- Opowiadanie: Katy - Dziecię wieku 1/2

Dziecię wieku 1/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziecię wieku 1/2

Od autorki:

  1. Żeby nikt mnie nie posądził o plagiat, nazwę "buster" zaczerpnęłam z opowiadania Ziemkiewicza "Pięknie jest w dolinie" (jak ktoś się uprze, znajdzie online, ale radzę najpierw włączyć antywirusa). Bardzo mi się podobał ten pomysł, oddaję tu honor Ziemkiewiczowi, którego pomysły i opowiadania szczerze podziwiam.
  2. Opowiadanie pisałam długo. Naprawdę długo. Pamiętam jak rysowałam bohaterów na odwrotach kser z angielskiego w okolicach pierwszej/drugiej klasy czteroklasowego liceum. Większość tekstu, jak i rozwinięcie fabuły jest nowa (2008-2010). Dzielę na dwie części, bo po prostu nie da się wrzucić 53 stron za jednym razem.
Preludium

 

@

 

Idą po mnie, wiem o tym, ja zawsze o tym wiem, ale siedzę w klasie i rozwiązuję zadanie. Powoli, przypomnij sobie, już się tego uczyłeś, co to jest logarytm, no dalej, dalej, idioto.

 

Idą, i czuję, że są blisko, niebezpiecznie blisko; zastanawiam się, czy nie powiedzieć pani, że muszę iść do toalety, ale nie, nie mogę tego zrobić – jest sprawdzian.

 

Weszli do szkoły. To też wiem. Uspokajam się, ale coś w środku szaleje, szaleje, skacz, zobacz, to okno, ucieczka i cel. Lata nauki – intuicja, w sumie takie nauki się przydają. Skacz, spiesz się, spiesz się, no ruszaj, nie siedź bezradnie, reaguj. Źrenice mam rozszerzone strachem, a przecież nic się jeszcze nie stało i klasa spokojnie pisze sobie sprawdzian.

 

Siedzę skoncentrowany i rozwiązuję zadania, wredne zadania, zauważyłem, że nie dostałem tego, co reszta klasy, ale pani sprytnie to ukryła. Parę spojrzeń w bok i już się zorientowałem. Przyuczano mnie do roli szpiega, nie mylę się przecież, widziałem jej oczy, widziałem, jak się denerwuje.

 

Idą korytarzem, słyszę to, chce mi się wyć, wyć, głośno, krzyczeć, aaaa, boję się, czy się boję, idą, idą, kroki na korytarzu, mocne buty antyterrorystów, czyli jest gorzej niż myślałem. Dlaczego wstajesz, pyta pani, siadaj, mamy sprawdzian, i wtedy drzwi klasy się otwierają i wpada uzbrojona brygada, z bronią skierowaną we mnie, wyciągam dłonie wysoko, w górę, w górę, taaak, jestem groźny, wiem o tym, ale nie wobec brygady antyterrorystów, z dobrym sprzętem, zakutych w kamizelki, kaski, specjalne spodnie, z pałami i bardzo nowoczesną bronią. Bawi mnie mina mojej pani. Jej strach. Rozumie, że jestem dziwny. Widzi, że nudzę się na lekcjach. Zdaje sobie sprawę, że jestem „specjalnym przypadkiem". Dużo rzeczy o mnie wie – ale tego nie ma prawa wiedzieć. Dzieci krzyczą w panice, piski, aaa, ratunku, pani je uspokaja, i uspokajają się, kiedy dociera do nich, że tu chodzi tylko i wyłącznie o mnie.

 

Skuwają mi ręce, ale kajdanki są za szerokie, albo moje nadgarstki za wąskie, nie mam pewności, więc wiążą cienką, sztywną linką, biorą pod ramiona i wyprowadzają z klasy. Co mam zrobić? Co robić? Obracam się w stronę klasy. „Cześć" – wołam do dzieci, nieśmiało, cicho, i pani robi się blada. „Do… Do widzenia" – wołam do pani. Dzieci otwierają z wrażenia buzie, a ktoś ciągnie mnie mocno, i bije, i wrzeszczy, nie stawiaj oporu, ruszaj, ruszaj.

