- Opowiadanie: Katy - Dziecię wieku 2/2

Dziecię wieku 2/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziecię wieku 2/2

List (4)

 

Przyjacielu najdroższy!

 

Dawno do Ciebie nie pisałam. Nie umiem powiedzieć, dlaczego. Wszystkie moje listy wydawały mi się idiotycznymi wyrazami tęsknoty, małym zbiorem przemyśleń, wrażeń i nowin, właściwie nie zawierały nic istotnego. Ale, posłuchaj, teraz to bardzo ważne. To nie jest list z przyszłości, jak wszystkie poprzednie, ale list z teraźniejszości, z przerażającej, skrzeczącej teraźniejszości.

 

Za dziesięć dni startuje ekspedycja na planetę U-456, prawdopodobnie o warunkach podobnych do ziemskich. Prawdopodobnie, bo tak wynika z obserwacji nowego teleskopu, a jego zasięg i dokładność pozostawiają wiele do życzenia.

 

Dostałam ultimatum. Lecisz jako inżynier, albo projektujesz nowy sprzęt dla armii. Co miałam wybrać? Jestem pewna, że zrobiłbyś tak samo. To nie był wcale żaden szantaż, tylko uczciwe wojskowe postawienie spraw na ostrzu noża. Nie podejrzewam, bym miała tęsknić za Ziemią, za tym, co tu zwiedziłam i zobaczyłam, za Szkołą, za militarnymi bazami o ohydnych nazwach, okrutnymi lub okrutnymi i głupimi dowódcami, ciągłymi zakazami i nakazami, za czymś, w co wtłoczono mnie przemocą i wbrew mojej naturze.

 

Trudno mi pisać ten list, bo trudno mi nazwać to, co czuję. Bo czy można kochać kogoś, kogo znało się tak mało, o kim w zasadzie nic się nie wie? Czy to nie dziecinne tęsknić latami za jakąś marą, utopią, czymś, co być może tylko mi się przyśniło jakiejś nocy, gdy całe ciało bolało mnie tak bardzo, że z bólu śniłam koszmary? Minęło tyle lat, a ja wciąż wspominam Twoje oczy. Nie wiem, kim się stałeś, nie wiem, jak teraz wyglądasz, nie wiem, czy zachowałeś tą dziecinną niewinność i prawość, którą zapamiętałam.

 

Przyjacielu, tak bardzo chciałabym Cię zobaczyć. Tylko tyle.

 

Ten list, w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich, wysyłam. Nie znam Twojego adresu ani imienia, więc nie dam rady wysłać go do Ciebie.

 

Jeśli możecie, wydrukujcie ten list i kopiujcie go, kopiujcie go w tysiącach egzemplarzy, bo może wtedy ma szansę dotrzeć do adresata. Dbajcie jednak, by treść nie przedostała się z powrotem do sieci.

 

Dziś, gdy to wysyłam jest drugi grudnia. Według moich wyliczeń, masz 19 lat, 3 miesiące i 4 dni, a ja mam 18 lat, 5 miesięcy i 10 dni.

 

To

 

Stałem w męskiej łazience w pubie i czytałem wymiętą kartkę przyklejoną taśmą do ściany. Gwoli ścisłości, czytałem ją trzeci raz. Czy to mogła być prawda? Czy to był list DO MNIE? Czy to nie jest przypadkiem czyjeś opowiadanie, jakiś „kawałek sztuki", których pełno w pubowych toaletach? Czy to nie jakaś pieprzona akcja marketingowa? Czy nie wyobrażam sobie za dużo, czy może mój mózg nie usiłuje dopasowywać oczekiwań i wyobrażeń do rzeczywistości? Czy ja nie śnię? Co to znaczy? Uszczypnąłem się w nagi pośladek. Zabolało jak cholera, czyli nie, nie spałem.

 

Najgorsze okazało się to, że wszystko się zgadzało. Szkoła… Policzyłem. Istotnie, drugiego grudnia miałem 19 lat, 3 miesiące i 4 dni… A ona? A ona miała dokładnie 18 lat, 5 miesięcy i 10 dni…

 

Kurwa mać! Dlaczego ktoś stroi sobie ze mnie jakieś koszmarne żarty? Gra na najgorszych, najboleśniejszych, najtrudniejszych wspomnieniach? I dlaczego, dlaczego czytam coś tak przejmującego W KIBLU?

 

Ubrałem się, zerwałem kartkę i wyszedłem z łazienki. Podszedłem do kontuaru, pokazałem barmanowi kartkę i spytałem się, o co w tym wszystkich chodzi.

 

– To powiesił taki chłopak. Miał podobnych kartek wydrukowane chyba z pięćset i chodził od lokalu do lokalu… Nie broniłem mu, ten oryginalny tekst nawet mi się spodobał. W sumie, nawet jeśli to nie jest prawdziwy list, to wygląda fajnie, i czyta się dobrze… A właściwie, dlaczego to pana tak interesuje?

 

– Bo myślę, że znam adresata – powiedziałem. – Dziękuję za informację. Mogę to zatrzymać? – spytałem, pokazując kartkę.

 

– A niech pan sobie zatrzyma, żaden problem.

 

@

 

Był piąty grudnia. Jeśli list nie kłamał, start promu kosmicznego zaplanowano na dwunastego. Trzeba zrobić plan, myślałem, przecież nie pozwolę jej tak po prostu odlecieć w kosmos. Po pierwsze, musiałem ustalić, gdzie ona może się teraz znajdować. Po drugie, warto znaleźć sposób by tam dotrzeć. Po trzecie, należało wymyślić jakąś metodę, by dotrzeć DO NIEJ.

 

Miejsce… Na pewno jakiś wojskowy ośrodek, ale wojskowych placówek szkoleniowych są w Europie setki. Ponadto, większość jest tajna. Długo leżałem na łóżku i wytężałem mózg. Gdzie można przygotowywać ludzi do wyprawy kosmicznej? Czy gdybym był generałem to czy chciałbym mieć wszystkich w jednym miejscu na tydzień przed wyprawą, czy raczej wolałbym, żeby przywieziono ich wprost na prom z różnych lokalizacji?

 

Główkowałem naprawdę gorączkowo, więc wykończony, w końcu zasnąłem. Zdarza się tak, że najdziwniejsze, a jednocześnie w pewnym sensie najpłodniejsze myśli pojawiają się wtedy, gdy człowiek znajduje się w tym specyficznym stanie, kiedy jeszcze nie do końca się obudził, ale już z pewnością nie śpi. Miałem szczęście, bo obudziłem się właśnie z jedną z tych myśli.

 

Otóż, na ścianie w pokoju majora wisiał kalendarz. Był to typowy, tradycyjny, nudny jak flaki z olejem kalendarz ze zdjęciami. Ponieważ wychowywano mnie na szpiega, z każdego miejsca w jakim przebywałem zapamiętywałem zawsze milion detali. Co ciekawe, gdy czułem się zdenerwowany lub zagrożony, zapamiętywałem o wiele więcej szczegółów i z o wiele większą dokładnością. Nawet teraz, po tylu latach potrafię powiedzieć, jakie obrazki wisiały na ścianach w pierwszej normalnej sali lekcyjnej, w której miałem zajęcia. Po tygodniu orientowałem się doskonale, gdzie leży jaka książka w domu zastępczych rodziców, mimo że posiadali wyjątkowo wielką bibliotekę.

