- Opowiadanie: Katy - Stygmi [MASAKRA 2010]

Stygmi [MASAKRA 2010]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stygmi [MASAKRA 2010]

1

 

– My tutaj nie gotujemy – mówiła jedenastoletnia Stygmi, wojenna sierota. – My zamieniamy ból w moc.

 

Stygmi mimo swych jedenastu lat nie była dzieckiem. Była starą kobietą, chociaż podejrzewam, że nie dotyczył jej nawet pierwszy ból miesięczny. Włosy Stygmi – jak twierdziła, pierwotnie w mysim odcieniu blondu – zmieniły barwę na absolutnie białą.

 

Stygmi nigdy nie płakała ani się nie śmiała. Wojenne losy uczyniły z niej istotę kompletnie obojętną. Za to sprowokowana, stawała się gadatliwa.

 

– Nie opowiadaj mi bajek, wujku – tłumaczyła Stygmi, jedenastoletnia sierota, długonogiemu rotmistrzowi Majewskiemu – Przecież wszystkie historie to tak naprawdę jedną historią, o cierpieniu po którym nie ma odkupienia…

 

– Stygmi, a wierzysz ty w Boga?

 

– A czemu mam nie wierzyć? Tylko to zbawienie… jakoś z tym ciężko.

 

– Dojrzejesz i do tego, Stygmi.

 

– Nie dojrzeję, wujku, ja już dorosłam i nie zamierzam dorośleć więcej – oświadczyła Stygmi ze śmiertelną powagą.

 

Żołnierze lubili Stygmi. Jedenastoletnie, brudne, wiecznie głodne dziecko ze strasznymi oczami miało w sobie dziwną pogodę ducha i energię. Stygmi zwykła była wygłaszać przemądrzałe tyrady i grać z oficerami w głupie słowne gry, ale żołnierze odpoczywali w jej towarzystwie.

 

– Stygmi, co oznacza twoje imię? – spytał kiedyś rudowłosy sotnik Grabowski

 

– Stygmi to znaczy „naznaczona". Bo ja jestem naznaczona. Sama wybrałam to imię.

 

– A masz jakieś inne imię?

 

– Faustyna. Ale ona leży pogrzebana… Faustyna umarła. Dzisiaj jestem Stygmi i pewnie już tak zostanie.

 

2

 

Z tamtej wyprawy zapamiętałem tylko dwa wydarzenia. Jako najokrutniejszy dowódca powstańczej armii naprawdę nie należałem do wrażliwych, więc ani spalone wsie, ani wygłodzeni ludzi, ani mordy dokonane przez drugą stronę nie czyniły na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Wyprawa zajęła nam ponad miesiąc i powtarzam, w pamięć zapadły mi tylko dwie sprawy.

 

Jedna z nich to jeniec, który błagał by darować mu życie. Był bardzo młody, jasnowłosy. Przesłuchaliśmy go tak, jak i innych jeńców. Zawsze brałem udział w przesłuchaniach, bo po pierwsze, pilnowałem, by moich ludzi nie poniosło a po drugie, chciałem znać zeznania z pierwszej ręki. Dzieciak nie powiedział nic, zresztą trzech jego towarzyszy wyśpiewało wszystko bez większego przymusu.

 

I wtedy, gdy czołgał się u moich stóp prosząc o miłosierdzie, poczułem pierwszy raz w życiu litość. Sam zostałem żołnierzem w wieku siedemnastu lat. Patrzyłem na dzieciaka, na jego upokorzenie, i pomyślałem, że może chociaż raz powstrzymam tę przemoc, która zrobiła ze mnie dowódcę o najgorszej sławie.

 

Drobny, szczurowaty żołnierz, popatrzył wymownie i skinął głową. To skinięcie znaczyło „zamordować?". Dałem mu znak ręką.

 

– Podnieś się – powiedziałem do dzieciaka.

 

Dzieciak podniósł zapłakaną twarz, strwożone oczy zaszczutego zwierzęcia wbiły się we mnie.

 

– Daruję ci życie. – stwierdziłem i odczekałem – Ale pod warunkiem, że zostaniesz moim ordynansem. Oczywiście jeśli spróbujesz uciec i jeśli cię na tym przyłapiemy, to zaręczam, że nie tylko umrzesz, ale i poznasz ból o wiele mocniejszy i dłuższy niż jesteś sobie wyobrazić. No i jak? Co ty na taką propozycję?

