ma dzisiaj wychodne. Sam się o to postarałem – znów ten paskudny uśmieszek i świdrujące spojrzenie.

 

– Kim ty do kurwy nędzy jesteś! – Ryknął duchowny niczym ranne zwierzę. – Ile ci zapłacili? – kwilił. – Potroję stawkę! Rozumiesz? Potroję kurwa!

 

Aspargian po raz pierwszy w swoim długim życiu czuł się przerażony. A do tego bezsilny niczym niemowlę. Te uczucia były dla niego tak obce, że w pewnej chwili aż go zatkało i nie wiedział co robić, ani jakich słów użyć, aby wyjść z tej niespodziewanej opresji. To się nie może dziać naprawdę. Zaraz się obudzi i okaże się, że znów zasnął podczas jednej z uczt, tak chętnie wyprawianych przez brata Vizzi. W jednej ręce będzie miał barani udziec, a w drugiej kobiecą pierś. Nie inaczej. Był przecież przyszłym Patriarchą. Człowiekiem od urodzenia skazanym na sukces.

 

– Po co te wszystkie brzydkie słowa – młodzieniec pogroził mu palcem niczym uczniakowi. – Moje imię na pewno nie będzie ci obce. Zwą mnie Marcus, aby na północy brzmiało bardziej swojsko. Tak naprawdę jednak matka dała mi imię Marco. Po tatusiu.

 

Kapłan zamarł. W głowie zabrzmiał mu ostrzegawczy dzwonek, który wkrótce rozdzwonił się z siłą huraganu. Wiedział.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

Ojcze Aspargianie– jakaś kobieta do ciebie. – Nie wiem czego chce. Mówi, że to sprawa osobista.

 

Wpuść – mruknął niechętnie Marco Gasenti marszcząc gniewnie czoło. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do nowego imienia otrzymanego podczas przyjęcia święceń. Było zbyt długie, a to kojarzyło mu się z wymyślnymi nazwami różnorakich schorzeń, których tak się obawiał. Nie był też zadowolony z nowego miejsca pracy. Okrąg, który objął był co prawda bardzo bogaty i prestiżowy, ale ci wierni… Ciągle przychodzili i przeszkadzali w codziennej egzystencji, niczym stado much latające koło nosa. Nie rozumieli, że młody kapłan taki jak on potrzebuje wyciszenia i spokoju, aby tym lepiej zgłębiać tajemnice wiary, które tak barwnie przekazuje im podczas zgromadzeń. Widują się z nim aż dwa razy w tygodnui, a w pozostałe dni powinni uszanować jego prywatność. Czy aż tak trudno to zrozumieć? Przecież każdy wie, że to tylko chwilowe zajęcie. Niech nikt z nich nie liczy, że człowiek wywodzący się z Gasentich przez resztę życia będzie zajmował się taką prowincjonalną parafią. Paranoja! Pół roku, które tu spędził to i tak za dużo. Niech no tylko zwolni się miejsce w jednym z wielkich miast. Tam to można robić karierę! Tutaj nic go nie zatrzyma.

 

Służący zapukał ponownie i wpuścił do środka kobietę. Pierwszym co rzuciło się duchownemu w oczy był jej ogromnych rozmiarów brzuch, świadczący o nadchodzących kłopotach. Potem spojrzał na jej twarz i skrzywił się. Znał ją. I to aż za dobrze.

 

Znowu ty? – Zapytał zaciskając szczęki.

 

Tak, odnalazłam cię w końcu – odparła wyraźnie uszczęśliwiona. – A nie było łatwo, bo…

 

Zamknij się – przerwał jej obcesowo. – Chciałem to zrobić po dobroci. Wyjechałem. Nie robiłem awantur, nie groziłem, po prostu wyjechałem. Życie miało toczyć się dalej. Ty urodziłabyś swojego bękarta, który pewnie nawet nie jest mój…

 

Jest twój – zaprotestowała stanowczo. – Wiem to na pewno.

 

Nie przerywaj mi kurwo! – Ryknął i skrzywił się, bo przypomniał sobie, że Ovaldo na pewno podsłuchuje pod drzwiami. – Mogłaś urodzić – kontynuował przerwaną wcześniej wypowiedź – i wychować bachora, skoro tak ci na tym zależało, ale ja kontynuowałbym karierę duchownego. Więcej byśmy się nie spotkali. Widzę jednak, że głupota i bezczelność prostego ludu nie znają granic. Poczujesz teraz co znaczy słuszny gniew. Ovaldo! – wrzasnął, a drzwi otworzyły się niemal w tej samej chwili.

 

Tak ojcze.