 

Tamten kalendarz… Zwróciłem na niego uwagę, bo gdy zamknięto nas w karcerze wciąż trwał listopad, a gdy go opuszczaliśmy, zaczął się grudzień. W międzyczasie major przewrócił stronę. Listopadowa fotografia przestawiała jakąś bramę z armatami przy wejściu. Na zdjęciu pełno było liści, we wszystkich ciepłych jesiennych kolorach, od zieleni, przez czerwienie i pomarańcze po brąz. Podpis – biała czcionka – biegł przez środek zdjęcia i głosił „Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych, Poznań, Polska". Na grudniowym zdjęciu widniał nowoczesny budynek, typu bunkier z betonu i stali, zasypany cieniuteńką warstwą śniegu, co czyniło go nieco bardziej znośnym dla oka. Napis – niebieska czcionka – głosił, że sfotografowany obiekt to „Wojskowy Ośrodek Szkolenia Kosmicznego, Frascati, Włochy".

 

Czy mogą istnieć dwa wojskowe ośrodki przygotowań kosmicznych? Wbrew pozorom armia też ma ograniczone fundusze, a budowa czegoś takiego słono kosztuje. Kosmodrom, z tego co wiedziałem, znajdował się gdzieś w Niemczech… Nic się nie zgadzało.

 

Leżałem i myślałem. W sieci znalazłem trochę informacji o mieście Frascati, jakieś zabytki, kościoły… Jeden ośrodek naukowy, oczywiście zajmujący się badaniami kosmicznymi. Gęstość zaludnienia duża, ale tylko w samym mieście a nie na jego obrzeżach… O obecności wojska sieć milczała.

 

Co miałem robić, odpaliłem mapy satelitarne. Interesowały mnie tajemnicze obiekty na obrzeżach miasta albo w lesie. Wyróżniłem trzy, które uznałem za podejrzane. Pierwszy, po tym jak go powiększyłem okazał się jakimś magazynem, do tego stał za blisko drogi. Drugi też wyglądał na magazyn, ewentualnie na wojskowy obiekt pomocniczy, bo po co budować magazyny w środku lasu? Odrzuciłem ten budynek, ponieważ widok od góry nie zgadzał się z tym, co zapamiętałem ze zdjęcia. Uznałem, że trzeci obiekt to może być to. Przekopiowałem współrzędne geograficzne do komunikatora i zastanowiłem się, jak się tam dostać.

 

A jeśli to kompletnie nie to miejsce? A jeśli tam pojedziesz a ona odleci sobie, baj baj, promem kosmicznym z jakiegoś miejsca na drugim końcu świata?

 

Kurde, pomyślałem, mogę tak szukać jeszcze z pięć dni i nie wymyślić nic lepszego, a ponadto, zawsze lepiej działać, choćby i błędnie, niż nie robić nic. No i to cholerne przeczucie… ono mówiło, że się nie mylę, że dobrze rozwiązałem zagadkę, choć umysł nie do końca w to wierzył. Kurde, pomyślałem, kurde, kurde, za skomplikowane to wszystko, i wolałbym tysiąc razy móc w spokoju martwić się nieobecnościami na wykładzie. Ale nie ja wybrałem, przypomniałem sobie, wybrali oni, wiele lat temu i teraz musiałem tylko wypełnić, co mi przeznaczono, „…w co wtłoczono mnie przemocą i wbrew mojej naturze". Oj, miałaś w tym liście świętą rację, miałaś rację, Przyjaciółko, myślałem.

 

Były mi potrzebne dwie rzeczy. Samochód i mundur. Nie wiedziałem jeszcze, jak się dostanę do samego ośrodka, ale szybko zrozumiałem, że jeśli ubiorę się w mundur, ułatwię sobie zadanie. Całe szczęście jeden sklep z militariami znajdował się całkiem blisko mojego domu. Wydałem mnóstwo pieniędzy na kompletny mundur polowy, zwykłe moro, buty, czapkę i obrzydliwą wojskową oddychającą koszulkę pod spód. Najważniejsze, by szczegóły się zgadzały – tak mnie uczono. Większość ludzi co prawda nie zauważa ich braku, ale staje się niespokojna, jeśli coś nie pasuje. Spytałem sprzedawcy, czy dostanę też naszywkę na kieszeń, taką z nazwiskiem.

 

– Widać, że naprawdę fascynują pana militaria – powiedział sprzedawca – dobrze że dba pan o detale. Mam wielu klientów, którzy lubią ubierać się wojskowo, ale ten ich niedopracowany styl jest raczej groteskowy. Oczywiście, że panu wyszyję nazwisko. Na jutro czy starczy na pojutrze?

 

– Na dzisiaj, albo nawet na wczoraj – odburknąłem. Co za idiota, przecież jutro to ja będę we Włoszech!

 

– No ale jak na dzisiaj, to będzie pan musiał dopłacić.

 

– Dopłacę, niech się pan nie martwi.

 

– W takim razie zapraszam za godzinę.

 

Pozostawała kwestia samochodu. Zastępczy rodzice – których w końcu po dwóch latach zacząłem nazywać Mamą i Tatą, bo wiedziałem, że Oni już mnie więcej nie zabiorą – posiadali dwa samochody i zwykle w weekendy używali tylko jednego. Uznałem, że łatwiej dogadać się w tej kwestii z Mamą.

 

– Mamo, czy pożyczysz mi samochód na weekend? Chciałem pojechać z koleżanką za miasto…

 

Mama wiecznie martwiła się, że tylko się uczę i że nie interesują mnie wcale dziewczyny. Taka propozycja stanowiła lanie miodu na jej największe troski. No i w sumie nie kłamałem, tylko po co miałem dodawać, że koleżanka siedzi w strzeżonej wojskowej bazie na drugim końcu świata, i że najpierw trzeba ją stamtąd wydobyć, a niewinne określenie „za miasto" kryje przekraczanie granic przynajmniej trzech krajów?

 

– Ale obiecaj, że będziesz jechał ostrożnie, i uważał na siebie, a przede wszystkim na tę koleżankę… – powiedziała spokojnie i spojrzała mi prosto w oczy.

 

– Oczywiście. Obiecuję. – powiedziałem z uśmiechem.

 

@

 

Na pierwszej stacji z wodorowym paliwem przebrałem się w mundur. Nie wyglądałem specjalnie źle, i mundur nie okazał się niewygodny. Za to czułem się, jakbym złamał wszystkie zasady, wszystkie postanowienia, jakie powziąłem lata temu i realizowałem z takim mozołem, jakbym wrócił do punktu wyjścia.

 

Ładny z ciebie żołnierz – mówiło odbicie w małym, popękanym lustrze.

 

– Spadaj! – odpowiedziałem na głos.

 

I po co rujnowałeś sobie karierę, głupolu? – pytało odbicie.

 

– SPIERDALAJ! – powiedziałem z mocą, głośno i wyszedłem z łazienki.

 

Zaopatrzyłem się w kawę i słodycze i wróciłem do samochodu. To będzie ciężka droga, przecież wiedziałem, kurna, wiedziałem. Dwa tysiące kilometrów, i to w zimie. Cholerna europejska zima, z jej kiepską widocznością, anemicznym śniegiem i zagadkowymi godzinami kiedy świta i zmierzcha, w zależności od zachmurzenia wcześniej lub później. Podłączyłem swój komunikator i ustawiłem program do nawigacji.

 

Wyjechałem na autostradę i rozpędziłem samochód do stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Dokąd jechałem? No dokąd? Za czym goniłem? Za marzeniem czy za wspomnieniami? Dlaczego jedenaście względnej lat normalności nie pomogło wymazać trzech, może czterech najgorszych lat? Kim byłem ja, dziewiętnastolatek, w nieswoim samochodzie jadący w nieznane w piątkowy wieczór? Mijały mnie wielkie transportowe krążowniki szos i rodzinne vany, jakieś parki, które jechały razem na weekend. Dlaczego nie mogłem być taki, jak wszyscy, z piękną dziewczyną u boku, bez cholernych wątpliwości? Dlaczego, obok cudownych wynalazków w rodzaju bustera, nikt nie wymyślił wymazywacza do wspomnień? Dlaczego ci, którzy nie mieli dzieciństwa nie dorastają nigdy do końca?

