- Opowiadanie: Wojciech A. Rapier - Nocny Elegant

Nocny Elegant

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nocny Elegant

Wrzucam kolejne opowiadanie, które ostatnimi czasy brało udział w konkursie Secretum Caligo. Krótszy tekst z twistem, 30 tysięcy znaków ze spacjami. Mam nadzieję, że nikt po przeczytaniu ostatniego zdania nie poczuje, że zmarnował czas – życzę miłej lektury!

 

Wojtek

 

NOCNY ELEGANT

 

Łysy starzec, który bardziej rósł na kontuarze jak grzyb niż przy nim siedział, był tam w ten zupełnie niezauważalny sposób: od zawsze. Nie tylko rzeczy, ale i ludzie, którzy są od zawsze, zgoła nie istnieją.

 

Szedłeś na tyły wyłożonego cegłą budynku, zahaczałeś mankietem płaszcza o kosz na śmieci, może przez chwilę ciągnąłeś ręką wzdłuż ściany tkwiącej po sąsiedzku jednopiętrowej biblioteki (szersi musieli iść bokiem), w końcu rozchlapywałeś kałużę z kratą studzienki kanalizacyjnej na dnie, poznając po tym, że jesteś już "w połowie" (jak dziecko, które kolejny raz zbliża się do czegoś zakazanego, idąc nie po gruncie, lecz po zapamiętanych detalach) i wreszcie obmacywałeś wzrokiem słynne tyły, to jest: wrak samochodu, do którego otwartego bagażnika ktoś napchał pustych, ceramicznych donic, prowizorycznego, bo utworzonego z trzech złączonych byle czym blaszanych płacht zaułku śmietnika, kolejnej, długiej kałuży wzdłuż budynku i czyniącego to wszystko jakoś nieziemsko niebieskim neonu nad obdrapanymi drzwiami. Tego nie pasującego tam neonu, na który zawsze patrzyłeś na samym, cholernym samiuteńkim końcu, badając litery jedynie kątem oka, a może nawet wspomnieniem ostatniego razu, jakby i ono było niezwykle wrażliwym receptorem.

 

Bar nazywał się "POD PRETEKSTEM".

 

Nikt nie liczył schodów, więc po prostu stwierdźmy, że było ich na tyle dużo, by bardziej się "przechodziło" skądś dokądś niż ot tak po prostu schodziło. Od razu myślałeś w kategoriach "tam na górze" oraz "tu na dole". W końcu nie było to miejsce pośród zakładów pracy, domów i kościołów, lecz pod nimi. Prawdziwy miękisz tego miasteczka – i sami pomyślcie, jak zdrowe może być mięso czegoś tak zepsutego na zewnątrz.

 

Lokal był dość duży, sugestywnie ciemny i pachnący starym powietrzem, nic zresztą dziwnego, bo zorganizowano go w opuszczonej piwnicy pod zakładem fryzjerskim. Włos ci u na z głowy nie spadnie i tym podobne żarty. Wokół brudzące, bielone ściany z jakiejś lichej kostki, nie do końca równa podłoga. Dość prowizoryczny, koedukacyjny wychodek, na pewno nie toaleta, bo świnie nie chodzą do toalet. Każde tego typu miejsce zawiera w sobie coś nieużytecznego, realizującego poroniony pomysł i "POD PRETEKSTEM" nie było wyjątkiem od reguły – na nic zdał się tam parkiet na środku sali, otoczony jakąś piętnastką stolików i łączącym je niczym ołtarz kontuarem, chyba najschludniejszą rzeczą, jaką byście tam znaleźli. Tu, pod ziemią (zupełnie, jakby była mowa o innym świecie, prawda?) tańczyły jedynie okruchy światła na powierzchni butelek i kieliszków, zwłaszcza tych wznoszonych, jakby pijący tam ludzie spożywali ogień w dosłownej postaci, pieprzeni cyrkowcy na nocnej zmianie.

 

I dajcie sobie spokój z tymi skojarzeniami z piekłem, to tylko cholerny bar.

 

Nikt tam nie cierpiał za grzechy, co to, to nie. Tam, jak określał to między swoimi opowieściami starzec, "grzechy obchodziły swoje urodziny". Opijano je, zapijano, zapychano jeszcze dalej w głąb duszy lub wręcz przeciwnie, wyciągano na zewnątrz niczym diamenty. Człowiek w końcu potrafi chwalić się nawet gównem, zwłaszcza tym metafizycznym. Zresztą, powiecie: "niepotrzebne pitolenie, przecież tak na dobrą sprawę każdy bar służy do czegoś w tym stylu", lecz to nie do końca tak, kochani, bo w "POD PRETEKSTEM" ludzie przeważnie nie robili tego, co robi się w innych, może nawet o wiele bardziej obskurnych (i podskórnych) barach: nie zapominali. I nie pytajcie, czy to kwestia miejsca czy ludzi. Tak już to tam zostało urządzone, tak się poczęło, jak mawiał starzec.

 

Nad pustym parkietem sennie poruszały się rozkołysanym ruchem neony, cylindry światła: zgniła zieleń, fiolet, czerwień, niebieski i żółty, który zawsze denerwująco pomrugiwał. Gdy oczy przyzwyczajały się do półmroku i igrających z nimi światłami, za parkietem wyrastał kontuar – kraina kroplówek podtrzymujących sumienia i zdrowe rozsądki – a za nim ciosane w drewnie, grube póły utrzymujące zwarte szeregi butelek różnej maści. Po chwili człowiek z zaskoczeniem stwierdzał, że ściągająca je dziewczyna ma twarz – całkiem ładną – i nie jest manekinem. Tam właściwie każdy wyglądał sztucznie, dopóki nie wyłowiłeś jego spojrzenia lub chociażby imitacji tegoż. Najprościej było postawić kolejkę i usłyszeć, jak cienie przy stolikach i ladzie dziękują, i pytają, kto się urodził, zaręczył bądź umarł.

