- Opowiadanie: eovinn - Czarnousty cz. 1

Czarnousty cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarnousty cz. 1

– Yander… Coś ty zrobił…

Pomarszczone dłonie starca trzęsły się, gdy powoli unosił je do twarzy. Chciał zakryć oczy, by nie patrzeć na roztaczający się w dole chaos, ale powstrzymała go silna ręka, która zacisnęła się na jego kruchym nadgarstku. Zeren jęknął i odwrócił głowę.

– Twoja rozpacz nie ma najmniejszego sensu – odezwał się chłodno mag. – Nie ma tam niczego, co wyczekiwałoby twojego powrotu.

– Tam jest mój dom! Moje wspomnienia! Wszystko!

Starzec wyrwał dłoń z uścisku i odsunął się od krawędzi dachu, próbując ogłuchnąć na to, co się wokół niego działo. Nie potrafił uwierzyć, że Yander naprawdę stał tutaj i niszczył po kolei każdy budynek znajdujący się na wyspie. W tym chłopaku nie było już ani śladu po rozpaczy, która powiodła go w nieznane rejony, na tę jego samobójczą misję. Zeren bardzo dokładnie pamiętał zuchwałego młodzieńca, jakim Yander był przed rokiem. Przekonany o własnej, nieograniczonej sile zarówno magicznej jak i fizycznej, najbardziej krnąbrny ze wszystkich uczniów Akademii i jednocześnie zdający sobie sprawę, że na żadnej z dwudziestu ośmiu wysp Xeran nie było nikogo, kto mógłby go pokonać. Teraz sytuacja stała się tragiczna.

Karkołomność Yandera doprowadziła do tego, że zarządca ich wyspy, Khal Dhakar, postanowił zadać młodzieńcowi cios prosto w serce i po serii kilku uknutych zdarzeń kadet Valenthian – najlepszy przyjaciel Yandera – został skazany na śmierć. Starzec już wtedy obawiał się zemsty oszalałego z rozpaczy Xeranczyka, lecz ta nie nadeszła. Ten zaledwie dwudziestodwuletni chłopak postanowił opuścić rodzinne tereny i udać się na wyspę zamieszkałą przez plemię barbarzyńskich jaszczuroludzi. Khalowie innych archipelagów odczuwali żal, że najsilniejszy w historii mag postanowił dokonać tak brawurowego samobójstwa w miejscu, gdzie nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Wszyscy wiedzieli, iż jaszczury były odporne na magię, a ich zwinność i siła znacznie przewyższały ludzką. Odbyło się kilka spotkań pod przewodnictwem Arcykapłana, aby dusza Yandera miała spokojną drogę na tamten świat i życie na Xeran przez następny rok płynęło normalnie.

Dzisiejszego dnia przypadała dokładnie pierwsza rocznica śmierci Valenthiana i w samo południe Khal Dhakar miał wygłosić mowę o zdradzie, nieodpowiednich przyjaźniach oraz posłuszeństwu, które należało się Arcykapłanowi i jego przedstawicielom. Zeren widział płomienie pożerające budynki, słyszał łoskot walonych budowli i krzyki ludzi, dlatego szczerze wątpił, czy do rana na wyspie pozostanie chociaż jedna wieża.

– Zginą ci, którzy zasłużyli na śmierć – powiedział znów Yander swoim głębokim, zimnym głosem. – Wybrałem dwieście osób, które opuszczą wyspy wraz z tobą, więc czemuż moja obecność wzbudza w tobie tak wielką trwogę? Czy naprawdę nie potrafisz cieszyć się tym, że ktoś ofiarował ci nowe życie? Dał szansę na coś lepszego?

– „Coś lepszego”?! – niedowierzał starzec. – Dokąd popłyniemy? Ludzie nie przystosują się do życia na większym obszarze! Nikt nas nie przyjmie, nikt nie będzie chciał gościć Xeranczyków w swoich domach i…

– Nanarea to piękna kraina. – Yander zawrócił, po czym zatrzymał się tuż przy krawędzi płaskiego, poziomego dachu.

Lodowaty dreszcz przemknął wzdłuż kręgosłupa starca, gdy w blasku płonącego w dole ognia ukazała się potworna twarz maga. Wyglądał zupełnie inaczej niż przed rokiem, kiedy opuszczał wyspę. Jego długie, ciemne włosy były teraz przedziwnie poskręcane ze sobą, tworząc kilkanaście sztywnych, opadających ciężko na plecy pasm. Spojrzenia, jakimi Yander zaszczycał ludzi zawsze miały w sobie dużo chłodu i wyrachowania, lecz teraz jego wzrok był naprawdę przerażający z powodu zupełnie czarnych gałek ocznych i krwistoczerwonych tęczówek. Wyglądał jak demon, władca ciemności, którego można spotkać w swoim życiu tylko raz. Dwa skręcone, zakrzywione do tyłu rogi wieńczyły głowę tej przerażającej osobliwości, którą Yander stał się w przeciągu kilkunastu miesięcy. Nie sposób było rozpoznać w nim człowieka i gdyby nie charakterystyczne czarne usta, Zeren nie miałby pojęcia, że potwór, który w środku nocy pojawił się na jego tarasie i wywlókł na zewnątrz był kiedyś jego uczniem.

– Wybrałem ludzi, którzy mają potencjał – kontynuował Yander, spacerując wzdłuż krawędzi dachu. – Charyzma. Spryt. Siła. Odwaga. Inteligencja. Nie trzeba niczego więcej, aby podbić tak wielki, zacofany kontynent.

– Jak mamy tego dokonać?

Zeren nie wiedział, dlaczego te ostatnie słowa wypłynęły z jego ust. Zabrzmiało to tak, jakby starzec godził się z planami Yandera i chciał do nich dostosować. Gdzieś na tyłach jego świadomości migała drobniutka iskierka, która była jego pragnieniem życia. Uważał za wielką niesprawiedliwość śmierć w wyniku kaprysu maga i chociaż jego myśli były bardzo egoistyczne, nie potrafił ich całkiem wyprzeć z umysłu.

– Mają się was bać – rzekł powoli Yander, patrząc w dół, na swoje dzieło. Płomienie po kolei zajmowały każdy następny budynek i zdążyły już pochłonąć port, dzielnicę targową i świątynną. Pozostała jeszcze jedna: ta, w której ukrywał się zarządca wyspy, Khal Dhakar. – Możecie nastraszyć ich bogami i wyprzeć tę pogańską religię, którą tak gorliwie wyznają.