 

Dzieciak popatrzył z niedowierzaniem.

 

– Zgadzam się… panie.

 

A potem zaczął płakać, skulony, słaby.

 

Wyszedłem.

 

– Nie róbcie mu krzywdy – rzuciłem. – I przyślijcie go do mojego namiotu jak się uspokoi.

 

Drugą rzeczą, którą zapamiętałem były oczy Stygmi. Zatrzymaliśmy się na popas w jednej z tych dziwacznych stanic na pograniczu. Wielkie szare oczy dziewczynki-staruszki patrzyły na mnie w ciemności, gdy późnym wieczorem jadłem przy stole w dużej izbie.

 

– A ty, wujku, czemu jesteś taki smutny?

 

I zarówno te oczy i to pytanie nie dawało mi spać po nocach. Niewinne pytanie dziecka wojny: „wujku, czemu jesteś taki smutny?". Dlaczego wspomnienia naszej zemsty, dokonywanej systematycznie, bez pardonu, bez zmiłowania nie dręczyły tak bardzo jak popielate oczy w ciemności, popielate oczy i niewinny głos dziecka?

 

No właśnie, wujku, dlaczego?

 

Nie jestem żadnym wujkiem, jestem Drahomir Powęski, krwawy Drahomir, nie mam rodziny, nie mam domu, mam tylko karabin i szablę. I pięć sotni pod sobą…

 

No ale, wujku, dlaczego jesteś smutny?

 

Pięć pod sobą i pewnie z cztery wysłane na tamten świat. Ale po tym, co widziałem, nigdy nie żałowałem tego co robiłem.

 

Wspomnienie oczu wracające codziennie, w losowych sytuacjach, dziwne pytanie dziwnego dziecka-niedziecka.

 

3

 

Potem – po może trzech, może czterech miesiącach – drugi raz odwiedziliśmy tamtą stanicę. Coś widocznie ciągnęło mnie do szarych oczu Stygmi i do zadymionej izby. Powitała nas Izabella, przez moich żołnierzy ochrzczona burdelmamą. Mimo że od dobrych dwunastu lat nikt nie głodował, o jedzenie wciąż było trudno, zwłaszcza na pograniczu i zawsze dziwiło mnie jak Izabelli udało się utrzymać sporą tuszę przy raczej kiepskiej aprowizacji. Izabella rządziła stanicą i co więcej, miała silny głos i naturalny talent do komenderowania mężczyznami. Chętnie gotowała żołnierzom jedzenie, ale krzyczała na przykład, jeśli nie sprzątali. Jej stanica była najczystszą i najbardziej domową stanicą jaką kiedykolwiek odwiedziłem.

 

Wieczerzę jadłem jako ostatni, po tym, jak dopilnowałem już by moi ludzie porządnie rozbili obóz. Bezmyślnie pakowałem do ust kaszę ze słoniną i kawałkami mięsa, którego pochodzenia nie chciałem nawet znać. Zawsze żywiłem się dokładnie tym, co moi ludzie, tylko zdarzało się, że zanim znalazłem czas na posiłek, jedzenie było już zimne. Brakowało mi czegoś w tej izbie, i w ogóle, w tej stanicy.

 

– Izabello! – zawołałem w stronę kuchni, połączonej z izbą cienkim przepierzeniem. – Izabello, gdzie jest Stygmi?

 

– Nie wiem, atamanie – odparła takim tonem, jakim zwykła mówić do żołnierzy „a ty tu CZEGO?" – Z nią się dziwne rzeczy działy ostatnio.

 

Wyskrobałem miskę drewnianą łyżką, wytarłem skórką chleba i poszedłem do kuchni oddać naczynia. Oparłem się o piec i patrzyłem w milczeniu jak siedząca na zydlu Izabella szatkuje kapustę.

 

– No nie patrz tak, atamanie. – pierwsza złamała ciszę – Stygmi próbowała się powiesić w stodole. Nie udało jej się, bo wybrała za cienki rzemień. Pękł pod jej ciężarem i znaleźliśmy ją nieprzytomną. Cztery dni leżała i wymiotowała, ale przeżyła.

 

– Ale to tylko jedna dziwna rzecz. – powiedziałem.

 

– No a teraz uciekła na Wzgórza. Czasem tam chodziła, ale zawsze wracała tego samego dnia. Nie ma jej prawie od tygodnia…

 

– Nie próbowaliście jej szukać?