 

Odsuwałem te pytania, odsuwałem je latami, odsuwałem, a one wracały, bardziej natarczywe, i wkurzały bardziej, bo powinienem był dokonać rozliczenia wiele lat temu. Ale jak miałem dokonać rozliczenia, jak rozliczać się z teraźniejszością w teraźniejszości, tak, bałem się, bałem się całymi latami, tak, byłem słaby, tak, śniłem o torturach, i zrobiłbym wiele, by to się więcej nie stało. Tak, płakałem po nocach, płakałem po nocach, jak dojrzewająca nastolatka, sam nie rozumiałem, czemu, i nikomu nie potrafiłbym opowiedzieć, co wtedy czułem i co napawało mnie takim lękiem. Czasem w szkole patrzyłem w ścianę i nie rozumiałem, co się do mnie mówi, bo wspomnienia stawały przede mną żywe, jak obrazy, z tysiącem szczegółów, barwne, dynamiczne niczym płótna Jacka Malczewkiego, co więcej, za każdym razem wracały nowe, nieznane mi detale. Szkolny psycholog uznał, że to deficyt uwagi, ale przecież chciałem, by tak uznał i wiedziałem, jak rozwiązać testy, by osiągnąć odpowiedni rezultat. A teraz jechałem tym samochodem, jechałem w ciemności, nie tylko w ciemności, ale i w ciemność, padał nieśmiały półjesienny deszcz, a moje rozdarte życie wyło, wyły wszystkie dobre i złe rzeczy jakie mnie spotkały, kwilił strach, jak małe dziecko, w ciemnym zamknięte pokoju, w sumie nigdy z tego pokoju nie wyszedłem. Nie chciałem nigdzie jechać, ale nie zniósłbym myśli, że stchórzyłem.

 

W Czechach wjechałem na Inteligentną Autostradę. Nowoczesny samochód mojej Mamy miał specjalną instalację, dzięki której mogłem powierzyć stery nadajnikom pod asfaltem. Ustawiłem prędkość i spróbowałem się zdrzemnąć. System budził kierowcę w każdej podejrzanej sytuacji i zresztą, dodatkowe światła z tyłu i przodu dawały innym kierowcom jasno do zrozumienia, że jadę na autopilocie.

 

Przespałem większość Czech i prawie całą Austrię. Świtało, kiedy się obudziłem. Przestawiłem samochód z powrotem na ręczne sterowanie i stanąłem na pustawym parkingu gdzieś w Alpach, wysiadłem z samochodu i napiłem się kawy. W półmroku świtu betonowa nawierzchnia stacji świeciła iskrami lodu. Kim będę, gdy będę wracał, pomyślałem, i jaki wyda mi się wtedy ten nudny parking z widokiem na ośnieżone szczyty? Kim jestem teraz, i kim będę? Nieprzytomny, wsiadłem z powrotem i pojechałem dalej.

 

Na włoskiej autostradzie powierzyłem pojazd samosterowaniu. Patrzyłem bezmyślnie na pola, domy i miasteczka i myślałem, myślałem, że nawet jeśli dotrę w końcu do tego całego centrum, nawet, jeśli okaże się, że ona jest w środku, to wcale niekoniecznie uda mi się tam dostać… Ale ciężko coś planować, jeśli się nie wie, na co się szykować. Ale szpieg działa wedle odruchów i nie myli się nigdy, może mi się chociaż raz to wszystko na coś przyda.

 

Zatrzymałem się przy jakimś zjeździe i zjadłem ohydny, plastikowy obiad, który udawał włoską ludową kuchnię. Zapłaciłem horrendalną sumę, napiłem się kawy i wróciłem do samochodu.

 

Do Frascati wjechałem wczesnym wieczorem. Nawigacja bezpiecznie przeprowadziła mnie przez ciasne uliczki tego ładnego miasteczka, choć zmierzchało i pora nie była najlepsza na zwiedzanie, a wąskie uliczki zmuszały mnie do zdwojonej uważności. Potem jechałem wśród zimowych, pustych pól, minąłem parę zagród, jakiś magazyn, i coś, co wyglądało na elewatory, ale mogłem się mylić.

 

Samochód zatrzymałem na leśnej drodze, równo dwa kilometry od miejsca, w którym miał znajdować się „Wojskowy Ośrodek Szkolenia Kosmicznego". Wpadłem na genialny pomysł i wyciągnąłem z bagażnika drukarkę i laminator. Poszukałem w sieci wzoru identyfikatora oficera wojsk europejskich. Różni pasjonaci umieścili na swoich stronach dość drobiazgowe opisy, więc przy pomocy programu graficznego przygotowałem sobie wersję, która na pierwszy rzut oka wyglądała na autentyczną.

 

Zamiast imienia i nazwiska wpisałem Sigma Pi, wkleiłem swoje zdjęcie i zalaminowałem całość. Zdjęcie wybrałem specjalne, świeciłem na nim ogoloną starannie, po rekrucku głową. Podpis pod miejscem na imię i nazwisko głosił „secret service". Reszta była po niemiecku. Znając wstręt Włochów do nauki języków obcych poza francuskim, to mogło mi tylko pomóc.

 

Zabrałem ze sobą spore pudło, wiele różnych przedmiotów, drobiazgów właściwie, które mogły mi się przydać. Znalazłem tam też na przykład zawieszkę do identyfikatora, jednak sam identyfikator wolałem schować w kieszeni, po co się chwalić tandetnym falsyfikatem.

 

Schowałem komunikator do kieszeni i poszedłem dalej na piechotę. Marzłem bez kurtki, ale szybki marsz pod górę dobrze orzeźwiał po dobie w samochodzie.

 

Intuicja mnie nie zawiodła. Bunkrowate, znane ze zdjęcia dzieło budownictwa wojskowego ukazało mi się w całej okazałości po jakichś piętnastu minutach drogi. Tylko, że nie wydaje mi się, bym na zdjęciu widział czterometrowy płot i wartownię. Postanowiłem zadziałać techniką na bezczelnego. Żeby tylko nie zdradziły mnie oczy, cholerne, rozszerzone źrenice. Zapukałem do wartowni.

 

Wyszedł młody chłopak, na oko w moim wieku lub niewiele starszy. Miał na sobie zupełnie inny mundur, kurna, nie pomyślałem, że oni tu mają moro letnie i moro zimowe, i co więcej, moro zimowe różni się kolorem i wzorem… Ale to działało na moją korzyść, tak jak zresztą mundur bez dystynkcji. Wartownik zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem.

 

– Sono guesto – powiedziałem. Starałem się, by brzmiało to pewnie, ale jak wyszło, cholera wie – non parlo italiano molto bene.

 

– Parla inglese? – spytał wartownik miłym, dziecinnym głosem.

 

– Un po – skłamałem patrząc mu prosto w oczy.

 

Wytłumaczyłem, że chcę wejść do bazy, i że to jest sprawa rodzinna. Wartownik chciał zawiadomić dowództwo, ale położyłem palec na ustach i spróbowałem z możliwie niemieckim akcentem wyszeptać „secret service".

 

Zmieszał się, a ja spojrzałem na niego twardo, jak oficer patrzy na krnąbrnego podwładnego. Wartownik zmiękł. Poprosił mnie o identyfikator. Jego własny przypięty był do piersi. Dałem mu swój identyfikator, ale zanim spróbował cokolwiek z niego odczytać, chwyciłem jego identyfikator (był na gumce, więc przyciągnąłem go do swojej twarzy) i niemal wykrzyknąłem

 

– Che bella imaggine!

 

Dzieciak spuścił rękę z moim identyfikatorem i zrobił się czerwony.