– To szaleństwo. Żaden Nanarejczyk nie zrezygnuje z wielbienia tych… tych…

– Ten sam system zadziałał na jaszczuroludzi. – Głos Yandera ociekał drwiną, gdy przypominał sobie tamte chwile. Starzec wstrzymał powietrze, gdy magiczne symbole, które pokrywały całą twarz młodzieńca, poruszyły się wraz z tym lekkim wykrzywieniem warg. Jeszcze rok temu Yander uchodził za najsilniejszego Xeranczyka na świecie, gdy jego rozległe piętno zaczynało się na policzku i kończyło dopiero na nadgarstku. Teraz całe ciało maga było pokryte czarnymi wzorami. Zeren nawet nie chciał sobie wyobrażać jak wielka musiała być jego moc, skoro potrafiła zmienić wygląd fizyczny młodzieńca do tego stopnia. – Na południu Nanarei nie ma żadnego, wszyscy wrócili z powrotem do Ouzy, aby zjednoczyć się w walce ze mną i nagami. Skoro barbarzyńcy polegli, dlaczego z ich wyznawcami miałoby być inaczej?

Starzec nie znał odpowiedzi na to pytanie. Pomimo swojego wieku i długoletniego stażu, jako skryba Khala Dhakara pierwszy raz uświadomił sobie, jak jego wiedza była cząstkowa, nieprzydatna w obliczu zagrożenia, jakie stanowił Yander. Znał tego maga właściwie od dnia jego narodzin. Nigdy nawet nie podejrzewał, że wychowanie kogoś takiego będzie miało zgubny wpływ na ich wyspę.

– Dokonałeś wielkich rzeczy, Yanderze – rzekł z podziwem, jednak nadal nie odwracał głowy w kierunku płonącego miasta. – Nie wiem, w jaki sposób udało ci się pokonać jaszczuroludzi i zdobyć tak ogromną moc, ale…

– To bez znaczenia – warknął mag i machnął lekceważąco ręką. – Obiecałem, że oprawcy mojego przyjaciela zapłacą za wszystko, co zrobili. Kiedy już wybrani przeze mnie Xeranczycy dotrą do Tephros, stolicy Nanarei, w pierwszej kolejności zmienicie nazwę tego miasta. Będzie to Valenthia i podzielicie ją na osiem dzielnic, jak osiem stadiów choroby mego druha. Będę się przyglądał waszym poczynaniom i jeżeli mnie rozgniewacie, biada wam i waszym dzieciom.

 

Rok wcześniej…

 

 

Miejsce, do którego wyruszył mag nie było zamieszkane przez ludzi. Wszystko, co tu żyło było dzikie, nieposkromione i w dużym stopniu – barbarzyńskie. Wyspa otoczona z każdej strony górami stanowiła wyzwanie, którego nie podjął się jeszcze żaden człowiek. Yander założył, że musiało istnieć inne przejście i przez trzy dni czekał cierpliwie, aż wreszcie ujrzał młode jaszczury wracające z polowania. Stworzenia wpłynęły do podwodnego tunelu, nieświadome obecności intruza na ich terenie. Mężczyzna szczęśliwie nie spotkał po drodze ani jednego starszego osobnika, co napawało go wielką ulgą. Wiedział, że istoty zamieszkujące wyspę były odporne na magię i był wobec nich zupełnie bezbronny.

Pochylił się nad tryskającym z ziemi źródełkiem i nabrał trochę wody na stulone dłonie, lecz nie zdążył przysunąć ich do twarzy. Wzrok Yandera skupił się na podłużnym, spadającym listku, który spokojnie wylądował na tafli źródełka, mącąc ją lekko. Tyle samo czasu zajęło wodzie prześlizgnięcie się między palcami młodzieńca, nim ten zdał sobie sprawę, że w lesie zapanowała absolutna, przerażająca cisza. Mag miał wrażenie, że jego serce zwalnia pracę, ale ciało instynktownie przygotowało się na to, co było nieuniknione, od kiedy odwiedził to miejsce.

Odskoczył od źródełka ułamek sekundy przed tym, jak z nieba spadł duży, ciemny kształt, który jednym ciosem pokruszył stos kamieni otaczający zbiornik. Yander odruchowo wytworzył wokół siebie barierę ochronną i posłał w kierunku bestii ognisty pocisk. Płomień pomknął w stronę wroga, lecz gdy dotknął jego skóry zaklęcie rozproszyło się, jak fala uderzająca o klif. Ciszę lasu przerwał donośny, ogłuszający ryk, niepodobny do niczego, co mag słyszał w swoim życiu.

Istota obróciła się powoli, a pokruszone kamienie zachrzęściły pod jej nogami. Ciało jaszczura było wydłużone, muskularne, podobne kształtem do ludzkiego. Czarno-beżowa skóra błyszczała w promieniach słońca, a dobrze zaznaczone mięśnie były napięte, jakby bestia przygotowywała się do skoku. Stała nieruchomo, przyglądając się Yanderowi bystrymi, nienaturalnie dużymi, zielonymi oczami z cienką, podłużną źrenicą. Proporcje stworzenia znacznie różniły się od ludzkich, a jego wielkość była przystosowana do życia wśród tych ogromnych, rozłożystych drzew, których gałęzie mogły utrzymać taki ciężar.

Mężczyzna nie potrafił zrozumieć nagłego poruszenia, które wstrząsnęło jego nerwami. Twarz bestii była prawie ludzka. Gdyby nie długie, spiczaste uszy oraz ostre kły, mag mógłby pomyśleć, że rzeczywiście może być z tym osobnikiem w jakiś sposób spokrewniony. Jednak wszyscy jaszczuroludzie poruszali się na palcach, ich pięty były wysunięte w górę i to długi, potężny ogon zapewniał stworzeniom równowagę. Yander poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, gdy spojrzał na stopę istoty, na największy pazur będący częścią dużego, lekko cofniętego palca. Szpon miał kształt sierpa, był zakrzywiony i większy, niż cała dłoń maga. Teraz delikatnie wystukiwał jakiś nieznany rytm na jednym z głazów, co jednocześnie było oznaką niepewności u przedstawicieli tego gatunku. Yander ogarnął wzrokiem całą sylwetkę jaszczura i doszedł do wniosku, że ten musiał być jeszcze młody. Wyczuł cień szansy i cofnął się ostrożnie o krok, nie spuszczając bestii z oczu. Całe ciało półnagiej istoty pokryte było ciemnymi pręgami, układającymi się w jakieś skomplikowane wzory. Prawdopodobnie była to odmiana magicznego piętna, które posiadali obdarzeni Xeranczycy, i stanowiło osłonę przed atakami magów. Yander tylko raz widział walkę jaszczuroczłowieka z obdarzonym i był to tak krótki pojedynek, że w ciągu jednego mrugnięcia nastąpił decydujący cios.