 

– A kto miał jej niby szukać? Ludziom życie miłe, sam wiesz, atamanie, jakie opowieści krążą o Wzgórzach… Przynajmniej dwunastu mężczyzn potrzebuję do obrony stanicy. Nie miałam kogo wysłać. – oświadczyła i ze spokojem wróciła do szatkowania, do monotonnego szat, szat, szat.

 

Takie były prawa pogranicza. Ty umrzesz dziś, ale ja – jutro. Zdanie z literatury nabrało nowego znaczenia. Izabella rozumiała dobrze, że nie może narażać ponad trzydziestu mieszkańców stanicy, w tym wielu kobiet, dla, niepewnego zresztą, dobra jednej dziewczynki.

 

– A wiesz chociaż po co albo gdzie zazwyczaj chodziła?

 

– Myślę, że do Długiego Jaru… Tamte okolice przynajmniej. Atamanie, wiem, o czym myślisz, ale nie bądź nierozsądny! – powiedziała tym tonem, którym mama upominała mnie, żebym nie bawił się karabinem i najlepiej w ogóle nie wychodził z domu.

 

– Gdybym zawsze postępował rozsądnie, nie byłbym dziś atamanem. – stwierdziłem cierpko i wyszedłem.

 

4

 

– Zbieraj się, Jakub – obudziłem ordynansa. Jak się potem okazało, zrobiłem wyjątkowo mądrze okazując mu litość. Jakub stał się najlojalniejszym służącym, jakiego kiedykolwiek miałem. Inni ordynansi wchodzili zazwyczaj w układy albo usiłowali się podlizywać, czego nie znosiłem. Życie Jakuba zależało tylko ode mnie i wydaje mi się, że dobrze to pojmował. W obozie cieszył się sławą jedynego wroga, któremu darowałem i to szczególne wyróżnienie powstrzymywało moich ludzi od docinków, a samego Jakuba chroniło przed myśleniem o ucieczce.

 

Zaspany Jakub ubrał się błyskawicznie. To mi się w nim podobało – traktował rozkaz jak rozkaz i nigdy nie protestował ani nie zadawał niewygodnych pytań.

 

– Nie te buty – upomniałem go – Wkładaj wysokie. Tak, te do kolan. Czeka nas długa droga.

 

Sam zmieniłem buty z miękkich, wygodnych, przeznaczonych do konnej jazdy trzewików o podeszwach ze skóry na nieregulaminowe buty o kwasoodpornych podeszwach. Usiadłem przy biurku, skreśliłem krótki list i zapieczętowałem go. Na zewnętrznej stronie zaznaczyłem, że list należy otworzyć tylko wtedy, gdy nie wrócę do jutra do południa. Głupie odruchy dowódcy… eeeech, szkoda gadać.

 

Zabraliśmy plecak, AK-74, kompas, starą mapę, wodę, i najcudowniejszy z cudownych wynalazków sprzed Katastrofy, czyli elektryczną świecę. Świeca wymagała specjalnych nabojów energetycznych, które trudno było dostać, więc używałem jej tylko w wyjątkowych okolicznościach.

 

Wyszliśmy cicho poza obóz. Oddałem wartownikowi list i pokazałem na migi co mu zrobię, jeśli rozgłosi, że nas widział.

 

Minęliśmy stanicę i poszliśmy dalej betonowym traktem, w mrok, w ciemność, w nieznane. Co ja robię, pomyślałem, co robię, może Izabella miała rację i może niepotrzebnie ryzykuję dla jakiejś szarookiej dziewczynki, którą widziałem tylko raz? Może należało się wybrać większym oddziałem?

 

Niewielu przeczuć doświadczyłem w ciągu dwudziestu czterech lat mojego życia. Często myślałem, że za wiele istnień mam na sumieniu, bym mógł bezpiecznie kontaktować się z tą całą mistyczną niby-rzeczywistością. Czasem jednak przeczucia przychodziły, jako przebłyski, mignięcia innego, lepszego świata. Jedno z nielicznych takich „mignięć" kazało mi ocalić Jakuba. Inne podpowiedziało, by wracać inną drogą niż reszta armii i w efekcie mój oddział jako jedyny ocalał z zasadzki. I teraz… Wtedy, w tamtej izbie, stojąc przy piecu, zobaczyłem to właśnie wstrętne mignięcie. Ale, że było to przeczucie tego rodzaju zrozumiałem dopiero po jakichś dwóch kilometrach marszu.

