- Opowiadanie: Dongo - Wiatr wieje tam, gdzie chce.

Wiatr wieje tam, gdzie chce.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wiatr wieje tam, gdzie chce.

Wiatr wieje tam, gdzie chce.

 

Zmrok zapadał szybko. Za szybko, jak na tę porę roku. Słońce chowało się już za zębatą linią odległego lasu. Przed jeźdźcem rozciągało się pustkowie, miejsce bez cienia cywilizacji, bez śladu człowieka. Tylko trawa, gdzieniegdzie mała brzoza wychylała się znad kępy traw i ziół. Pachniało czerwcem. Od dawna nie padało, powietrze było ciężkie, obciążone dodatkowo zapachem mięty i rumianku. Było cicho, nawet koń zachował ciszę, delikatnie wchodząc aż po brzuch w trawę. Jeździec wcale się nie spieszył, widział bowiem, że dzisiejszego dnia i tak nie zajedzie daleko. Przez chwilę uważnie przysłuchiwał się, sprawdzał, czy może jednak znajdzie jakiegoś człowieka w tym morzu traw. Usłyszał w odpowiedzi tylko ciche granie konika polnego. Z nieba znikła już pomarańczowa poświata zachodzącego słońca. Za szybko, jak na oczekiwania samotnego jeźdźca.

 

Dalsza podróż okazała się niemożliwa. Ciemności, jakie zapanowały, uniemożliwiały rozpoznanie kierunku. Jeździec zsiadł z konia, podprowadził za uzdę do pobliskiego drzewa i przywiązał. Drzewo, które już dawno obumarło, było jedyną rośliną w pobliżu, nie licząc wszechobecnej trawy. Zaczęło się robić coraz chłodniej, wiatr delikatnie przemykał między uschłymi gałęziami. Jeździec zdjął siodło i przywiązany do niego gruby koc, położył pod drzewem i pewnie zabrałby się za jedzenie kolacji, gdyby tylko miał coś jeszcze w swoim worku podróżniczym. Dla pewności sprawdził jeszcze raz, ale przypomniał sobie, że dzisiejszego dnia sprawdzał już cztery razy, a każdym razem efekt był taki sam – wciąż był głodny. Rozejrzał się dookoła, ale nie znalazł nic, co nadawałoby się do zjedzenia. Z braku ciekawszych perspektyw położył się na trawie, oparł głowę na siodle i przykrył się kocem. Po chwili stwierdził jednak, że wiatr jest zbyt zimny, a jego koc zbyt cienki. Wstał, szukając czegoś, z czego można było rozpalić ognisko, ale widział tylko trawę. I uschnięte drzewo. Nie zastanawiał się więc długo, wyciągnął miecz i z rozmachem zaczął uderzać w martwe drzewko. Gałęzie nie były grube, więc szybko zebrał odpowiednią ilość drewna, wyjął z torby krzesiwo, które dziwnym zbiegiem okoliczności zabrał i rozpalił ognisko. Suche gałęzie szybko poddawały się płomieniom. Dzięki ognisku, jeździec mógł zobaczyć swoje najbliższe otoczenie. Kątem oka złowił ruch, trawa pochyliła się, jakby pod ciężarem stóp, ale nikogo nie było widać. Po chwili znów, tylko bliżej ogniska. Jeździec zamknął oczy, sądził, że to zwykły omam, spowodowany zmęczeniem albo brakiem jedzenia. Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą wysoką postać. Mężczyznę, z kapturem na głowie, odzianym w coś, co przypominało żebracze łachy, przewiązane kawałkiem byle jakiego sznura. Jeździec ponownie zamknął i otworzył oczy, ale przybysz ani myślał znikać . Wręcz przeciwnie – usiadł przy ognisku i wyciągnął ręce, chciwie chłonąc ciepło ognia. Nie wyglądał na zbója, ani tym bardziej na zwykłego podróżnego. Milczał, zwrócony twarzą do ognia. Nie miał przy sobie broni.

 

***

 

– Dobra, koniec odpoczynku. – Przemówił nagle tajemniczy przybysz. – Przedstawisz się, czy mam sobie iść?

 

– Wybacz. – Odparł zmieszany jeździec. – Nazywam się Samson.