 

Za zmarłych pito wbrew pozorom najwięcej.

 

Warto odhaczyć sprawną, aczkolwiek nieużywaną szafę grającą, faceta, który zawsze zasypiał z głową na blacie tego samego stoliku (mówili na niego "półdenat Janusz", bo faktycznie co wieczór zmieniał się w trupa), stół bilardowy prawie zawsze otoczony przez małolaty i ich świeżo wylizanych na zapleczu chłoptasiów z okolicy, postawioną na ladzie kontuaru szachownicę (jeśli wygrasz z barmanką, to do wschodu słońca pijesz za darmo – pewnie uznacie to za bujdę, ale nikt nigdy nie wygrał, bo ta mała już w przedszkolu wygrywała co ważniejsze zawody) i jeszcze jedną rzecz-nie-rzecz, coś, co również było tam od zawsze, nikt nie wiedział, czy potrzebne, ale na pewno tworzące z resztą spójny całokształt: łysy staruch w wymiętym prochowcu.

 

Ciężko dobrać mi słowa, lecz powiem wam, że ludzie patrzyli bardziej przez niego niż na niego i to niekoniecznie za sprawą alkoholu. I nie pytajcie o szczegóły, bo obudzicie tkwiącego w nich diabła – to jego powiedzonko, nie moje. Jedyną rzeczą, poza którą mógłby dla nich nie istnieć, jest to, że słuchali jego historii. Głównie przez to był w ogóle zauważalny, tym wypełniał sobą zarezerwowaną przestrzeń.

 

I niech ich szlag, ale słuchali ich bardziej niż człowieka, który je opowiadał, jeśli wiecie, co mam na myśli.

 

Na tym zresztą polegał jego sukces.

 

Owego wieczoru ludzi było po brzegi, przyszli prosto z jakiegoś festynu, nie wiem, jakiego, bo byłem tam przejazdem. Już na starcie z lekka podchmieleni, dwie kelnerki miały dość roboty, by nie marnować czasu na narzekanie, pogaduszki i zastanawianie się, kto kogo ostatnio wydymał. Jakieś dzieciaki chichrały się nad bilami i bezwstydnie obmacywały między kolejnymi uderzeniami. Z zawieszonych głośników dobiegało skoczne łoogie-boogie, oczywiście nie do tańca, tylko do kołysania się na krześle; ludzie rezonowali jak komplet cymbałów, pijackie lewo, prawo, toast i kolejny bluzg na życie. W końcu dzieciaki zajęły parkiet i jęły strzepywać z niego kurz. To miejsce dawno już nie było tak żywe. To był zresztą dobry wieczór, bo nadający się do zapomnienia o czym tylko byście zapragnęli.

 

Byle nie o kolejnej historii tego żylastego padalca.

 

Nie pytajcie, w którym dokładnie momencie obracał się i zaczynał. Może ktoś pierwszy wyrywał się z tłumu i krzyczał "przyciszcie muzykę, niech stary znów coś opowie!", może ktoś nawet wołał go po imieniu, którego nikt nie kojarzył i które każdy szybko zapominał, może musieli go uprosić, żeby coś z siebie wydusił, może to on prosił o to, by posłuchali – doprawdy nieważne. Sam nie wiem. Prędzej czy później po prostu siedział w świetle zapalonych nad kontuarem białych lamp, lizał swoim rozciągniętym cieniem buty słuchaczy wydrążonych przez podróby szkockiej, już mówił, a nikt nie zastanawiał się, dlaczego i jak zaczął; każdy milknął, nie tylko na ustach, ale i w sercu, każdy, do ciężkiej cholery, uważnie słuchał, tak jak wy teraz słuchacie.

 

– Możliwe, że już to słyszeliście – tak zawsze zaczynał.

 

Prawda jest taka, że bardzo często opowiadał te same historie, jednie przekładając detale z jednej do drugiej, czasem dodając jeden zupełnie nowy szczegół i, oczywiście, po jakimś czasie znajdując dla niego miejsce w innej opowieści. Kto go tam wie, może w ten sposób tworzył dla swych historii otoczkę utkaną z podobieństw i powtarzalności tak, by zdawały się pochodzić z realnego – bo opartego właśnie na zamkniętych cyklach i odbiciach najprzeróżniejszych obrazów – świata.

 

Wiem, wiem, to zabrzmiało uniwersytecko, wybaczcie.

 

– Możliwe, że już to słyszeliście – powtarzał raz – lecz nic na to nie poradzę, niech za to podetrze się mną diabeł, lecz prawda jest taka, że wszystkich bardów łączy jedno – każdy jest skazany na jakąś historię, którą opowiada w kółko, tak do znudzenia, aż w końcu ludzie błagają o litość. Możliwe również, że wszystkie historie to jedna i ta sama, nawet te wasze, co je opowiadacie swoim żonom pod kołdrami lub dzieciom, jeśli się nie wstydzicie. I nie wnikajmy w szczegóły, prawda?

 

Pociągnął łyk ze szklanki i na chwilę zamilkł, chyba wodził po wszystkich wzrokiem.

 

– Tak więc nawet, jeśli już opowiadałem wam tę historię, tak naprawdę opowiadam ją pierwszy i ostatni raz… aż do następnego, który znów będzie pierwszy i ostatni. – Uśmiechnął się i pokręcił głową. – O tak, ta sama, a jednak inna historia, stare kości utrzymujące nowe ciało.