 

– Dokąd idziemy, panie? – wydusił Jakub nieśmiało.

 

– Na Wzgórza. A raczej za Wzgórza. – poinformowałem go zimno.

 

Wzgórza powinny tak naprawdę nazywać się Ruinami. Kto ukuł tę idiotyczną nazwę, nie mam pojęcia. Dawno, przed Katastrofą mieszkali tam ludzie, w wysokich budynkach z cegieł i trwałego, szarego tworzywa. Myślę, że musieli mieć wygodne, dostatnie życie. Katastrofa przyszła niespodziewanie, ludzie co prawda bali się wybuchu bomb atomowych, ale realnego zagrożeniu z kosmosu naukowcy nie przewidzieli. Ziemia zderzyła się z asteroidą i potem nic już nie było takie samo. Najbardziej ucierpiała Północna Ameryka i w efekcie nastąpiło poważne przegrupowanie sił. Zabrakło jedzenia, potem wybuchły bomby i zaczęła się wojna, która trwała nieprzerwanie od 80 lat. Lubiłem słuchać opowieści babci, która powtarzała mi to, co sama usłyszała od swojej babci. O ruchomych obrazkach, sztucznym świetle i wielkich, bajkowych miastach oraz o tym, że kiedyś było więcej słońca i pora roku, która nazywała się lato, i dziewczyny chodziły wtedy na plażę bez ubrań. Ponoć w czasie tuż po katastrofie temperatura spadała w zimie do minus osiemdziesięciu stopni, więc można mówić o pewnej poprawie, bo nigdy nie doświadczyłem mrozu gorszego jak minus pięćdziesiąt, góra minus sześćdziesiąt stopni.

 

– Paaa… panie – wyrwał mnie z zamyślenia Jakub

 

Popatrzyłem przed siebie. Weszliśmy już na teren Wzgórz-Ruin i przed nami majaczyła zielonkawa łuna. To się czasem zdarzało nad wzgórzami, promieniowanie dziwnych substancji, których używali dawni mieszkańcy, i które po tylu latach zaczęły się ulatniać, nie mam pojęcia, co powodowało tego typu zjawiska.

 

– Byłeś kiedyś na Wzgórzach, Jakubie? – zapytałem

 

– Niee…. – zaprzeczył, i usłyszałem przerażanie w jego głosie.

 

– Jak się boisz, to wracaj do obozu. – oświadczyłem poważnie.

 

Wiedziałem, jak to podziała, bo Jakub poszedłby za mną w ogień. Dałby się pokroić albo torturować, bylebym tylko nie pomyślał, że jest tchórzem. Czuł teraz taki wstyd, że nie musiał w sumie nic mówić, a i tak słyszałem wiszące w powietrzu „wcale się nie boję!".

 

Wkroczyliśmy na szeroką ulicę, zawaloną dużymi kawałkami murów. To, co przerażało mnie w ruinach to cisza. Spotkałem się z różnymi rodzajami ciszy: z ciszą stepu, ciszą w górach, ciszą w lesie, ciszą wioski, gdzie wszyscy zginęli, ciszą na polu dawnej bitwy, ale cisza opuszczonego miasta wydawała mi się najcichsza, pełna najgorszych przeczuć. Jako kilkunastoletni chłopcy chodziliśmy czasem, oczywiście bez przyzwolenia matek, na „wycieczki" w poszukiwaniu konserw, drukowanych książek i innych niezwykłych pozostałości po kulturze sprzed Katastrofy… Pamiętam dobrze, że pierwszy raz, gdy usłyszałem tę ciszę, uciekłem. Każdy ma swoje demony, jak mówią, mój nazywał się cisza i dzwonił w uszach złośliwym chichotem.

 

Według mapy, by dojść do Długiego Jaru należało skręcić z szerokiej ulicy w lewo. Teraz droga zrobiła się nierówna, pełna gruzu, jakichś śmieci, resztek metalowych urządzeń, szkła. Szliśmy i szliśmy, coraz dalej od bezpiecznej aorty, coraz bliżej centrum nieznanego. Włączyłem elektryczną świecę. Blady ze strachu Jakub nadrabiał miną.

 

Zielona łuna była coraz bliżej.