 

– Grazie – powiedział – grazie mille. Mi piace anche questa foto. Avevo diciassette anni…

 

Więc porozmawialiśmy o zdjęciu, opowiedział trochę o tym jak wstąpił do armii, a potem wystraszony własną wylewnością oddał mi identyfikator i wręczył tymczasową kartę wstępu.

 

Tym sposobem, po przebyciu parunastu metrów dzielących płot od budynku, znalazłem się w środku. Przyłożyłem kartę do czytnika, a drzwi po prostu się otworzyły.

 

Pozostało odszukać jej kwaterę, o ile oczywiście to tutaj była jej kwatera. Złapałem jakiegoś niskiego stopniem rekruta na korytarzu i powiedziałem (tym razem w nienagannym angielskim), że jestem tu w sprawie rodzinnej i gdzie mogę znaleźć kwatery kobiet. Rekrut wskazał mi schody, i oznajmił z dzikim akcentem, że kwatery kobiet są na samej górze.

 

Wspiąłem się jakieś dwa piętra i trafiłem na jakiś korytarz, potem na drugi. Prowadził mnie zapach. Kobiecy pot pachnie inaczej niż męski, i gdy tylko wyczułem tę słabą, mdlącą woń, wiedziałem, że jestem na właściwym tropie. Znalazłem się w wąskim korytarzu z ciasno upakowanymi drzwiami. Pojedyncze pokoje, jak się domyśliłem. Czyli, jeśli to ten budynek, to powinno być gdzieś tu. Zatrzymałem się. Tylko kurna, jak wśród setki nieoznaczonych drzwi znaleźć te właściwe? Z naprzeciwka szła wysoka dziewczyna z krótkimi włosami.

 

– Szuka pan kogoś? – zapytała zalotnie

 

– Tak – wyjaśniłem i uśmiechnąłem się szczerze, próbowałem nadać oczom wyraz zachęty, ale nie przyzwolenia – szukam siostry. Z tego co wiem, przezywano ją „mała".

 

– La Picolla! – wykrzyknęła dziewczyna i roześmiała się – Pokój pięćdziesiąt cztery… Nie wiedziałam, że ona ma rodzinę.

 

– Ciii…. To tajemnica… – powiedziałem i mrugnąłem do dziewczyny.

 

Po dziesięciu minutach błądzenia znalazłem pokój pięćdziesiąt cztery. Serce waliło mi jak młot. Uspokajałem się chyba z trzydzieści sekund, zanim odważyłem się zapukać. Co ja tam zobaczę? Kogo zastanę? Dlaczego tu jestem? Pytania nie dawały mi spokoju. Raz się żyje, pomyślałem. Raz się żyje… Cholerna kontynuacja czegoś, co zaczęto wbrew mojej woli i naturze, i co musiałem wypełnić co do joty, jak Chrystus starotestamentalne prawo.

 

Zapukałem.

 

Minęło pięć sekund…. Minęło piętnaście sekund… Minęło trzydzieści sekund… Już miałem uznać, że moja misja to jedno wielkie nieporozumienie, kiedy drzwi się otwarły.

 

W drzwiach stała wysoka, szczupła postać. Jasne, krótkie, lekko kręcone włosy fruwały wokół głowy… Jej oczy nie wyrażały niczego. Patrzyła na mnie osłupiała. Skinąłem głową. Weszliśmy do pokoju, przyblokowałem drzwi plecami.

 

– Eryk… – powiedziała cicho, z niedowierzaniem, a w jej głosie mieszał się strach, ból i nadzieja, a raczej stracho-bólo-nadzieja, złączone, wszystko co czuła, było jednym uczuciem, na które nie ma precyzyjnej nazwy w ludzkim języku.

 

– Nie wierzyłaś, że mi się uda, prawda? – spytałem, i poczułem, że płaczę, pierwszy raz od dawna, pierwszy raz w życiu płakałem publicznie, przy kimś, a nie po ciemku, albo pod wodą, jak zwykłem to czynić.

 

– Eryk… – powiedziała, i przytuliła się do mnie, tak że poczułem pod mundurem, jej twarde, umięśnione ciało, drżała i rozpłakała się ostatecznie, spazmatycznie, dziecinnie, uchodziły z niej uczucia, uchodził strach, i cholerne pragnienie, i tęsknota, i przerażenie, płakała, płakała, bez końca, a ja trzymałem ją w ramionach i także płakałam, a moje łzy moczyły jej włosy.

 

– Czekałam jedenaście lat – wyszeptała w końcu, już z ulgą, nie ze strachem.

 

– Ja też – przyznałem.

 

Usiedliśmy na jej łóżku. W pokoju poza łóżkiem był tylko stolik, na którym stał komputer, plastikowe krzesło i wnękowa szafa.

 

– Opowiedz, jak tu dotarłeś – poprosiła

 

– Nie, nie, to ty opowiedz najpierw, jak ci się udało wysłać ten list.

 

– No wiesz, mamy tu taki pokój z dostępem do sieci. Jest zabezpieczony kodem. Kod ma szesnaście cyfr. Normalnie każdy ma dostęp przez pół godziny na tydzień, ale pod kontrolą…

 

Wybuchnęła płaczem. Nadal schodziło z niej napięcie, jak z balonika, któremu rozwiązano supeł albo z przekłutej dętki.

 

-… więc… – kontynuowała – ten pokój jest naprzeciwko damskiej łazienki… ale takiej, do której prawie nikt nie zagląda… – pociągnęła nosem – czasem przychodzili różni wysocy generałowie o dziwnych porach… sprawdzić maile albo gołe baby, nie wiem… jeden był bardzo wolny i nigdy nie pamiętał kodu… zamknęłam się w łazience na całą noc i czekałam aż przyjdzie i słuchałam… w końcu jedynka brzmi inaczej od siódemki… jak my wszyscy, mam wyjątkowo wyczulony słuch… więc wysłuchałam tego kodu i go zapamiętałam. Potem napisałam list na swoim komputerze, nagrałam na przenośny dysk i poszłam między trzecią a czwarta rano… z moich obserwacji wynikało, że dziwne wizyty kończą się około drugiej… no więc przekopiowałam list, wiem, że śledzą każdy znak jaki wpisuję z klawiatury… I wysłałam… na dwadzieścia, może trzydzieści przypadkowych adresów, jakie znalazłam na stronach zapamiętanych w historii… po prostu liczyłam, że chociaż do kogoś dotrze… tak się bałam… bo jeśliby to wykryli… – dodała, i znowu zaczęła łkać, a potem spazmatycznie płakać, a ja płakałem razem z nią, i głaskałem ja po kościstych plecach, i tuliłem w ramionach.

 

Potem ja opowiedziałem swoją historię, o tym jak list do mnie dotarł, i o tym, jak zastanawiałem się, dokąd pojechać. O samochodzie, o tym, jak przekupiłem strażnika, i o tym jak znalazłem jej pokój.

 

– Nie wierzyłam… – stwierdziła cicho – nie wierzyłam, że ci się uda.

 

– Raz w życiu przydało mi się szkolenie – powiedziałem smutno i uśmiechnąłem się przez łzy.

 

– Co z nami teraz będzie? Powiedz, co będzie?

 

– Przecież nie pozwolę ci nigdzie polecieć – oznajmiłem, a ona zaczęła znów płakać.

 

– Ale jak? Czy to jest w twojej mocy? Wszystko jest przygotowane, za trzy dni lecimy do Niemiec, potem wsadzą nas na prom i na statek… Przecież… tego nie da się zmienić…

 

Przytuliłem ją, i powiedziałem z mocą, powiedziałem tak, by w to uwierzyć:

 

– Dopóki nie wsiadłaś na ten prom, a prom nie wystartował, NIC NIE JEST POSTANOWIONE.