 

– Dobre imię. Czytałem kiedyś o Samsonie. Był to wielki siłacz, w pojedynkę powalał wszystkich swoich wrogów. Został zdradzony przez osobę, którą pokochał, a która przyniosła mu zgubę.

 

– Zatem nie mam się czego bać, – Zaśmiał się Samson. – Chyba, że zdradzi mnie mój własny miecz.

 

– Nie lekceważyłbym tego. – Powiedział przybysz patrząc w ogień. – Czasem coś, co wydaje nam się nieprawdopodobne, staje się faktem. Może nie teraz, może nie dziś. Ale kiedyś.

 

– Mówiłeś coś?

 

– Nie, raczej nie. A jeśli tak, to nie było to nic ważnego. Zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Reinald. Jestem prostym mnichem, który zapomniał, jakiemu bogu służy. Tak, powiedziałem o sobie już chyba wszystko. Niewiele tego jest, bo jestem byle kim.

 

Zapadła cisza, przerywana trzaskiem ognia. Oprócz małego kręgu wokół ogniska, wszystko tonęło w mroku. Reinald wciąż miał na głowie kaptur, ale widać było, że nie ma złych zamiarów.

 

– Co przywiodło cię w te strony? – Przerwał ciszę Samson. – Jak udało ci się ukryć przede mną na tym pustkowiu?

 

– Nie ukrywałem się, byłem tu cały czas. Może to ty nie chciałeś zobaczyć mnie?

 

– Nie, jestem przekonany, że nie było cię tu jeszcze pół godziny temu. – Samson rzucił podejrzliwym wzrokiem na przybysza. – Nie wydaje mi się, abyś był zwykłym mnichem.

 

– Przenikliwy jesteś, Samsonie. To prawda, nie jestem prostym mnichem. Dwa lata temu zostałem wyrzucony z mojego klasztoru, za używanie magii. Przez długi czas ścigała mnie Inkwizycja, mając nadzieję na spalenie mnie przy jak największej liczbie widzów. Jak widzisz, – Reinald uśmiechnął się lekko. – jeszcze im się to nie udało.

 

– A więc to tak… Magia? Czyli dlatego…

 

– Tak. Ukrywałem się przed tobą, bo nie znałem twoich zamiarów. Ale okazało się, że mamy wspólne.

 

– Czyżby? – Odezwał się po chwili Samson. – Nie wydaje mi się.

 

– Obydwoje jesteśmy na tych polach. Z taką różnicą, że ja tu zostanę na zawsze, a ty może kiedyś stąd wyjedziesz.

 

– Nie może, a na pewno. – Pokiwał głową Samson. – Bez jedzenia nie zamierzam zabawić tu długo.

 

Reinald poruszył dłonią, a z jego szerokiego rękawa wypadł kawałek chleba i dwa jabłka, choć nie wydawałoby się, że były tam wcześniej. Magia – pomyślał Samson. Ciekaw jestem, czy da się nią najeść.

 

Wyciągnął rękę po chleb, dziękując delikatnym skinieniem głowy. Chleb nie był dobry, ale przynajmniej sycący, a o to Samsonowi chodziło. Reinald nie wydawał się głodny. Patrzył w ogień, od czasu do czasu odganiając jakiegoś natrętnego komara.

 

– Dlaczego masz zamiar zostać tu na zawsze? – Zapytał Samson z pełnymi ustami. – Przecież nikt nie kazał ci tu siedzieć. Przecież możesz stąd odejść

 

– Moja ucieczka z klasztoru wiązała się z klątwą. Zostałem uwięziony na tych polach. Jestem strzeżony dniem i nocą. Czekam więc na kogoś kto pokona mojego Strażnika. Ja nie mam broni, a nawet jeślibym miał, to sam bym sobie nie poradził. Dlatego czekam na śmiałka, który wyzwoli mnie z klątwy.

 

– Ten Strażnik, to kto, tak właściwie, jest? Nikogo nie widać.

 

– To duch. Nie widać go, bo podąża tam, gdzie wieje wiatr, a wiatr wieje tam gdzie chce. Zobaczy go ten, kto będzie chciał z nim walczyć.

 

Znów cisza. Samson, kompletnie wytrącony ze snu, zastanawiał się nad tym, co powiedział Reinald. Mógł mu pomóc. Choć wahał się, czy na pewno będzie to dobra decyzja.