 

Usłyszałem szept. Niemożliwe, pomyślałem, przecież nikt nie mieszka na Wzgórzach. Odruchowo odbezpieczyłem glocka. Namacałem szablę, w sumie ufałem jej bardziej niż glockowi. Słyszałem z tyłu jak Jakub odbezpiecza AK-74. Szeptowi począł towarzyszyć następny szept, a im dłużej szliśmy, tym więcej słyszałem szeptów.

 

Ale dalej nikogo nie widziałem. Oświetlałem ruiny, pozostałości płotów, betonowe chodniki przerośnięte trawą, resztki szkła, plastiku, metalu. Oświetlałem budynki w promieniu dwudziestu metrów. Zanim dosłużyłem się funkcji atamana, byłem zwiadowcą i wiedziałem, że jeśli słyszę tak wyraźnie, szepcząca osoba musi znajdować się maksymalnie pięć kroków ode mnie. Osoba? Dlaczego myślę: osoba?

 

Z duchem spotkałem się tylko raz. Przed oficjalnym nadaniem rangi czuwałem przez całą noc w kościele. Tamten prastary kościół ocalał z Katastrofy, i mimo licznych walk i paru bombardowań nadal dumnie podnosił w niebo wąską wieżę. Mniej więcej koło północy, po paru godzinach leżenia krzyżem na lodowatej marmurowej posadzce, w ciemności, w samotności, poczułem się tak zdrętwiały, że podciągnąłem się na rękach i ukląkłem. I wówczas zobaczyłem ducha. Starszawy mężczyzna z szablą, ubrany w dziwaczny strój, przepasany szerokim, złoconym pasem, stanął przede mną, oparł ręce na bokach, popatrzył surowo na gołowąsa, dwudziestolatka skulonego z przerażenia i powiedział tylko: „strzeż mojej ziemi, synu". Potem długo usiłowałem wytłumaczyć sobie, że to z zimna i głodu miałem omamy, że być może zasnąłem, ale ziemi strzegłem jak mi przykazano.

 

Szeptów przybywało, to nie były już pojedyncze głosy, a całe chóry. Brnęliśmy dalej i stawały się głośniejsze, głośniejsze, głośniejsze, i napawały mnie coraz większą trwogą. Potknąłem się o wystający kawałek żelaznego drutu i poczułem silną, lodowatą dłoń Jakuba, który usiłował pomóc mi wstać. Skierowałem świecę na jego twarz: odpłynęła z niej cała krew.

 

– Ty też to słyszysz? – spytałem

 

– Thaaaaaak… – wydusił Jakub słabym głosem.

 

Ale szliśmy dalej, szalony dowódca i jego giermek.

 

„Nie", mówił ktoś głośno, metr ode mnie, „NIE, proszę!", „Julka, gdzie jesteś, JULKAAAA"….

 

Te głosy, one nie były wcale szeptami, były krzykami, tyle że ściszonymi często do granic słyszalności, nagle stawały się głośniejsze, a potem cichły. Mieszały się ze sobą, zlewały w jeden przeraźliwy szepto-krzyk, w dźwięk grozy, niedopowiedzenia…

 

Doszliśmy do Długiego Jaru. Tak nazywano koryto rzeki, która wyschła wskutek zmiany klimatu. Wyglądało onirycznie, jak z sennych koszmarów. Most zawalił się dawno temu, przeszliśmy więc przez koryto, a tajemnicze głosy przeszły razem z nami.

 

„Nieeee!" – usłyszałem to tak wyraźnie, że aż się obróciłem, krzyk bólu i cierpienia, krzyk takiej trwogi, jakiej nie słyszałem nigdy, krzyk, który powodował, że na ciele jeżyły się wszystkie włosy.

 

Zatrzymałem się.

 

– Idziemy jeszcze dwieście metrów – powiedziałem do Jakuba – a potem, cokolwiek się stanie, wracamy.

 

Przeszliśmy może z pięćdziesiąt, wyszliśmy za wielki, wpół zawalony gmach i zobaczyłem to właśnie wzgórze, nad którym unosiła się zielona łuna. Na szczycie stała drobna postać, w wielkich walonkach i przykrótkiej sukience. Stygmi.