 

@

 

Wypuścili mnie po trzech dniach. Była 7.30 więc nie zdążyłem się nawet przebrać i w tych samych rzeczach, w których wyszedłem wróciłem do klasy. Nie mam pojęcia, co powiedzieli zastępczym rodzicom, ale znając życie, rodzice gładko przełknęli kłamstwo. Spóźniłem się dobre piętnaście minut i lekcja się już zaczęła, więc zapukałem do klasy. Pani zrobiła się bardzo blada, kiedy mnie zobaczyła. Na białej twarzy warstwa makijażu wyglądała groteskowo. Rozszerzyły mi się źrenice, wiedziałem, wiedziałem, że wracam inny i że nie będę mógł nikomu o tym opowiedzieć.

 

Siadaj, mówi pani, a ja siadam i czuję się w tej klasie jak kosmiczny alien, co ja tu robię, no co? Kazali siedzieć, kazali chodzić do szkoły, kazali udawać, kazali… Więc siedzę, uczę się i udaję i chcę być w tym dobry.

 

Spojrzenia dzieci, ukradkowe, dziwne, jedna dziewczynka odwraca się, a potem szepce coś do sąsiadki, ale ja łatwo wyłapuję ten szept. Głupie podejrzenia, ale ze mnie głupiec, ganię się, gdy odkrywam w końcu, że dziewczynki plotkują o moim niewydarzonym stroju, o tym, dlaczego mam na sobie te same ciuchy. Nie cierpię dziewczynek! Nie cierpię! I chyba nigdy ich nie zrozumiem.

 

Może poza nią, poza nią… Czuję, jak oczy robią się wilgotne. Nie, nie mogę płakać, muszę nad tym panować, nie tego mnie uczyli, no ale już, uspokój się, no już, przecież to potrafisz, ale mój organizm mnie nie słucha, nie pojmuję swojej własnej reakcji, dlaczego chce mi się płakać, przecież to stało się dawno, przecież, żeby przetrwać, trzeba czasem zapominać. Ale mi nie wolno zapomnieć. Budzę się w nocy i o niej myślę, o świecie tam, o tym wszystkim, o tym, co ja jej powiedziałem i co ona powiedziała mnie. I nie potrafię zapomnieć. Nie potrafię. Próbowałem wiele razy i wtedy tym bardziej budził mnie w nocy jej obraz, uśmiech, jej ręka, taka miękka, jakby dziecinna, dlaczego myślę jakby, czyżbym nie był już dzieckiem, i jej szare, duże uczy i długie rzęsy i jej torba i jej buty, to wszystko – i bliskie i dalekie.

 

Co to znaczy kochać. Nie wiem, tego mnie nie nauczyli, nawet przestrzegali, jak trzymać uczucia z daleka od siebie i nie dopuszczać ich do głosu, niech nie decyduje litość, ani ból ani nic takiego. Myśl, myśl, myśl, ale dlaczego mam myśleć, po to mnie uczyli, bym działał według odruchów i myślał jak najmniej. Jak jej się udało ocalić wrażliwość, zastanawiam się, po tym wszystkim, dlaczego wierzyła w sprawiedliwość, mimo, że oszukiwali ją co najmniej tyle razy co mnie? Czy dlatego musieliśmy się rozstać, bo byliśmy – no przyznaj się do tego słowa, przyznaj się – przyjaciółmi? Czy dlatego nas rozdzielili? Ale to przecież trwa w moim sercu, może w jej sercu, przecież tego nie da się już zniszczyć, bo to istnieje, istnieje, wierzę, że istnieje.

 

Nie płacz idioto, za dużo przeszedłeś i za mało spałeś, ale rozregulowany organizm mnie nie słucha, wychodzę do łazienki i leję zimną wodę na kark, na włosy, zmywam łzy i ból, przecież trwa lekcja, musisz wrócić do klasy i skoncentrować się na zadaniach, angielski jest przecież prosty, przecież znasz angielski, wlekę się do klasy, siadam w ławce, pochylam nad zeszytem ćwiczeń, ale w idiotycznym komiksie nic nie chce do siebie pasować.