Mężczyzna znów zrobił krok w tył, lecz zamarł natychmiast, kiedy z gardła bestii wydobyło się długie, przeciągłe warczenie – dźwięk niemożliwy do powtórzenia przez jakikolwiek ludzki aparat mowy. Yander stracił na chwilę czujność, poświęcając całą uwagę przeciwnikowi przed sobą i nawet nie usłyszał poruszenia w pobliskich zaroślach. Swój błąd zauważył wówczas, gdy charakterystyczny charkot rozległ się z kilku stron jednocześnie.

Mag zaklął i rozejrzał się, lecz wszystkie drogi ucieczki były odcięte. Mężczyzna nie potrafił uwierzyć, że pozwolił się tak łatwo osaczyć. Minęło zaledwie kilka uderzeń serca, seria krótkich, urwanych oddechów, a bestie w tym czasie podeszły go jak potencjalną zdobycz. Chociaż – pomyślał ze zgrozą Yander – może rzeczywiście są jeszcze przed obiadem?

Jaszczuroludzie otaczali maga ze wszystkich stron, z każdej możliwej powierzchni. Przysiadali na rozłożystych, poskręcanych konarach, zwieszali się z grubych lian, czaili wśród zarośli. Ich kolorowe ciała w połączeniu z czarnymi, magicznymi symbolami tworzyły coś na wzór jaskrawego, wielkiego witraża. Przy dłuższym wpatrywaniu się ciężko było dostrzec poszczególne sylwetki, gdyż wszystko zlewało się w jedno. Mężczyzna nie musiał zbyt długo im się przyglądać, aby stwierdzić, że są to dorosłe osobniki, które przyszły obejrzeć walkę jednego ze swoich młodych. W swych rodzinnych stronach Yander uwielbiał pojedynki na arenie, ale wtedy nie musiał się obawiać, że rzuci się na niego publiczność rozgniewana przegraną faworyta.

Przełknął przekleństwo cisnące mu się na usta i spojrzał na młodego jaszczura, rozkładając ramiona w zapraszającym geście. Nawet nie czekał zbyt długo na odzew.

Istota rzuciła się na Yandera z głośnym rykiem, wyciągając przed siebie zakończone pazurami dłonie. Mężczyzna wzmocnił wokół siebie barierę, lecz impet z jakim zaatakowała go bestia był tak silny, że odrzucił maga do tyłu. Tarcza rozprysła się niczym drobinki szkła. Xeranczyk ponownie podniósł osłonę i zaczął się tyłem wycofywać. Jaszczur nie miał zamiaru dać za wygraną i ponawiał ataki. Każdy następny był mocniejszy od poprzedniego, a ich siła spychała Yandera w głąb lasu, prosto na innych barbarzyńców. Mężczyzna szybko stawał się coraz bardziej poirytowany. Jego walka z jaszczurem przypominała zabawę w rzucanie i unikanie. Kiedy istota rozbijała barierę maga, ten nie czuł żadnego ubytku mocy, jakby kontakt bestii z magią był tak naturalny, iż nie wymagał ze strony tarczy najmniejszego oporu. W ten sposób mogli ciągnąć ten „pojedynek” przez cały dzień.

Bestia ryknęła rozdzierająco i pochyliła się, rozkładając szeroko ręce. Yander uznał, że mogło to oznaczać jakiś popis siły i parsknął śmiechem. Z gardła stworzenia wydobyło się ciche warczenie, ale jaszczur nie poruszył się. Jego klatka piersiowa unosiła się szybko, prawdopodobnie zmęczył się od ciągłego wymachiwania rękami i teraz zastanawiał się nad skuteczniejszą taktyką. Mężczyzna nie miał zamiaru czekać, aż istota się namyśli i błyskawicznie posłał impuls magiczny w górę. Rozległ się trzask i nim barbarzyńca zdążył podnieść głowę, jeden z grubszych konarów oderwał się od pnia, spadając prosto na młodego jaszczura i przygważdżając go do podłoża. Potworny jazgot, jaki rozległ się chwilę później, prawie rozsadził Yanderowi czaszkę.

Jaszczury rzuciły się do ogłuszonego współplemieńca, tracąc całkowite zainteresowanie magiem. Mężczyzna uznał, że lepsza okazja mu się nie trafi i pobiegł w głąb lasu, aby oddalić się od prześladowców. Nie zdążył jednak zrobić kilkunastu kroków, gdy wśród koron drzew nastąpił donośny, przepełniony gniewem ryk. Udało mu się tylko odwrócić głowę w kierunku dźwięku. Wielki na dziewięć stóp, biały jaszczur pomknął w jego stronę z prędkością strzały. Przez myśl Yandera przemknęło nasycone ironią słowo „tatuś”, nim bestia machnęła ogonem, obracając się w powietrzu. Bariera opadła, a mężczyzna poczuł tylko chłostające go po twarzy gałęzie, nim zdał sobie sprawę, że został zaatakowany. Mniejsze krzewy i młode drzewka ustępowały przy pędzie jego ciała. Ramię Yandera dosyć szybko zahaczyło o ziemię. Świat zaczął wirować, a drobne skałki kaleczyły jego dłonie, gdy próbował się czegoś złapać.