 

Ale zanim znaleźliśmy drogę na wzgórze, szepty zamieniły się we wrzaski. Oświetliłem drogę przed sobą. Przed nami znajdował się płytki, źle zasypany rów. A w rowie…

 

Poszliśmy wzdłuż rowu, cały czas świecąc latarką. I słyszałem te straszne krzyki, już nie po bokach, z dystansu, ale całkiem blisko, raz z prawej, raz z lewej strony, zza pleców, w twarz, krzyki, krzyki, krzyki, nie, proszę, nie róbcie mi tego, nie, błagam, nie, miejcie litość, nie, jurek, gdzie jesteś, zuzia, nie, nie, NIE, proszę, błagam, pan nie jest złym człowiekiem, pan do mnie nie strzeli… Rów ciągnął się trzysta, może czterysta metrów, nie doszliśmy do końca. Dzieci, uświadomiłem sobie, to były dzieci. To właśnie niepokoiło mnie w szeptach. Głosy dzieci.

 

Poszliśmy na szczyt wzgórza. Właściwie to biegliśmy, pospiesznie, czułem na swoim karku dyszenie Jakuba, by tylko uwolnić się od głosów, które bolały, głosów, które gwałciły mózg.

 

Na szczycie paliło się niewielkie ognisko. Stygmi stała i mówiła.

 

– Nie bój się, Józek, już dobrze, Karolinka, nie denerwuj się tak, Ula…. nie, płacz, Przemek….

 

Z kim ona rozmawiała? Przecież nawet szepty były tutaj jakby słabsze.

 

– Do kogo ona mówi? – spytałem cicho Jakuba

 

– Nie widzisz ich, panie?

 

– Kogo?

 

– No tych… no…. duchów…

 

Nic nie widziałem. Za to widzieli Stygmi i Jakub. Poczułem się jak w środku opowieści obłąkanego stepowego dziadka, kiedy nie wiadomo, czy bardziej szalony jest opowiadający, historia czy słuchacze…

 

– Stygmi! – podszedłem do niej, wziąłem za ramiona i mocno potrząsnąłem. Udało mi się chyba wyrwać ją z osobliwego transu. Popatrzyła przytomnie tymi wielkimi, szarymi, mądrymi oczyma. – Stygmi, czy wiesz kto to zrobił?

 

– Twoja armia, wujku atamanie – powiedziała Stygmi pewnym, dziecinnym głosem.

 

Milczałem, struchlały, przecież armia, do której należałem zawsze postępowała słusznie, broniła…

 

– Tam została Faustyna i narodziła się Stygmi – dodała smutno.

 

– Stygmi, czegoś tu nie rozumiem. Dlaczego w takim razie przystałaś do wrogów?

 

– A kto by trzymał z pokonanymi? – powiedziała z rezygnacją – Wszyscy odeszli albo zginęli. Szukałam schronienia…

 

– Ktoś wie?

 

– Chyba nikt… Izabella znalazła mnie przy stanicy umierającą z głodu i przygarnęła. Przez pierwsze miesiące w ogóle nie mówiłam, albo nie poznała, albo udawała…

 

Co by zrobił na moim miejscu Drahomir Powęski, pomyślałem, Drahomir, krwawy dowódca, który nie widział jeszcze niemal kilometrowego rowu w środku ruin? Drahomir strzeliłby jej w pierś. Ale kimkolwiek byłem teraz, nie byłem już Drahomirem, Drahomir leżał pogrzebany w tamtym rowie wraz z Faustyną.

 

– Nie zabijaj mnie, wujku atamanie – poprosiła szczerze, ale bez cienia pokory. – Te duchy krzyczą. Trzeba je ciągle uspokajać. To dzieci, potrzebują słów, obecności. Kto je będzie uspokajał, wujku atamanie?

 

I trwaliśmy na wzgórzu, przez długie minuty, Stygmi wróciła do przerwanej rozmowy, a ja patrzyłem i słuchałem, ogłuszony, oniemiały, złamany wpół cień Drahomira, który wierzył w wielką armię i sprawiedliwą wojnę. Szepty, jak wyrzut sumienia, ten straszny głos „nie, proszę!", mądre oczy Stygmi, dlaczego, wujku, jesteś taki smutny, tak, zabijałem, tak wysyłałem wrogów na tamten świat, tak, byłem zły, okrutny, tak, szukałem zemsty, dlaczego jestem smutny, bo przecież zemstę znalazłem, ale ukojenia w niej nie było, nie budziły mnie koszmary, ale obrazy pojawiały się w losowych momentach, oczy wroga, słaby głos człowieka proszącego o zmiłowanie, mordowanego po długim pościgu, albo jasne włosy małego chłopca, najcelniejszego strzelca jakiego spotkałem, zabrakło mu w końcu nabojów i przegrał ze mną starcie na szable, krew, płynąca na jasne włosy z rozciętej żyły szyjnej… no dlaczego wujku, jesteś smutny, sam sobie odpowiedz na to pytanie.