 

W końcu pani pyta nas, czy zrobiliśmy zadanie i zaczyna je sprawdzać, i okazuje się, że wcale nie mieliśmy uzupełniać komiksu. Wymyślam odpowiedź w locie. Odpowiadam dobrze, ale nietypowo. Pani patrzy na mnie dziwnie, podchodzi do ławki, pokazuje zadanie, i mówi, że miałem je zrobić, i pyta, dlaczego nie uważam i wychodzę bez pozwolenia. Jestem zbyt zmęczony, by udzielić jakiejś inteligentnej i bezczelnej odpowiedzi, więc tylko kiwam głową i pochylam się z ołówkiem nad tym nieszczęsnym zadaniem.

 

 

To

 

Zastępcza rodzina nie wydaje mi się zbyt fajna. Nie powiedzieli im wszystkiego, pewnie tylko tyle, że dużo przeszedłem i że będę się przez pewien czas dziwnie zachowywał. Że mogę być milczący lub płaczliwy i mieć problemy z koncentracją. Że wymagam dużo spokoju, trzeba mnie regularnie karmić i dbać, bym czuł się bezpiecznie.

 

Bardzo się starają. Nie widzą, jak z sypialni wynoszę książki i czytam je w nocy, bo książki są bardzo ciekawe i nigdy wcześniej takich nie czytałem. Nie wiedzą, że znam się na komputerach i że pogrzebałem w ich domowym centrum komputerowym, zmieniając na przykład skład i temperaturę powietrza w swoim pokoju. Staram się dobrze grać rolę zagubionego dzieciaka po przejściach, ale nie mam pojęcia, czy to mi wychodzi, bo do takiej roli nie przywykłem i jest to mój wielki debiut.

 

Kupili mi książki dla dzieci, i zabawki, i gry, i plecak, i specjalny komputer do szkoły, ale nikt jakoś nie zauważył, jak ze strony szkoły ściągnąłem sobie materiały do wszystkich klas, w szczególności do matematyki, biologii i chemii. Trochę mnie to bawi, a trochę jest mi smutno, bo wolałbym być jak te dzieci z mojej klasy, i nie ściągać tych podręczników, i nie grać w szachy, i nie czytać tych dorosłych książek, i nie rysować na każdych zajęciach z plastyki tego samego rysunku z wielkim polem bitwy i sztabowymi strzałkami. Czasem łapię się na tym, że nie potrafię stwierdzić, gdzie udaję a gdzie nie i czuję się przez to tylko gorzej. Ale przecież, myślę, nie mogę czuć się źle, przecież jest ok, przecież, przecież, powtarzam i za grosz w to nie wierzę.

 

@

 

Budzę się spanikowany w wielkim, pustym łóżku, w pustym pokoju, i boję się, sam nie wiem, czego, wychodzę z łóżka, i chowam się w kącie i płaczę ze strachu. To sen, idioto, powtarzam, to tylko wspomnienia, co z tego, że złe, to było, to już nie jest, to boli i będzie boleć, normalna reakcja organizmu, dasz sobie radę, nie maż się jak małe dziecko.

 

Wracam do łóżka, zamykam oczy, i widzę znowu to samo, jasnowłosa, drobna postać, idzie w moją stronę i płacze, i dusi się płaczem, i już nie może, karabin wypada z rąk, a ona klęka na piasku i płacze, płacze, płacze tak strasznie, że ten płacz rozdziera mi serce.

 

Nie masz serca, przypominam sobie, uczucia to chemiczne reakcje, wyeliminuj je, ale jak mam je wyeliminować, wyjęli mi buster dawno temu, i nie budzi mnie w nocy ucisk pod pachą, i nie ma magicznego włącznika i wyłącznika, który niwelowałby zmęczenie, rozdrażnienie, brak koncentracji, a pośrednio – uczucia. Nienawidzę was, myślę, zawsze nienawidziłem, dlaczego nauczyliście mnie żyć z tym czymś, a potem zostawiliście samego, no po co, po co, po to, by bolało i bym się czuł bezradny i zagubiony?

 

Bo jestem nieudanym, niepotrzebnym nikomu eksperymentem?

 

Bo zrozumiałem, że małe karabiny produkuje się dla małych ludzi?

 

Bo zobaczyłem to, czego nie powinienem był oglądać?