Zatrzymało go silne uderzenie w plecy i dopiero po kilku chwilach zorientował się, że wylądował pod jakimś drzewem. Mimo świętego przekonania, że leży w całkowitym bezruchu, otoczenie wokół dalej kręciło się z zawrotną prędkością. Yander próbował się podnieść, lecz ziemia uciekała mu spod palców, utrudniając zadanie. Pomimo rozkojarzenia udało mu się skupić na magicznej sile i posłać ją w kierunku najbardziej potrzebujących części ciała. Trwało to chwilę. Dokładnie tyle samo czasu, co zaciśnięcie dłoni w pięść. Był zadowolony, że uzdrowienie poszło mu tak sprawnie, lecz nie wziął pod uwagę szybkości, z jaką poruszały się jaszczury. Wstrzymał powietrze, gdy ujrzał tuż przed swoją twarzą parę wielkich, wyposażonych w zakrzywione pazury stóp. Były całkiem białe, poznaczone czarnymi pręgami. Już po samym kolorze skóry Yander wiedział, która bestia go dogoniła.

Silne palce zacisnęły się na jego koszuli i bez wysiłku podniosły. Mężczyzna zawisł nad ziemią, a na wysokości jego oczu znalazła się wykrzywiona ze złości twarz jaszczura. Yander spojrzał ponad ramieniem zwierzęcia: inni barbarzyńcy, jeden po drugim, zaczęli zeskakiwać z drzew i ich otaczać. Mag nadal był lekko rozkojarzony, ale wiedział, że jeśli nie odstraszy bestii raz a dobrze, to nigdy nie dadzą mu spokoju. Nie łudził się, iż pokona wszystkich jeden po drugim. Jakoś nie wyobrażał sobie, że jaszczury będą cierpliwie czekały na swoją kolej i zrezygnują ze zbiorowego ataku. Jeśli chciał wyjść z tej potyczki cało, musiał rozprawić się z wszystkimi jednocześnie. Chociaż nie widział dla siebie zbyt dużej szansy.

Nie czuł strachu, gdy uścisk na jego koszuli wzmocnił się, a biała bestia uniosła rękę, aby zadać cios. Yander skupił się na wysyłaniu impulsów magicznych w głąb ziemi, aby osunąć ją spod stóp jaszczurów. Wyczuwał materię, lecz gdy sięgał dalej natrafiał na całkowitą pustkę, jakby pod powierzchnią nie było niczego. Był już o krok od zwiększenia energii i pochowania jaszczurów żywcem, gdy las wypełnił się dźwiękami będącymi czymś na pograniczu szeptu i syku. Chwyt istoty zelżał, pozostałe zaczęły rozglądać się nerwowo wokół, a ich roztargnienie było wystarczającym sygnałem, aby przystąpić do ataku.

Szelest w zaroślach odwrócił uwagę maga. W następnej chwili coś wystrzeliło spomiędzy gałęzi i oplotło się wokół jego pasa, wyrywając mu powietrze z płuc. Ogromna siła pociągnęła mężczyznę w tył, nim zdążył ponownie nabrać powietrza, a koszula rozdarła się, uwalniając go z rąk rozwścieczonego jaszczura. Wystarczyło jedno uderzenie serca, aby oprawcy znikli z zasięgu wzroku mężczyzny. Yander poruszał się teraz tak szybko, że widział przed oczami jedynie zielono-brunatne plamy. Słyszał w uszach pęd powietrza oraz wszechobecny jazgot walczących barbarzyńców. Spojrzał w dół i wstrzymał oddech, gdy ujrzał oplatające go grube, żółto-czarne, wężowe sploty. Czymkolwiek było to stworzenie, właśnie wyrwało maga z rąk jaszczuroludzi i oddalało się od pola bitwy z tak zawrotną prędkością, że Yander całkowicie stracił orientację w terenie. Mogła to być jakaś międzygatunkowa rywalizacja o pożywienie, a mężczyzna nie przybył tutaj, aby skończyć w żołądku jakiejś bestii.

Ponownie skumulował w sobie energię i posłał ją w kierunku podłoża, nie zważając, że w promieniu kilku mil pustka pod powierzchnią jest dużo większa, niż była ostatnio. Pomimo szumu w uszach, Yanderowi udało się wychwycić charakterystyczny dźwięk osuwanej ziemi i trzask łamanych korzeni. Mag zaniepokoił się, gdy uścisk na jego pasie nie zelżał, jakby istota nie chciała go puszczać, pomimo niestabilności gruntu poniżej. Mężczyzna obejrzał się przez ramię, lecz jego uwagę natychmiast odwrócił donośny huk gdzieś pod nim. Zdążył tylko spojrzeć w dół i ujrzeć poszerzającą się przepaść, nim runął w bezkresną ciemność razem z wściekle syczącym stworzeniem.

 

*

 

Szepty i syki brzmiały bardzo złowieszczo, gdy roznosiły się wokół silnym echem. Yander zmarszczył brwi i poruszył na próbę palcami, które zacisnęły się na wyschniętej trawie. Wyczuł wokół siebie poruszenie, odgłosy przypominające szuranie dobiegły go z różnych stron i oddaliły się pośpiesznie. Mężczyzna czuł ogromny ból w ociężałych kończynach, lecz jednocześnie bardzo mu ulżyło. Żył. To było najważniejsze.

Przywołał magię i wysłał ją do pulsujących bólem punktów w swoim ciele. Syki i szepty ponownie wypełniły najbliższą przestrzeń. Szuranie, coś jakby ciągnięcie miski po suchym piachu rozległo się teraz bliżej. Yander odczuł pewien dyskomfort i jego mięśnie spięły się instynktownie. Tak działo się za każdym razem, gdy otaczała go zbyt duża grupa osób, których nie znał, a które nie widziały w takiej bliskości niczego złego. Mag ostrożnie uchylił powieki i dostrzegł nad sobą nierówne, poszczerbione w wielu miejscach sklepienie. Lekkie światło, którego źródłem były fosforyzujące kryształy wystające ze ścian, nie odganiało ciemności, ale też nie raziło specjalnie w oczy. Yander obrócił ostrożnie głowę w bok i zamarł z uchylonymi, w wyrazie bezgranicznego szoku, ustami.

Prawdopodobnie znajdował się na półce skalnej, jakimś podwyższeniu, gdyż odległość z tego miejsca do ziemi była wystarczająca, aby przy upadku połamał sobie nogi. Nie to jednak wzbudziło w nim przerażenie. Na wysokości swojej twarzy, nieco dalej, ujrzał bardzo szerokie, blade biodra, których skóra przechodziła w drobne, jasnożółte łuski i niżej przeistaczała się w olbrzymi, wężowy ogon. Wielkość splotów podpowiedziała mu, gdzie wcześniej widział podobne stworzenie. Przypomniał sobie walkę z jaszczurami, a także węże, których pysków nie zdołał dostrzec. W gruncie rzeczy, nawet takowych nie posiadały.