 

I słuchałem tych wyrzutów sumienia, pławiłem się w makabrycznej pokucie.

 

A potem, w pół słowa, głosy ucichły. Cisza aż dzwoniła w uszach, najgorsza z możliwych cisz, cisza ruin, mój demon. Stygmi uklękła a z tyłu, zza pleców dobiegł mnie głośny szloch Jakuba.

 

– Dokąd oni poszli? – zapytała Stygmi i zaczęła płakać, ona, Stygmi, która nigdy nie płakała. Wstała, podeszła do Jakuba, kucnęła i popatrzyła mu w oczy – Coś ty zrobił? – krzyczała na niego, ona, Stygmi, która nigdy nie krzyczała.

 

– Zmó…wił…em modlit…wę – przyznał Jakub, targany wciąż spazmami szlochu. – Za… poległych…. bez spowiedzi… bez po…ku…ty… bez szansy… prze…ba…czenia… Za nier…o…z…grzeszonych.

 

Zapłakał takim płaczem, jakim nie płakał nigdy, nawet wtedy, gdy błagał mnie o życie.

 

Zaczęło świtać, zielona łuna stała się różowo-szaro-zielona, i Stygmi stanęła na szczycie wzgórza, w najbardziej widocznym miejscu i krzyczała przez łzy, darła się na całe gardło, nie podejrzewałbym takiej siły głosu u jedenastoletniej dziewczynki.

 

– Jest zbawienie! Hej, jest zbawienie! JEST ZBAWIENIE! Zbawienie! Zbawienie! Zbawieeeeeeeenie!

 

5

 

 

– Czas wrócić do domu – powiedziałem do ochrypłej od krzyku i trzęsącej się z przejęcia Stygmi i oparłem rękę na jej ramieniu – Już nie ma kogo pilnować, to już koniec, już dobrze. – dodałem, nie wiem, skąd znałem słowa, które krwawy Drahomir mógł znać tylko z opowieści. Nie mam pojęcia, czy to ja zburzyłem tamtą noc, czy zburzył ją świt.

 

Niosłem Stygmi całą drogę, jedenastoletnią dziewczynkę-niedziewczynkę w walonkach, szliśmy o świcie na przełaj, przez skupiska domów z betonu, i przez drogi ze sztywnego, szarego tworzywa, przez nierzeczywisty krajobraz, równie nierzeczywiści, ojciec ataman, który miał stać się świętym bojarem, wiekowe dziecko i giermek o czystym sercu, widzący duchy i rozmawiający z Bogiem.

 

Koniec

Komentarze

Duchy wyskakujące ze ścian i szepty może i straszną - ale co najwyżej w filmach, a nie w słowie pisanym...

straszą*

"To się czasem zdarzało nad wzgórzami, promieniowanie dziwnych substancji, których używali dawni mieszkańcy, i które po tylu latach zaczęły się ulatniać, nie mam pojęcia, co powodowało tego typu zjawiska." - ee... a więc  zjawiska te wywołało promieniowanie dziwnych substancji, ale nie mam pojęcia, co wywołało te zjawiska?
Stary dobry glock... kto by pomyslał że wytrzyma 80 lat? I to zapewne bez odpowiedniej konserwacji. Nie mówiąc już o kałachu.
Heh, nawet mnie wciągneło. Tylko znów coś niezbyt pasuje do tego konkursu.

Katy... i co ja mam Co napisać? Opowiadanie samo w sobie mi się podobało. Pomysł ciekawy, czytało się lekko, ale... No właśnie. Nie było straszne.
Zgodzę się z Lassarem, że niezbyt pasuje do tego konkursu.

 I jedna, drobna, uwaga:
Stygmi nigdy nie płakała ani się nie śmiała. Wojenne losy uczyniły z niej istotę kompletnie obojętną. (...)Jedenastoletnie, brudne, wiecznie głodne dziecko ze strasznymi oczami miało w sobie dziwną pogodę ducha i energię. - nie wiem jak dla Ciebie Katy, ale dla mnie, obojętność dość mocno kłóci się z pogodą ducha.

Oczywiście, w pierwszym zdaniu nie miało być "i co ja mam Co napisać", tylko "i co ja mam Ci napisać".