 

– Czy był ktoś, kto próbował go już pokonać?

 

– Owszem. – Odparł po długiej chwili Reinald. – Byli tacy. Ale, jak widzisz już ich nie ma. Strażnik to duch okrutny. Nie daruje nikomu, kto raz go wyzwał. Nie jest to łatwy przeciwnik. Jeszcze nie widziałem, aby odniósł jakąkolwiek ranę. Walczy nie tyle mieczem, co strachem. Powoduje, że jego przeciwnikom zginają się kolana, ręka drętwieje, a ciało przestaje ich słuchać.

 

– A magia? Mówiłeś, że znasz się na czarach. Mógłbyś pomóc mi go pokonać.

 

– To bezskuteczne. Moje czary nic nie wskórają. Nie mogę walczyć z własnym Strażnikiem. Jedyne, co mogę zrobić, to modlić się. Choć nie wiem, czy ma to jeszcze jakiś sens. Czemu bogowie mieliby o mnie pamiętać, skoro ja nie pamiętałem o nich? Ale dość na dzisiaj. Idź spać, Samsonie. Przed nami długa droga, musisz wypocząć. Kto wie, co spotka nas jutro? Może jutra już nie będzie… Śpij, ja popilnuję ogniska. Zapowiada się chłodna noc.

 

***

 

Samson, za radą Reinalda udał się na spoczynek. Zasnął prawie natychmiast, wpatrzony w słaby już płomień ogniska. Przez głowę przewijało mu się wiele myśli. Usnął, choć miał wrażenie, że to, co się działo, odbywa się naprawdę. We śnie widział siebie samego. Wokół było ciemno, wiedział tylko, że idzie przez trawiastą łąkę. Nie było nic słychać. W pewnym momencie ujrzał w mroku klęczącą postać, z rękoma wzniesionymi do nieba. Twarz zasłonięta była kapturem. Znam go – przemknęło przez głowę Samsona. Ale to tylko sen, tylko sen. A może nie? Nagle klęcząca postać przemawia. Najpierw cicho, później coraz głośniej. Jedyne, co mogę zrobić, to modlić się. – Mówi postać. – On nie daruje nikomu, już za późno. Za późno na co? – pyta Samson. Ale postać milczy. Wiatr, przedtem delikatnie szumiący, teraz gwałtownym podmuchem pochyla trawę. To bezskuteczne. – Znów odzywa się klęczący, tym razem jeszcze głośniej. – Podąża tam, gdzie wieje wiatr. Wiatr? Czy duch? Nikt nie wie dokąd podąża wiatr. Postać opuszcza wzniesione ręce. Pochyla głowę, jakby w pokorze przed kimś, lub czymś. Niewiele czasu zostało. – Mówi ktoś inny. Kto wie, co będzie jutro? Reinald miał rację, jutra nie będzie. Zostanie tylko noc. Noc i wiatr, który wieje tam gdzie chce. I Strażnik, czekający na godnego przeciwnika.

 

W oddali rozległ się grom.

 

Samson chciał się obudzić, ale nie mógł. Czuł strach. Przed tym co widział. Bo pośród ciemności i trawy zobaczył Strażnika. Stał, oparty o uschłe drzewo. Pochylał się nad dwoma postaciami. Jedna spała, otulona kocem. Druga siedziała obok, na głowie miała kaptur. Strażnik dobył miecz, zawieszony na plecach. Wiatr szumiał, przemykał między suchymi gałęziami drzewa. Rozwiewał czarne pióra w hełmie Strażnika, tworzące coś na kształt skrzydeł. Strażnik wzniósł miecz w górę, piorun zalśnił nagłym refleksem, odbity od srebrnej klingi. Nagle wszystko zamarło. Ucichł wiatr, Strażnik na chwilę powstrzymał uderzenie. Czekał na grom, który musiał nastąpić po błyskawicy. Grom rozlega się gwałtownie wśród zupełnej ciszy. Strażnik wznosi miecz jeszcze wyżej i zadaje cios. Jego ofiarą jest mężczyzna, śpiący przy ognisku. Samson, który w bezruchu przypatrywał się całej sytuacji chciał uciec. Nie myślał już o niczym innym. Ale jego kolana uginały się pod nim, ręce drętwiały, ciało odmawiało posłuszeństwa. Strażnik odwrócił się w jego stronę, jego palące spojrzenie przewierciło Samsona na wylot. Przecież to sen, to nie dzieje się naprawdę. – myślał nieustannie Samson.