 

Wywleczesz tę ladacznicę na podwórze, zedrzesz z niej odzienie i wlejesz dwadzieścia razów rózgą przez plecy. Jeśli chcesz możesz ją potem wychędożyć. Dostajesz na ten grzech dyspensę. Zawiadom mnie po wszystkim – oznajmił spokojnie jakby zamawiał śniadanie. Sługa spojrzał w zdumieniu na swego pana, potem na ciężarną i już miał coś powiedzieć, ale zimny wzrok Aspargiana skutecznie zasznurował mu usta. Niechętnie skinął głową, mocno chwycił kobietę za ramię i przemocą wyprowadził z pokoju. Kapłan słyszał jak awanturowała się jeszcze na korytarzu i wykrzykiwała jego imię. Będzie z tego dym.

 

Kilka następnych chwil spędził stukając palcami w blat wypolerowanego biurka i wsłuchując się w dochodzące z dziedzińca odgłosy. Nie sprawiały mu one satysfakcji, ale nie były też nieprzyjemne dla ucha. Tak po prostu musiało być. Dziewczyna dostała to na co zasłużyła. Nie życzył jej źle. Chwilami nawet cieszył się, że gdzieś tam w świecie będzie sobie chodził jego potomek i przekazywał szlachetną krew kolejnym bękartom. Jednak to co dzisiaj zrobiła dziewczyna było nie do przyjęcia. Znowu zacznie się gadanie. Ojciec będzie grzmiał.

 

Gasenti nie zamierzał na razie się tym przejmować. Wypędzi babę i będzie miał spokój. Jeśli jednak wróci. Cóż, wtedy będzie musiał, z bólem serca, sięgnąć po bardziej drastyczne środki.

 

Kapłan zajrzał do zamykanej na klucz szuflady, z której wyjął małą, wyświechtaną sakiewkę, do której wsypał garść najpośledniejszych monet, w większości miedzianych. Niech zna kurwa łaskę pana – pomyślał złośliwie.

 

Ale cycki miała niezłe – pogrążył się w marzeniach, które przerwało dopiero ciche pukanie sługi.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

– Te oczy. Powinienem poznać od razu. Tak mi się kiedyś podobały – wyszeptał kapłan kuląc się w kącie. Teraz w pełni zrozumiał grozę swojego położenia. Ten człowiek, jego syn, zadał sobie sporo trudu aby go odnaleźć. To mogło oznaczać tylko jedno. Przybył się zemścić. Aspargian jednak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

 

– Matka wie, że tu jesteś? – Zapytał siląc się na swobodny ton, ale strach tak mocno ścisnął mu krtań, że zabrzmiało to jak bełkot. – Czy matka wie – przełknął ślinę i powiedział nieco głośniej – że mnie odnalazłeś?

 

– Mama – odpowiedział – zmarła cztery lata temu. W nędzy i brudzie. W tym czasie ty… – nie dokończył, tylko zatoczył dłonią półokrąg wskazując bogato urządzone wnętrze pokoju, obfitujące w bogate tkaniny, pozłacane ramy obrazów, kryształowe naczynia i inne zbytki. – Nie można jej było trochę zabezpieczyć? Na przykład to– Marcus sięgnął po stojący na szafce puchar. – Złoto? – zapytał i przygryzł na próbę.

 

– Tylko pozłacany.

 

– Ale mimo wszystko jego sprzedaż wystarczyłaby nam aby przeżyć zimę. Może dwie.

 

– Przecież nie zostawiłem jej na pastwę losu – kapłan postanowił złapać się ostatniej deski ratunku. – Dałem jej sakiewkę pełną pieniędzy! – Powiedział niemal z oburzeniem.

 

– Ach tak, oczywiście – Marcus zaśmiał się perliście, a było w tym coś takiego, że Aspargian jeszcze bardziej wcisnął się w kąt. – Dlatego tu jestem. Przyszedłem zwrócić dług.

 

Mężczyzna wyciągnął z kieszeni małą sakiewkę i zważył ją w dłoni.

 

– Nie wiem dokładnie ile tego było, ale matka mówiła, że nie więcej niż garść.

 

Wstał, podszedł do skulonego na podłodze duchownego, szybkim szarpnięciem postawił go na nogi.

 

– Co ty – zaczął Gasenti, ale młodszy i o wiele silniejszy od niego mężczyzna z łatwością rzucił go na zasłane śnieżnobiałą pościelą łóżko.