 

Posłuchajcie opowieści o Nocnym Elegancie.

 

***

 

"Opowiem wam o czymś, co w omamie nazywa się człowiekiem tak, jak nieszczery wyraz twarzy można omyłkowo nazwać autentycznym uśmiechem". Cały czas siedział, jedynie wsparty łokciem o blat; wyglądał trochę, jakby jechał niewidzialnym furgonem prosto na nas. "Opowiem wam o człowieku, który istnieje tylko dlatego, że ktoś stwierdził jego istnienie. Człowieku żyjącym niczym plotka".

 

Co kilka zdań kręcił w powietrzu kółka prawą dłonią, nonszalancki gest, zupełnie nie teatralny. No wiecie, "ta historia jest tak prawdziwa, że nie będę wam wchodził w dupę, żebyście w nią uwierzyli", coś w tym stylu.

 

"Uważajcie na plotki, do cholery!".

 

Dźgnięciem palcem w tłum, długi naszyjnik rozdziawionych oczu. Pijackie czknięcie, ochłap śmiechu i wyolbrzymiająca to reszta, czyli głębokie milczenie pozostałych. Przez to światło padające pod kątem miałeś wrażenie, że siedzi wyżej niż reszta. Staruch miał szczęście do okoliczności i sceny, na której występował, trzeba mu to przyznać.

 

"Uważajcie na plotki".

 

Często powtarzał niektóre słowa lub zdania. To dość tania i znana sztuczka, jednak… nie wiem, jak to robił, doprawdy nie wiem, lecz zawsze jego głos brzmiał wtedy jak ostatnie podważenie łomem wieka trumny.

 

"Może niejeden z was za ich pomocą poprawił mu krawat lub wypastował buty. I nie róbcie głupich min. Macie prawo nie rozumieć tylko dlatego, że i tak nie jesteście w stanie tego w pełni pojąć! Nie śmiejcie się, gdy powiem "to prawda, więc uważajcie!", to nie jest element zabawy, coś, co ma przykuć waszą uwagę. Nie jestem żadnym pieprzonym konferansjerem i to nie reklama proszku do prania! Dobra historia to prawdziwa historia, a skoro słowa "to prawda" wpisują się w nią – nie mogą być kłamstwem".

 

Jego głos wciąż brzmi wyraźnie w odmętach moich wspomnień.

 

On wciąż gdzieś tam żyje…

 

Słaby i zachrypnięty, trochę zmęczony i niecierpliwy; do dziś zastanawiam się, czy to dlatego, że on nie mógł doczekać się zakończenia i tej ciszy, jaką sam przerywał, zbierając się i wychodząc, czy też… popadł w rutynę?

 

W końcu do wszystkiego można się przyzwyczaić.

 

Opowiadał jednak, dopóki mógł, widziałem to i słyszałem. A te jego rybie oczy, wyblakłe oczy (dopiero po śmierci starego dowiedziałem się, że od niedawna cierpiał na kataraktę, której nie chciał leczyć)… jak Boga kocham nigdy nie zgasł w nich płomień dziecięcej radości.

 

Przenigdy.

 

"To przestroga, nie historia. Zapamiętajcie".

 

Niech go szlag, ale trochę za tym tęsknię.

 

"Opowiem wam o Nocnym Elegancie, którego dobrze znacie tak, jak znacie twarze ludzi, z którymi nigdy nie zamieniliście słowa. Skąd kojarzymy takich ludzi, hm? No skąd? Bo mijamy ich regularnie, prawda? Spotykamy w tych samych miejscach, czasem nawet czekamy, aż gdzieś się pojawią tylko po to, by znów zobaczyć coś, co nas w nich urzekło, może zdziwiło, może obrzydziło.

 

A może przeraziło?

 

W końcu strach jest jak rozkosz, kusi tym samym – ciekawością.

 

Czasem myślę, że jest również podstawową pożywką dla każdej, nawet pozytywnej emocji.

 

Pomyślcie sami.

 

Nawet podekscytowanie pierwszym pocałunkiem wiąże się ze strachem przed nim. A może powinienem powiedzieć: wypływa z tego strachu? Może strach jest początkiem, iskrą padającą na lont, siłą, która wprawia wszystko w ruch? Im więcej wiem o strachu, tym bardziej mam wrażenie, że mniej rozumiem jego naturę, a żyję na tyle długo, by świat zdawał mi się być w miarę skończony i logiczny w całej swej przewrotności. Powiem wam więc tylko jedno, czego jestem pewien.

 

Strach to dowód na to, że wciąż żyjemy.

 

Może dlatego lgniemy do jego źródeł tak, jak lgnie się wzrokiem do czegoś przyjemniejszego, choćby gołych cycków i niech drogie panie mi wybaczą. Szklanki na pewno im w tym mogą, moje zdrowie".

 

Nawet nie nakreślał słowami żadnej konkretnej intrygi, a tak otumaniał samą otoczką historii, która MOŻE nadejść, ale wcale nie MUSI, że nikt by chyba nie jęknął nawet, jeśli zacząłby obrażać ich matki i snuć wątki poboczne o ich romansach z czworonożnymi stworzeniami. Miał poczucie humoru, lecz nie widziałem zbyt wielu uśmiechów, tak jak nie widziałem własnego, który, jestem tego pewien, wyróżniająco widniał na mojej twarzy.

 

Cieszyłem się jak dziecko tak, jak on.

 

Bratnie dusze?

 

"Opowiem wam o kształcie człowieka, konturze, który zapewne wypełnicie sami. Znacie go. Wypływa z waszego strachu. Wszyscy się czegoś boicie.