 

Tylko sen. – Przemówił Strażnik, a głos jego brzmiał jak trąby anielskie. – Ale już niedługo się spotkamy. Bo przecież tak miało być. Zostało napisane, że się spotkamy, Samsonie. I to, że jeden z nas zginie również. Teraz okaże się tylko kto. Ale to nie ważne. Ważny jest wiatr. On przywiał ciebie do mnie. I to on rozstrzygnie o tym, czy biedny Reinald zostanie uwolniony spod klątwy. Kto wie, co będzie jutro? A może jutra nie będzie? Strażnik rozwinął ukryte dotąd wielkie białe skrzydła, jak u anioła, i wzleciał w niebo, szyderczo się śmiejąc. Ten śmiech zbudził Samsona ze snu. Strach pomyśleć, co mogłoby się jeszcze wydarzyć, gdyby się nie obudził. Samson nie chciał o tym wiedzieć.

 

***

 

Zerwał się gwałtownie, budząc drzemiącego na siedząco Reinalda. Ognisko już dogasało. Po ich lewej stronie pojawiła się bladobłękitna poświata, zapowiadająca wschód słońca. Rosa zdążyła pokryć trawy, wszędzie było mokro. Samson tez był mokry, zlany potem przez nocny koszmar, teraz nie rozbudzonym jeszcze spojrzeniem rozglądał się, jakby nie wiedząc gdzie jest. Z wielkim trudem wstał. Pomimo snu był zmęczony. Z chciwością wypił czystą wodę, podaną w kubku przez Reinalda. Nie wiadomo, skąd ją wziął.

 

– Miałeś sen. – Reinald stwierdził, nie spytał. – Rozumiem, że nie był ciekawy. Co widziałeś?

 

– Wiele rzeczy, o których nie chciałbym opowiadać. – Odparł sucho Samson. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko?

 

– Nie, nie mam. Zresztą nie musze pytać co ci się śniło. Ja również widziałem ten sen. Można powiedzieć, że dzięki magii. – Uprzedził cisnące się na usta Samsona pytanie.

 

– Czy myślisz, że to będzie sen proroczy?

 

– Nie wiem, ale wszystko wskazuje na to, że dziś otrzymasz odpowiedź.

 

– Tak, decyzja zapadła. – Rzekł w zadumie Samson. – Co teraz? Mam czekać na Strażnika?

 

– Jeśli chcesz z nim walczyć i powziąłeś już ostateczną decyzję, to pojawi się kiedy zechce. Tak jak wiatr. Oczekuj wiatru.

 

Niebo było szare, słońce powoli zajmowało swoje miejsce na niebie, leniwie wyciągając promienie nad horyzont. Reinald szedł pieszo, Samson prowadził konia za uzdę. Kierowali się w stronę lasu, zostawiając wschodzące słońce za plecami.

 

– Czemu nie ściągniesz kaptura? – Spytał Samson. – Chyba możesz mi zaufać.

 

– Mogę. – przyznał Reinald. – Ale nie widzę takiej potrzeby.

 

Samson nie zadawał więcej pytań. Szli powoli przez trawy, wokół nie było już nawet drzew. Wiatr znów zaczął poruszać źdźbłami. Na początku słaby, później stawał się coraz mocniejszy. W powietrzu czuło się coś ciężkiego. Coś obcego.

 

– Czy to już? – zapytał znów Samson. – Wieje wiatr.

 

– Tak. Wydaje się, że tak. Dziękuję Samsonie. Zaszczytem było cię poznać.

 

– Daj spokój. Jeszcze żyję i nie zamierzam tego zmieniać.

 

– Wiem, ale wole powiedzieć zawczasu, niż w ogóle. – Uśmiechnął się lekko Reinald. – Chyba czas na mnie. Teraz musisz zostać sam, ja nie mogę ci pomóc. Będę się modlił, jeśli tylko przypomnę sobie jakiegoś boga. Marne to będzie wsparcie.