Yander spojrzał wyżej z ciężko bijącym sercem i przełknął z trudem ślinę. Jego wzrok przesunął się po bardzo wklęsłym brzuchu, odstających żebrach, oplecionej skórzanymi pasami piersi i zatrzymał na pociągłej twarzy stwora. Zdawała się delikatna i całkiem sympatyczna, lecz mag dostrzegł wyraźne podobieństwo między jaszczurem, a tą istotą. Oczy wężopodobnej bestii były wąskie, podłużne i całkiem żółte, pozbawione zarówno tęczówek, jak i źrenic. Zza spiczastych uszu zwierzęcia wystawały misterne, zakrzywione do tyłu rogi, które prawdopodobnie były ozdobą, ale zarówno dla maga, jak i każdego innego człowieka stanowiły śmiertelne zagrożenie.

Podobne istoty znajdowały się w całej grocie, a na ziemi ich ogony splatały się ze sobą. Byli różnej wielkości, ale porażająca większość unosiła swoje ciała na taką wysokość, z której Yander bez wątpienia złamałby sobie kark. Czuł się w tym towarzystwie strasznie słaby i malutki. Ponadto, gdy patrzył na szczupłe palce węży, które zakończone były wąskimi, zakrzywionymi pazurami, odchodziła mu ochota na jakąkolwiek obronę. Wszystkie stworzenia miały długie włosy pozaplatane w cienkie warkoczyki, ozdobione małymi, farbowanymi na jaskrawe barwy piórkami. Mag zorientował się, że im więcej ozdób na głowie i im dłuższe ciało, tym pozycja zwierzęcia musiała być wyższa. W porównaniu do tych wężowych istot, Yander wcale nie wyglądał reprezentatywnie. Wśród swoich uchodził za bardzo wysokiego, ale tutaj jego wzrost był dużo niższy od tego ludzkiego fragmentu budowy któregoś z gadów. W dodatku jedynymi ozdobami w jego czarnych, zaczesanych do tyłu włosach musiały być gałązki i liście, z którymi wyglądał dosyć komicznie.

Istota stojąca najbliżej, ta którą spostrzegł Yander jako pierwszą, przechyliła z ciekawością głowę i zbliżyła się do półki skalnej ostrożnym, rozkołysanym ruchem. Dłonie węża poruszały się w ten sam sposób, raz w lewo a raz w prawo, co wyglądało jak bardzo egzotyczny taniec. Ogon bestii szurał po ziemi w bardzo charakterystyczny sposób i mag poczuł, jak w gardle staje mu wielka gula. Otworzył szeroko oczy, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Tymczasem gad pochylił się, przyglądając się bladej twarzy mężczyzny. Spojrzenie to nie miało żadnego wyrazu i mag poczuł się dodatkowo zagrożony, gdy nie mógł wyczytać najmniejszych emocji z oblicza tego zwierzęcia.

– Czym je-sss-steś, dwunożne sss-stworzenie?

Yanderowi włosy stanęły dęba na karku, gdy spomiędzy warg istoty wysunął cię cienki, rozdwojony język za każdym razem, gdy zostało wypowiedziane słowo zawierające w sobie „s”. Mag był zbyt skołowany, by odpowiedzieć. Bestia przyglądała mu się jeszcze chwilę, po czym obejrzała się przez ramię. Węże wymieniły swoje pozbawione emocji spojrzenia i po chwili ich wzrok znów spoczął na młodym mężczyźnie.

– Czym je-sss-steś? – zapytała ponownie bestia, przechylając głowę. Jasne, prawie białe warkoczyki musnęły policzek Yandera i ten cofnął się niezgrabnie pod ścianę, siadając na boku. Węże wydały z siebie zachwycone szepty i syki, wskazując sobie entuzjastycznie młodzieńca. Mag nie rozumiał tego nagłego podniecenia wśród istot. Ten znajdujący się najbliżej pokiwał głową z uznaniem. – Tylko dwie nogi – zauważył. – Niepozorne, ale w-sss-spaniałe!

– Czym… Kim wy właściwie jesteście…? – Yander usłyszał własny głos i zerknął z obawą na węże, które wychylały się, aby lepiej go widzieć.

Bestia przyłożyła dłoń do piersi.

– Nagowie – odparła. – Sss-szepczący. A ty, dwunożna kru-sss-szynko?

Mag poczuł, jak krew się w nim gotuje, lecz po chwili uczucie to minęło, gdy przeanalizował szybko sytuację. Rzeczywiście, w porównaniu do wielkości Szepczących mógł wydawać się im „kruszynką”.

– Yander – przedstawił się. – Człowiek. To znaczy, jeszcze człowiek.

– Je-sss-szcze? – powtórzył nag, wykrzywiając wąskie wargi w grymasie, który można było nazwać dobrotliwym uśmiechem. – A kim zo-sss-stanie-sss-sz, gdy już prze-sss-stanie-sss-sz być człowiekiem?

– Bogiem.

Nagowie zaczęli porozumiewać się między sobą, używając tego syczącego języka. Ten stojący najbliżej wyprostował się i obejrzał. Jego ciało poruszało się na boki, dobrze zsynchronizowane z ruchem silnych rąk. Yander obserwował uważnie reakcje pozostałych i doszedł do wniosku, że Szepczący wdali się w jakąś żywą dyskusję. Oparł się plecami o ścianę, nieopodal świecącego kryształu i przesuwał spojrzenie z jednego na drugiego.

Istoty nie wyglądały na przerażone, rozbawione, czy choćby zaskoczone. Na wyspach Xeran plany Yandera uchodziły za herezje i były natychmiast tłumione. Wszyscy sądzili, że młody mag był tak krnąbrny z powodu ogromnej mocy, jaką został obdarzony. Wiedział jednak, jak łatwo przychodziło mu powiększanie zmagazynowanej magii, jak szybko przywracał ją do poprzedniego stanu. Chciał poznać swoje granice i przez skórę czuł, że osiągnięcie progu boskości to wyłącznie kwestia czasu.