 

Przywołajcie obrazy, kochani.

 

Boicie się noży w mroku, zawieszonych w nim oczu gwałcicieli, czasem oczu samego Szatana; boicie okna, w które akurat patrzycie tuż po przebudzeniu, wyobrażacie sobie dłonie, chciwie pełzające po szkle w kierunku klamki; boicie się głosu dochodzącego ze strony, w którą akurat nie patrzycie; boicie się czyjegoś oddechu owiewającego waszą twarz we śnie, boicie się, że to wcale nie złudzenie, że ów ktoś nocą staje przy waszym łóżku i bez przerwy patrzy w bezruchu, całymi godzinami, bo chce, żebyście umarli dopiero po objęciu spojrzeniem jego twarzy. Boicie się nawet tak małych rzeczy jak słoiczki z tabletkami nasennymi, jakby w tabletkach tkwiła moc potrafiąca wepchnąć wam je wszystkie na raz do gardła! Od przepaści może dzielić was dziesięć barierek, lecz boicie się jakiejś magnetycznej siły, która wbrew prawom rozsądku pociągnie was na dno; wystarczy jedno spojrzenie, a usłyszycie jej krzyk w swoim kręgosłupie.

 

Boicie się niezamierzonych efektów, możliwości, na które szanse są znikome, zgoła matematyczne do tego stopnia, że nie sposób zobrazować je słowami.

 

Detale, boicie się detali, przywołacie detale, a ujrzycie Nocnego Eleganta, on ma je wszystkie w kieszeniach marynarki, on obraca je między palcami niczym monetę, on ukręca z nich papierosa, on płaci nimi za drinka.

 

Nocny Elegant".

 

Prawie, jakby stał obok, a on nam go przedstawiał.

 

Mówiąc to wszystko, bezgłośnie strzelał palcami, odmierzał jakiś rytm. Każde zdanie miało wolny początek i koniec, tylko środek padał bardziej gardłowo; przeklęta sinusoida i znów wrażenie, że on faktycznie mówi prawdę, on nie usiłuje cię zauroczyć, on nuci to wszystko mimochodem, równie dobrze mógłby robić to pod nosem tak cicho, że trzeba byłoby uwiesić mu się na ramieniu, żeby słyszeć, żeby wyszarpywać pojedyncze słowa. Grał w nim osiągający co rusz wysokie obroty motor – grdyka-tłok w dół, grdyka-tłok w górę – to coś zrywami toczyło się z wolna i on chciał, by tak było, bo właśnie w takim tempie przychodzą rzeczy nieubłagane, ostateczne.

 

Prawdziwe.

 

"Ubrany staromodnie, lecz i tak gustownie. Buty na obcasie, spodnie na kant, rozpięta marynarka, a pod nią jasna koszula o ciemnych mankietach.

 

Zapamiętajcie te mankiety".

 

Nie wiedziałeś, czy bać się, czy śmiać, gdy rozpalało cię podekscytowanie.

 

"Nieraz już widzieliście mężczyznę stojącego jakby pod kątem, tak, że choćbyście nagięli świat, to nie ujrzycie twarzy. Nieraz widzieliście tylko jęzor jego krawatu łopoczący na wietrze.

 

Jego.

 

Używam tego słowa w podwójnym znaczeniu. Zważcie na to.

 

Słuchajcie uważnie.

 

Mówię "jego", tak jak się mówi ogólnie o mężczyźnie na całym świecie, o tym przypadkowym, który niby jest nierozróżnialny, bo każdy z was ręczy za to, że widział innego niż reszta, a tylko z powodu naszego języka wszyscy mówimy o tym samym; mówię również "jego", mając na myśli Nocnego Eleganta. I tak naprawdę to jedno i to samo, ten ogólnik, ten kaprys naszej mowy, łącznik wszystkich historii zaczynających się od zdania "słuchaj, minąłem dzisiaj dziwnego faceta, który…"".

 

Zawsze słuchałem go pierwszy raz. Tak naprawdę byłem w tym barze dziesiątki razy, wręcz straciłem rachubę czasu i weszło mi to w krew, lecz zawsze miałem wrażenie, że to pierwszy raz.

 

"On również jest wszędzie, on również jest ogólną historią wszystkich schludnie ubranych mężczyzn i pewnie myślicie, że akurat tych, których lepiej jest nie znać, a ja wam na to: gorzej, jeszcze gorzej, bo oni są ludźmi, a nie istotami określonymi jako ludzie.

 

Człowiek wypływa z łona matki, a nie ze strachu, pomyślcie tylko!".

 

Ta jego grdyka czasem łypała jak oko, którego kataraktą jest obwisła skóra na szyi. Mogłem siedzieć na samym końcu, a i tak oglądałem to oko jak pod lupą, dźgałem je spojrzeniem i nie mogłem oślepić.

 

"Nieraz już minęliście kogoś takiego z ulgą, że na was nie wpadł, nie zauważył, nie zaczepił. Niektórzy następnym razem wpadają na innego, jakby z innej historii, z innego przypadku, takiego, który tym razem pchnie nożem w mroku, lecz wierzcie mi, to ten sam człowiek, ta sama istota, odczuliście ten sam strach co wcześniej, tylko silniejszy strach, który tym razem przyciągnął tamtego bliżej, bardziej urzeczywistnił. Strach to zamknięty obieg. Strach przybliża jak mikroskop detale, które są jego źródłem. Rośnie. I znów przybliża.

 

I nagle już wcale nie macie wrażenia, że czyjaś ręka wyłoniła się z mroku i omiotła odrażającym ruchem wasze włosy.