@Mortycjan: a gdzie tu masz duchy wyskakujące ze ścian?
@Lassar: bo bohater nie wie, co jest prawdzwią przyczyną tego zjawiska, słyszał pewnie, że "jakieś substancje" ale nie wie jakie i nie wie, czy to prawda
@Lady Madder: pamiętaj, że Stygmi była naprawdę dziwna. Pogoda ducha nie musi kryć się w uśmiechu, a obojętność na los nie musi oznaczac, że Stygmi nie lubi rozmawiać i tam był gdzieś taki kawałek, że bawiła się w głupie słowne gry.

Opowiadanie sprawnie napisane, przyjmnie się czytało, ale nie pasuje, wg mnie, do tego konkursu - w ogóle nie jest straszne ani niepokojące, grozy ani krztyny. No i kończy się dobrze...

a kto powiedział, że horror musi się źle kończyć?

Nikt, ale horror ma to do siebie, że... nawet dobre zakończenie, tj. główny bohater żyje długo i szczęśliwie, nie jest dobre w 100%, bo jego przyjaciele często nie doczekają napisu THE END.
Niestety napisać horror jest trudno. Trzeba u czytelnika wywołać niepokój, strach, obrzydzenie. Jak to powiedział S. King: Staram się stopniowo osaczać czytelnika. Tak by doprowadzić go do stanu umysłu, w którym, przeczytawszy kolejny rozdział, pomyśli "Dziś będę spać przy zapalonym świetle". Dużym problemem jest też to, że każdy reaguje inaczej. I to co mi może się wydawać straszne i mroczne, ktoś może przeczytać, ziewając przy przewracaniu kolejnych kartek. (Co nie znaczy, że ziewałam przy twoim opowiadaniu! To był tylko przykład).

Nikt, ale skoro opowiadanie nie jest wcale straszne, to mogłoby chociaż kończyć się źle (jest to tylko i wyłącznie moje zdanie dotyczącego tego właśnie opowiadania).

"promieniowanie dziwnych substancji, których używali dawni mieszkańcy, i które po tylu latach zaczęły się ulatniać"- jest tu gdzieś chyba/zapewne/tak słyszałem/według niepotwierdzonych źródeł/stare babcie opowiadały żeby przestraszyć swych wnuków?

Nie jest straszne, zgodzę się, ale u mnie wywołało niepokój, zacząłem się czuć nieswojo. No a to już dobry znak, można ochrzcić jako horror. :)

Generalnie mi sie podobało, ale zazgrzytał mi moment 'wchodzenia na wzgórze', bo oni szli schodami prawda? Zwykle człowiek ma największe problemy ze strachem w takich miejscach, ciasnych, gdzie nie widać co jest za rogiem, a tutaj po bohaterach to spłynęło. 

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Nie wchodzili po schodach (to nie jest niemieckie wzgórze:p ) raczej wbiegali, pewnie jakąś ścieżką. Pamiętaj, że oni obaj byli doświadczeni przez wojnę, i bali się naprawdę niewielu rzeczy.

@lady madder
Nie lubię straszenia dla straszenia. Moim ulubionym opowiadaniem w tej konwencji jest "godzina przed świtem" Ziemkiewicza - uwielbiam ten tekst. Mało legalnego ebooka można znaleźć w necie, ale nie wklejam, żeby nie dostac bana.

OK, do konkursu. :)

Katy, na początek pytanie: 3- krotne powtórzenie w 1. "jedenastoletnia sierota/dziecko jest zamierzone, jak rozumiem?

Ponadto zdążyłam się zorientować, że większość czytelników NF pod pojęciem MASAKRA oczekuje krwi, wyłupywania oczu, choć jak sami piszą - śmieszą ich horrory :D.

Więc ja piszę, że mnie się tekst bardzo podoba. Jest metaforyczny, zmusza czytelnika do refleksji i wywołuje ścisk w brzuchu czytając historię tych dzieci, zobrazowaną przez Stygmi :( Zresztą dowódca jako bohater tragiczny również wywołuje niepokój. Lubię Twój styl pisania. Pzdr

Trzykrotne powtórzenie na początku jest celowym zabiegiem stylistycznym. Ma to mocno utwalić w głowie czytelnika obraz jedenastoletniej Stygmi.
Dla mnie masakra może rozgrywać się przede wszystkim w psychice... Podkreślałam już gdzies, że straszenie dla straszenia mnie nie rajcuje.

Nowa Fantastyka