 

– Poradzę sobie. Nie jestem byle workiem mięsa. – Odparł Samson, motywując siebie samego do walki. – Bywaj, Reinaldzie.

 

Reinald zniknął równie nagle, jak się pojawił. Samson dobył miecz, splunął na ostrze. Wiatr się wzmagał. Pierwsze chmury pojawiły się na niebie. Niebie, które przybrało kolor krwi.

 

***

 

Strażnik sfrunął z nieba, pojawiając się w miejscu, gdzie przed chwilą wisiała nieruchomo chmura. Wyglądał tak samo, jak we śnie. Może z tą różnicą, że w rzeczywistości był jeszcze straszniejszy. Stanął przed Samsonem i zaatakował, nie czekając. Samson był gotowy, szybkim unikiem wyprowadził z go równowagi, jednocześnie krótkim cięciem chciał go zranić. Chybił, ucinając wystające ze skrzydeł pióra. Strażnik był szybki. Zaatakował z góry, Samson sparował uderzenie. Dostał łokciem w nerki. Zachwiał się, w tym momencie na ziemię powaliło go wielkie skrzydło. Przeturlał się, cudem unikając ciosu w brzuch. Zanim się podniósł Strażnik ranił go w lewe ramię. Krew wąziutką strużką przeciekała przez koszulę i kaftan. Odbił kolejny cios, silniejszy niż się spodziewał. Ciął na odlew, ale trafił powietrze. Strażnik pochylił się, znów zamierzając powalić go skrzydłem. Samson uniknął jednak , zrobił dwa szybkie kroki w prawo i potężnym cięciem z prawej trafił w nogę Strażnika. Ten przyklęknął, zawył dziko, ale nie zamierzał zwalniać tempa walki. Zawinął skrzydłami, dezorientując, nakreślił mieczem w powietrzu kilka mylących półkoli i gradem ciosów zasypał Samsona. Ten odbijał coraz wolniej. Ostatnie uderzenie zatrzymało się już na gardzie jego miecza. Strażnik dostrzegł zbliżający się koniec, uderzył Samsona pięścią w żelaznej rękawicy prosto w twarz. Krew polała się na jego śnieżnobiałą dotąd szatę. Samson jeszcze raz zamachnął się mieczem, strącił jedno czarne skrzydło z hełmu Strażnika. Widział, że nie wygra tej walki. Strażnik silnym ciosem wybił Samsonowi miecz, powalił na kolana. W oddali znów rozległ się grom. Zupełnie jak we śnie.

 

***

 

Samson osunął się na ziemię. Strażnik kopnął go jeszcze w żebro, powodując, że skulił się, jak bity pies. W pewnym momencie wszystko ucichło. Samson był u kresu sił. Ledwo widział, zlany potem i krwią, płynącą z rozciętego policzka i skroni. Leżał na ziemi, przestawał czuć uderzenia zadawane stalowym butem. Umierał. Nie obchodziło go już co się stanie. Oczy zaszły mu mgłą. Usłyszał jeszcze potępieńcze wycie Strażnika. Zapewne ze szczęścia. A później nie czuł już nic. Ani bólu, ani chłodu, ani radości, ani smutku. W ostatniej chwili zdążył poczuć powiew wiatru na twarzy. Tylko to. Wiatr wieje zawsze tam, gdzie chce. – Przemknęło mu jeszcze przez głowę. – Tak zawsze mówił Reinald. Ciekawe, gdzie on teraz jest. Zamknął oczy, odpływając w morze traw, które go otaczało. Bo teraz już nic się nie liczyło.

 

***

 

Zobaczył nad sobą postać. Wysoką, ubraną w byle jakie łachmany. Na głowie miała kaptur. Znał tę postać dość dobrze.

 

– Reinald?

 

– Nie mów nic. – Mnich zrobił krótki gest ręką, nakazując milczenie. – Masz złamane żebro, musisz wypocząć. Nieźle się dałeś załatwić. Ale udało ci się.

 

– Jak to się stało? Przecież umarłem, zabił mnie Strażnik. Jestem już w niebie?

 

– Wierz mi, daleko ci jeszcze do nieba. – Zaśmiał się szczerze Reinald. – Obserwowałem waszą walkę. Muszę przyznać, wałczyłeś dobrze. Ale to nie walką pokonałeś Strażnika.