 

Wy już próbujecie wyszarpać się z jej uścisku".

 

Przełknij ciężko ślinę, jakbyś właśnie poczuł tę dłoń na własnej szyi i słuchaj dalej.

 

"Nie pytajcie, kto pierwszy go widział, nie pytajcie, skąd się wziął, jak się nazywa, ilu ludzi zabił, ilu wchłonął, ilu pożarł, ilu uczynił zaginionymi. Nie poruszajcie szczegółów, bo obudzicie tkwiącego w nich diabła

 

Nocny Elegant jest szczegółem".

 

Naprawdę tęsknię…

 

Tu pasowałaby jakaś pauza, może kolejne powtórzenie, lecz on bez przerwy – którą ja teraz sztucznie wtrąciłem – mówił dalej, jak o rzeczy, którą możesz zobaczyć w każdej chwili, "nie ma sprawy, wyjdź na ulicę i zerknij", pamiętam, że zdrętwiałem i skończyło mi się piwo, pamiętam, że on jedynie delikatnie przyśpieszył, rozpędził ten wózek.

 

"Nocny Elegant często stoi w świetle latarni ze spuszczoną głową tak, że kapelusz rzuca cień na jego twarz. Strzepuje papierosa na ulicę, a ja myślę, że strzepał go w moją stronę gestem, jakby wskazywał mnie palcem, jakby bezgłośnie mówił "TY!". Czuję się wtedy tak, że mógłby błyskawicznie się nade mną pochylić, przewinąć ziemię pod moimi stopami jak taśmę i strzepnąć peta na moje czoło i oczy. Zasłonić tą niewidoczną, nieokreśloną twarzą cały świat. Wiecie, co bym wtedy zobaczył?

 

Nieprzebytą ciemność".

 

Teraz, po latach, współczuję mu, że szczerze wierzył także w powyższe słowa… a może zazdroszczę?

 

"Szybko odwracam wzrok i przyśpieszam kroku.

 

Znacie to uczucie, prawda?

 

Już mówiłem, że go widzieliście. Może gorzej ubranego. Może zupełnie inaczej. Może nawet przez chwilę widzieliście jego twarz, gdy podszedł maksymalne blisko i prosił o piątaka lub szluga, lecz mieliście szczęście i nie stał się tak realny, jak realna jest śmierć. Każdy z was zapomina tę twarz. Zostaje tylko szczegół, postrzępione włosy, blizna na brodzie, łypiące, szklane oko, cokolwiek, co jest w stanie wyłowić z mroku światło – reszta przestaje istnieć po to, byście zastanawiali się, jaka jest, bo to podsyca jej istnienie".

 

To były święte słowa.

 

"Nie jestem pierwszym człowiekiem, który o nim opowiada. Słyszałem wiele historii o Nocnym Elegancie.

 

Historii mówiących o wytwornie ubranym mężczyźnie, który przychodzi nocą, przenika do twojego domu i staje nad łóżkiem. Tyka ustami jak zegar, karkiem skrzypi jak niedomknięte okno.

 

Niektórzy mówili mi, że pod marynarką zwisają mu pęta uschniętych noworodków. Człowiek bez twarzy, którego krawat jest ostry jak brzytwa, idealnie ostry do podrzynania gardeł. Albo do powieszenia kogoś – uczyni sobie z ciebie naszyjnik, uwiąże krawat wokół szyi, wysili się, by rozciągnąć świat z samym sobą tylko po to, byś oderwał się od ziemi i bił stopami w powietrze. A mankiety jego koszuli? Ciemne od zakrzepłej krwi! Odgina dłonie i używa ich jak noży".

 

Klaśnięcie w dłonie, głęboki huk w głębokiej ciszy, wycie w tunelu, co ci się zrobił w tej twojej czaszce, gdy tylko zacząłeś słuchać faceta przy barowym kontuarze.

 

Mrugnąłem z wrażeniem, że wcześniej w ogóle tego nie robiłem.

 

"Może rozepnie marynarkę i wciągnie cię pod nią, a tam nawet Bóg nie będzie cię miał już w swojej opiece, bo Bóg nie zagląda do takich miejsc. Wpadniesz w dymek wypuszczony z jego ust i nagle znajdziesz się w nieprzebytej mgle, w której będziesz wiecznie błądzić. Zaczepi cię i poprosi o ognia, a gdy tylko użyjesz zapalniczki, chuchnie ci nim w twarz, oto jego radość, będzie łapał iskry w dłonie, wystawiał pod nie język. Dziś samochód zahamuje w ostatniej chwili i wrócisz do domu. Odważ się jednak o tym śnić, bać się tego dłużej, a jutro koła zatańczą tango z twoimi flakami, twarzy kierowcy i tak nie zobaczysz, ale może usłyszysz zapadający się w tobie śmiech".

 

***

 

Tamtego wieczoru zostawił po sobie prochowiec, nie wiem, dlaczego.

 

Chyba szwankowała mu pamięć tak, jak zaczynała szwankować reszta. Według danych, które uzbierałem, cierpiał na arytmię serca, alzheimera (to było chyba najgorsze) miał zaawansowany zanik mięśni i, jeśli miałbym tutaj dorzucić coś mniej destruktywnego i mającego wpływ na to, co robił – wrzody żołądka.

 

Cholerne wrzody żołądka…

 

Miewał też przeziębienia, bywał radosny i wściekły, nie mam również wątpliwości co do tego, czy spokojnie sypiał. Z tego, czego również się dowiedziałem, nie miał znajomych tutaj, w okolicy, rodziny również. Nikt nie podał mi jego imienia i nazwiska (odkryłem je, lecz nie powiem wam, jak brzmią). Spróbuję wejść w jego skórę i styl mówienia. Myślę, że powiedziałby o sobie "jeśli moja przeszłość i tożsamość są chorobą, to nikt stąd nie cierpiał z jej powodu".