 

Zasypiam w końcu, a ona odchodzi, już nie płacze, i tylko oczy ma przeraźliwie smutne. Urywa mi się w końcu film, trudno to nazwać zasypianiem, śnią mi się całki, różniczki i wiązania DNA. Nici DNA skręcają i rozkręcają się, na przemian, a mój mózg usiłuje w locie liczyć krzywiznę.

 

List (1)

 

Piszę do Ciebie ten list z przyszłości. W tej przyszłości nie masz już swojego udziału.

 

Piszę go w zapomnianym języku mojej Ojczyzny, tym języku, w którym wypowiedziałam pierwsze słowa. Ponieważ kontrolują dyski, staram się, by zdania były na tyle złożone, że translator wypluje bezsensowną sekwencję wyrazów bez związku. Oczywiście, nie istnieje droga, która umożliwiłaby mi wysłanie tego listu. Piszę go jednak, bo wiem, że to jest dla nas obojga istotne, a przede wszystkim, podtrzymuję mą nadzieję. Zresztą, skończę szkolenie i zabiorą mi ten komputer i sformatują obydwa dyski. Mogę się założyć, że niczego nie pozwolą mi skopiować.

 

Niezależnie od tego, czy list ocaleje czy nie, czy ktoś przeczyta czy nie, zostanie pamięć. Choćby wykasowali Twoje istnienie ze wszystkich archiwów, przetrwasz w mojej pamięci, przetrwasz we mnie i przeze mnie. Tak niewiele mogę Ci teraz zaofiarować. Obiecuję jednak, że będę pamiętać. To ważne.

 

Od czasu kiedy się rozstaliśmy, minęło 61 dni. Zawsze tak nazywam to wydarzenie: rozstaniem. Nie pożegnaniem, nie odejściem i nie tragedią, a rozstaniem, jak gdyby istniała jakaś niezrozumiała, bo przecząca rozumowi, możliwość, że jeszcze się spotkamy. Och, jak bardzo chciałabym w to wierzyć – zresztą, nie zamierzam nikogo oszukiwać, po prostu w to WIERZĘ.

 

Zastanawiam się, gdzie teraz jesteś, co robisz, i co najważniejsze, jak cię ukarali. Myślę często o Twoich jasnych oczach i o tym, co mi wtedy powiedziałeś. Gdybym wierzyła w jakiegokolwiek Boga, modliłabym się za Ciebie każdego dnia, modliłabym się, by Bóg zachował Cię w zdrowiu, a nade wszystko, zachował od karzącej ręki majorów i generałów z okrutnymi uśmiechami. Teraz wiem, że naszą szkołę finansowało wojsko, a żaden z nauczycieli nie był bez wysokiego stopnia.

 

Czy pamiętasz o mnie? Czy mnie wspominasz? Czuję, że tak.

 

Trzymaj się, Przyjacielu.

 

Tamto

 

Czy znowu przyjdą, zastanawiam się, gdyby szli teraz, wiedziałbym, znowu mnie zabiorą, i będą skłaniać do zeznań, albo robić inne rzeczy, o których wolałbym zapomnieć lub nigdy nie wiedzieć.

 

Jestem tylko dzieckiem, powtarzam im, no tak, ale jakim dzieckiem powtarzają oni, i tak przez nieskończone godziny, lampa w twarz, albo stanie przez dwanaście godzin, piśniesz słówko nie tam, gdzie trzeba, a dwanaście zmieni się w trzydzieści sześć, no i są gorsze rzeczy jak lampa.

 

Znowu zastrzyki, pytania, zastrzyki.

 

Ostatnio zabrali buster, wymontowali go permanentnie i o tym, że kiedykolwiek używałem tego cudu wojskowej technologii, przypomina już tylko blizna, dwa wkłucia, i lekka opuchlizna. Rany trzeba smarować specjalną maścią, żeby się dobrze goiły.

 

To jedyne, co zostało mi po tamtym.

 

Poza wspomnieniami, które budzą mnie w nocy.

 

Wszystko mam nowe – rodzinę, szkołę, ubrania, plecak, komputer.