 

– Chyba zapomniałeś czym jest wojsko… Co oni mogą… Będą chcieli, to wsadzą mnie wbrew mojej woli…

 

Siedzieliśmy jeszcze chwilę, aż w pokoju nie zrobiło się całkiem ciemno, trzymałem ja w ramionach, płaczącą, słabą i płakałem tak samo jak ona, i wiedziałem, że to nie jest wcale niemęskie, że wygrałem, że to nie są pieprzone chemiczne reakcje, ale smak życia, cierpki i bardzo, bardzo realny.

 

Z błogiej intymności, z milczenia wyrwało nas wycie alarmu.

 

– Wygląda na to, że wykryli twoją obecność… chociaż może to kolejne ćwiczenia, nie wiem… – stwierdziła cicho, z rezygnacją – albo strażnik się wygadał, albo ta dziewczyna…

 

Gdzieś bębniły kroki, uderzenia spadochroniarskich butów o twardych podeszwach, łup, łup, łup, ktoś biegł, ktoś inny krzyczał coś w niezrozumiałym języku, łup, bum, bum, bum. Podszedłem do drzwi i przekręciłem klucz.

 

– Musimy uciekać – wygłosiłem najbanalniejszy i najgłupszy frazes, jaki przychodził mi na myśl.

 

– Oknem? Nie widzę innej możliwości…

 

– Masz linę?

 

– Nie – odpowiedziała – przecież nie pozwolili by mi mieć niczego takiego, jeszcze bym sobie krzywdę zrobiła…

 

– Jak daleko jest do ziemi?

 

– Dwa piętra. Cały budynek ma dziewięć, ale siedem jest pod ziemią.

 

– Myślisz, że twoje prześcieradło starczy?

 

– A mamy wyjście?

 

Podarliśmy jej prześcieradło na pasy i zaczęliśmy je wiązać. Nie byłem wcale pewien czy modyfikowana bawełna będzie w stanie utrzymać nas dwoje. Wiązałem jednak mocne węzły, ze sprawnością i szybkością jakiej nauczono mnie na zajęciach i której się nigdy nie oduczyłem.

 

Poddaj się i wyjdź przed główne wejście – odezwały się głośniki.

 

Ktoś walił w drzwi, chyba kolba karabinu, zgrzytał metal o drewno, charakterystyczny dźwięk jaki trudno z czymś pomylić.

 

Otwarliśmy okno i przymocowaliśmy jeden koniec liny do grzejnika.

 

– Chciałam ci coś powiedzieć, zanim stąd wyjdziemy – powiedziała ona i chwyciła mnie za ramiona, jej uścisk okazał się zaskakująco silny jak na kobietę. – Chciałam ci podziękować. Uratowałeś mi życie…

 

Miała rację. Uratowałem jej życie, bo wezwałem helikopter zanim wykonaliśmy zadanie. Uratowałem jej życie i w nagrodę za niewykonanie zadania wyleciałem ze Szkoły. I wiedziałem, wiedziałem, wiedziałem po tysiąckroć, że gdybym miał wybierać jeszcze raz, zrobiłbym to samo.

 

– Nie dziękuj. Zrobiłem to, co powinienem. Byłem dzieckiem wieku, dzieckiem czasu, i wykonałem tylko, co mi przeznaczono…

 

Przytuliłem ją a ona przywarła do mnie całym ciałem, tak jakby szukała ciepła i siły.

 

– Ale zapłaciłeś wysoką cenę…

 

Walenie do drzwi się nasilało. Usłyszałem syk, to był chyba acetylenowy palnik.

 

– Zejdę pierwszy – oznajmiłem – będę cię asekurował.

 

Zjechałem po linie. Bawełna trzeszczała, kawałki prześcieradła między supłami napięły się, ale konstrukcja wytrzymała. Stanąłem na dole i czekałem. Nie podobały mi się światła, samochody, jakieś migające syreny, które widziałem kątem oka, gdzieś po lewej stronie. Ktoś wrzeszczał, dziwny dźwięk, jakby odbezpieczanej broni.

 

Potem usłyszałem strzał. Krzyknęła krótko i zawisła tylko na rękach, całe szczęście miała blisko do ziemi.

 

– Skacz – powiedziałem cicho – Złapię cię.

 

Skoczyła prosto w moje ramiona. Spodnie na łydce, tuż pod kolanem zrobiły się ciepłe i lepkie.

 

– NIE STRZELAĆ! – krzyknąłem na całe gardło, najgłośniej jak potrafiłem – NIE STRZELAĆ! PODDAJĘ SIĘ! MAM RANNĄ!

 

Skądś wyszli żołnierze, biegli w moją stronę, ktoś włączył reflektory, mocne, tysiącwatowe żarówki i plac między budynkiem a płotem zrobił się jasny jak w dzień.

 

Trzymałem ja w ramionach, jak małe dziecko, jedną ręką podtrzymywałem ją pod ramionami a druga pod kolanami, i szedłem w stronę wozów żandarmerii, jakichś ludzi w dziwnych mundurach. Trzymałem ją w ramionach dokładnie tak, jak wtedy, tylko, że wtedy ona miała osiem lat a ja dziewięć, i na plecach ciążyły mi dwa karabiny, dwa małe karabiny, karabiny, które zaprojektowano i wyprodukowano specjalnie dla ludzi w naszym rozmiarze. No i wtedy ona nie oddychała… I wtedy, paradoksalnie, bałem się o wiele mniej. Wstrętne dejavu i najtragiczniejsze ze wszystkich wspomnień, gorsze nawet od tortur i kar.

 

Trzymałem ją w ramionach i szedłem w stronę karetki, a każdy krok stawał się ciężki, każdy krok zbliżał mnie do rozstania, tak, jak wtedy, tylko, że wtedy nie rozumiałem tego tak dobrze jak teraz. Wtedy szedłem po rozżarzonym piasku, mój dziecinny mundur kleił się od potu, a pustynne twarde buty i tak więzły w podłożu… Wtedy byłem sam, sam na wielkiej, pustej przestrzeni, sam z nią, z nią – nieprzytomną, i świadkami tamtej sceny zostali tylko ludzie z helikoptera. Wtedy…

 

Głośno wył alarm, ktoś krzyczał po włosku, tak szybko, że nie rozróżniałem słów. Ktoś wyprowadził z karetki wózek, położyłem ją ostrożnie i przypiąłem pasami, bardzo podobnie, jak wtedy, niemal identycznie i nawet nosze miały taki sam kolor.

 

– Będzie dobrze – powiedziałem – zobaczysz… – powiedziałem, objąłem jej głowę i pocałowałem ją w usta, krótko, a sanitariusze zaraz wprowadzili wózek do karetki.

 

Ktoś zajął się wyprowadzeniem karetki poza płot, a mnie otoczył tłum żandarmów i żołnierzy z karabinami, z pistoletami wymierzonymi w moje serce i głowę, podniosłem ręce, w górę, w górę, najwyżej jak potrafiłem i czekałem, przerażony.

 

Przez tłum przepchnął się w końcu major, tak, sam major, dał ludziom znak, wyłączono większość reflektorów i po chwili na placu, w kręgu światła pozostał tylko on, dwóch komandosów z bronią i ja.

 

– Sigma Pi – powiedział major twardo – czy ci odpierdoliło? Co to ma znaczyć? Wiesz co grozi za podrabianie dokumentów i włamanie do tajnej bazy? Wiesz co ci się należy za odmowę poddania się na rozkaz?

 

Popatrzyłem na niego, wciąż z rękami ponad głową, bałem się zmienić pozycję.

 

– Sigma Pi, rozczarowałeś mnie.

 

Znów spojrzałem na niego, nie wiedziałem, czy powinienem się bronić, zresztą, nie miałem nic na swoją obronę. Byłem w jego mocy i mógł zrobić ze mną co chciał.