 

Choć możliwe, że kogoś przeoczyłem… Czasem boję się, że ktoś taki był i dowiem się o tym w najmniej odpowiednim momencie.

 

Właściwie, to opowiedziałem wam o tym, jak widziałem go ostatni raz w życiu.

 

To moment, gdy świat abstrakcji i emocji łączy się z światem namacalnym – każdy raz wydawał mi się pierwszy ze względu na magię, jaką ten staruch rozsiewał i ten pierwszy, który poznaliście, był dosłownie ostatni.

 

Zupełnie jak jego opowieści.

 

W tym momencie mógłbym to wszystko urwać, zatrzasnąć skrzynię z dziwami i niezwykłościami i powiedzieć wam, że to naprawdę już koniec, lecz chyba popsułbym wam zabawę. Ten jego motor we mnie gra, sami przyznajcie, choć skińcie głowami. Chcecie jeszcze popatrzeć na jego plecy, ujrzeć, jak idzie ulicą, ten człowiek, który przez moją historię zdaje się być ciekawszy niż mara, o której opowiadał? Chcecie ujrzeć świat jego oczyma? Doprawdy? Mogę uczynić to częścią mej historii, taka jest moc narratora, zwłaszcza tego wszechwiedzącego.

 

Pragniecie tego?

 

W porządku, niech wam będzie.

 

I tak skończę wtedy, gdy zapragnę.

 

***

 

Widział coś.

 

Czarne, rozwarte nożyce płynące po chodnikowych płytach…

 

Przez lampy miał rozdwojony cień i co chwila odnosił wrażenie, że ktoś idzie tuż obok, nieco z tyłu. Obejrzał się dwa razy, choć dobrze wiedział, że im częściej człowiek się ogląda, tym bliższy jest zobaczyć to, czego wolałby nie ujrzeć. Zwłaszcza, że była to noc z gatunku tych, dla których ludzkie sny to żyzna gleba, a koszmary to kiełkujące w niej nasiona.

 

Dwa kłamliwie puste skrzyżowania dalej spojrzał kątem oka w kałużę, powiedziałby wam, że dał się czemuś na to namówić.

 

Ujrzał w niej odbicie jakiegoś mężczyzny.

 

Nie rozpoznał twarzy. Raczej domyślił się, że to twarz. Zamazana, ciemna, w większym stopniu tworzyła płótno niż obraz.

 

Nie wiedział, co bardziej chciało krzyknąć TO ON, jego usta czy nogi, którymi nagle przebierał jak opętany. Zamarło mu serce, gdy w mlecznym blasku latarni ujrzał fioletowy, prążkowany krawat, do którego spodu przymocowano dopasowany kształtem sztylet. Nie widział ostrza, lecz doskonale wiedział, że tam jest. Światło rzekło "oto jesteś" do czegoś jeszcze; ciemność znów była kryjącym coś ciemnym materiałem, a spojrzenie, którego nie można sobie odmówić – tnącą go brzytwą.

 

Dłonie.

 

Ujrzał również dłonie, sine, szponiaste dłonie oraz mankiety koszuli okalające ich nadgarstki; dałby głowę, że dostrzegł umieszczone pod materiałem, ostre jak brzytwa stalowe obręcze (dziwnie otrzeźwiający, karmazynowy błysk), ciemne od zaschniętej krwi i…

 

Dobył z siebie cichy odgłos, który jedni nazwali by piskiem, a inni rzężeniem. Na ciemnej ulicy, tej nocy zafascynowanej czymś czarniejszym od niej człowiek zabrzmiał jak borowany ząb.

 

One istniały, nie były bujdą. One były naprawdę.

 

Złapał oddech, badał niesione nim uczucie, próbował je nazwać, odbijał się od słów: ulga, podniecenie, przerażenie, pasja, miłość, nienawiść.

 

Kolejne obrazy, jedne niedostatecznie oświetlone, inne niedostatecznie wyłowione ze szlamu wspomnień, nie odróżniał ich nawet od siebie.

 

Sztylet w krawacie, ostre obręcze, wnętrze kapelusza wyścielone chloroformem, lusterko schowane w wewnętrznej kieszeni marynarki, to lusterko, o którym opowiadał tylko raz, "dusi cię, pchając ci je przed oczy", tak, wtedy zrobił pauzę i nagle dodał: "to lustro spija duszę i nie pozwala jej uciec ani do nieba, ani do piekła. Tak, dobrze słyszeliście. Nawet nie do piekła" i był z tego zadowolony, bo wymyślił to w trakcie mówienia…

 

Wprawdzie wszystko to było niepotrzebne, dość niewygodne albo bezużyteczne, lecz są rzeczy, które trzeba uczynić realnymi lub choćby prawie realnymi wyłącznie po to, by opowiadający o nich człowiek po prostu w nie uwierzył. Wtedy historia staje się prawdziwsza, ot co. Zostaje na dłużej w pamięci, a to się liczy.

 

Jeszcze tylko przyjrzał się butom, które miał na stopach.

 

Ulga, podniecenie, pasja, miłość – przy okazji odnalazł odpowiednie słowa w mroku, te słowa były rybami, a ciemność ich nieprzebytą tonią.

 

Lakierki na obcasie lśniły w jakiś nierealny sposób, bardzo mu się podobały. Jakby stał na płetwach grzbietowych rekinów prujących ziemię. Odruchowo złapał się za kapelusz, który tuż przed chwilą nieświadomie założył na głowę i poczuł dreszcz na myśl, ile razy tej nocy skinie na pożegnanie jego rondem, stojąc nad czyimś łóżkiem… zaraz, zaraz, moment.

 

Moment, do diabła!

 

Czy to z ich dwóch Nocny Elegant tego nie robił?

 

Kto gwałcił ciała, a kto je okradał? Kto z kunsztem oprawiał zwłoki tak jak w opowieściach? Przecież zna prawdę, ciągle opowiada o tym historie. Od długich lat jest tego świadkiem, a… nagle stracił pewność. Lubił patrzeć, przyglądać się temu uważnie, wyłapywać detale, lecz… czy stojąc z boku patrzył na to, co robił Nocny Elegant, czy też to tamten czekał gdzieś w cieniu, aż wszystko będzie skończone? A ostatnio? Kto zrobił to w ostatniej opowieści, on czy… Nocny Elegant?

 

Poprawił krawat, wsunął dłonie w fioletowe rękawiczki, a może to rękawiczki wypełniły się jego dłońmi. W kieszeni ręka gmerała różnokształtne noże i ostrza bez rękojeści, palec wskazujący – skalpel – potarł o wygięty kciuk – fragment haka. Nie znalazł prawdy, jedynie pamiętał o tym, jak opowiadał o tych dłoniach. Nawet wyjął prawą z kieszeni i sprawdził z dziwnym rozbawieniem, czy jest normalna, czy jest LUDZKA. Sprawdził on… czy Nocny Elegant?

 

Nie był już młody i czasem myliły mu się takie szczegóły.

 

***

 

Chyba najbardziej lubię momenty, w których mogę, a nawet POWINIENEM skończyć, a jednak tego nie robię. Podejmuję chyba taką samą decyzję jak kochanek, który postanawia na moment przerwać pieszczoty, by przedłużyć orgazm, jak myślicie?

 

Tamtej nocy Nocny Elegant zabił tego starucha, możecie mi wierzyć na słowo. Ironia losu, prawda? Dzieło wykończyło twórcę. Powiem wam jednak, że w pewien sposób rozumiem Nocnego Eleganta; jego istnienie zależało od istnienia starego, czy to w przenośni, czy w znaczeniu dosłownym. Zależało od człowieka, któremu ze starości mieszały się już zmysły, a ciało zaczynało zawodzić.

 

Był już za słaby na to, by dźwigać tę legendę.

 

Co nie zmienia faktu, że nie kto inny, ale właśnie ten człowiek odbił w lustrach świata obraz potwora w garniturze, ciągle zmieniając go nieco, zawsze przyoblekając tylko w jedną rzecz, która tworzy i nas, tych, którzy faktycznie się narodzili: chaos.

 

Nie ma nic porządniejszego niż chaos.

 

Tak mógłby brzmieć tytuł dobrej piosenki.

 

Nie jestem jednak piosenkarzem. Jestem małomiasteczkowym dziennikarzem, rozwodnikiem bez potomstwa, facetem, który pijał piwo w "POD PRETEKSTEM", facetem, który od czasu do czasu gra na gitarze, lubi komedie romantyczne i mógłbym wymienić jeszcze milion bzdur, sztucznie wydłużając listę, na której końcu widnieje zdanie: "oraz historią, której koniec nie został jeszcze spisany". Jak poetycko. Jak patetycznie.

 

Ale i jak prawdziwie!

 

Widzicie, pokochałem tego starucha, zafascynowałem się nim i nie mogłem nadziwić, w końcu był czarodziejem, który udowodnił, że wielokrotnie powtórzone kłamstwo może stać się prawdą, że coś, czego nie ma, można uparcie ponawiać jak uderzenia kilofem, aż wreszcie ta cholerna skała pęknie i TO przedrze się do naszego świata.

 

Był jednak w moich oczach również żałosny.

 

Chyba przez tę kataraktę. Możecie powiedzieć, że to tylko domysły, lecz jestem pewien, że chciał utracić zdolność wyraźnego postrzegania, by nawet otaczający go świat utracił wyraźne kontury. Może myślał, że wtedy wykluje się z niego coś więcej. A może po prostu chciał, by jego oczy wyglądały nieludzko, jeszcze jeden szczegół czyniący wszystkie te historie niezwykłymi i możliwymi? Jeden do kolekcji. Doprawdy, nie mam pojęcia. Nie zamieniłem z nim ani słowa, a mimo to – wewnętrznie, odruchowo – mam wrażenie, że znam go jak własną kieszeń.

 

Tak jak Nocnego Eleganta.

 

O tak, znam go dobrze, mógłbym go wam przedstawić. Widuję go. Mijam się z nim. Czasem się go boję. Nawet wiem, kogo dopadnie i jak to zrobi. Opowiadanie historii idzie mi całkiem nieźle, nie wiem, czy to wrodzony talent, czy też kwestia tego, do jakiego gatunku należę; w końcu ludzie opowiadają od zawsze, od zarania dziejów. Czasem mam wrażenie, że zabijanie i opowiadanie historii są wpisane w nas przez naturę tymi samymi sylabami.

 

Następnym razem może ktoś zahaczy głową o niewidoczny w ciemnościach stryczek?

 

Chyba tak.

 

Swoją drogą, to będzie cholernie trudne, ale sądzę, że w końcu Nocny Elegant to zrobi. "Nie pytajcie, co i gdzie wciąga później ten sznur, nie wiem i nie chcę wiedzieć" – tak powiem i przyjrzę się twarzom słuchających. Znów będę bogiem, w końcu to bogowie wypełniają rzeczywistość.

 

A skąd o tym wszystkim wiem?

 

Och, to długa historia, a wy grzeszycie rozumem. Zresztą, chyba już się domyślacie. Mogę opowiedzieć, jednak…

 

Możliwe, że już o tym słyszeliście.

 

I tak na pewno nie zdradziłbym wam szczegółów, nawet na to nie liczcie. Może jeden drobny detal, tylko ten jeden i nic więcej, szatanie, zbudź się, otwórz oczy. W końcu światło jest chciwe tak jak wy.

 

Zawsze musi coś wyłowić z mroku.

Koniec

Komentarze

 

Łysy starzec, który bardziej rósł na kontuarze jak grzyb niż przy nim siedział, był tam w ten zupełnie niezauważalny sposób: od zawsze. Nie tylko rzeczy, ale i ludzie, którzy są od zawsze, zgoła nie istnieją. – Chodzi o to, że dziadek był stałym elementem? Siedział przy tym kontuarze tak często, że stał się niemal jego częścią, więc ludzie praktycznie przestali go zauważać? A w drugim zdaniu jest powtórzenie tego spostrzeżenia? Pytam, bo jakoś dziwnie jest to opisane i nie wiem czy dobrze wyłapałem sens, a musiałem przeczytać te zdania kilka razy, żeby to w miarę sobie ułożyć.

 

Opijano je, zapijano, zapychano jeszcze dalej w głąb duszy lub wręcz przeciwnie, wyciągano na zewnątrz niczym diamenty. – zapycha się coś czymś. W głąb duszy powinno się je chyba raczej wpychać albo spychać.

 

Gdy oczy przyzwyczajały się do półmroku i igrających z nimi światłami, za parkietem wyrastał kontuar – i igrających z nimi świateł. Bo chodziło o to, że światła igrały z oczami?

 

 który zawsze zasypiał z głową na blacie tego samego stoliku - stolika

 

Cholernie ciężki tekst. Widać, że pisany na konkurs, gdzie zwykle liczy się jak najwięcej zagmatwań językowych, poetyckich metafor i innych tego typu bzdetów.

Ja odpadłem. Lubię opowiadania pisane językiem prostym, nie wymagającym zamyślania się nad każdym zdaniem i opisem, żeby wyłapać ich sens. Tutaj miałem nie lada zagwozdkę już przy pierwszych dwóch zdaniach.

Nie oceniam, bo może i jest to dobre, ale mnie kompletnie nie podchodzi. Kilka błędów, w sumie literówek, wymieniłem.

 

 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za błędy, dzięki za opinię! Z tymi 'zagmatwaniami językowymi' - należę akurat do tej grupy, która nie pisze tak tylko na okoliczności konkursów, ale chyba zawsze. Co zabawniejsze, tkwiłem w pewnym (jak widać: złudnym) przeświadczeniu, że mimo wszystko pod względem języka/narracji jest to jednak opko z gatunku tych lżejszych i mniej najeżonych ozdobnikami, ornamentami i fikuśnymi zestawieniami. Zanim pokutnie pochylę głowę, pewnie i tak zaczekam na garść kolejnych  komentarzy (dla utwierdzenia w jakimś zdaniu), ale doskonale rozumiem, co masz na myśli, pisząc, że Ci to kompletnie nie podchodzi. Pytanie tylko, w jakim stopniu odgrywa tutaj rolę Twój gust, a w jakim stopniu ja po prostu spieprzyłem robotę, nie napisałem tego dobrze, nie wstrzeliłem się w ten uniwersalny poziom 'mimo wszystko czyta się miło'...

Dzięki, że poświęciłeś czas! Pozdrawiam!

Pytanie tylko, w jakim stopniu odgrywa tutaj rolę Twój gust, a w jakim stopniu ja po prostu spieprzyłem robotę, nie napisałem tego dobrze, nie wstrzeliłem się w ten uniwersalny poziom 'mimo wszystko czyta się miło'...

 

No właśnie tego nie potrafię stwierdzić, dlatego zastrzegłem, że to co napisałem, nie jest oceną jako tako obiektywną, a czysto subiektywnym odczuciem do tego rodzaju prozy :)

Jeśli wypowiedzą się tu i inni bywalcy portalu, z ich opinii i sugestii na pewno wyciągniesz odpowiednie wnioski.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

"Jeśli wypowiedzą się tu i inni bywalcy portalu, z ich opinii i sugestii na pewno wyciągniesz odpowiednie wnioski" - zapewne tak ;) Przy okazji zerknąłem na listę Twoich opowiadań wrzuconych tutaj i poczułem respekt - sporo tego! Na pewno coś przeczytam  w najbliższym czasie; przeczytam z nadzieją, że pracowitość (z którą ja mam mega problemy, strasznie ciężko jest mi pisać regularnie) idzie w parze z jakością :)

Z jakością bywa różnie, ale sądząc po tym co Ty piszesz, moje prostackie historyjki raczej Ci nie podejdą.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Świtnie się zapowiadało, a wyszło, jak wyszło. Opis baru jest ok, od początku opiwueści grzybowego starucha język zaczyna męczyć i nie kończy męczyc aż do ostatniej kropki. nuda. ale punkty za sam początek.

4/10

Fasoletti, bez przesady. To, że cuduję z narracją, nie oznacza, że czytam wyłącznie coś, co wygląda tak jak moje wypociny :)

komandorjaspastuszek - cieszę się, że podobał Ci się chociaż początek (i że świetnie się zapowiadało - to też coś!); dzięki za poświęcony czas!

Nowa Fantastyka