 

– Więc ja go jednak pokonałem? – Samson zachłysnął się podaną wodą. – Przecież upadłem na ziemię. A później… Już nie pamiętam…

 

– Przecież mówię, ze nie pokonałeś go walką. Strażnik czekał na godnego przeciwnika. A ty byłeś dla niego godnym przeciwnikiem, Samsonie. Więc Strażnik sobie darował. Widocznie ta walka była dla niego wystarczająca. Klątwa została przerwana. A dzięki mojej magii jeszcze żyjesz.

 

– A więc to prawda, wciąż żyję. Choć wydaje mi się, że umarłem. Ale pozostańmy przy twojej wersji. Dziękuję. Nie przypuszczałem, że tak się to skończy. Myślałem, że… to już koniec.

 

– To dopiero początek. – Powiedział w zadumie Reinald. – Nie dziękuj. Ja jestem ci winien znacznie więcej. Pomoc to mój obowiązek. A o tym, że żyjesz zdążysz się jeszcze przekonać. A zwłaszcza, gdy nie przestaniesz się ruszać i zadawać głupich pytań.

 

Samson spojrzał w niebo. Zrobiło się błękitne, nie widać było chmur. Zapowiadał się piękny dzień. Kolejny dzień, który mógł być ostatnim. Ale nie był. Bo wszystko się dopiero zaczynało.

 

– Uwolniłem cię. – Stwierdził bez cienia dumy Samson. – Co teraz masz zamiar zrobić?

 

– Pewnie zostanę jakiś czas przy tobie. – Reinald wstał, przeciągnął się. Widać było, że wolność mu służy. – Ktoś musi się jeszcze tobą opiekować. A później? Cóż… Ruszę w świat, ciesząc się wolnością. Jeszcze nie wiem, w którą stronę. Pójdę tam, gdzie powieje wiatr. Bo tylko on wieje tam, gdzie chce.

 

 

 

Dongo

Koniec

Komentarze

Było cicho, nawet koń zachował ciszę, delikatnie wchodząc aż po brzuch w trawę. – Powtórzenie. I dziwnie to brzmi, w stosunku do konia.

 

Drzewo, które już dawno obumarło, było jedyną rośliną w pobliżu, nie licząc wszechobecnej trawy. – No a te brzozy? Zniknęły?

 

gdyby tylko miał coś jeszcze w swoim worku podróżniczym. – podróżnym jeśli już.

 

Jeździec zdjął siodło i przywiązany do niego gruby koc, położył pod drzewem i pewnie zabrałby się za jedzenie kolacji, gdyby tylko miał coś jeszcze w swoim worku podróżniczym. Dla pewności sprawdził jeszcze raz, ale przypomniał sobie, że dzisiejszego dnia sprawdzał już cztery razy, a każdym razem efekt był taki sam - wciąż był głodny.

 

wyjął z torby krzesiwo, które dziwnym zbiegiem okoliczności zabrał i rozpalił ognisko. – Czemu dziwnym zbiegiem okoliczności? Przecież krzesiwo, to po mojemu, podstawowe wyposażenie kogoś, kto wyrusza w dzicz.

 

Kątem oka złowił ruch, trawa pochyliła się, jakby pod ciężarem stóp, ale nikogo nie było widać. Po chwili znów, tylko bliżej ogniska. Jeździec zamknął oczy, sądził, że to zwykły omam, spowodowany zmęczeniem albo brakiem jedzenia. – Debil. Skończony. Omam, nie omam, w takiej sytuacji nikt normalny nie położyłby się spać, tylko raczej przyczaił i czekał na rozwój sytuacji. Ew. poszedł sprawdzić, czy faktycznie ktoś w tej trawie buszuje.

 

Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą wysoką postać. Mężczyznę, z kapturem na głowie, odzianym w coś, co przypominało żebracze łachy, przewiązane kawałkiem byle jakiego sznura. Jeździec ponownie zamknął i otworzył oczy, ale przybysz ani myślał znikać . – Fajnie ma ten jeździec :P Zamiast zerwać się z obnażonym mieczem i przepytać gościa co za jeden, on z niedowierzaniem mruga jak cnotka :P

 

- Dobra, koniec odpoczynku. - Przemówił nagle tajemniczy przybysz. - Przedstawisz się, czy mam sobie iść?