 

– Mama nie najadła się dzięki twoim miedziakom. Może tobie się uda – oznajmił, siłą rozwarł mu szczęki i odchylił głowę do tyłu. Zębami rozerwał rzemień, którym zawiązana była sakiewka i przechylił ją nad otwartymi ustami duchownego. Ten walczył dzielnie, ale nalane cielsko nie było w stanie stawić oporu sile gniewu, który napędzał młodszego z mężczyzn. Drobne monety wsypywały się do ust Aspargiana, skąd trafiały do tchawicy blokując dopływ powietrza. Kapłan zrobił się siny, oczy nabiegły mu krwią. Zaczął charczeć i rozpaczliwie wymachiwać rękami. Kilka razy trafił nawet w Marcusa, ale ten nie zważając na ból kontynuował swoje działanie dopóki ostatnia moneta nie opuściła sakiewki.

 

– Smacznego – szepnął, a w tym samym momencie niedoszły Patriarcha wyzionął ducha.

 

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

 

Nie pamiętał drogi powrotnej z rezydencji Aspargiana. Wszystko mieszało mu się w jeden wielk,i chaotyczny obraz. Wrzask tłumu, przekrzykujący się żołnierze, drażniący nos swąd palonej słomy. Kiedy doszedł do siebie ze zdziwieniem zauważył, że siedzi na pomoście i moczy nogi w mętnej portowej wodzie. Otrząsnął się z odrętwienia i próbując wstać spostrzegł, że w lewe ramię ma wbity bełt kuszy. Widać straż nie patyczkowała się z tłumem. Zaklął pod nosem i spróbował wyciągnąć pocisk, ale już po pierwszej próbie pojął, że sam nie da rady. Ból był zbyt wielki, a rana zaczęła jeszcze bardziej krwawić. Będzie musiał pofatygować się do jakiegoś szpitala miejskiego, a te po dzisiejszym będą pewnie pękać w szwach.

 

A może teraz moja kolej aby umrzeć? Może trzeba spłacić dług krwi?

 

Starał się nie myśleć ile osób zginęło podczas zamieszek, aby mógł nakarmić wygłodniałego demona zemsty, który przez lata rósł w jego sercu podsycany przez delikatne szepty matki i niedolę, którą razem znosili. Nie żałował tej decyzji, ale oczekiwał trochę innego rezultatu. Miał nadzieję, że wraz ze śmiercią starego grubasa cały gnieżdżący się w nim mrok odejdzie, a on sam będzie mógł w końcu prowadzić takie życie o jakim marzył. Bez żadnego planowania, szukania okazji i knucia. Liczył na coś w rodzaju katharsis, jednak zamiast tego dotknęła go niewyobrażalna wręcz pustka, która zaczął odczuwać w chwili, gdy serce jego ojca zabiło po raz ostatni. Dotąd życie miało jasny cel, a droga ku niemu, choć kręta i nie pewna, miała pewien sens. Teraz jednak nie bardzo wiedział co ze sobą zrobić. Wrócić do domu jak gdyby nigdy nic? Nie był poważanym pracownikiem, ani kompanem zabaw, bo światło dnia nie mogło przebić się przez ciemne chmury przeszłości, które niczym całun przesłaniały mu wszelkie drobne przyjemności. Nie chodził na zabawy. Nie interesowały go dziewczyny. Nie miał przyjaciół. Całą energię i wolny czas poświęcał tylko pielęgnowaniu nienawiści, którą zaraziła go matka. Czy teraz będzie inaczej? Czy da radę żyć nie mając tej ścieżki, która podążał każdego dnia?

 

– To było coś młody! – Jego rozmyślania przerwał wesoły głos Magnusa. Mężczyzna choć głowę miał przewiązaną zakrwawioną szmata, a siwe wąsy osmalone sadzą i nadpalone, wydawał się wielce zadowolony. U jego boku dreptał mały Ott szczerząc w głupkowatym uśmiechu zielonkawe zęby.

 

– Przetrwałem już osiemnaście sezonów, ale takiej jatki jak dzisiaj to nigdy nie widziałem. I pewnie już nie zobaczę. Oj będzie co wnukom opowiadać, oj będzie – powiedział nie kryjąc dumy.

 

– Dzięki – Marcus machnął zdrową ręką.

 

– Widzę, że też oberwałeś – klasnął w dłonie niczym dziecko uradowane niespodziewanym prezentem. – Idziemy szukać jakiegoś konowała, bo jeszcze się tu wykrwawimy. Nie każdy ma tyle szczęścia co Ott.

 

W odpowiedzi trzeci z kibiców wykonał godny baletnicy piruet, demonstrując brak jakichkolwiek obrażeń. Podwinął też rękawy koszuli ukazując przyozdobione tuzinem drogich bransoletek nadgarstki.

 

– Mała pamiątka dla rodzinki.