Szepczący wymienili między sobą jeszcze kilka uwag. Para osobników zbliżyła się ostrożnie, a reszta poszła ich śladem. Nagowie zdecydowanie należeli do groźnych stworzeń i Yandera nieco zdziwił ich brak agresji wobec niego. Sprawiali wrażenie bardziej ucywilizowanych, niż jaszczury, co mag przyjął z ulgą.

– Człowieku Yanderze, który chce-sss-sz zo-sss-stać bogiem – zaczął pierwszy nag. – Na-sss-sze imię brzmi Sss-sheryanel Krwawe Dłonie. Pozwól, że cię oprowadzimy.

Szepczący obrócił się bokiem, a gdy Yander spojrzał w tym samym kierunku dostrzegł, że półka skalna kończyła się szerokim wylotem. Z tej odległości mag zauważył fragmenty koron drzew, a także góry w oddali, prawdopodobnie te same, które otaczały wyspę.

Wstał powoli i otrzepał spodnie. Nagowie wydali z siebie zachwycony syk i mężczyzna poczuł coś na wzór dumy, że był pierwszym człowiekiem, którego przyszło im oglądać. Sheryanel ruszył wzdłuż półki, kołysząc się z tą niezwykłą gracją, a Yander szedł po skalnym występie tuż obok niego. W wielu miejscach leżało mnóstwo wyschniętej trawy, jakichś liści i mchu. Mag podejrzewał, że nagowie położyli go na jednym z legowisk. Każde inne gniazdo znajdujące się w grocie było przystosowane do rozmiarów Szepczących i – prawdopodobnie – ich liczby. Nie miał pojęcia, gdzie mogli się znajdować. Jaskinia musiała być gigantyczna, skoro pomieściła w jednym miejscu tyle olbrzymów.

Zerknął dyskretnie na Krwawe Dłonie, zastanawiając się. Nie mógł od razu zaufać tym istotom, wydawały się tak samo dzikie jak jaszczury, jednak ich ciekawość przezwyciężała wszystkie inne, zabójcze instynkty. I niewątpliwie nie układało im się z barbarzyńskimi sąsiadami.

Nag obejrzał się przez ramię i zwolnił, zrównując się z magiem. Yander czuł na sobie wzrok Szepczącego i odpowiedział mu tym samym.

– Wygląda-sss-sz na zaniepokojonego – zagadnął wąż. Młodzieniec nie podejrzewał, że te istoty były aż tak bystre.

Skinął powoli głową.

– Nie wiem, czego mogę się po was spodziewać – odparł, zadzierając nieco głowę, aby spojrzeć Szepczącemu w te żółte, pozbawione wyrazu oczy.

– Na pewno cieplej-sss-szego powitania niż to, które zgotowali ci Reptilianie! – Sheryanel wydał z siebie sykliwy dźwięk, przypominający zniekształcony chichot.

– Reptilianie?

– Ja-sss-szczury.

Dotarli w końcu do wylotu, który okazał się być krawędzią urwiska. W dole roztaczał się widok na zielone lasy, gęste zarośla, wąskie i błękitne rzeki. Słońce chyliło się ku zachodowi i ostatnie promienie odbijały się w przejrzystych taflach wody. Nieco na lewo Yander dostrzegł majestatyczny wodospad, którego szum docierał aż do tych terenów. Między nim, a odległymi szczytami puszcza zdawała się jeszcze gęściejsza.

– Oto Ouza. – Nag rozłożył ręce, jakby chciał ogarnąć cały ten obszar. – Kiedy Wielki Na-sss-sher-sss-sourdylian powołał na-sss-s do życia, podarował nam wy-sss-spę pełną zwierzyny i cechy, dzięki którym udało nam sss-się przy-sss-sto-sss-sować. Żyli-sss-śmy w pokoju przez wiele lat, pod czujnym okiem na-sss-szego Pana. W końcu Wielki Na-sss-sher-sss-sourdylian wrócił do morza i pozo-sss-stawił nam panowanie nad Ouzą. Ja-sss-szczury nie odwiedzały ziem na-sss-szego ludu, a my nie niepokoili-sss-śmy ich. Po pewnym cza-sss-sie Reptilianom zaczęło brakować miej-sss-sca. Rozmnażali sss-się sss-szybciej, niż my, potrzebowali więcej jedzenia, coraz czę-sss-ściej sss-spotykali-sss-śmy ich na na-sss-szych granicach. Ich liczebno-sss-ść przewyż-sss-szała na-sss-szą i w końcu zepchnęli na-sss-s aż tutaj.

Yander pokiwał w zamyśleniu głową. Zrozumiał, że niedawna bitwa było tylko obroną terenu Szepczących i że przypadkowo sprowadził na ich ziemie jaszczuroludzi. Gdy jeszcze raz rzucił okiem na roztaczający się w dole widok dostrzegł, że nagowie rzeczywiście zamieszkiwali prawie sam kraniec wyspy. Nic dziwnego, że byli tak wściekli, gdy tamci barbarzyńcy przekroczyli wyznaczoną granicę. Tymczasem Krwawe Dłonie kontynuował:

– Kiedy bronili-sss-śmy miej-sss-sc, w których pa-sss-sła sss-się zwierzyna, Reptilianie nachodzili na-sss-sze leża i wykradali nam jaja, a niekiedy nawet ledwo wyklute młode. – Nag patrzył na powiększającą się strużkę dymu na horyzoncie i Yander zrozumiał, że było to rozpalone ognisko. Prawdopodobnie obóz jaszczuroludzi. – Nie pozo-sss-stawali-sss-śmy im dłużni. Kiedy zaczęło dochodzić do bardziej krwiożerczych utarczek, pojawiłe-sss-ś sss-się ty, człowieku, który chce zo-sss-stać bogiem. – Sheryanel obrócił się i wyciągnął rękę w kierunku Yandera. Ten cofnął się odruchowo przed ostrymi pazurami, a dostrzegając swoją pomyłkę, nag przechylił wielką dłoń, dotykając jej wierzchem policzka maga. – Ten sss-symbol… Co oznacza?

– Jestem obdarzony magią – odparł, cofając z odrazą głowę. – Reptilianie też, o ile zdążyłem się zorientować.

Szepczący zakołysał się w zamyśleniu.