 

– Możesz spuścić ręce. Ostrzegam, jeden podejrzany ruch, i zginiesz.

 

Spuściłem ręce i stanąłem z dłońmi idiotycznie splecionymi z przodu, bo gdybym splótł je na plecach, uznałby to w najlepszym przypadku za wyraz lekceważenia, a w najgorszym, pomyślałby, że coś kombinuję. A nie zamierzałem ryzykować, pragnąłem żyć jak nigdy przedtem.

 

– Co ja mam z tobą zrobić, idioto? – spytał major, podszedł nieco bliżej, tak bym mógł patrzeć wprost w jego gniewne, wyłupiaste oczy.

 

– No co mam zrobić? – spytał powtórnie

 

Jego spojrzenie wyrażało pogardę, wściekłość, nienawiść, potępienie. Przywalił mi pięścią w twarz z całej siły, tak, że zwinąłem się z bólu.

 

Spuściłem wzrok, a kiedy odważyłem się powtórnie na niego popatrzeć, nadal dyszał złością. Moja twarz paliła, raczej upokorzeniem niż bólem, bo do bólu byłem przyzwyczajony. Choć uczono mnie, uczono mnie długo i boleśnie jak wyeliminować chemiczne reakcje, jak pozbyć się uczuć, jak uczynić z twarzy woskową maskę, wiem doskonale, co malowało się na mojej twarzy tamtej nocy. Patrzyłem na niego i nie bałem się wcale tego, co mi zrobi. Mógł przywalić mi jeszcze raz, i zniósłbym to w pokorze. Bałem się panicznie, bałem się, że już jej więcej nie zobaczę, że znowu będą mnie prześladować lata koszmarów, lata złości na siebie, lata żalu i strachu.

 

– No i na co ci ta widowiskowa akcja ze schodzeniem po linie? Jak niby zamierzałeś przeskoczyć płot? Nie rozumiem cię, Sigma Pi.

 

Patrzył na mnie, patrzył na mnie skulonego, bezbronnego, niepewnego.

 

A ja patrzyłem na niego, patrzyłem nieśmiało i błagałem, błagałem go w myślach, błagałem go całym moim jestestwem, by ukarał mnie jak sobie wymarzy, ale żeby nie zabierał mi jej na zawsze.

 

Wiedziałem, wiedziałem, że zawiodłem, zawiodłem na całej linii, że z jednej strony oblałem końcowy egzamin, że wszystko, co wtłoczyła we mnie Szkoła poszło w jednej chwili w zapomnienie, a z drugiej strony, że właśnie złamałem obietnice dane samemu sobie, to co postanowiłem dawno temu, co realizowałem latami ze stalową konsekwencją, z trudem, z mozołem. Tamtej nocy gotów byłem paść przed majorem na kolana i całować jego parszywe buty, byleby pozwolił mi ją choć na chwilę zobaczyć.

 

Ale nic takiego się nie stało. Przez długie sekundy wlepiał we mnie nadal swoje wyłupiaste, pogardliwe oczy a ja stałem w pozycji ukaranego niewolnika, patrząc lękliwie i pokornie.

 

W końcu polecił mi wyciągnąć ręce na boki, podszedł blisko i starannie sprawdził, czy nie mam broni. Jego duże szorstkie dłonie przejechały niezdarnie po moich kieszeniach, plecach, łydkach. Nie miałem nawet noża, przecież wpadłem na to, że gdyby coś poszło nie tak, na pewno to sprawdzą, a wtedy obecność noża może zaświadczyć przeciwko mnie.

 

Było w tym poniżającym geście coś ojcowskiego… ale wtedy odebrałem to tylko szóstym zmysłem, zmysłem szpiega, przeczucie, z którego nie zrozumiałem kompletnie nic.

 

Major odebrał mi w końcu komunikator i zapiął kajdanki na nadgarstkach, zacisnął je ciasno, stanął za mną i pchnął, i kazał iść przed sobą. Za nami podążyli dwaj komandosi.

 

Przeszliśmy przez bramę. Tuż przy niej stał samochód, wielki wojskowy czołgowóz. Otworzył drzwi z tyłu, od strony kierowcy i zmusił mnie bym wsiadł, trzymając rękę na mojej głowie, żebym się nie uderzył. Zablokował drzwi po mojej stronie. Jeden z komandosów usiadł na miejscu kierowcy, drugi przy mnie a major na miejscu pasażera.

 

– Ruszaj! – rozkazał major

 

Ruszyliśmy.

 

– Szybciej nie możesz? – spytał major

 

Pędziliśmy po wiejskiej, pełnej wertepów drodze, pędziliśmy, a wozem lekko trzęsło. Minęliśmy samochód mojej Mamy. Przez ten ułamek sekundy zobaczyłem, że wszystkie szyby są powybijane, no świetnie, doskonale, udał mi się weekend za miastem, udał, że hej.

 

Wyjechaliśmy w końcu na asfaltową szosę, a potem na autostradę. Stanęliśmy na jakimś skrzyżowaniu ze światłami.

 

– Kurwa, ruszaj! – rozkazał major

 

Komandos ruszył, dwa inne samochody zaczęły trąbić. W końcu przyspieszyliśmy, ale zdaje się tego typu czołgowozów nie przystosowano do prędkości powyżej 120 kilometrów na godzinę.

 

– Kurwa. – powiedział major sucho – Zatrzymaj się. Tak, tutaj, na środku drogi. To rozkaz idioto, no nie patrz tak na mnie!

 

Stanęliśmy. Całe szczęście autostrada świeciła o tej porze pustkami.

 

– Zamiana. Oddawaj kluczyki – powiedział major i po prostu wyrwał kluczyki z ręki komandosa i wypchnął go z samochodu.

 

Major usiadł na miejscu kierowcy i teraz jechaliśmy 150 lub więcej i znaki drogowe oraz światła mieliśmy w głębokim poważaniu. Siedziałem oniemiały na tylnym siedzeniu i niewiele z tego pojmowałem. Dokąd, kurna, tak się spieszyliśmy? Świat za pancerną szybą kompletnie się rozmazywał.

 

W końcu, po jakichś dwudziestu, może trzydziestu minutach szaleńczej jazdy zatrzymaliśmy się przed dużym budynkiem. Napis na bramie głosił po prostu „Ospendale".

 

Major podjechał wprost pod główne wejście i zatrzymał na miejscu dla karetek, zresztą przy okazji uszkodził trochę szpitalny podjazd. Wysiadł z samochodu pierwszy, odblokował drzwi i wywlókł mnie za ramię.

 

– Za mną, tylko szybko! – polecił.

 

Weszliśmy, w zasadzie wbiegliśmy do szpitala, major pospiesznie spytał się gdzie może być pacjentka z raną postrzałową, a zmieszana pielęgniarka, widząc jego czerwoną twarz i dzikie oczy odpowiedziała, że pewnie wiozą ją na blok operacyjny.

 

– Gdzie jest kurwa ten blok?

 

– Trzecie piętro…

 

W życiu nie przeżyłem tak długich dwudziestu sekund w windzie. Z windy wyszliśmy niemal pod drzwi bloku. Właśnie wwożono tam wózek z pacjentem. Major podbiegł, popatrzył na twarz pacjenta i polecił wystraszonym pielęgniarzom zatrzymać wózek.

 

A potem zdjął z palca swój wielki sygnet, przyozdobiony dwoma szablami i armatą, jak zdążyłem zauważyć wcześniej, wręczył mi go i polecił:

 

– Oświadcz się jej!

 

Spojrzałem na niego jak na szaleńca, w sumie, bez wątpienia był w tej chwili szaleńcem.

 

– No na co czekasz? To jest pierścionek zaręczynowy. Tempo, synuś.