 

– Ta, jasne. Szkoda tylko, że jednoosobowej – Magnus klepnął go w przygarbione plecy. – To co idziemy przyjacielu? – Zapytał wyciągając dłoń w kierunku młodzieńca. – Jak wrócimy do domu musisz poznać moją najmłodszą córunię, Lottę. Dziewuszka jak malowana! Opowiedziałbym ci więcej, ale ojcu nie wypada – zarechotał. – Sam zresztą zobaczysz.

 

Marcus nie odpowiedział. Wpatrywał się w kupieniu w swoje stopy, potem omiótł spojrzeniem miasto. Ciemne smużki dymu unosiły się jeszcze z kilku miejsc, ale sytuacja najwyraźniej została opanowana, a ład przywrócony. Nikt nie będzie płakał po kilku zatłuczonych rozrabiakach i garści zrabowanych błyskotek.

 

– Jasne, idziemy – zawahał się chwilę i przyjął wyciągnięta przez Magnusa dłoń – przyjacielu.

 

A pierwszy promyk słońca przebił się przez chmury.

Koniec

Komentarze

Powinieneś zdążyc powstawiac brakujące przecinki i wyłapać kilka literówek.  

Może uda się Tobie zwęzić kolumnę?  

Przeczytałem jednym ciągiem, co nie jest rewelacją, ale miarą zainteresowania. Dobra intryga, dobra końcówka.

Dobre opowiadanie. Dobrze napisane, dobrze się czyta, fabuła też dobra i nie razi szczególnie błędami.

Podobało mi się też, że w przeciwieństwie do dosyć znacznych eksplozji w innych opowiadaniach, u ciebie wybuchły tylko zamieszki.

Kilka uwag:

"...wybór pomiędzy młotem a kowadłem." - o czymś takim nie słyszałem. Można znaleźć się pomiędzy młotem a kowadłem, ale nie wybierać. Zmieniłbym to zdanie, albo w ogóle z niego zrezygnował.

"...nie były też nieprzyjemne dla ucha." - niebyły

"Wpatrywał się w kupieniu w swoje stopy" - w skupieniu

Błędów jest pewnie więcej, ale ja jestem lekko ślepy, a te rzuciły mi się w oczy.

Podsumowując: Wysoko podniosłeś poprzeczkę. Ciekawe czy ktoś przeskoczy.

"...nie były też nieprzyjemne dla ucha." - niebyły ---> ejże, ejże!  

niebyły taki, który się nie zdarzył, nie istniał; nierzeczywisty
zwykle w zwrotach: Uważać, uznać coś za niebyłe.

Czyli, że nie istniało w tym nic nieprzyjemnego? :D

Zdję się na osąd mądrzejszego kolegi i odraczam powyższy postulat.

Hej, dzięki za wskazówki i wyłapanie niektórych błędów. Niestety edytować już nie mogę, ale po komentarzu Adama wyłapałem kilka literówek i powstawiałem parę przecinków.

Czytałem tekst kilka razy, ale oczywiście jak zwykle nie wyłapałem wszystkiego przed dodaniem, cóż, takie życie :P

Kto zamieszczał tutaj teksty, zna ten ból. Po sobie diablo trudno się poprawia... Stąd bardzo często powtarzana rada: odłóż tekst na tak długo, aż ulotnią się z pamięci poszczególne zdania, porównania i tak dalej. Podczas czytania opowiadania po takiej przerwie każde zastanowienie się: o co mi tu chodziło? a czy dobrze to napisałem? i podobne wątpliwości mogą oznaczać błąd. Słownik, sprawdzenie, poprawka...  

Możesz też inaczej ułatwić sobie autokorektę. Nie podam linku, bo nie znam (dlatego, że nie korzystam), ale bez większego trudu odszukasz i "zagonisz do roboty" syntezator mowy, niejaką "Iwonę". Kilka osób chwaliło sobie rezultaty...

Historia przewidywalna do bólu. W momencie pojawienia się duchownego, wiadomo, jak historia dalej się potoczy. To już niestety było i to nie raz. Nie mniej tekst jest sprawnie i starannie napisany, za co chwała Ci autorze. 

No i co? Czytało się przyjemnie. Kiedy w tej sferze wszystko gra, reszta odchodzi na bok.

Jak dla kogo Kudłaczu. Ja oceniam całość, a nie sprawność w pisaniu. 

Może to przez moje kompleksy z własnym stylem :/

Ale poza tym: Prosta opowieść o zemście z refleksją na końcu. Dla mnie spoko. Ale dlatego mamy jury, dla zróżnicowania zdań.