– Widzieli-sss-śmy to – potwierdził. – Je-sss-steś podobny do Reptilianów. Je-sss-steś ich naturalnym wrogiem. Czy dlatego pojawiłe-sss-ś sss-się wła-sss-śnie tutaj? Chce-sss-sz zdobyć ich moc i zo-sss-stać bogiem?

Yander patrzył na Szepczącego szeroko otwartymi oczami. Informacja zaszokowała go, ale trybiki w jego umyśle zaczęły pracę na jeszcze szybszych obrotach. Reptilianie mieli moc, którą mógł przywłaszczyć sobie Yander; mieli siłę, która mogła należeć tylko do niego i w końcu – miał po swojej stronie klan Szepczących, którzy chcieli pozbyć się barbarzyńców z wyspy. Ta współpraca z pewnością przyniosłaby mu więcej zysków, niż strat.

Mężczyzna spojrzał w drapieżna oczy naga, po czym wykrzywił czarne, pokryte magicznym piętnem wargi w szyderczym uśmiechu.

– Tak – odpowiedział.

Z gardła Szepczącego wydobył się pełen aprobaty syk. Yander do końca życia zapamięta ten dźwięk: pochwałę dla przyjaciela i jednocześnie przekleństwo dla wroga.

 

*

 

Nagowie przyjęli Yandera jak swojego, poświęcając mu podobną ilość uwagi, co własnym młodym. Ich ciekawość z początku irytowała maga, nie było dnia, aby nie uganiała się za nim gromada wężyków namiętnie wykrzykujących jego przekręcone imię. Nauczył się tolerować zainteresowanie małych Szepczących, gdy sam odczuł potrzebę bliższego zapoznania się z ich kulturą. Zaczęło się od przysłowia, jakiejś plemiennej mądrości, a skończyło na legendach i wierzeniach tego niezwykłego ludu. Zadziwiający był fakt, że prymitywne poglądy nagów nie posiadały niedomówień. Na wszystkie pytania zadane przez Yandera istniały odpowiedzi, których kiedyś udzielił sam Wielki Nashersourdylian, ich bóg-krokodyl. Jego nauki przedstawione były w formie nieskomplikowanych rysunków zdobiących ściany grot Szepczących, podziemnych tuneli, czy nawet wyryte na granicznych drzewach. Mężczyzna z zapartym tchem słuchał historii o powstaniu wyspy i zamieszkujących ją istotach, a Krwawe Dłonie wyglądał na zadowolonego mogąc o tym opowiadać.

– Wielki Na-sss-sher-sss-sourdylian obdarzył na-sss-s rozdwojonymi językami nie bez powodu. Nauczyli-sss-śmy sss-się rozumieć twoją sss-skomplikowaną mowę, a na-sss-sze imiona mają dwie czę-sss-ści: jedną, którą my rozumiemy i drugą, którą rozumie-sss-sz ty. To w-sss-szy-sss-stko było planem na-sss-szego Sss-stwórcy. Przybyłe-sss-ś tutaj, aby nam pomóc, mówiąc w języku, który znamy. Dlaczego Wielki Na-sss-sher-sss-sourdylian sss-sprowadził tutaj nowego boga? Nie wiemy. Ale sss-stanie sss-się Jego wola.

Nag leżał w gorącym źródle, relaksując się przyjemnym ciepłem. Jego sploty nie mieściły się całkowicie w zbiorniku, więc co jakiś czas nimi poruszał, aby równomiernie się moczyły. Yander siedział na jednym z głazów nieopodal ramienia Szepczącego, aby ich głowy znajdowały się na jednym poziomie. Rozmawianie z Krwawe Dłonie było szczególnie kłopotliwe, gdy w pobliżu nie znajdowało się jakieś podwyższenie, na którym mógłby stanąć mag. Sheryanel z wielką czcią opowiadał o Przeznaczeniu i wielkiej roli Yandera w tych ciekawych czasach. Ich różnica wzrostu w takich momentach była naprawdę bardzo krępująca.

– Yhia-hender! Yhia-hender!

Yander spojrzał w lewo, gdzie kawałek dalej dwójka młodych Szepczących bawiła się w mniejszym źródle. Byli to siostrzeńcy Sheryanela, najbardziej upierdliwi nagowie z klanu. Potrafili mówić po ludzku, lecz zawsze ograniczali się do tego jednego zwrotu w mowie węży. Mag znał wiele wymyślnych imion i nie uważał swojego za jakieś wybitnie trudne, więc nie rozumiał, dlaczego tamta para nie potrafiła go wymówić.

– Sss-są tobą oczarowani – zauważył Krwawe Dłonie. Yander spojrzał najpierw na niego, a później znów na wężyki, które patrzyły na niego swoim beznamiętnym wzrokiem. Nie wiedział, w jaki sposób Sheryanel mógł odczytać emocje z ich spojrzeń, ale mężczyźnie się to nie udawało. – Bardzo cię sss-szanują.

– Ale mają problem z wypowiedzeniem mojego imienia – powiedział mag, wzruszając ramionami. – Ciągle je przekręcają.

Krwawe Dłonie pokręcił głową i wygodniej oparł plecy o kamienne wgłębienie.

– Wcale go nie używają – wytłumaczył. – Brzmi podobnie, lecz nie tak sss-samo.

– Więc jak na mnie mówią? – zdziwił się Yander.

– Yhia-hender – powiedział powoli Szepczący. – Czarnou-sss-sty.

– Czarnousty?

– Nie uważa-sss-sz, że to niezwykłe? Ma-sss-sz czarne u-sss-sta, a brzmienie twego imienia w na-sss-szym języku oznacza dokładnie to. Yander Czarnou-sss-sty. Tak nazywa cię Sss-star-sss-szyzna. Tak nazywa cię na-sss-sz lud.

Yander nie odpowiedział i utkwił wzrok w parującej wodzie. Był zaintrygowany wierzeniami Szepczących, ale uważał, że stał z boku i nie uczestniczył w boskim planie ich Stwórcy. Dotknął w zamyśleniu swoich ust, powstrzymując się jednocześnie od parsknięcia śmiechem. Skoro nagowie uważali go za kogoś istotnego w poczynaniach Wielkiego Nashersourdyliana, nie miał zamiaru udowadniać im, że było całkiem inaczej. Przybył na wyspę, aby dokonać czegoś, co dla innych Xeranczyków było niemożliwe: chciał ją na własność i okazało się, iż wcale nie musiał długo nad tym pracować. Szepczący mogli stać się bardzo pomocni, a kiedy wreszcie Yander pozbędzie się Reptilianów, nawet oni nie będą w stanie go powstrzymać.