 

Uklęknąłem więc przed wózkiem, i z sygnetem w dłoniach spytałem się, czy zostanie moją żoną. Jęknęła z bólu, i używając ramienia, lekko się podniosła i obróciła głowę w moją stronę.

 

– Zostanę… – powiedziała cicho, słabo i uśmiechnęła się, i oczy jej zalśniły i nigdy nie widziałem w nich takiego blasku.

 

Zmieszani pielęgniarze zaczęli bić brawo.

 

Wstałem w końcu i niezgrabnie, bo major zapomniał zdjąć mi kajdanek, założyłem absurdalny sygnet na jej kciuk, i pocałowałem ją w usta, namiętnie, słodko, kochałem ją i ona kochała mnie.

 

– Dość tych czułości – powiedział major i za kołnierz odciągnął mnie od wózka – Możecie ją zabrać – rozkazał przerażonym pielęgniarzom – No ale już. Co tak patrzycie? Nic takiego się nie stało, wracajcie do obowiązków, panowie.

 

@

 

Zostaliśmy z majorem sami pod salą operacyjną. Dalej miałem skute dłonie.

 

– Siadaj – polecił major więc usiadłem na twardym krzesełku pod ścianą, a major usiadł przy mnie.

 

– Musieliśmy tu być przed jej przełożonymi. Potem, po operacji, byłoby już za późno… Ona by spała i spała… Przyjechałby ktoś z jej dowództwa i nie uwierzyłby w żadne oświadczyny. A narzeczonych przecież nie rozdzielą…

 

– Czyli ona nie poleci w kosmos? – spytałem z nadzieją.

 

– Oczywiście, że nie poleci, chociażby ze względu na to, że jest ranna. Zawsze szkoli się więcej ludzi niż jest to potrzebne – dodał znudzonym głosem – właśnie na wypadek takich sytuacji. Poza tym niektórzy tuż przed startem zaczynają panikować. Tych też się wymienia.

 

– A następne wyprawy?

 

– Następna jest za trzy lata, no przecież taka wyprawa w kosmos to koszmarnie droga sprawa. Poza tym powtarzam ci, że narzeczonych w wojsku się nie rozdziela, to wbrew prawu.

 

– Ale ja nie służę w armii…

 

– Ale służyłeś. Przecież każdy, kto przeszedł Szkołę ma status weterana. Jak się uprzesz, nawet dadzą ci zasiłek z opieki społecznej z tego tytułu. A poza tym, niby dlaczego JA tutaj z tobą jestem? Niby dlaczego wyrwano mnie z domu i przetransportowano samolotem w trybie natychmiastowym, no powiedz? Nie dość, że jesteś weteranem, to jeszcze specjalnym przypadkiem, bo przydzielono ci opiekuna. Oj, synu, synu, nawet nie wiesz jaki wojsko ma problem z takimi jak ty…

 

Milczałem oniemiały, nie rozumiałem nic, zupełnie nic, z tego co powiedział, patrzyłem w podłogę. W szpitalu pachniało materiałami opatrunkowymi, czymś do odkażania podłóg i czymś, czego nie potrafiłem zidentyfikować, gorzkim zapachem leków, choroby, potu chorych. Siedzieliśmy i milczeliśmy długi czas, obaj wykończeni fizycznie i emocjonalnie.

 

W końcu z bloku operacyjnego powoli wytoczył się wózek.

 

Pacjentka spała.

 

Podszedłem i spytałem sanitariusza, jak poszło.

 

– Dostała znieczulenie. Wszystko w porządku, proszę się nie martwić o narzeczoną. Będzie zdrowa. Teraz potrzebuje odpoczynku.

 

Zabrali ją gdzieś, a my dalej siedzieliśmy na krzesełkach.

 

– Chciałem panu podziękować – powiedziałem do majora.

 

– Spierdalaj – powiedział major w zamyśleniu – tylko weźcie teraz szybko ślub i postarajcie się o dziecko. Rodzice z dziećmi są niemal nietykalni… – dodał pospiesznie, wstał, rozpiął mi kajdanki, i razem poszliśmy w stronę wózka, który pielęgniarze wieźli powoli, i który majaczył, zupełnie mały, gdzieś na końcu korytarza.

 

Poznań – Pobiedziska – Blacksburg

 

2002-2008

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Spodziewałam" to złe słowo, "oczekiwałam" też... I nagle odkrywam czemu miałam ledwo 3 z polskiego w liceum (ach to ubogie słownictwo). O, myślałam, że koniec będzie inny. Chyba, że będzie wiecej Robocopa, mniej tej dziewczyny. Bo ja niemal zawsze, z krzywym nieco uśmiechem, czytam wątki z "love-story". To nie jest zarzut, bo decyzja Sigma Pi vel Eryka była naturalna. To po prostu moje prywatne skrzywienie.
Duży plus za postawę majora. Nie za jego pomoc, ale za zachowanie w stosunku do Eryka.
Za pierwszą część machnę Ci 5, bo mi się podobało :)

Nie chciałam, zeby w tym opowiadaniu dominowało love story. Duzo bardziej obchodziły mnie losy i emocje skrzywdzonego dziecka. Love story to trudny gatunek, bo historii o miłosci opowiedziano tysiące... no i cokolwiek o miłosci kojarzy się zawsze z tandetą w stylu harlekina lub z frazesami ze szkolnych lektur... Jak mi wyszło, nie wiem.

No i tu właśnie wychodzi moja nieumiejetność ubierania w słowa, co mam na myśli. Ech...
Love story nie dominuje! Po prostu jest i jest całkiem sporo w drugiej części, ale "przeplatana" z przeszłością Eryka. Więc wszystko w porządku.

Same kłopoty z Tobą, Katy.
Z jednej strony --- ciekawy temat, ciekawie podany (chociaż jakby ciut rozwlekle miejscami; przykładem wstęp, idą po niego i idą, aż się chce stronę przewinąć...).
Z drugiej strony --- typowy w moim mniemaniu błąd, polegający na przedstawianiu tak zwanego wojska jako półgłówków. Przeprowadzając taki eksperyment nikt nie miałby skrupułów. Zero sentymentów. Udało się czy nie, wszystko i wszystkich pod dywan.
A już scena z antyterrorystami w szkole...

@ AdamKB:
Co do rozwlekłości, to z tego co zauważyłam do ludzi z tego forum trafiają głównie szorty oraz teksty z akcją ala Ludlum. Tymczasem, hm, no cóz, przyjrzyj się opisom u Sienkiewicza albo Tołstoja albo Pasternaka - tam to dopiero są dłużyzny, a wszyscy trzej to literaccy geniusze :P
Co do wojska, to nie przedstawiłam ich jako bandy półgłówków. Chodzi o psychologię strachu, o to, że dzieciak wyleciał, ale żeby się nie wygadał, trzeba go utrzymywac w nieustannej niepewności. Zauważ, że tylko w pierwszej scenie ktoś przychodzi po niego jawnie. We wszystkich innych odbywa się to dość dyskretnie. Może to kwestia tego, że studiuję na jedynym uniwersytecie w usa gdzie jest jeszcze korpus kadetów. Widok ludzi w mudnurach wymieszanych z tłumem nie robi na mnie wrażenia... Tak, że wojskowy wielki czołgowóz to po prostu element opisanej w opowiadaniu rzeczywistości, i budzi taką sensację jak powiedzmy nowe porsze.  Zresztą, po Romana Kluskę tez przyszli antyterroryści...
W świetle unijnego prawa i norm raczej zero sentymentów się nie uda. Zresztą, tutaj masz jakiś rodzaj "zamiatania pod dywan" i tych dzieci nikt nie traktuje jak dzieci. Zostają rozdzielone, trafiają do rodzin, którym płaci się za milczenie, nie wolno im opowiadać co przeszły... Czy to mało?

Ludlum et consortes.

Czy napisałem, że ma być jak u nich? Chyba nie. Powiem więcej — śmieszy mnie, gdy co strona to strzelanina, pogoń, ucieczka, a kiedy protagoniści mają czas na sen, posiłek i myślenie, to na dobrą sprawę nie wiadomo. Oczywiście jestem trochę zbyt złośliwy w ocenie tego typu literatury, ale jak inaczej ująć tę kwestię w skrócie?

Wymienieni przez Ciebie i podobni im uznani geniusze po prostu mogą przynudzać i zwyczajnie przeholowywać z tym i owym, bo uznano ich za geniuszy, a takim wszystko uchodzi, nawet to, co niestrawne. Bo to, panie i panowie, jeniusz je i basta.

Unijne prawa i normy.

One są dla maluczkich. Ludzików i kraików. Wszystko zaczyna potwierdzać podejrzenia, że w Polsce istniała tajna placówka CIA. Chyba wiesz wystarczająco dużo na ten temat? Ergo: za niedozwolone eksperymenty bierze się instytucja tak potężna, jak armia wielkiego kraju, i wie owa instytucja, że łamie prawo. Rozszczelni otoczkę sekretu? Oj, chyba nie... Wypadek samochodowy, lotniczy, nie ma świadków i obiektów (tym bardziej, że „obiekty” były, hm, „bezpańskie”), pozostała otoczka maskująca, oczywiście legalna. Dlatego, że za takie eksperymenty nie biorą się ludzie z normalnymi że tak napiszę sumieniami.

To, co na Tobie nie robi wrażenia, nie ma tu nic do rzeczy. Moim zdaniem, oczywiście.

Wiem, też oczywiście, że jestem w swoich mniemaniach prawie odosobniony. Utrudniam autorkom i autorom życie, bo neguję, podważam... Są i tacy cholernicy pośród czytelników.

Ale jedno przyznaję Ci od początku. Umiesz pisać o ludziach i emocjach.

 

@AdamKB
Ale przecież WIEMY o więżieniach CIA. Czyli to sie przedostało do publicznej wiadomości. Tutaj wiedzą tylko "dzieciofanatyczne" urzędniczki i nikt poza tym...I tylko to ratuje dzieci od śmierci... Zresztą wypadki to głównie w Rosji - Amerykanie (i Unia pwnie też) ratowali zawsze swoich agentów chociażby to ich dużo kosztowało kasy i wysiłku. SMiem twierdzić, że Kursk by został wydoboty, gdyby należał do usa nawet jesli była tam supertajna nowoczesna broń.  Zamknięta, uciszona sprawa. Być  może te dzieci miały sie przydac w przyszłości. Przecież to własnie wynika z tekstu.

Jak uruchamiam swoje tendencje paranoidalne, to końcówkę tego opowiadania mogę podsumować: "To zobaczymy, jakie dzieci urodzą się z takiej mieszanki genetycznej i do czego mogą się wojsku przydać" czyli eksperymentu część druga.
Tylko coś mi się zdaje, że Eryk zmienił ksywę w czasie akcji, raz był Delta Pi, a raz Sigma Pi?

@szara: haha tego nie wykluczam, ale sequelu na razie nie przewiduję.
Powinno być Sigma Pi w całym tekście, wydaje mi się że to zmieniałam, a teraz mam zamkniętą możliwość edycji.

Tutaj wiedzą tylko "dzieciofanatyczne" urzędniczki i nikt poza tym...I tylko to ratuje dzieci od śmierci..
I tego za mało, by uratować. Jedynie sugestia, że eksperyment jeszcze się nie skończył --- tak, ona jest wiarygodna. Pytanie tylko, czy w tym celu ryzykowano by powodzeniem doświadczenia, wypuszczając dzieciaki na świat zewnętrzny, do ludzi i rówieśników. Ale odpowiedzmy twierdząco, że tak by postąpiono, wprzódy znajdując sposób zabezpieczający przed wygadaniam się owych dzieci, przed zdradzeniem się ze swymi nienormalnymi zdolnościami. Sam zakaz i strach przed jego złamaniem? To powinno być głębsze warunkowanie i możliwe do cofnięcia. Wymyśl to "coś" i napisz od początku, tak żeby żadna podobna do mnie czepiga nie śmiała pisnąć słowem...
Albo pisz o czarach. Z nich tylko się podśmiewam, więc nie krytykuję.

a czytałeś grę endera? tam też Peter i Valentine idą między normalne dzieciaki, nieudane eksperymenty... to nie jest takie proste.
Strach to dobre zabezpieczenie, widać kolega nigdy nie bał się dostateznie mocno...

Nic nie może zbyt długo trwać, bo traci na skuteczności.
Nie bierz za złośliwość lub wykręt tego, co napiszę teraz. Twórczość Lema zapewne nie jest Ci obca. Uważam Lema za Mistrza, takiego, jakiego pisze się dużą literą. Mimo tego uważania "ośmieliłem się przypiąć łatkę" nie jednemu z Jego pomysłów...
Dostatecznie mocno bałem się. Po wpadnięciu do wodospadu. Co ciekawe, bałem się dopiero na końcu, po wydostaniu się z kotła. Nie wiem, jak to zrobiłem... --- ale zrobiłem. Poza tym, co istotniejsze, wszystkie emocje, a więc ich wpływy na postępowanie człowieka, słabną z czasem; strach też, jeśli nie będzie podsycany, zacznie mieć coraz mniejsze oczka...
No dobrze. Generalnie chodzi o to, że bardzo trudno jest napisać coś z SF, co nie da się podważyć. Jesteś bliska tego --- i to jest najważniejsze.

Zareczam, ze strach moze trwac latami, z mniejszym lub wiekszym nasileniem... i czlowiek jest to w stanie wytrzymac.

W pierwszej części dominowały myśli i problemy bohaterów to w drugiej ewidentnie więcej akcji. Nieżle tylko czemu aż sześć lat ci zajeło napisanie tego tekstu? Brak chęci czy weny twórczej?

2010-2002=8.
Pomysł z liceum, potem brak czasu, inne pomysły... nie wiem czemu mi to tyle zajęło. Większa część pochodzi z ostatniego miesiąca, tylko niektóre kawałki z lcieum z takiego tekstu z 2008... zresztą mocno to poprzerabiałam.
Przez dwa lata byłam wypaloną pracohliczką i nie pisałam wcale.

Ogólnie to podoba mi się. Trochę w pierwszej części dłużyzny, aczkolwiek napisane w takim tempie, że nie rażą tak bardzo. Nieźle przedstawione rozterki głównego bohatera. Momentami cała sytuacja zdaje się odrobinę naciągana (ale w ramach tego, co uznaję za ok).

I końcówki nie jestem pewien, taki mięczak wyszedł z tego Majora - duże zaskoczenie jak dla mnie. Pewien byłem, że Mała zginie, choć z drugiej strony pewnie bym się na Ciebie złościł, gdybyś ją zabiła ;)

Ja Ci dam dłużyzny :P

@ALL
ale coś Wam powiem, w sumie krytykujecie mnie tu etc, a mimo to kłocicie się o postaci. Czyli postaci mi wyszły - dyskutujecie o nich, czyli one są w mniejszym czy większym stopniu "żywe":P
Mile łechce to moją próżność :P
O postawę majora można się kłocić, fakt. Nie wiem czy wychodzi z niego mięczak - raczej ujawnia się rodzaj ojcowskiej postawy. Szorstkiej. Wcale nie serdecznej, raczej brutalnej.
Gdybym uśmierciła Małą na końcu to byłoby to tak melodramatyczne że aż komiczne.... No ale nikt za to nie powtarza, że to jest PRZEWIDYWALNE :D

Nowa Fantastyka