 

Ale ja nie jestem nowy, i moje wnętrze jest do bólu stare. W klasie chwytam muchy w locie i słyszę dobrze nawet ciche szepty. Komputer przeprogramowałem prawie absolutnie, raczej dla zabawy. Nie zachowuję się jak inne dzieci, nie czuję jak inne dzieci, wiem inne rzeczy, bo innych mnie uczono, bo sztabowe strzałki na każdym rysunku są tym, co potrafię robić najlepiej.

 

Dziś jest lekcja wychowawcza i pani bawi się z nami w zabawy integracyjne, ja nawet nie wiem, co to zabawa, no bo skąd mam wiedzieć. Dotąd znałem tylko walkę, o jedzenie, o przetrwanie, o pozycję w grupie.

 

I wtedy, w tej sali, wśród dzieci goniących się w kółko i pani, która nie umie zapanować nad klasą, podchodzę do okna i postanawiam, że dam sobie radę. Że zostanę w tej klasie, i będę robił zadania domowe. Że będę do upadłego walczył o to, co w tym świecie nazywa się normalnością, choć jeszcze nie do końca rozumiem znaczenie tego słowa. Po prostu tak jest – póki co – lepiej.

 

Tamto

 

Jedyna osoba, jaką mógłbym nazwać moim guru albo moim autorytetem to mistrz Wu. Mistrz Wu był Chińczykiem. Stary, pomarszczony, rzadko się uśmiechał. Uczył nas właściwie tylko jednej rzeczy – szybkości. Wszystko, co studiowałem potem, w licznych szkołach, podręcznikach i w sieci wydawało mi się zawsze wtórne wobec jego nauk. Mistrz Wu zaczynał lekcję od pokazania nam, że szybkość robi różnicę. Prosił, by zaatakować go nożem i łapał atakującego za rękę tak prędko, że ledwo dostrzegliśmy, co się stało. Potem kazał nam atakować się nawzajem, siadał na ławce i kiedy coś mu się nie spodobało, wstawał, podbiegał do uczniów, i wrzeszczał.

 

Z jego polecenia ćwiczyliśmy też łapanie much w locie, chodzenie po gorących kamieniach i rozwiązywanie trudnych zadań arytmetycznych w kilka sekund. Poza wymienionymi, Mistrz Wu zmuszał nas też do ćwiczenia wielu innych rzeczy, z których większość nie należała do przyjemnych. Cel jego nauk zdecydowanie stanowiło wyrobienie w nas zwierzęcego wręcz instynktu szybkości, co miało zapewnić, że w sytuacji zagrożenia bez jednej myśli podejmiemy właściwą decyzję. Ciągły trening ułatwiał utrwalanie skutecznych strategii. Po jakimś czasie po prostu wiedziałem, jak szybko poradzić sobie z atakiem nożem, rozwiązaniem zadania i liczeniem obiektów na obrazku. Nie musiałem się w ogóle zastanawiać.

 

Mistrz Wu nie patyczkował się z nami, a z jego zajęć pamiętam głównie mocny, fizyczny ból, jak po założonej na gardło dźwigni lub uderzeniu giętkim prętem w brzuch. Niemniej, jeśli kaleczyliśmy się nawzajem lub robiliśmy sobie krzywdę, mistrz Wu patrzył na to obojętnie i mówił, że po prostu jesteśmy za wolni. Karał nas za złe wyniki zadań, a także za wykonywanie poleceń byle jak. Czasem myślałem, że nienawidzi swoich uczniów, i pewnie w jakimś stopniu miałem rację. Jednakże, spośród wszystkich naszych nauczycieli, tylko mistrza Wu nazywaliśmy mistrzem, i tylko za nim skoczylibyśmy w ogień. Bo z całej gromady trenerów sztuk walki, wychowawców rozmaitej maści i młodych geniuszy od przedmiotów ścisłych, mistrza Wu wyróżniała istotna właściwość.

 

Mistrz Wu był niewyobrażalnie szybki.

 

Nie wiem czy to geny, czy lata ćwiczeń, czy jakiś eksperyment z lekami. Nie mam pojęcia, co stworzyło mistrza Wu, ale to samo coś kazało mu kreować również nas na swoje podobieństwo i obraz, i mistrza Wu zdawał się nieustannie frustrować nasz brak postępów. Choć, nawiasem mówiąc, uważam, że wszyscy mieliśmy zdrowo pokręcone geny, a tabletki, jakie codziennie dostawaliśmy, nie składały się wyłącznie z witamin.