Poczuł delikatny dotyk na swoich włosach i odsunął się ostrożnie od gładzącej go dłoni Sheryanela. Kilka dni wcześniej nag ostrzegł go, że wykonywanie gwałtownych ruchów w towarzystwie innych węży może okazać się ostatnią rzeczą, jaką będzie miał okazję zrobić w życiu. Szepczący w większej mierze posługiwali się rozumem, niż instynktem, ale w niektórych przypadkach zwierzęce cechy brały nad nimi górę. Kiedy coś poruszało się szybko – natychmiast atakowały.

Yander nie przywykł jeszcze do swojego nowego wyglądu, ale Krwawe Dłonie był nim wręcz oczarowany. Mag został przyjęty przez lud Szepczących i na znak tego postanowił się do nich upodobnić. Po wielu godzinach bezczynności i nieznośnego bólu jego długie, proste włosy przeistoczyły się w dwadzieścia osiem skręconych ze sobą pasm, usztywnionych żywicą jakiejś rośliny. Takie uczesanie nadało twarzy mężczyzny bardziej drapieżny wygląd, minimalnie zbliżony do urody nagów. Uznał, że skoro już opowiedział się za jedną ze stron, należało przejąć jakieś charakterystyczne cechy tej właściwej.

– Sss-szkoda, że ma-sss-sz tylko nogi – westchnął Sheryanel, cofając dłoń. – Wygląda-sss-sz z nimi tak nieporadnie, nie-sss-stabilnie…

Współczucie naga dla Yandera było bardzo silne i wąż naprawdę wylewnie potrafił go pocieszać, lecz tym razem zamilkł w pół słowa i stężał. Mag zarejestrował, że leniwe syki i szepty ucichły, a pozostali tubylcy również wyglądali, jakby ktoś obrócił ich w kamień. Spiczaste uszy Krwawe Dłonie drżały lekko, jakby nasłuchiwał. Wiadomość musiała być naprawę znacząca skoro wprawiła wszystkich Szepczących w bezruch. Mężczyzna do tej pory chylił czoła nad sposobem komunikacji nagów, którzy wychwytywali informacje na podstawie podziemnych wstrząsów. Klan miał swoich budowniczych zajmujących się ukrytymi tunelami, a te były jednocześnie siecią przekazującą komunikaty. Dźwięki podobno nie różniły się znacząco od naturalnych odgłosów puszczy, lecz Szepczący potrafili je w jakiś sposób rozszyfrować. Mieli swój alfabet, sygnały i ostrzeżenia, a ta nowa informacja musiała ich mocno poruszyć.

Krwawe Dłonie pierwszy oderwał się od przekazu i podniósł się, bardzo wyraźnie górując nad Yanderem.

– Chodź – rzekł, a jego sploty wynurzyły się ze źródła, rozchlapując naokoło wodę. – Sss-schwytano Reptiliana.

Mag dobrze pamiętał swoje ostatnie spotkanie z jaszczurami i nie wykazał żadnego entuzjazmu, aby podążyć za Sheryanelem. Nag zasyczał ponaglająco, kołysząc się niecierpliwie. Gdy któryś z Szepczących chciał wyjść z tego porośniętego trawą kanionu, Krwawe Dłonie zarzucał ostrzegawczo ogonem, miażdżąc większe krzewy i rośliny. Yander domyślił się, że to on miał pierwszeństwo w zobaczeniu Reptiliana. Nie miał pojęcia, co tym razem ubzdurał sobie wąż, ale prawdopodobnie było to wyjątkowo ważne.

– Myślałem, że nie zostawiacie jeńców – mruknął Yander, wstając niechętnie ze swojego kamienia.

– To sss-stra-sss-sznie trudne – zgodził się Krwawe Dłonie, sunąc powoli w kierunku wylotu z kanionu. – Ale nie niemożliwe. Zrobili-sss-śmy to dla ciebie.

– Dla mnie? – Mag spojrzał na Szepczącego jak na wariata, lecz wąż tylko pokiwał głową w ten swój spokojny, harmonijny sposób. – Po co?

– Potrzebuje-sss-sz mocy ja-sss-szczurów, aby sss-stać sss-się sss-silniej-sss-szym. Wiemy, że sss-sam nie zdołałby-sss-ś sss-schwytać, utrzymać i odebrać energię Reptilianowi. Teraz ma-sss-sz okazję.

Sheryanel mówił o swoich braciach i siostrach, jakby byli jednym organizmem podzielonym, aby walczyć z jaszczurami. Yander powoli przyzwyczajał się do myśli, że jeśli coś zrodzi się w głowie Krwawe Dłonie, będzie miało swą kontynuację również w pozostałych gadzich czerepach. Nagowie działali tak szybko, że mężczyzna ledwo nadążał za ich tokiem myślenia. Najwyraźniej nie chcieli, aby nagła śmierć Yandera pomieszała im w planach. Kilka dni wcześniej mag odbył rozmowę z Sheryanelem odnośnie pokarmu Szepczących i dowiedział się, że klan może wytrzymać bez pożywienia nawet pół roku.

Od tamtego momentu nie miał złudzeń, ile czasu dali mu nagowie.

Koniec

Komentarze

Tekst jest spory, więc tylko rzuciłem okiem. Ale już ten jeden rzut oka przekonał mnie, że to opowiadanie warte lektury. Oczywiście i tu bym trochę przysłówków, przymiotników i zaimków wyciął, z tym że ja generalnie jestem za tym, by autor, który nie jest jeszcze mistrzem nad mistrzami oszczędzał na ozdobnikach. Być może innym to się jednak spodoba.
Pozdrawiam. 

Na początku myślałem, że odpuszczę, ale przeczytałem i uważam, że jest nieźle. Intrygujący świat, który zachęca do dalszej lektury. Tylko postać głównego bohatera wydała mi się jakaś sztuczna. On po prostu tam jest, ale jakby nie miał nic do powiedzenia. Taki wystraszony za bardzo jak na gościa, co chce zostać... - tak żebym nie zdradzał innym:) Tak myślę ja. Ale generalnie w końcu coś dłuższego, co nie nudzi i jest warte przeczytania.

Nowa Fantastyka