- Wybacz. - Odparł zmieszany jeździec. - Nazywam się Samson. – No szantaż emocjonalny :P Nie no, trochę dziwna ta sytuacja. Do obozującego, uzbrojonego nieznajomego przychodzi jakiś koleś w łachmanach, przywodzący na myśl mnicha czy maga, siada w milczeniu, a potem szantażuje obozującego, by zdradził mu swoje imię, bo jak nie, to sobie pójdzie. Zachowanie Samsona jest jeszcze bardziej bez sensu, o czym pisałem wyżej.

 

Reinald wciąż miał na głowie kaptur, ale widać było, że nie ma złych zamiarów. – No tak, standard w fantasy. Każdy kto nosi kaptur, jest złym złodziejem/magiem/kapłanem/demonem… Nie czepiam się, tak tylko fakt stwierdzam, bo w swoich tekstach tez ten stereotyp stosuję.

 

- Co przywiodło cię w te strony? - Przerwał ciszę Samson. - Jak udało ci się ukryć przede mną na tym pustkowiu? – głupie pytanie, zważywszy na fakt, że równinę pokrywała sięgająca koniowi do brzucha trawa.

 

- Nie, jestem przekonany, że nie było cię tu jeszcze pół godziny temu. - Samson rzucił podejrzliwym wzrokiem na przybysza. - Nie wydaje mi się, abyś był zwykłym mnichem. – bez sensu ten dialog trochę. Tu, to znaczy gdzie? Na całej równinie? Samson widział całą równinę? Wiedział, że nie ma tam nikogo?

 

- Tak. Ukrywałem się przed tobą, bo nie znałem twoich zamiarów. Ale okazało się, że mamy wspólne.

- Czyżby? - Odezwał się po chwili Samson. - Nie wydaje mi się.

- Obydwoje jesteśmy na tych polach. Z taką różnicą, że ja tu zostanę na zawsze, a ty może kiedyś stąd wyjedziesz. – Nie kapuje tego. To, że obaj w danej chwili znajdują się w tym miejscu oznacza, że Samson ma takie same zamiary w stosunku do nie wiadomo czego, jak ten mnich?

 

Walczy nie tyle mieczem, co strachem. Powoduje, że jego przeciwnikom zginają się kolana, ręka drętwieje, a ciało przestaje ich słuchać. – Śmieszna ta jego klątwa. To tak na marginesie.

 

. Czekał na grom, który musiał nastąpić po błyskawicy. Grom rozlega się gwałtownie wśród zupełnej ciszy. – Pomieszałeś czasy. Tam przeszły, tu teraźniejszy. Galimatias wyszedł.

 

Ale jego kolana uginały się pod nim, - To „jego” jest niepotrzebne. Wiadomo, że cudze kolana by się pod nim nie ugięły.

 

Strażnik odwrócił się w jego stronę, jego palące spojrzenie przewierciło Samsona na wylot.

 

Samson był gotowy, szybkim unikiem wyprowadził z go równowagi, jednocześnie krótkim cięciem chciał go zranić.

 

Strażnik pochylił się, znów zamierzając powalić go skrzydłem. Samson uniknął jednak , zrobił dwa szybkie kroki w prawo – skrót myślowy.

 

Zawinął skrzydłami, dezorientując, nakreślił mieczem w powietrzu – kogo albo co? Kolejne niedopowiedzenie.

 

Strażnik silnym ciosem wybił Samsonowi miecz, powalił na kolana. – Powalił na kolana miecz?

 

Strażnik kopnął go jeszcze w żebro, powodując, że skulił się, jak bity pies. – A w które konkretnie? :P W żebra by lepiej zabrzmiało, albo w brzuch nawet.

 

Tu też się troche poczepiałem. To poprzednie podobało mi się bardziej. Dużo bardziej.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Twoje opowiadanie zostało zanalizowane na: http://dziobaki.blogspot.com/2011/06/ewolucja-kalendarza.html - zapraszamy!

Aj, link mi się źle wkleił. Adres właściwy: http://niezatapialna-armada.blogspot.com/2011/06/126-w-stepie-szerokim-czyli-z-sierpem-i.html

Nowa Fantastyka