Dla mnie za mało. Nie znoszę przeciętności. A ten tekst, mimo że poprawny, jest przeciętny. 

Spoko, kwestia gustu ;). Nigdy nie trafi się do 100% odbiorców. Ważne, że części się podoba, bo zawsze zachęca to do dalszej pracy i samodoskanalenia się. Pozdrawiam.

Opowiadanie przyjemnie sie czyta. Niektore zdania sa jednak przeladowane informacjami. Ponadto musisz popracowac nad wprowadzaniem przemyslen bohaterow do opowiadania.

Pozdrawiam

I po co to było?

Bardzo dobrze, że autor ma kompleksy związane ze stylem, bo pewne niezręczne zdania to wstyd tylko mu robią.

Motyw zemsty (ach, diabelskie zadanie postawiono autorom!) jest niezwykle trudny, bo ograny do imentu. Motyw zemsty na ojcu prawie także. Motyw zemsty za porzucenie... Nooo, to już drugie takie opowiadanie, więc... Trafienie średnie.

Samo opowiadanie jest całkiem niezle (pomijajm tę czkawkę gramatyczną i inne takie) ale mam kilka (tylko, za leniwam na więcej) wydłubanych błędów, które poniżej przytaczam:

" Czerwona szata, którą kazał uszyć specjalnie na konklawe okazała się strzałem w dziesiątkę. Prosty, ale szykowny czarny strój dodawał mu powagi i elegancji, niezbędnej dla jednego z kapłanów Kościoła Miłosiernego Odkupienia. Całości dopełniał wyszywany srebrną nitką krwistoczerwony ornat. Wybierając się na zjazd dostojników przepasa jeszcze szpadę, aby dodać sobie odrobinę wojowniczości." - to czarna, czy czerwona? Może nie szata, tylko płaszcz?

" – Za tydzień będę na konklawe – prawił rozkoszując się trunkiem." - co k...a? PRAWIŁ? do siebie prawił??? No nie, ja cię proszę autorze/rko. Weźże się czasem zastanów, co piszesz.

"Na konklawe rozgorzały by zażarte dyskusje i nie obyłoby się na pewno bez przykrych incydentów. Może polałaby się nawet krew, jak dziesięć lat temu." - to w końcu jak to jest z tym trybem warunkowym?

"Mężczyzna nie silił się na odpowiedź. Cichutko zamknął za sobą drzwi i bez słowa podszedł do kapłana. Ten jednak już coś przeczuwał, bo rzucił się jak szalony do sznura, za pomocą którego zawsze wzywał służbę. " - jak on przeżył do tej pory, skoro teraz dopiero zaczął coś przeczuwać?!

"Kapłan słyszał jak awanturowała się jeszcze na korytarzu i wykrzykiwała jego imię. Będzie z tego dym." - ?????? No naprawdę, nic innego mi nie pozostaje. BĘDZIE Z TEGO DYM, a to dobre... Calkiem nieźle się utrzymywaleś w XVI wieku, a tu nagle takie zdanie. Mnie to osobiście zdenerwowalo. Bardzo, aż kląć zaczęłam.

Ech, weźże się czasem autorze zastanów.

A najlepiej idź za radą AdamaKB i odkladaj swoje opowiadania na dlużej. (wiem, z konkursowymi jest trudno,ale w takich wypadkach można zatrudnić jakiegoś zaprzyjaźnionego krytyka).

 

Cóż, niezgodo, wypada mi tylko zgodzić się z Twoimi tezami :) Rzeczywiście kilka zdań bardzo niezręcznych mi wyszło. Trza było faktycznie znaleźć zaprzyjaźnionego krytyka. Może z Toba się zaprzyjaźnię ;)

Sporo potknięć. Przecinki, literówki, źle zapisane dialogi. Styl ogólnie wydał mi się dosyć „prosty”. Chociaż to ostatnie aż tak bardzo nie razi.
Rozpętanie zamieszek wydało mi się bardzo, bardzo naiwne. A ich rozmiar naiwnie duży. Kłuło mnie to przez cały tekst. Słowo „naiwne” nie będzie tutaj zresztą użyte po raz ostatni. Naiwne bowiem wydało mi się oddelegowanie osobistej straży na mur, jak i sposób w jaki bohater przedostał się za niego – wmieszać się w ciżbę? Podczas takich zamieszek? Wszystko wokół płonie, ludzie piorą się po mordach a straż wpuszcza sobie do dzielnicy elyty pospólstwo? Sam motyw zemsty przewidywalny, i to w tym przypadku boleśnie, co psuje wrażenie. Jedyne co mi się podobało to sposób wymierzenia kary – lubię takie rzeczy.

 

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka