- Opowiadanie: Katy - Ataman [eliminacje 2011]

Ataman [eliminacje 2011]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ataman [eliminacje 2011]

Motto:

 

Płaczę nad tym, co doskonałe

I nienawidzę w sobie złego -

Więc tęsknię znów za ideałem

Dążąc do – unicestwionego."

 

-Jacek Kaczmarski

 

 

Chłopiec

 

1

 

– Dra-ho-mir– obudził go cichuteńki, ledwo słyszalny szept tuż przy lewym uchu.

 

Zanim zdołał rozkleić zaropiałe powieki, zrozumiał, że czyjaś ręka zasłania mu usta. Chciał zaprotestować, przewrócić się, podnieść głowę, ale nie mógł, bo najwyraźniej właściciel ręki na nim leżał. Świat za zaropiałymi oczyma był niewyraźny.

 

– Uciekamy – powiedział ktoś w ciemności, całkiem blisko. Drahomir rozpoznał głos Tomasza, ziomka z tej samej osady.

 

– Idziesz z nami? – zapytał cicho właściciel ręki i odsłonił Drahomirowi usta.

 

– Nie – powiedział Drahomir.

 

– Nie to nie, twoja sprawa. Nie zapomnij, że ci proponowaliśmy.

 

Półprzytomny Drahomir odwrócił się na drugi bok, wcisnął dłonie między uda i zamknął oczy.

 

2

 

Dni w obozie były wszystkie takie same. Przed świtem budziło ich walenie w szynę. Zaspani, wędrowali na apel i zaraz potem rozdawano im śniadanie, czyli siedemset, czasem osiemset gramów czarnego, czerstwego chleba. Ten chleb ze śniadania musiał wystarczyć na cały dzień. Dostawali również tajemnicze tabletki. Dyspozytorzy twierdzili, że zawierają witaminy, ale Drahomir prędko pojął, że dyspozytorzy kłamią. Brygadzista skrzętnie sprawdzał, czy biorą tabletki, jakkolwiek Drahomir odkrył, że wystarczy ukrywać je pod językiem i potem wypluwać na dłoń wraz z atakiem kaszlu. Gruźlica była w obozie powszechna, więc kaszel nikogo nie dziwił. Rękawicę pełną plwocin i białej papki z rozpuszczonej tabletki wycierał po prostu w śnieg.

 

Po śniadaniu następował wymarsz do pracy. Dwunastoosobową brygadę Drahomira eskortowało trzech konwojentów. Robotnicy z tej brygady zostali przydzieleni do budowy miasta, szli więc z eskortą, dwa i pół kilometra, w milczeniu, a potem oddawano ich do dyspozycji kierownika robót. Na ogół dostawało im się odgruzowywanie, bo budowa miasta polegała głównie na przebudowie i poprawianiu murów w starym mieście, zburzonym w Katastrofie. Dni mijały na wynoszeniu ciężkich wiader z kamieniami i sprzątaniu ulic, na przygotowywaniu terenu dla innych brygad, które kładły bruk, umacniały mury, wstawiały szyby i budowały dachy. Ręce bolały od ciężkich wiader i taczki, ale Drahomir nasłuchał się opowieści o kopalniach złota, więc nie przeszłoby mu nawet przez myśl narzekać na to, w gruncie rzeczy błatne, zajęcie. Po dziesiątej, jedenastej godzinie pracy, myślał że im miasto, dar dla cara-imperatora, staje się piękniejsze, tym oni stają się słabsi.

 

Na długo po zapadnięciu zmierzchu kończyli pracę i wracali do obozu, gdzie dostawali kolację. Zdarzało się, że przed posiłkiem ustawiali się do drugiego apelu, ale nie stanowiło to reguły. Na kolację stołówka wydawała im cienką, rzadką zupę, zazwyczaj bez kaszy i grama tłuszczu. Wykończeni i głodni kładli się spać, i śnili długie, nudne sny o bochenkach chleba, zawsze takie same, i ani ból odmrożeń, ani przymarzające do ścian baraku włosy nie mogły zakłócić im snów.

 

Ale tamten dzień miał być inny. Po kolacji wezwał Drahomira brygadzista.

 

– Natychmiast idź do komendanta. Na wartowni powiesz, że major Fiodorow chciał cię widzieć.

 

Domek komendanta stał poza obozem i Drahomira podprowadził tam konwojent. Na ziemi, tuż pod domkiem, leżały rozrzucone obierki marchewek i kartofli i, gdyby nie konwojent, Drahomir szybko wpakował by je sobie do ust. Nigdy nie podejrzewał, że kawałki marchewki mogą budzić tak gwałtowne uczucia.

 

Miłą niespodzianką okazało się też ciepło w samym domku. Z rozgrzanego piecyka bił taki żar, jaki Drahomir pamiętał chyba tylko z domu, wtedy, gdy matka z babką piekły chleb. Poczuł się jakoś tak… Nie umiał tego określić – przyjemnie?

 

Major Fiodorow siedział przy biurku i przeglądał dokumenty.

 

– Imię nazwisko imiona rodziców rok urodzenia wyrok… Taaak. Pochodzisz z Drobinicza, prawda? – zapytał major i podniósł swoje żywe, przerażająco niebieskie, szafirowe oczy, kontrastujące z podstarzałą przedwcześnie twarzą i okrutnym grymasem ust.

 

– Tak, panie majorze. – potwierdził Drahomir cicho.

 

– Wiesz, że uciekinierzy… Ci, którzy ulotnili się dzisiaj. Oni też byli z Drobinicza. To maleńka osada, więc, jak podejrzewam, znałeś ich. Mam rację…?

 

– Tak, panie majorze.

 

Drahomir wiedział, że święci się coś niedobrego, ale było mu tak ciepło, tak błogo… I oczy same się zamykały.

 

– To dlaczego oni uciekli, a ty nie? – drążył sprawę major.

 

– Tylko idioci uciekają w zimie, bez zapasów jedzenia – wypalił półśpiący Drahomir.

 

Zapadła dziwna cisza. Ta cisza przywróciła mu przytomność umysłu, musiała jednak minąć dłuższa chwila, by Drahomir zorientował się, że popełnił błąd. Że oto właśnie oznajmił Fiororowowi, że wiedział o ucieczce, i co więcej, wiedział jak jest zorganizowana, no doskonale, spisałeś się, synku, na medal, spisałeś się… no już lepiej nie mogło być. Zagryzł wargi, ale powiedzianych słów nie dało się w żaden sposób cofnąć.

 

– Wiedziałeś o tej ucieczce, prawda? – zapytał w końcu major rzeczowo.

 

Szafirowe oczy świdrowały twarz Drahomira, lodowate wiertła wkręcały się w czaszkę.

 

– Nie, panie majorze.

 

Drahomirowi kłamanie nie wychodziło nigdy zbyt dobrze, więc i tym razem kłamstwo zabrzmiało fałszywie.

 

– W takim razie, skąd miałeś pojęcie, że uciekali bez zapasów?

 

– Mogłem się domyślać.

 

Major wstał, podszedł do Drahomira i walnął go otwartą dłonią w twarz. Słaby, niedożywiony więzień zgiął się wpół. Kiedy podniósł wzrok, zauważył, że twarz majora jest czerwona od gniewu.

 

– Nie obchodzą mnie, kurwa, twoje domysły! Jestem komendantem tego obozu od pięciu lat i od tego czasu nikt stąd nie uciekł! – krzyczał. – Gdzie oni mogą być? GADAJ! – darł się i ostatecznie przystawił Drahomirowi pistolet do skroni.

 

– Nie wiem, panie majorze.

 

– Wiesz wiesz – powiedział Fiodorow, cedząc słowa przez zęby, plując nimi po ścianach – tylko nie boisz się dostatecznie, by podzielić się tą wiedzą.

 

Drahomir poczuł, jak po twarzy ciekną mu łzy. Miał szesnaście lat i był dzieckiem. Zimna lufa przy ciepłej skroni, nie tak, nie tak to sobie wyobrażał, nie tak, przecież w tej ciepłej izbie nic mu nie groziło, nie tak, nie tak, nie tak.

 

– Liczę do dziesięciu. – oświadczył major zimno – Jeśli doliczę, zginiesz. Jeden,…, dwa,…, trzy, …

 

Łomotanie w drzwi zbiło majora z pantałyku. Ale pistolet nie zmienił położenia ani o jotę. Fiodorow rozkazał konwojentowi otworzyć.

 

– Znaleźli ich…– wycharczał stojący na progu, młody stopniem żołnierz, cały w śniegu – Nie uszli za daleko, zresztą, nie mieli zapasów…

 

Fiodorow schował pistolet i rzucił Drahomirowi jedno z tych zimnych spojrzeń, które zapowiadały jasno co go czeka, wezwał przyboczną straż i poszedł – wolno i dumnie – w stronę obozu.

 

3

 

– Ty! Wystąp! – major Fiodorow wskazał go palcem, a właściwie całą futrzaną, grubą rękawicą.

 

Drahomir nieśmiało zrobił krok w przód.

 

– Wyciągnij ręce. Uważajcie, więźniowie! To są nieprzepisowe rękawice! Rękawice z przydziału zapewniają wam dość ciepła. Więzień powinien wyglądać regulaminowo! Od dzisiaj za coś takiego grozi karny barak i głodowa racja! A teraz – ściągaj to, śmieciu!

 

Drahomir zawahał się. Rękawice uszył sobie sam. Przydziałowe, robociarskie, kiepsko ocieplone i wytarte wymienił na kilka kawałków skóry i igłę, przehandlował trochę resztek chleba i jakąś znalezioną w ruinach puszkę i po nocy pracy udało mu się stworzyć przedmiot pożądania wielu więźniów. Rękawice nie rzucały się w oczy, ale były o wiele cieplejsze od standardowych.

 

Drahomir miał talent do szycia, i w ogóle, do większości kobiecych robót. W czasie, gdy koledzy z wioski bili się drewnianymi szablami albo bawili w wojnę, Drahomir szył siostrom sukienki dla lalek. Zamiast marzyć o porządnym karabinie, Drahomir marzył, by zdobyć skądś automatyczną maszynę do szycia i projektować ludziom ubrania, suknie dla kobiet i mundury dla mężczyzn… Boże, kiedy to było, myślał, no kiedy, kiedy, w innym świecie, innym życiu, w innej rzeczywistości, kiedy, kiedy. W obozie siedział od jedenastu miesięcy. Maszyna do szycia? Koledzy? Dom? Pojęcia, które nie niosły znaczeń, czysta forma, bez treści. Przecież, przecież, przecież nie ma takiego świata, nie ma drewnianych domów i chlebowych pieców, i nie ma tamtego Drahomira, chłopca z płową czupryną, który jedzie, jedzie na koniu, zrujnowaną drogą i wiatr rozczesuje przydługie włosy, przecież, przecież amputował wspomnienia, nie ma wspomnień, amputował mu je mróz, nie ma, nie ma, jest jutro i dziś, i jeśli umierać, to jeszcze nie dziś. Jest – tak, to z pewnością jest – karna racja i głód, i bicie, i naczelnicy, i konwojenci, i taczka, prosta maszyna OSO, i w przód, i w tył, i szpadel, i wiadro, i miarowy rytm ruchów, raz, raz, raz. Szycie ubrań? Haftowanie? Wątpił, czy po tylu dniach z taczką, kilofem i łopatą jego ręce kiedykolwiek odzyskają dawny kunszt.

 

Nie tak miało być, nie tak, nie tak. Przecież z różnych wariantów przyszłości dostał mu się jeden z najgorszych. Urodził się na przednówku. Urodził się w czepku i z dziwnym znamieniem na ramieniu. Znamię – bezkształtna plama, w której położne dopatrzyły się miecza apokalipsy – z czasem zanikło, ale całe niemowlęctwo walczył o przeżycie. I przeżył. Był jednak dzieckiem-zagadką, rodzice martwili się o niego. Zanieśli go nawet do jednego z tych świętych, stepowych pustelników, ale ten pokręcił tylko głową i powiedział, że chłopiec jest dzieckiem pokoju urodzonym w trakcie wojny, więc Bóg jeden raczy wiedzieć, co może z tego wyniknąć. Kiedy podrósł, sam poszedł do wioskowej znachorki i ta potwierdziła słowa pustelnika, i choć wszystkim przepowiadała przyszłość, Drahomirowi nie chciała przepowiedzieć. Spojrzała na jego ręce, i bardzo zafrapowała ją linia życia, pęknięta na pół, taka sama na obu dłoniach, ale nic nie orzekła, mimo że Drahomir prosił ją wiele razy.

 

– Nie ociągaj się, swołocz! – Z zamyślenia wyrwał go niski, zły głos majora.

 

Ale Drahomir nadal się wahał. Fiodorow dał znak jednemu ze swych przybocznych, ten przyłożył Drahomirowi w twarz i zdarł leżącemu rękawice, kopiąc obficie w żebra i uda. Drahomir pokornie wstał i wrócił do szeregu. Apel trwał dalej.

 

*

 

– Siemionie Iwanowiczu, sprzeda mi pan kawałek wełny? Dam panu konserwę sprzed katastrofy

 

– A idź ty w cholerę – powiedział rozgniewany sprzątający. Zazwyczaj był przychylnie usposobiony do Drahomira i lubił z nim pogadać.

 

– Siemionie Iwanowiczu, nikt nie chce mi sprzedać ani materiału, ani wełny, ani w ogóle niczego z czego mógłbym sobie zrobić rękawice. Przydziałowe przepadły…

 

– Uch ty, durny. Trzeba było nie gadać majorowi….

 

– Czego niby nie gadać?

 

– No tego, co powiedziałeś, durak. Ziomków zdradzać ciężki grzech.

 

I wtedy Drahomir zrozumiał, że się wydało, i że w obozie nie pomoże mu nikt. Popatrzył na swoje dłonie z sinymi plamami odmrożeń, ale jeszcze bez bąbli. Owinął je jakimiś szmatkami, ale to nic nie dało. Tego dnia odgruzowywali stary dom i byli zasłonięci od wiatru i śniegu. Ale co będzie, jeśli każą im sprzątać ulicę albo boisko?

 

Ostatnią deską ratunku wydawał mu się felczer Aleksander Michajłowicz, więc poszedł do zadymionego, niskiego budynku nazwanego na wyrost „przychodnią".

 

– Co znowu? – charknął doktor znad niedopitego słoika ze spirytusem.

 

– Mam odmrożone ręce, Aleksandrze Michajłowiczu.

 

– Idź stąd – powiedział felczer zimno. – Wynoś się.

 

– Jestem chorym człowiekiem, Aleksandrze Michajłowiczu – stwierdził Drahomir cicho, błagalnie i odczekał. Chciał coś powiedzieć, ale felczer go uprzedził.

 

– Pokaż te ręce – rozkazał.

 

Drahomir odwinął szmatki i wyciągnął obolałe, czerwone dłonie.

 

– Nie są jakoś bardzo odmrożone – oznajmił lekarz zimno.

 

– Aleksandrze Michajłowiczu, dobrze pan wie, że umrę bez rękawic. Na zewnątrz jest pięćdziesiąt pięć stopni mrozu i temperatura jeszcze długo nie pójdzie w górę. Że jeszcze dzień, góra dwa, pojawią się bąble i wda się gangrena.

 

– To wtedy przyjdziesz. Wynoś się.

 

Zrezygnowany Drahomir opatulił ręce i wyszedł z lekarskiego biura. Tuż pod drzwiami stał konwojent i trzech niedoszłych uciekinierów, Dobrzenicki, Sirakowic i Maciejoniczyk, ziomkowie z Drobinicza. Twarze mieli spuchnięte od mrozu i bicia, i gniewne oczy wszystkich trzech zwróciły się na Drahomira.

 

Tomasz Maciejoniczyk, najstarszy z tej trójki, przywódca, podszedł do Drahomira i splunął mu w twarz.

 

– Ale ja nie… – chciał się bronić Drahomir – wszystko wam wytłumaczę…

 

– Spierdalaj, kablu – powiedział zimno Sirakowic, Leszek Sirakowic, najlepszy Drahomirowy przyjaciel, Leszek, z którym dzielili marzenia, kochali się w tych samych dziewczynach i który nauczył Drahomira obozowego życia. Teraz oczy Leszka wyrażały pogardę i wściekłość, i czystą, lodowatą nienawiść.

 

Widać było, że najchętniej wszyscy trzej rzuciliby się na Drahomira, ale powstrzymywały ich głód i ból, a najbardziej chyba obecność konwojenta.

 

Drahomir minął ich bez słowa, wrócił do swojego baraku, zagrzał kubek wrzątku, wypił, położył się na narach i rozpłakał jak dziecko.

 

4

 

– Jezusie Maryjo! Tu ktoś leży! – krzyczał młody chłopak, gołowąs.

 

Było ich trzech, trzech zwiadowców na koniach. Najmłodszy, ten, który wrzeszczał, zsiadł z konia i pochylił się nad leżącym.

 

– Dycha? – zapytał flegmatycznie starszy mężczyzna. Po głosie można było się domyślić, że jest dowódcą wyprawy.

 

– Słabo, ale dycha. Musi uciekinier. Zabieramy go?

 

– A to swój czy ruski?

 

Młody chłopak obszukał leżące ciało. W kieszeni buszłatu znalazł przemarzniętą, pisaną cyrylicą przepustkę, obozowy kartonik. I jeszcze ta niewygojona rana na prawym przedramieniu, taka, jakie zostają po pozbyciu się czipu.

 

– Swój.

 

Zabrali leżącego tak jak umieli, między konie. Stanica była niedaleko, może z kilometr od miejsca gdzie padł zbieg. Kopyta skrzypiały na śniegu, miarowo kołysało się między końmi nieprzytomne ciało Drahomira.

 

Żołnierz

 

1

 

– Rozkaz przyszedł. Idź do atamana – powiedział sotnik Roztworowski.

 

Drahomir odwrócił wygoloną na łyso głowę od buta, który właśnie czyścił.

 

– Do atamana? Ale czemu? – zdziwił się.

 

– Nie gadaj, tylko idź. I pospiesz się.

 

Drahomir założył buty, wygładził mundur, wciągnął rękawice i pomaszerował do domu, w którym stacjonował ataman. Miał dziewiętnaście lat, w wojsku służył od dwóch i jeszcze nigdy nie stanął twarzą w twarz z atamanem.

 

– Dziesiętnik Drahomir Powęski melduje się na rozkaz – zasalutował wartownikowi.

 

Wpuszczono go do niskiego, zadymionego gabinetu. Na biurku rozpłaszczyła się sztabowa mapa. Całe pomieszczenie pachniało tytoniem, potem i końmi.

 

– Dziesiętnik Drahomir… – zaczął Drahomir tak, jak go nauczono.

 

– To ty jesteś słynny Powęski? – przerwał mu ataman i podniósł surową twarz. Mimo prawie pięćdziesięciu lat był nadal energicznym, przystojnym mężczyzną.

 

– Słynny…? – zdziwił się Drahomir – Ja jestem po prostu dziesiętnik Drahomir Powęski.

 

Dziwna wydała mu się ta rozmowa, ale stał na baczność, jak go nauczono.

 

– Wiesz, dlaczego cię wezwałem? – zapytał ataman rzeczowo.

 

– Nie mam pojęcia, panie atamanie.

 

– Tak się składa, że szejk Abdul ibn Sahim przysłał nam list przez posłańca. Wyraził w nim gotowość do pertraktacji i chęć zawarcia z nami porozumienia i pokoju. Widzę, że wiesz kim jest szejk Abdul ibn Sahim, mam rację? Szkopuł w tym, że rozmawiać zgadza się jedynie z niejakim Drahomirem Powęskim i to na swoim terenie.

 

– Nie pojadę tam – powiedział przerażony Drahomir – Nie ma mowy.

 

– Nie przypominam sobie, żebym pytał cię o zdanie. Wygląda na to, że poznałeś gdzieś szejka, więc, czy możesz mnie oświecić, dlaczego wybrał właśnie ciebie?

 

– Byłem u niego w niewoli, panie atamanie.

 

– Uciekłeś?

 

– Nie, panie atamanie. Szejk puścił mnie wolno.

 

– Nie czas na żarty! – zagrzmiał ataman i walnął pięścią w biurko – Chcesz, bym cię skierował do karnego oddziału?

 

– Ja nie żartuję, panie atamanie. Podejrzewam, że jestem jedynym jeńcem, któremu kiedykolwiek darował życie.

 

I Drahomir opowiedział historię, historię, której nie lubił opowiadać, i nie lubił nawet jej sobie przypominać, za to obite plecy przypominały mu każdego dnia.

 

Po potyczce, z której nie zapamiętał zbyt wiele, bo spadł z konia i stracił przytomność, złapano go w niewolę. Prowadzono go trzy dni, za koniem, na sznurze, dzień i noc, aż do utraty sił, oczywiście bez jedzenia i picia. Poza tym nie traktowano go źle, na postojach mógł usiąść albo nawet położyć się na ziemi. Później – sam nie wiedział jak – znalazł się w dziwnej, dużej stanicy wybudowanej na wschodnią modłę. Wykorzystał zamieszanie związane z przybyciem oddziału, dopchał się do końskiego koryta i w końcu się napił. Zaraz potem zaprowadzono go do jasno oświetlonej piwnicy, przywiązano do słupa i zaczęły się tortury. Postanowił być mądrzejszy niż podczas rozmowy z majorem Fiodorowem. Przesłuchiwali go dwaj rośli, brodaci Arabowie, i był z nimi jeszcze niski, żylasty tłumacz. „Gdzie stacjonuje twój oddział?", pytali, „nie wiem", odpowiadał i ciężkie ciosy bata, przeznaczonego chyba do poganiania wielbłądów, padały na plecy, „ile osób liczy twój oddział", drążyli temat, „nie wiem", powtarzał, jak mantrę, nie wiem, nie wiem, nie wiem, rytm uderzeń, zgodnie z którym plecy zamieniały się w miazgę, w czysty ból, nie wiem, nie wiem, naprawdę, przysięgam, że nie wiem! W nocy zamykali go w zimnej, ciemnej celi z szerokimi kratami. Nie zawsze mógł spać, leżał więc na ziemi i płakał z bólu i bezsilności. Godzinę po świcie znowu zabierali go z powrotem do sali tortur, i spektakl zaczynał się od początku.

 

Trzeciego dnia zrozumiał, że bić, owszem, będą, ale nie zabiją. W każdym razie, nie zabiją torturując. Absolutna pewność, z jaką to do niego dotarło, sprawiła, że przestał się bać. Ale jakby wbrew przeczuciom, bicie zdawało się nie mieć końca. Mniej więcej co cztery godziny zmieniali się przesłuchujący go Arabowie, i tłumaczy, z tego co zauważył, też mieli dwóch, małego żylastego i szczupłego, jasnowłosego chłopaka.

 

Krzyczał tylko raz, gdy bili go kijem po rękach. Po ucieczce z obozu dłonie nigdy nie zagoiły się całkiem i stały się wrażliwe na każdą zmianę temperatury, mocniejszy dotyk, wiatr. Często tracił przytomność, zwłaszcza pod koniec trzeciego dnia. Głód zdominował ból, i po prostu przestał cokolwiek odczuwać.

 

Zapamiętał dobrze, jak chlusnęli mu wodą w twarz i zobaczył brzydką twarz mężczyzny z wysuniętą szczęką.

 

– Jak się nazywasz?

 

– Nie wiem – wyrzucił Drahomir instynktownie, szybko, gniewnie.

 

Następne wiadro wody, prosto w twarz.

 

– Eeeej. Nie pytam o nic strasznego. Swoje imię chyba możesz zdradzić? – wycedził Arab po rosyjsku. Wbrew pozorom, to pytanie było groźbą.

 

– Drahomir – wydyszał. – Nazywam się Drahomir Powęski.

 

Dopiero kiedy podniósł głowę, zobaczył, że gdzieś w tyle, za mężczyzną z wystającą szczęką, stoi Arab w turbanie i białej szacie. W tej szacie wydawał się aniołem, posłańcem z niebios. Drahomir w myślach nazwał go nad-arabem.

 

Nad-arab przywołał Wysuniętą Szczękę i chwilę o czymś rozmawiali. A potem, pierwszy raz, Drahomira odwiązano, i dano mu miseczkę z jedzeniem.

 

Pamiętał, jak obudził się w celi. Spał na brzuchu, na podłodze, bo zauważył, że dotyk kamiennej posadzki łagodzi ból. Podciągnął się na rękach, i dostrzegł ciemne, dzikie oczy świecące w ciemności za kratami. Ciemne oczy i jasny turban, i białą szatę. A potem ból znowu odebrał mu przytomność.

 

Następnego dnia oprawcy nie przyszli. Leżał w celi, i po świetle z zakratowanego okienka domyślił się, że minęła dziesiąta. Zakwefiona kobieta przyniosła mu śniadanie, ohydną papkę z ryżu i fasoli – za to papki dostał naprawdę dużo. Pojawiła się potem jeszcze raz, z tłumaczem i zabrała mu mundur i spodnie. Dostał jeszcze słodkawy ryż z mlekiem i rodzaj ostrego sosu z mięsem na kolację. Przez resztę czasu spał.

 

Minęła noc i strażnicy zaprowadzili go do łaźni i kazali się umyć. Dotyk wody na plecach zamienionych w miazgę sprawiał mu ból, jakkolwiek dostał od strażnika roślinną, gęstą maź i choć nie pojął nic z arabskich wyjaśnień, domyślił się, że ma to przyspieszyć gojenie ran. Wypłukał gimnastiorkę z krwi i wyszedł mokry z łaźni. Strażnicy odprowadzili go do celi. Wczesnym popołudniem Arabka przyniosła mu wyprany mundur. Drahomir nic z tego nie rozumiał.

 

Po południu wyprowadzono go z celi i ze związanymi z tyłu rękami pognano gdzieś w asyście uzbrojonych strażników. Kluczyli po pokojach i korytarzach dziwnego wschodniego domu, aż wreszcie znaleźli się w ozdobnej sali z kolumnami. Strażnicy przygięli twarz Drahomira do podłogi. Dobrze zapamiętał smak pyłu, jaki osiadł mu na wargach.

 

Do sali ktoś wszedł, i strażnicy również zgięli się w pokłonach. Drahomir ujrzał męskie stopy całkiem niedaleko własnej twarzy.

 

– Podnieś się – rozkazał głos, rozkazał w płynnym rosyjskim, bez akcentu, i Drahomir posłusznie ukląkł. Nad nim stał Arab w białym turbanie i białym stroju, ten Arab, i oczy świeciły mu dokładnie tak, jak wtedy, w nocy.

 

– Znasz rosyjski, prawda?

 

Drahomir pokiwał głową, bo nie był pewien, jak ma się zwracać do kogoś, przed kim kazano mu paść na twarz.

 

– Gdyby twoje oddziały składały się z samych takich jak ty, nie byłoby tej wojny – powiedział Arab, odwrócił się i wyszedł z sali.

 

Drahomir nie miał pojęcia, co właściwie zrobił, by zasłużyć na tę opinię, ale przyjął ją z pokorą. Czy odpowiadanie „nie wiem" na każde pytanie to bohaterstwo? Zrobił to, co powinno zostać uczynione, to, czego od niego oczekiwano, wykonał rozkaz, pieprzony rozkaz, blizny, blizny na całe życie, bat, bat, i ból, nie byłem, kurwa, bohaterem, robiłem to, co robić należało.

 

Arabowie wypuścili go jeszcze tego samego dnia. Dostał dobrego konia i polecenie, by kierować się na wschód, i po tygodniu jazdy trafił na pierwsze ślady własnej armii. Dali mu pisany po arabsku i rosyjsku glejt, który pośrednio poświadczał również to, że Drahomir nie jest zdrajcą.

 

– I dziwi się pan, panie atamanie, że się boję tam jechać? – spytał Drahomir rzeczowo.

 

Ataman spojrzał na niego uważnie.

 

– Powęski, powiedz mi, synu, jak to się stało, że ludzie wybrali cię dziesiętnikiem?

 

– Moi ludzie są dla mnie łaskawi.

 

– Bo widzisz, nieczęsto się zdarza żeby najmłodszy wiekiem był jednocześnie dowódcą. Bądź więc łaskawy dla swoich ludzi i nie zawiedź ich. Powiem ci, co teraz zrobisz: spakujesz swoje rzeczy, wszystkie, włącznie z karabinem, zdejmiesz mundur, założysz plecak i karabin na plecy i okrążysz obozowisko, dziesięć razy. A potem przyjdziesz do mnie i powiesz mi, czy zrozumiałeś. To jest rozkaz.

 

Bieg przy dwudziestostopniowym mrozie okazał się wątpliwą przyjemnością, do tego trasa była dłuższa niż przypuszczał. Oficer, odpowiedzialny za wyegzekwowanie tej dziwnej kary wyprowadził cały oddział Drahomira i kazał ludziom stać i patrzeć.

 

Po trzecim okrążeniu pot wżarł się w blizny na plecach i z każdym krokiem ból stawał się coraz mocniejszy. Kpiarskie miny ludzi z oddziału, odwrócone głowy żołnierzy oderwanych od ćwiczeń i od swoich zajęć, paskudne, publiczne upokorzenie, krok, łup, krok, łup, skrzyp śniegu, skrzyp troków plecaka, rytm bólu. Myślał, że zabraknie mu sił na czwarte okrążenie, ale przebiegł pięć, sześć, siedem, potem osiem, potem dziewięć, potem dziesięć, a miny ludzi z Drahomirowego oddziału wyrażały mieszankę znudzenia, zdumienia i ekscytacji. Po dziesiątym okrążeniu zrzucił plecak i padł na śnieg.

 

Oficer kazał mu wstać i założyć mundur, i zaprowadził go z powrotem do atamana.

 

– Zrozumiałeś?

 

– Tak, panie atamanie.

 

Drahomir nie wiedział, co właściwie miał zrozumieć przez ten idiotyczny bieg, ale istniała tylko jedna właściwa odpowiedź na pytanie atamana.

 

– Nawet gdybym miał wysłać cię szejkowi w charakterze niewolnika, zrobiłbym to. Pokój jest dużo wart. Co więcej, Arabowie mają na swoim terenie ocalałą z Katastrofy fabrykę broni i fabrykę amunicji, zatem rozumiesz chyba, ile znaczy mieć w nich sojusznika? A w ogóle, czy to prawda, że uciekłeś z rosyjskiego obozu pracy?

 

– Tak, panie atamanie.

 

– Nie słyszałem o nikim poza tobą, komu się to udało.

 

– Nie zamierzam o tym opowiadać – powiedział Drahomir cicho, i paskudne wspomnienie Leszka Sirakowica, mówiącego, by spierdalał, Leszka, który pewnie właśnie kończył żywot w karnej kopalni, wróciło. – Po tej ucieczce leżałem nieprzytomny przez osiem miesięcy. Nie pamiętam za wiele…– dodał na usprawiedliwienie.

 

– Dobrze, Powęski, posłuchaj, czas omówić szczegóły twojej misji – powiedział ataman i do gabinetu weszli dwaj wyżsi stopniem żołnierze, których Drahomir nie znał. – Skoro szejk sobie tak życzy, zostaniesz przewodnikiem poselstwa, ale na wszelki wypadek pojadą z tobą sotnik Grabowski i esauł Witkowicz w mundurach szeregowców. Wyruszycie jutro wczesnym rankiem. Poza tym…

 

2

 

Najpierw powitały ich wioskowe psy. Szczekały i szczekały, i wyszły nawet na drogę. Później pojawiły się dzieci i biegały przy koniach, piszcząc i krzycząc. A potem gospodarze stanęli przed obejściami, wyglądali zza płotów. Na znajdujący się za wioską teren obozu wjeżdżali już jako spory, głośny pochód.

 

Ataman, zaniepokojony dźwiękami, wyszedł przed kwaterę, i bez jednego meldunku, bez jednej wieści zrozumiał, co się stało.

 

3

 

Stali w ciemności, na skraju obozu, tuż przy wartowni. Pijackie krzyki uczestników dobiegającej końca uczty były tutaj prawie niesłyszalne.

 

– Powęski, awansuję cię – powiedział ataman

 

– Nie jestem gotowy, panie atamanie. Wolę nadal być dziesiętnikiem.

 

– Powęski, czy ktoś cię pytał o zdanie? – wycedził ataman. – Popatrz na mnie – rozkazał. – Patrz mi w oczy, do kurwy nędzy! A teraz słuchaj – dodał ataman spokojnie, i tak strasznie serio, że Drahomira przeszły ciarki. – Masz talent, i dar, i będziesz wielkim wodzem, tylko, kurwa twoja mać, przestań się w końcu jojczyć jak jakaś baba! Jeśli przestaniesz, przysięgam, że zajdziesz naprawdę daleko.

 

Ataman

 

1

 

– Pamięta mnie pan, prawda? – powiedział Drahomir zimno do półnagiego, przywiązanego do drzewa jeńca.

 

Szafirowe oczy jeńca nie wyrażały nic. Ani bólu, ani prośby, ani nienawiści. Pokręcił głową.

 

Drahomir zdjął cienkie, skórzane rękawiczki i pokazał dłonie z bliznami.

 

– A może to panu coś podpowie?

 

Jeniec znowu pokręcił głową.

 

– To ja panu przypomnę. Nazywam się Drahomir Powęski i jestem jedynym więźniem, który uciekł z pana obozu.

 

Leszek Sirakowic, pomyślał Drahomir, i to straszne, prześladujące go wspomnienie Leszka, mówiącego, by spierdalał, biednego Leszka, który pewnie leży już w zbiorowej mogile, wiesz, Leszek, gdybyś mnie teraz zobaczył, nie wątpię, że byłbyś zadowolony.

 

Wybacz mi, wybacz mi, Leszek, błagam, wybacz mi.

 

Jeniec wykrzywił usta w dziwnym grymasie.

 

– Mówię to panu, żeby wiedział pan, za co pan ginie. Za to, co zrobił pan mnie, moim ziomkom i wszystkim innym więźniom. Chciałem, żeby pan to dobrze zrozumiał – oświadczył Drahomir i dał znak Szczurowi.

 

Szczur miał niewinne oczy dziecka i twarz nastolatka, i był Drahomirowym specjalistą od mało przyjemnych zadań. Po tym, co zobaczył po pacyfikacji rodzinnej wioski nigdy powrócił do normalności. Trzy miesiące spędził w lesie, gdzie otrząsał się z szoku, i kimkolwiek wszedł do tego lasu, wyszedł z niego Szczurem. Drahomirowi nigdy nie udało się dowiedzieć, jak nazywa się naprawdę, i zresztą, niewiele go to obchodziło. Szczur bardzo łatwo wyuczył się tego szczególnego kunsztu, który pozwala torturować ofiarę godzinami, sprawiając jej jak największy ból, ale wciąż odwlekając śmierć.

 

Drahomir nie miał zamiaru na to patrzeć. Oddział Fiodorowa ścigali przez trzy miesiące albo i dłużej, w każdym razie, gdy do Drahomira doszły wieści, że komendanta obozu ze względu na jakieś bliżej nieokreślone przewinienie przeniesiono do służby czynnej, nie było dnia, by Drahomir nie wyobrażał sobie że go dopadnie i zabije.

 

Spojrzał jeszcze raz na Fiodorowa, i na Szczura, który z powagą rozkładał narzędzia, i poszedł do swojego namiotu.

 

Tej nocy nie mógł spać, ale wcale nie ze względu na cykliczne krzyki torturowanego majora. Drahomir miał dwadzieścia cztery lata i w armii służył siódmy rok, więc widział dostatecznie dużo, by nie żałować zemsty. Majora ścigali przez trzy miesiące (a może cztery? daty zatarły mu się w pamięci) i przez te trzy miesiące żył tylko tym. Mógł nie spać, mógł nie jeść, skracał postoje, gnał zmęczonych ludzi przez lasy i ruiny, byle tylko go dopaść i wykonać wyrok. Nie wierzył, że się to w końcu uda.

 

Nie miał pojęcia, że oddział – właściwie oddziałek, niecała sotnia – Fiodorowa jest równie wykończony jak jego właśni ludzie. Wygrali łatwo, zadecydowała niemal pięciokrotna przewaga liczebna. Stał na koniu, na wzgórzu i nie wierzył, po prostu nie wierzył w to, co widzi.

 

I co będzie teraz, myślał Drahomir, Leszek pomszczony, major od kilku godzin błaga, by go dobić, co będzie teraz, co zrobić z karierą rozpoczęta tak młodo i durnie, z wysoką pozycją uzyskaną mimochodem, dzięki szczęściu? To Leszek marzył o karierze wojskowego i zmuszał Drahomira, by bawił się razem z innymi chłopcami w wojnę. Drahomir w najlepszym wypadku zostawał dziesiętnikiem, i chyba nigdy nie zaszedł wyżej. Co uczyniło go Drahomirem Powęskim, dowódcą, którego imieniem matki straszą dzieci? Czy przypadek? Czy podły gest Leszka? Czy lata w obozie, ból i strach? Czy może ucieczka? Czy tamte osiem miesięcy w stanicy, gdzie przeżył, choć spisano go na straty, i choć obiecywano, że będzie kaleką, że palce trzeba amputować, że nigdy już nie odzyska sił, któregoś dnia wstał, niepewnie bo niepewnie, ale wyszedł przed dom, następnego zaczął sam jeść, a trzeciego jeździł już na koniu? A może to wojna, może to, co robił po prostu należało zrobić?

 

Wojna. Wojna trwała od osiemdziesięciu lat, i zaczęła się pięć lat po Katastrofie. W ziemię uderzyła asteroida, i chociaż tyle mówiono o bombach atomowych, zagrożenie z kosmosu przewidziano o wiele za późno. Najbardziej ucierpiała Ameryka Północna, w związku z czym nastąpiło poważne przegrupowanie sił. Na skutek kryzysu technologii komunikacyjnych i zapaści transportu a także powszechnego głodu nie powstały wielkie, skonsolidowane, globalne oddziały, a raczej małe grupy partyzantów.

 

Drahomir urodził się na terenach byłej Rzeczpospolitej i ta ziemia nigdy nie była spokojna. Rosjanie od wschodu, Arabowie od południa i zachodu. Kiedyś Niemcy, ale Arabowie całkiem ich podbili i wygnali na zachód. Armię Rzeczpospolitej zorganizowano na modłę kozacko-husarską, według jednego z niewielu historycznych wzorców, które kiedyś zaprowadziły do zwycięstwa, a nie do pięknej klęski.

 

Po upadku Ameryki jakikolwiek przejaw amerykańskiej kultury traktowano jako zdradę narodową. Dzieciom nadawano słowiańskie, stare imiona, ale nie mogły one brzmieć rosyjsko. Czy byłbym kimś innym, gdybym miał na imię Denis, Denis, albo Patryk albo Alan, myślał Drahomir, ataman Denis Powęski, to brzmiało obco i śmiesznie. Po Katastrofie odrodziła się religia, o dziwo, jako katolicyzm w najstarszej, zapomnianej formie opartej na Rzymskim rycie i Rzymskim mszale (który powielano, przepisując mozolnie stronę po stronie). Poza tym niespokojne czasy stworzyły instytucję księdza-wieszcza. Sam Drahomir był wierzący tak, jak go nauczono: formułki po łacinie, jakaś spowiedź, msza, te sprawy. Nie zagłębiał się specjalnie w treść modlitw ani w to, czy to co robi jest moralne czy nie. Jako ktoś, kto widział ludzi – przede wszystkim dzieci – nadzianych na sztachety płotów, rozrywanych końmi, z wywleczonymi jelitami, torturowanych na najrozmaitsze sposoby, na ogół zupełnie bez winy, kto przebył rosyjski obóz pracy, dawno zapomniał o skrupułach.

 

Leżał w namiocie na polowym, twardym łóżku i myślał. Najpierw da ludziom odpocząć. Da im trzy wolne dni. A potem się zobaczy. A potem… Czy w ogóle jest jakieś potem? A kogo to obchodzi?

 

Drahomir zamknął w końcu oczy. Z obozu niósł się mdlący zapach ogniska i coraz cichsze krzyki majora Fiodorowa.

 

2

 

Przesłuchiwali jeńców. Drahomir stał w rogu izby – będącej kiedyś, dawno temu, stodołą – i patrzył. Choć niespecjalnie za tym przepadał, w przesłuchaniach uczestniczył niemal zawsze, ponieważ zeznania chciał znać z pierwszej ręki. Tym razem trafiło im się trzech półdzikich chłopów i nastoletni dzieciak. Chłopi odpowiedzieli na pytania bez specjalnych tortur. Szczere przerażanie w rozbieganych oczach, mrukliwe, ale spójne zeznania – Drahomir miał dość doświadczenia, by dać im wiarę. Rudowłosy dzieciak, wystraszony, milczał.

 

A potem, kiedy Szczur wraz z pomocnikiem wyprowadził chłopów, dzieciak padł przed Drahomirem na kolana i szlochając zaczął błagać o życie. Drahomir popatrzył z odrazą i niedowierzaniem na jeńca czołgającego się u jego stóp, na rudą głowę tuż przy ziemi, na upokorzenie, na wolę życia, czymże jest godność wobec karabinu, czymże jest odwaga wobec panicznego strachu, czym-że jest wojna wobec chłopca, który mógłby być pasterzem, albo klerykiem, albo pomocnikiem felczera?

 

Chłopiec szlochał coraz głośniej, poniżony, słaby.

 

Drahomir nieraz bywał panem życia i śmierci, ale nigdy nie zdał sobie z tego sprawy tak mocno, jak tamtego dnia, w stodole, obserwując rudowłosego chłopaka całującego jego buty.

 

Drahomir rzadko cokolwiek czuł, a już ostatnim, co mógłby poczuć była litość. W wojsku powtarzano mu do znudzenia, by strzelał do wroga, zanim ten strzeli do niego, i że nawet dzieci i kobiety są groźne. Co z tego, że potem prześladowały go wspomnienia, obrazy, na przykład dwunastoletni chłopczyk, najlepszy strzelec jakiego znał, któremu zabrakło nabojów, i przegrał starcie na szable z rosłym, krzepkim Drahomirem, z rozciętej żyły szyjnej krew popłynęła na jasne włosy… albo zielone oczy kobiety, w nocy… gdyby jej nie zabił, ona by to zrobiła, ale w ciemności nie mógł widzieć jej glocka, za plecami, co z tego, że okazało się potem, że była taka piękna, taka piękna… Litość. Litość. Litość? Ty umrzesz dzisiaj, ale ja – jutro.

 

Tego, co poczuł wtedy, w stodole, nigdy nie nazwałby litością. Żal mu było rudowłosego dzieciaka, żal młodego życia, a nade wszystko żal siebie, i tej przemocy, która zaczęła się całkiem podobnie, a uczyniła go dowódcą o koszmarnej sławie. Postanowił zaryzykować, i szalona myśl, odruch, osobliwe przeczucie sprawiło, że postąpił zupełnie inaczej niż oczekiwali jego ludzie. Szczur zademonstrował w końcu wymowny gest, który znaczył „zabić?", ale Drahomir go powstrzymał.

 

– Podnieś się – powiedział do jeńca.

 

Chłopiec zwrócił na Drahomira zapłakane oczy zaszczutego zwierzęcia.

 

– Daruję ci życie – powiedział Drahomir głośno i odczekał, by te słowa dotarły do jeńca i wszystkich obecnych w izbie. – Pod warunkiem jednak, że zostaniesz moim ordynansem. Żeby było jasne, jeśli spróbujesz uciec, przysięgam, że zginiesz, i co więcej, będzie to śmierć długa i bolesna – tu Drahomir uśmiechnął się krzywo. – No i co? Jak ci się podoba propozycja?

 

Dzieciak popatrzył na Drahomira. W oczach miał niedowierzanie, trwogę i wdzięczność

 

– Zgadzam się… panie – powiedział cicho.

 

A potem zaczął płakać, skulony, słaby.

 

Drahomir wyszedł z izby.

 

– Nie róbcie mu krzywdy – powiedział do strażników. – I przyślijcie go do mojego namiotu jak się uspokoi.

 

Minęło dwadzieścia minut i chłopiec stanął przed namiotem Drahomira. Był wysoki, bardzo chudy, jego ciemne, dziwne oczy kontrastowały mocno z jasnorudymi włosami.

 

Drahomir kazał mu podejść i spokojnie rozwiązał więzy.

 

– Jak się nazywasz? – zapytał łagodnie.

 

– Jakub Siergiejewicz, panie – powiedział chłopiec po polsku, ale ze śpiewnym akcentem ludzi wychowanych na pograniczu.

 

– Więc posłuchaj, Jakubie Siergiejewiczu. Możesz zostawić sobie mundur, ale wszystko od niego odpruj – powiedział Drahomir i popatrzył na chłopca. – Pozwalam ci chodzić po obozie, ale jakiekolwiek wycieczki poza wartownię zostaną uznane za próbę ucieczki – wyrażam się chyba jasno – dodał zimno. – Jako mój ordynans masz dbać o to, bym miał czysty mundur i buty, no i zajmować się moim koniem. I przynosić mi jedzenie. Spać będziesz tutaj – powiedział i pokazał polowe łóżko w kącie.

 

Chłopiec rozejrzał się trwożliwie. Z wyrazu jego twarzy Drahomir wywnioskował, że zrozumiał, co jest jego obowiązkiem.

 

– A teraz – powiedział Drahomir poważnie. – Poszukaj kuchni polowej i idź coś zjeść.

 

Zmieszany Jakub wyszedł.

 

3

 

Jakub, myślał Drahomir jadąc na koniu. Wędrowali piąty dzień przez spalony kraj, ruiny, ruiny, zgliszcza, ruiny i tak cały czas. Drahomir chciał, by tędy szli, i chciał, żeby obudziło się to, co budziło się teraz w ich sercach i umysłach. Chciał by walili mocno i na ślepo, i by mścili się, bez wyrzutów sumienia, bez żalu.

 

Jakub, myślał Drahomir. Miał wielu ordynansów, ale ci zawsze albo usiłowali spiskować albo nie robili tego, co do nich należało. Jak dotąd, najlepszym służącym jaki mu się trafił był Jakub. Wróg o rudych włosach, wróg, wróg. W obozie zasłynął jako jedyny jeniec, któremu Drahomir darował życie, i to sprawiało, że ludzie darzyli go tym rodzajem poważania, którzy przysługuje wyróżnionym z przypadku. To chroniło też Jakuba przed myślami o ucieczce, zresztą Drahomir wątpił, by Jakub w ogóle o niej pomyślał.

 

Zapamiętał pierwszą noc Jakuba w obozie. Obudził się późno, chociaż przykazał Jakubowi, by zbudził go zaraz po świcie. Tymczasem Jakub spał jak dziecko, zwinięty w kłębek. Drahomir wstał i potrząsnął nim mocno. Chłopiec otworzył oczy, rozejrzał się, spojrzał na Drahomira, zbladł, podniósł się, po czym ukląkł przed Drahomirem i płacząc zaczął go prosić, by go nie zabijał, i że to się więcej nie powtórzy.

 

Przez moment Drahomir wątpił w słuszność swojej decyzji, ale Jakub miał rację, bo to się więcej nie powtórzyło, a za to Jakub okazał się ordynansem wyjątkowo sumiennym. Wystarczyło powiedzieć mu raz, a nie tak, jak wszystkim jego poprzednikom – trzy razy albo i więcej. Do tego Jakub nie zadawał niewygodnych pytań, rozkaz wykonywał jak rozkaz, pokornie, i za to Drahomir go naprawdę cenił.

 

Ale to wróg. Wróg. Wróg. Co z tego, że lojalny, jak wróg?

 

Było coś jeszcze, co dręczyło Drahomira. Pytanie, którego nie umiał wyartykułować. Nie chodziło tylko o to, że Jakub był wrogiem. To jego zagadkowe posłuszeństwo. I pokora. Te jego wystraszone oczy. Nie, nie wystraszone. Te jego niespokojne oczy. Ten dzieciak. Ta jego siła, siła, siła, dzieciak, który brudną robotę wykonuje bez słowa protestu, bez wstrętu, może nie tyle z uśmiechem, co bez oporów.

 

Drahomir zatrzymał konia.

 

Dotąd myślał, że jedynym, co kieruje Jakubem jest strach. Że wszystko, co robi, robi ponieważ boi się, że Drahomir go ukarze, albo co gorsza, zabije. Ale przecież Drahomir nie był dla niego surowy. Nie złościł się. Nie karał go zresztą wcale, w żaden sposób. Podarował mu płaszcz. Każdy inny sługa na jego miejscu dawno przestałby się tak starać. Czyli było coś jeszcze… Coś, co nim kierowało. Pamięć? Zemsta? Wychowanie?

 

Drahomir przywołał Jakuba.

 

– Jakub, wierzysz w Boga?

 

– Tak, atamanie.

 

– Jesteś prawosławny, jak się domyślam…?

 

– Nie, atamanie. Jestem unitą.

 

– To ostali się jeszcze jacyś unici? – szczerze zdziwił się Drahomir. Słyszał kiedyś historię o rzezi unitów, którzy nie chcieli przejść na prawosławie, dawno temu, męczennicy, męczennicy, jakich wielu.

 

– Tak, atamanie.

 

Ale to nie wiara, pomyślał Drahomir, nie tak mówią religijni fanatycy, coś w intonacji głosu, w cichym „tak, atamanie" powiedziało mu, że to nie religia. Przypomniał sobie, jak matka uczyła go, że kiedy chce znać czyjąś prawdziwą naturę, niech pomyśli o pierwszym określeniu, jakim opisałby daną osobę. Jakub….? Jakub….? Jakub wierny? Pierwsze określenie: wierny. Co kieruje rudowłosym wrogiem? Wierność? Komu i czemu? Jemu, ideom, armii? Sobie?

 

Jechali dłuższy czas, klap, klap, klap, rytm kłusujących koni, klęskanie kopyt, jechali w milczeniu. Jakub, Jakub, Jakub, i on, Drahomir, Jakub-dar, Jakub-zagadka, no świetnie, świetnie, jechali przez spalony kraj, przez ziemię niczyją, nikt nie pamiętał, kto zaczął tę wojnę, czy Jakub, czy Jakub, wróg, wróg, wróg.

 

4

 

Po wygranej potyczce urządzili naradę. Należało ustalić, dokąd pójdą, gdzie zaopatrzyć się w jedzenie i wymienić konie. Poza tym mieli kilku rannych z obrażeniami, które będą się długo goić. Warto było zostawić ich w jakiejś wiosce, niech zdrowieją w spokoju. Pojawiło się też parę innych organizacyjnych spraw do omówienia.

 

Drahomir lubił nocne narady. Podobał mu się ten spokój, kiedy ludzie kładli się do snu, wartownicy zaczynali pierwszą nocną zmianę i wiedział już, że wszystko, co było tego dnia do zrobienia zostało skończone.

 

Tym razem stacjonowali w opuszczonym miasteczku. Większą część zniszczono w działaniach wojennych, ale ponieważ kilkanaście domów ocalało, tam zakwaterowano oficerów. Siedzieli w jednym z takich domków, dwuizbowym, małym i biednym przy świecach, pochyleni nad sztabową mapą. Drahomir, sotnik Tomaszewski, sotnik Majewicz, sotnik Rozicki i stary Fideluk,.

 

Starego Fideluka nikt nie nazywał inaczej jak Starym Fidelukiem. Była to jedna z tych postaci, którą każdy rozpoznaje, zresztą, Fideluk w pełni zasłużył na własną sławę. Mimo sześćdziesięciu z okładem lat pozostał silnym, sprawnym mężczyzną i, wbrew regulaminowi, utrzymywał długą patriarchalną brodę. Ale nie wygląd, nie samo doświadczenie i posłuch, jakim cieszył się wśród swoich ludzi czyniły go tym, kim był. Legenda, jaka krążyła po obozie, i która była najzupełniej prawdziwa głosiła, że wiele razy próbowano awansować Fideluka, a ten za każdym razem odmawiał. W końcu związał się z Drahomirem, zastrzegł jednak, że chce być sotnikiem po wieczne czasy i na pełnienie innej funkcji nigdy się nie zgodzi. Drahomira trochę to rozbawiło, ale przystał na taki układ. W radzie złożonej z samych młodych oficerów Fideluk pełnił rolę głosu rozsądku.

 

– Nie pójdziemy do Babszyna – powiedział. – Za daleko. Ludzie są zmęczeni, mają dość. Ranni nie wytrzymają takiej drogi.

 

– Zostaje Wierzyca i Brzozowo. Z tym, że ci z Brzozowa nie będą zbyt szczęśliwi… Ograbiliśmy ich z zapasów w zeszłym miesiącu.

 

– Z kolei w Wierzycy nie ma lekarza. Z tym chłopakiem z mojej sotni jest bardzo źle. Ktoś powinien mu wyjąć kulę z nogi…

 

– To może najpierw udamy się do Brzozowa, i tam zostawimy rannych, a potem wrócimy do Wierzycy i tu urządzimy dłuższy popas?

 

– Skoro i tak zostawimy rannych w Brzozowie to lepiej chyba potem pójść do Babszyna, tak jak planowaliśmy? Nadkładamy w ten sposób dwadzieścia pięć kilometrów, a idąc do Wierzycy nadłożyliśmy… – tu sotnik Rozicki spojrzał na mapę – … jakieś czterdzieści?

 

Drahomir rzadko odzywał się na tego typu radach. O ile nie chciał przeforsować jakiegoś swojego pomysłu, zazwyczaj tylko słuchał, i po podobnej wymianie zdań łatwo wyrabiał sobie opinię. Za to jako dowódca miał ostatni, i decydujący głos.

 

– Idziemy do Brzozowa a potem do Babszyna. Powiedziałem.

 

Jako że była to ostania sprawa do omówienia, Drahomir zawołał Jakuba i kazał mu przynieść wino. Rzadko pili wino, nie tylko dlatego, że wina zawsze brakowało. Przede wszystkim, ataman Powęski miał sławę dowódcy, który trzyma swoich ludzi bardzo krótko. O ile przymykał oczy na grabieże, to za gwałty i pijaństwo karał surowiej niż to przyjęto. Od siebie i oficerów wymagał przykładu, by jedli i spali razem z żołnierzami, by jedli to samo, nie upijali się i nie przyzwalali na pijaństwo. Pojawienie się alkoholu było wydarzeniem dość wyjątkowym i natychmiast wprawiło czwórkę oficerów w dobre humory.

 

Jakub rozstawił pucharki i poszedł po dzbanek.

 

Sotnik Rozicki, sławny ze swojego niskiego, mocnego głosu, zaintonował wojenną piosenkę i zaczęli śpiewać, chórem, radośni, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Jakub wrócił z dzbankiem i zaczął rozlewać wino. Nalewał je po prostu obchodząc stół po kolei, i kiedy doszedł do Drahomira, potknął się o nogę krzesła i cała zawartość dzbanka wylała się na Drahomirowy mundur.

 

– Uważaj jak idziesz, pieprzony niezdaro! – wrzasnął wściekły Drahomir.

 

Piosenka ustała. Struchlały Jakub wstał i wbił oczy w ziemię, oczekując kary. Drahomir podniósł się bardzo powoli z krzesła, zamierzył się i przyłożył Jakubowi w twarz z takim impetem, że chłopiec zwinął się z bólu. Nigdy przedtem nie karał go w taki sposób, nigdy zresztą nie karał go publicznie. Oficerowie odwrócili wzrok.

 

– Wynoś się stąd – rozkazał Drahomir lodowato i Jakub posłusznie wycofał z pokoju. – I nie pokazuj mi się na oczy.

 

Sotnik Rozicki wrócił do przerwanej piosenki, ale śpiewanie już się jakoś nie kleiło. Wznieśli toast za udaną wyprawę i wypili wino, ale i to nie pomogło. Ogólna wesołość zniknęła i poczuli w końcu, jak bardzo są zmęczeni. Sotnicy, poza Fidelukiem, po kolei usprawiedliwiali się sennością albo obowiązkami, i wychodzili. W końcu Drahomir został z Fidelukiem sam.

 

– Jakub nie zasłużył na taką karę – powiedział Fideluk na odchodnym. – Nie mi krytykować twoje decyzje, atamanie, ale to najwierniejszy sługa, jakiego masz.

 

Gdyby wypowiedział to ktoś inny niż Fideluk, Drahomir pewnie uznałby to za niesubordynację. Ale słowa Fideluka brzmiały nadal w izbie, na długo po tym, jak Fideluk poszedł do swojej kwatery. Drahomir siedział z głową w dłoniach i myślał. We krwi wciąż krążył alkohol, kubek wina na pusty żołądek – po wielu miesiącach abstynencji było to cokolwiek za dużo. Słowa Fideluka. Jakub nie zasłużył na taką karę. A kimże jest Jakub, żeby mógł na coś zasługiwać lub nie?

 

A jednak słowa Fideluka dręczyły. Zastanawiały. I jeszcze ten cichy, ledwo słyszalny szloch Jakuba w drugiej izbie, a może poza domem, szloch dziecka, chłopca, który nigdy nie dorósł, chłopca, prawie mężczyzny, nie, chłopca, szloch kogoś… czemu ten Jakub płacze? Przecież to niczego nie zmieni, durny dzieciuch.

 

Drahomir siedział w ciemnościach i myślał. Chciało mu się spać, ale wiedział dobrze, że alkohol jeszcze przez długi czas nie pozwoli mu zasnąć. Zdecydował się w końcu wstać i wyszedł przed dom. Mokry mundur zrobił się zimny i przykleił do ciała. Dotyk zimnego materiału przywrócił mu jednak jasność myśli. Poszedł w kierunku ruin, znalazł odłamek muru i usiadł.

 

Czy zrobił nie tak? Jakubowi należało pokazać, gdzie jego miejsce. Ale słowa sotnika wkręcały się, drążyły, irytowały, i nagle poczuł jak bardzo jest samotny. Jakub nie zasłużył na taką karę. A na jaką zasłużył? Czy w ogóle zasłużył?

 

Popatrzył na gwiazdy, na niebo, na uśpiony obóz.

 

Ilu takich Drahomirów chodziło i będzie chodzić po tej ziemi, pomyślał. Wszyscy patrzyli na te same gwiazdy. Rosyjscy dowódcy patrzą na nie dokładnie tak samo. I nagle, w przebłysku świadomości, Drahomir zrozumiał, że sotnik miał rację. Że publicznie upokorzył najwierniejszego z wiernych, chłopca, który na jedno jego słowo skoczyłby w ogień. Kim się stałem, myślał Drahomir, że zdolny jestem do takich rzeczy? Tak, zabijałem, tak mordowałem, tak, dręczą mnie koszmary, ale byłem sprawiedliwy, każdy dostawał to, na co zasłużył, są różne rzeczy, były różne rzeczy, tak, szukałem zemsty, i zemstę znalazłem, ale ukojenia w niej nie było, tak, widziałem wiele, widziałem złe rzeczy, robiłem złe rzeczy, ale nie nigdy nie byłem niesprawiedliwy, gdzie jest pieprzona granica, czy lepszy jestem od Jakuba, w czym on jest gorszy, bo jest młodszy, bo jest wrogiem, czy ja jestem lepszy, co ja robię, co ja robię, w kogo się zamieniam, jestem człowiekiem pokoju urodzonym w trakcie wojny, ale miałem strzec ziemi, to jej strzegę, tak powiedział mi duch, gdy czuwałem przed zaprzysiężeniem, robiłem to, co powinno być zrobione, pomściłem Leszka, i Tomasza, i wszystkich innych, trzeba żyć, trzeba żyć, miałem być krawcem, nie lubiłem słowa krawiec, wolałem myśleć projektant, tyle było opowieści o życiu sprzed Katastrofy, o pięknych, wielkich miastach i o tych wszystkich bajkowych zawodach, miałem, miałem, ale głód, ale ból, ale tortury, ale przecież, przecież ani głód, ani ból ani tortury nie są usprawiedliwieniem, Jakub też je przeszedł i nie przetrąciły mu kręgosłupa, Jakub, Jakub na to nie zasłużył.

 

Nie tym chciałem być, myślał Drahomir, nie tym, najbardziej zwycięska ze zwycięskich armii Rzeczpospolitej, honory, godności, ach panie atamanie, prosimy, prosimy, a na co mi to wszystko, ale czasem ma się to, co się ma, a nie to, co się chce, podpowiadało mu coś w środku, czasem ma się to, co się ma, a nie to, co się chce. Czy miałem wybór, dręczył się Drahomir, nie miałem, oni wybrali, ale mogłem nie uciekać z obozu, mogłem zginąć, a może nie, nie mogłem, bo nie byłbym wierny swojemu powołaniu, może musiałem to zrobić, może, może. Nie ma powrotu, a może, może, może, ale nie, trzeba żyć najlepiej jak się potrafi, tu i teraz, nie wtedy, nie w ciele i wspomnieniach piętnastoletniego Drahomira cwałującego na koniu zniszczoną, popękaną szosą.

 

A jednak zrobiłem źle, myślał Drahomir, gdzieś popełniłem błąd – jak dziwne wydawały mu się takie myśli, on, ataman Powęski nie popełniał błędów, dlatego tak chętnie ciągnęli do niego żołnierze – ale czy wtedy gdy ukarałem Jakuba? Czy może wtedy, gdy Fiodorow dostał to, na co zasłużył? Czy wtedy, gdy pierwszy raz strzeliłem w pierś kobiecie? Czy wtedy gdy zamordowałem szablą starego weterana, który błagał o miłosierdzie? Czy wtedy, gdy pierwszy raz zabiłem człowieka uciekając z obozu? A może to ktoś popełnił błąd w moim życiu, to nie ja, to nie moja wina, ja nie chciałem, urodziłem się w złym czasie i miejscu, może to major Fiodorow, albo lekarz z obozu, albo Leszek? Przecież nie miałem wyjścia, pomyślał Drahomir, wstąpiłem do armii, bo tak musiało być, bo chciałem zemsty, bo nie było innej przyszłości, nie było przyszłości, nie było, nie było.

 

Siedział na kamieniu i myślał, alkohol wciąż krążył w żyłach, cierpki posmak kiepskiego wina z malin. Sam ze sobą, sam z gwiazdami, i z pytaniami, których mogło nie być, a może nie mogło, może każda przyszłość prowadziła do atamana Powęskiego, może, może, skąd ma wiedzieć, a może, może, może było-nie było mu to pisane, może wcale nie krawcem miał zostać. Trzeba żyć, myślał Drahomir, trzeba żyć, najlepiej jak się potrafi, i nie zawieść, i tylko, czy uda mu się uchronić tę resztkę, tą część siebie, która sprawiała, że lubił wiatr, i cwał, i szycie, i kochał siostry, i pomagał matce, i potem choć nazywano go też Krwawym Drahomirem, mówiono często: Sprawiedliwy Drahomir? Czy mi się uda, czy mi się uda, od czego to zależy, od niczego, tak jak nasze losy, albo od Boga, który ma świat gdzieś, a może wcale nie, może trzeba się modlić? Czy mi się uda, jak długo mi się uda, Boże, chroń Jakuba przed moją ciężką ręką, chroń mnie przed sobą, modlił się Drahomir słowami modlitwy-niemodlitwy, czy mi się uda, czy się uda, oby się udało, trzeba żyć, trzeba żyć, najlepiej jak się potrafi i nie zawieść.

 

Pobiedziska – Blacksburg, VA, grudzień 2010 – styczeń 2011

 

Koniec

Komentarze

Od autorki: opowiadanie jest pre-quelem do Stygmi, lub też podobną historią opowiedzianą z innej perspektywy. Długo się zastanawiałam co wstawić na eliminacje i ten tekst wydawał mi się lepszy od drugiego, który skończyłam w podobnym czasie.

własnie miałam napisać, że opowiadanie mi się strasznie skojarzyło ze Stygmi z Masakry ;) Czyta się całkiem nieźle, ale zakończenie jest takie mocno nijakie, na moje zbyt przefilozofowane. Zabrakło mi sugestii do czego to wszystko zmierza.

Jedna rzecz nie ulega wątpliwości - opowiadanie napisane dobrze, całkiem przyjemnie sie czyta, nie widac niedociagnieć technicznych, ale...
No właśnie, nie wiadomo, gdzie i jak to wszystko ma się skonczyć. Nie wiem, czy nie wystarczyło czasu, czy koncepcji, a może to tylko zajawka jakiejś dłuższej formy. 
Troszkę ubolewam, że tak mało miejsca poswięcono pewnym aspektom związanym z genezą przedstawionego świata. Czy rzeczywiście świat aż tak bardzo się uwstecznił po katastrofie? Jest zdanie o ranie po wydłubabym z ramienia czipie, ale nie niesie za sobą dodatkowych informacji.  
Reasumujac, opowiadanie bardzo "czytliwe", jednak czytajac pozostaje niedosyt obrazów wykreowanego świata i przede wszystkim niedosyt związany z fabułą.
Pozdrawiam

Zgadzam sie z Ibastro - takie pierwsze wrażenie, po pierwszych akapitach - opowiadanie świetne, doskonale napisane, pełne emocji, ale... no właśnie, ale. W trakcie czytania zaczęło mnie trochę nużyć. Męczysz tego bohatera, torturujesz, potem on torturuje... i nic, zupełnie nic z tego nie wynika. Nie ma historii, jest wycinek losów jakiegoś Drahomira, który jest bohaterem, to prawda, fascynującym, zmienia się, ale nie widzimy tak naprawdę momentów tej przemiany, tylko znamy je z jego wspomnień, podane na tacy. Nie ma wyraźnego zawiązania akcji, punktów kulminacyjnych. Opowiadanie dzieje się w świecie przyszłości, który też jest zaznaczony jakoś niewyraźnie, zamiast od czasu do czasu wrzucić jakiś bardziej "fantastyczny" element, są dwa akapity o Katastrofie, które załatwiają sprawę i... też niewiele z nich wynika. Odrodził się katolicyzm, instytucja księdza wieszcza - no dobrze, ale dlaczego o tym piszesz? Podobnie nie rozumiałam, dlaczego po upadku Ameryki przejawy jej kultury zaczęły być traktowane jako przejaw zdrady. Przecież, z tego co wynika z wcześniejszego akapitu, Ameryka zginęła, bo spadła na nią asteroida? To jaki ma związek jedno z drugim?
Równie dobrze akcja mogłaby się dziać w każdej innej "łagrowej" rzeczywistości. Ale kurcze, tak naprawdę dochodzi się do tego już po głębszym przemyśleniu, bo tak czarujesz czytelnika, że łyknie wszystko, chcąc wiedzieć co będzie dalej. Więc mam po przeczytaniu mieszane uczucia.

Nie jest źle, pomysł wydał mi się nawet ciekawy. Chociaż osobiście uważam, że postać Drahomira jest niewiarygodna. Uważam, że tego typu osoby powstają tylko w literaturze, po świecie nie chodzą.

Co do samej konstrukcji utworu to odniosłem wrażenie, że słucham czyjejś opowieści, ale nie jestem członkiem wydarzeń nie uczestnicze w nich. Gdy normalnie w czasie czytania czuję się obserwatorem, osobą trzecią, to tutaj stałem jeszcze dalej. Słuchałem relacji z drugiej ręki.

Na koniec a propos tych nieszczęsnych przemyśleń Drahormira. Wg mnie te powtórzenia nie przydały im wiarygodności, ani nie dodały klimatu. Generalnie IMO one były za długie, w pewnym momencie nawet przestałem się wczytywać tylko przelatywałem wzrokiem po literkach.

Pozdro,
Snow

PS Rosjanie nie zwracają się do siebie po otciestwie, jest to uważane za obraźliwe. Tylko stare dziadki pod sklepem tak do siebie gadają ;)

 

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Moim zdaniem to zakończenie jest siłą tego tekstu, i to ono jst tym kulminacyjnym momentem. Jestem specjalistka od psychologii bohaterów a nie od tworzenia światów wiedziałam wiec że cokolwiek stworzę, będzie niewiarygodne... ale chyba wygląda na to że źle wybrałam tekst.

"Domek komendanta stał poza obozem i Drahomira podprowadził tam konwojent. Na ziemi, tuż pod domkiem, leżały rozrzucone obierki marchewek i kartofli i, gdyby nie konwojent, Drahomir szybko wpakował by je sobie do ust. Nigdy nie podejrzewał, że kawałki marchewki mogą budzić tak gwałtowne uczucia.

Miłą niespodzianką okazało się też ciepło w samym domku. Z rozgrzanego piecyka bił taki żar, jaki Drahomir pamiętał chyba tylko z domu, wtedy, gdy matka z babką piekły chleb. Poczuł się jakoś tak... Nie umiał tego określić - przyjemnie? "

Pani psycholog wyobraż sobie człowieka głodnego i przerażonego (idzie do komendnta obozu) i pod wpływem piecyka robi mu się przyjemnie i sennie, raczej by się zesrał ze strachu.

Rys psychologiczny twojego bohatera jest wbrew pozorom banalny. odkrycie, że czlowiek zmienia się pod wpływem okrucieństw których sam doświadczył. że z oprawcy rodzi się oprawca. to nic nowego niestety nowego.
dla mnie zbyt płytkie.
pozdrowionka

nawiasem mówiąc, jeżeli ktoś lubi takie klimaty, polecam książke Grzesiuka "Pięć lat kacetu" rewelacyjna książka.

@masztalski

Doradzam lekturę pism Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i Warłama Szałamowa, bo chyba waść nie wiesz o czem piszesz.

-> werther. nie rozumiem czemu uwążasz że nie wiem o czym pisze? wyjaśnisz

@masztalski

Ależ oczywiście. Po prostu nie znasz Waść realiów obozowych. Prawdopodobnie też nigdy nie byłeś w więzieniu lub chociażby areszcie, a w związku z tym kompletnie nie pojmujesz elementarnej psychologii tego typu zamkniętej społeczności, skazanej na łaskę lub niełaskę ,,góry'' i współtowarzyszy - kiedy obierki z warzyw (jak u Szałamowa) lub papieros (w dzisiejszych realiach) uchodzą za dobra poniekąd luksusowe. Tak czy inaczej, sądzę, że autorka tego tekstu jest chyba odrobinę bardziej zorientowana w tymże temacie (lub posiada większą empatię) od Waszmości.

masz racje Werther nie znam realiów obozowych. Myśle, ze Katy też nie była w więzieniu. zdaję sobie jednak sprawę, że za obierki z warzyw w sytuacjach kryzysowych człowiek potrafiłby wręcz zabić aby przetrwać, nie wyobrażam sobie jednak, że wiezień głodny głodny i zastraszony usypia pod wpływem piecyka. bo tym pisała autorka.
czy masz zastrzeżenia do tej kwestii??

@masztalski
Nie jetem pania psycholog; dotąd pod opowiadaniami znajdowałam na ogół komentarze, że umiem opisywać wewnętrzne przezycia bohaterów - o to mi chodziło.
po drugie ludzie, którzy od wielu miesięcy są bici i głodni nie czują strachu; nawet niespecjalnie boją się śmierci. Szałamow pisał że to złość to uczucie najbliższe kościom, ostatnie. Im jest ciągle zimno; wyobraź sobie, że ważysz 42 kilogramy przy wzroście 180 cm - ciepło może cię nawet zabić. Drahomir jest naiwnym szesnastolatkiem, nie podejrzewa niczego specjalnie złego. Czy ja wiem czy on się boi? Ciężko stwierdzić, czy on w ogóle coś czuje, za głodny jest na to. Przez osiem miesięcy wiele widział, wiele słyszał i pewnie nauczył się być pesymista.
Co więcej, w tekście nie chodzi o to, że ludzie zmieniają się pod wpływem okoliczności, choć szanuję i taka interpretację; myślę że najważniejsza rzecz zawiera się w cytacie na początku. Chodzi mi o tę siłę, która budzi się w człowieku z desperacji, z bólu, ze złości, z "nie ma innego wyjścia" i która ciągnie, ciągnie w górę. To ona wyprowadza Drahomira z obozu, to ona sprawia, że przezywa, to ona zmusza go, by wstapił do armii i by zwyciężał i mścił się. Problem w tym, że nie wiadomo za bardzo, gdzie na tej drodze, pchany tą siłą Drahomir staje się złym człowiekiem, dlaczego wali w twarz Jakuba. Drahomir jest naiwnym dzieciakiem, który wyrósł wśród sióstr i kolegów, i który w pewnym momencie nie ma innego wyjścia niż być silnym. I stał się silnym. Problem w tym gdzie leży granica, ta granica, która oddziela siłę konieczną do przetrwania od bycia złym człowiekiem.
Ktoś tu pisał, że narracja jest bardziej niż trzecioosbowa. I ma to swoje uzasadnienie, bo i ile czytelnik patrzący na sprawę bardziej niż z boku, z dystansu nie jest w stanie odpowiedzieć, co sprawiło, że dziecinny Drahomir stał się Drahomirem krwawym, to o ile bardziej nie zna na to pytanie odpowiedzi sam Drahomir, będący w środku spraw.

widzę koleżanko, że odpisałaś za werthera:) ale mniejsza ztym.
co do pani psycholog napisałaś
"Jestem specjalistka od psychologii bohaterów" jeżeli źle to zinterpretowałem to przepraszam.
Co do naiwności szesnastolatka i jego odczuć że poczuł się przyjemnie to bym się kłócił. według mnie on by przede wszystkim odczuwał strach przed tym co go może czekać. strach przed niepewnością. Jest to jednak kwestia osobowości i moge założyć że twój bohater myślał inaczej. w końcu to ty go stworzyłaś.
co do ostniej kwestii tej siły (jak rozumiem siły przetrwania, jesli sie mylę to mnie popraw) to i tak wracamy do punktu wyjścia z poczatku ta siła kazał mu walczyć o własne przetrwanie aż w końcu tak nim zawładnęła że stał się oprawcą.
napisz czy dobrze zrozumiałem?

maszalski: czepiasz się na potęgę i bezpodstawnie. Jak sam stwierdziłeś to jej bohater i zachowuje się jak ona chce, a że nikt z nas nie wie jak jest w obozach to nie jest to w ogóle niewiarygodne. W dodatku, że ten człowiek jest tam bardzo długo, a ty patrzysz z perspektywy kogoś kto z nalazłby się tam nagle na jeden dzień i bał się wszystkiego. Człowiek po pewnym czasie obojętnieje. Rozumiem dociekanie psychologii bohatera, ale ty wydajesz się być teraz po prostu złośliwy i im dalej to ciągniesz tym bardziej bezpodstawne są twoje zarzuty.

Jedyne z czym się zgadzam z tobą, że w naszych czasach, w naszym społeczeństwie tacy ludzie występują tylko w opowiadaniach.

Co do opowiadania. Mnie się podoba i wciągnęło mnie, chociaż z tych dwóch co autorka pisała, że zastanawiała się, które wysłać mnie zdecydowanie bardziej przypadł do gustu Igor. Zakończenie też bardzo fajne mimo, że niektórym nie podobało, ale jak autorka sama napisała jest to prequel opowiadania Stygmi, dlatego lepiej patrzeć na oba opowiadania jako całość. Wtedy jest o wiele ciekawiej i myślę, że Ci, którzy napisali, że podobało im się, ale skończyło się za szybko i w sposób im nieodpowiadający powinni również zapoznać się z drugim opowiadaniem.

Ja wystawiłbym piątkę, ale niestety nie mogę oceniać tekstów, więc tylko pozdrawiam bardzo serdecznie i czekam na następne opowiadania.

werther...finah...jestem pod wrażeniem :)

Pozdrawiam z :D

Doceniam pomysł. Lubię katastroficzne wizje, a tu została ona zestawiona z zastanowieniem się nad naturą człowieka.
Niemniej muszę powtórzyć za Snowem, że bohater jest mało wiarygodny. Być może należało tekst rozbudować jeszcze bardziej, tak aby przemiana Drahomira następowała powoli. Nie przekonują mnie też fragmenty, takie jak ten:

"Jakub, Jakub, Jakub, i on, Drahomir, Jakub-dar, Jakub-zagadka, no świetnie, świetnie, jechali przez spalony kraj, przez ziemię niczyją, nikt nie pamiętał, kto zaczął tę wojnę, czy Jakub, czy Jakub, wróg, wróg, wróg."

Powtórzenia nie działają na korzyść, a psychika bohatera nie jest dopracowana.
W każdym razie, ogólnie nie jest źle.

ps. Trochę zaniepokoili mnie ci dwaj nowi użytkownicy, wypowiadający się tylko pod Twoimi tekstami:D 

Opowiadanie jest fajnie napisane i całkiem wciągające. Powiem szczerze, że trochę mnie to zaskoczyło ponieważ do tej pory zawsze uważałam, że o jakości tekstu stanowią bohaterowie i fabuła. Tutaj bohater jest jeden a fabuły nie ma prawie wcale (są zdarzenia, które łączy postać bohatera ale bez związku przyczynowo skutkowego). Treść Twojego tekstu skojarzyła mi się z opisem postaci przygotowanym na sesję RPG wyjątkowo wymagającego Mistrza Gry. Nie będę się wypowiadać, czy sam Drahomir jest realistyczny, czy nie - nie jestem psychologiem. Ale na pewno jest ciekawy. Przyznam szczerze, że cięzko mi to oceniać. Użyję porówniania do przedstawienia teatralnego. Twoj tekst to bardzo dobry, wręcz wybitny one-man-show. Ale nic więcej. Ja wolę przedstawienia na kilku aktorów z akcją i dobrymi dialogami. 4 

Nie podeszło. Zupełnie nie mogłem wczuć się w tekst, psychologicznie nie przekonywujące, bohater papierowy. Wybacz, Katy, lakoniczność, nie będę mieszał opka z błotem, wypisując kolejno, co mi tutaj zgrzyta, sporo tekstów jeszcze czeka na przeczytanie. Jestem na nie.

@Ranferiel
Nie wiem jak Ty to czytałeś ale to nie są zdarzenia bez związku. Jest to sekwencja która prowadzi do Drahomira Atamana, do okrutnego Drahomira, do wielu rzeczy. Na początku Drahoir jest dzieciakiem, bezmyślnym, dziecinnym, nie za mądrym, by na końcu tekstu stać się ważnym dowódcą. W jakimś sensie jest to opis przemiany. Każda scena ma tutaj znaczenie.
@mniam
Ja rozumiem, że nie podeszło, ale nazwanie Drahomira "papierowym" to trochę przesada. Polecam postaci w stylu Stasia Tarkowskiego dla porównania; albo postacie pokroju gamedeca. Drahomir jest jaki jest, i nie wykluczam, że jego psychologia jest pokrętna. Jednak, ktoś, kto nie doświadczył w życiu sytuacji, gdy nie może być słaby ponieważ siła jest jedyną ewentualnością nie jest pewnie w stanie tego zrozumieć.

Jednak, ktoś, kto nie doświadczył w życiu sytuacji, gdy nie może być słaby ponieważ siła jest jedyną ewentualnością nie jest pewnie w stanie tego zrozumieć.

Katy, na boga, a ty niby kto? Sybiraczka? 

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Katy, ok, rozumiem. W tyn kontekście zdarzenia rzeczywiście można uznać za powiązane. Ale czy opis rozwoju boahtera można nazwać fabułą?

O, Katy, faktycznie, bohater wcale nie jest papierowy, jakżesz mogłem tak pomyśleć! Przepraszam!  <wali głową w ścianę, żeby wybić z niej swoją głupotę>

@Snow
Katy, na boga, a ty niby kto? Sybiraczka?

Nie sybiraczka, ale sa doswiadczernia, ktore, przebyte w wieku lat 16 sa nieco za trudne.
Poza tym Boga pisze sie z duzej litery, zwlaszcza, ze skoro go wzywasz to pewnie w jakiegos tam wierzysz.

@mniam
Normalnie musisz sie odgryzc, drugi Szymon Majewski no.

Poza tym Boga pisze sie z duzej litery, zwlaszcza, ze skoro go wzywasz to pewnie w jakiegos tam wierzysz.

Jakbym napisał z wielkiej, to bym złamał przykazanie. No a tak sumienie czyste, tylko Ty niezadowolona ;).

Spytam o coś, abstrahując od tematu. Zawsze jak ktoś się z Tobą nie zgadza to wytykasz mu błędy ortograficzne i inne w komentarzach? Bo drugi raz się nie zgadzam i znowu to samo. Wybacz, ale brzmi to jak marna próba zdyskredytowania strony przeciwnej, albo czepialstwo zakrawające na skalę głupoty.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Katy, czy Ty przyjmujesz jakąkolwiek krytykę? (pytanie retoryczne)

@mniam
tak, o ile jest na poziomie wyższym niż w you can dance, xfactor etc
@Snow
eee nie zawsze. Z mniamem się nie zgdzam a nie wytykam błedów.

Katy, na pytania retoryczne się nie odpowiada ;) Przedmówcy skrytykowali Twój tekst na wyższym niż moja krytyka poziomie... Jednak chcesz wiedzieć, co mi zgrzyta? Przemyślisz to i wyciągniesz wnioski? (pytanie retoryczne). Ja nie lubię rzucać grochem o ścianę - ręce bolą, a ściana jak to ściana. Pisz jak chcesz. Najwyzej nic nie wydasz nigdy, nie będę płakał, wierz mi :)
Pozdrawiam i życzę pokory :)
Bez odbioru.

OK. Miałem się nie wypowiadać, bo już raz się wypowiedziałem, co z tego, że nie na forum publicznym.

Większość tekstów Katy była dobra. Są na tej stronie opowiadania, które bardziej do mnie przemawiają. "Próba szlaku" i "Stygmi" chociażby. Jest faktem, że tematyka obozowa w fantastyce rzadko bywa poruszana, a jeszcze rzadziej w sposób przekonujący, i wynika to z samego założenia, bo fantastyka nie jest literaturą, która "dzieje się naprawdę".
Być może problem leży w tym, że Katy jest mistrzynią szczegółu. Ten piecyk w domu komendanta obozu (o który, nie wiem czemu, tyle się szumu wyżej narobiło), to, że Igor z kolejnego opowiadania nie napisał ani jednego wiersza przez X miesięcy, tytułowa Stygmi krzycząca, że jest zbawienie (mój ulubiony motyw z opowiadań Katy- czemu nikt tego nie komentował?) - to jest siła tych tekstów, w szczególe, a nie w fabule czy bohaterach.
Ściągnę na siebie może gromy, ale w literaturze fantasy/sf tak, jak ją obecnie pojmujemy, czyli wyrastającej z powieści przygodowej, ew. z XIX-wiecznej opowieści niesamowitej, nie ma miejsca na psychologicznie wiarygodnego bohatera. Psychologicznie wiarygodni bohaterowie byliby w takiej konwencji nudni i nie na miejscu. Rozglądam się dookoła, patrzę na siebie - widzę bohaterów nieciekawych, często nieprzyjemnych, na kartach książki budziliby raczej lekką odrazę niż sympatię, nie ma Geraltów, jest Józef K. czy Leopold Bloom. Bohater literatury przygodowej nie ma być prawdziwy, ma za to mieć fajne przygody, kilka wyrazistych cech, wpadać w kłopoty i się z nich wygrzebywać. Nadmiar psychologizmu szkodzi, bo czytelnik nie takiego bohatera oczekuje.
O ile inni bohaterowie Katy zwykle nie wpasowywali się w schemat bohatera przygodówki, to Drahomir nie odstaje aż tak bardzo. Ale, litości, bohater takiej literatury nie ma być nie wiem jak psychologicznie głeboki. Jest akurat. Co do doświadczeń obozowych się nie wypowiadam, znam tylko opowieści mojego dziadka, a chichot i krytyka tematyki obozu być może wynika z tego, że tej tematyki się boimy. Ale nie jest to opowiadanie o obozie,który stanowi epizod w tle, tylko o losach dowódcy wojskowego, dlaczego był taki, a nie inny. I tyle.

Jak dla mnie, Katy nieraz udowodniła, że pisać potrafi. Opowieści nie muszą gnać na złamanie karku, niektóre mogą sączyć się powoli jak ropa z rany. I sączą się długo po ostatniej kropce (vide "Igor").  Na stronie NF czytam kilku autorów, których twórczość lubię, chociaż nie komentuję, bo są dobrzy i pewnie to wiedzą. Katy jest jedną z takich autorek.

PS. Katy, jak Ty to robisz, że takie się burze pod Twoimi tekstami przetaczają? U mnie tylko raz pod jednym pokropiło, a  tak to cisza... Zazdroszczę Ci:) I życzę jeszcze niejednej batalii, bo o czymś to świadczy.
PS2. Lepiej było chyba dać "Igora"...
PS3. Nie wiem jak fitnah i werther, ale ja na pewno nie jestem klonem;)

Pozdrawiam,
RR

Katy, jak Ty to robisz, że takie się burze pod Twoimi tekstami przetaczają?
Odpowiadaj w takim samym stylu na komenty, a ręczę Ci, że będzie to samo.

Doceniam Twój wywód mający rozświetlić zamroczone horyzonty nas maluckich ;), ale się nie zgodzę.

Bohater, którego opisałeś to świetny model do pisania serii opowiadań, czy wetknięcia go w powieść-tasiemca. Wg mnie bohater opowiadania jak najbardziej może być nawet mdły i dobry tekst na tym nie straci. Bo w opkach czasem clue wcale nie leży w bohaterze.

Co do psychologicznej wiarygodności, to owszem, wyżej wymieniony nie musi być prawdopodobny, ale przynajmniej takiego powinien dobrze udawać. Drahomira odebrałem jako sztucznego i nic już tego nie zmieni. Nawet autorka twierdząca, że życie mnie za mało doświadczyło, żebym zrozumiał prawdziwą istotę jej bohatera i sens opowiadań (co swoją drogą jest kiepskim podejściem, bo z tego co się orientuję, pisze się dla czytelników).

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Bohater, którego opisałeś to świetny model do pisania serii opowiadań, czy wetknięcia go w powieść-tasiemca. Wg mnie bohater opowiadania jak najbardziej może być nawet mdły i dobry tekst na tym nie straci. Bo w opkach czasem clue wcale nie leży w bohaterze

To właśnie powiedziałem, może tylko bardziej rozwlekle:)

Wow. Zostałem mianowany klonem. Nie wiedziałem, że NF ma swoje CSI. Tyle, że to SiEsAj jest jakieś takie mega żałosne, bo widać od razu po budowie zdań, że to kto inny pisał. Zresztą admini mogą to łatwo zweryfikować - tylko po co? Widać, że to forum jest już od dawna zamknięte dla innych i powstały kółka wzajemnej adoracji, jeżeli wypowiedzi nowych są od razu czymś co niepokoi.

Napisałbym wiecej, ale widzę, że nie warto. Cześć.

Nowa Fantastyka