 

Nie uczyłem się najlepiej, mogę nawet powiedzieć, że uczyłem się dość przeciętnie, i to, co inni opanowywali w lot, ja opanowywałem ze sporym opóźnieniem. Mam wiele blizn na ciele z tamtych czasów. Ale z jakichś dziwnych przyczyn, akurat mnie mistrz Wu lubił. Nie karał nigdy za to, za co karał innych i pozwalał uczyć się swoim tempie, nawet, jeśli nie uczyłem się tak szybko, jak ode mnie oczekiwano.

 

Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że każdy z nas miał talent do pewnego określonego rodzaju szybkości. Ja sam sprawnie mnożyłem długie liczby i przyszło mi to z łatwością. Ułamki i równania podobnie. Ale obrona przed atakiem nożem – nie. Zawsze zasłaniałem się o ułamek sekundy za późno, i nóż przeciwnika wbijał się w moje ramię.

 

Rany leczyliśmy specjalną mazią o ohydnym zapachu i wyjątkowo mało atrakcyjnym wyglądzie. Smarowaliśmy tym rany i po godzinie się zasklepiały, a po jednym dniu zostawały już tylko strupy. W sali, gdzie odbywały się zajęcia stało wiadro z tą substancją i mieliśmy obowiązek wcierać tę maź w każdą, nawet drobną ranę.

 

Nie płakaliśmy nigdy, bo płakanie z bólu zostałoby uznane za zachowanie w złym tonie. Co więcej, bardzo często zgrywaliśmy bohaterów. Pamiętam jak lekarz szył mojemu koledze naprawdę paskudną ranę, i spytał, czy pacjent chce znieczulenie. Kolega odmówił, a potem stał spokojnie, milcząc, a łzy po prostu ciekły mu po twarzy.

 

W wyniku tych nauk stałem się w końcu szybki, może nie tak szybki, jak inni z mojej grupy, ale dostatecznie szybki, by można było uznać, że szkolenie się udało. Psy Pawłowa śliniły się na dzwonek, a ja na samą myśl, że robię coś za wolno reagowałem fizycznym bólem.

 

To

 

Na pierwszym sprawdzianie w szkole zauważyłem, że coś jest nie tak. Inne dzieci męczyły się z jakimiś obliczeniami, ja zapisywałem od razu wyniki. Pani posądziła mnie potem o zgadywanie, ale dlaczego miałbym cokolwiek pisać, skoro te zadania okazały się – w porównaniu z tym co dawał nam mistrz Wu jako szybkie zagadki na 3-4 sekundy – idiotycznie łatwe.

 

Zauważyłem to też na wuefie, kiedy graliśmy w piłkę. Złapałem innego dzieciaka i poddusiłem go lekko, żeby wyrwać piłkę, i jednocześnie podbiłem piłkę, ale zrobiłem to w takim tempie, że pani nie nadążyła za moimi ruchami. Dzieciak zaczął wrzeszczeć i płakać. Potem rozmawiali z moimi rodzicami i ze mną, że zachowuję się brutalnie, i że tak nie wolno. W miejscu, gdzie dotąd wzrastałem to dzieciak dostałby burę, że jest za wolny, i że niepotrzebnie się awanturuje. Od tamtego czasu trenowałem wyłącznie wtedy, gdy nikt mnie nie widział.

 

Potem postanowiłem być dobrym uczniem i udawałem. Nauczyłem się wykorzystywać nauki mistrza Wu w nieco przemyślniejszy sposób. Zamiast uważać na lekcji, próbowałem jak najszybciej zrozumieć końcowe konkluzje i na ogół wyprzedzałem moją panią. Resztę czasu miałem dla siebie. Mimo, że pewnie sprawiałem wrażenie rozkojarzonego, nie można mnie było zaskoczyć pytaniem.

 

Lata mijały, przechodziłem z klasy do klasy, rozwijałem się. Szkoła mnie nudziła, ale szkoła oznaczała wolność od bólu i od nich, od lampy prosto w twarz i od zastrzyków, i od gorszych rzeczy. Uczyłem się języków, spałem i czytałem książki, i stawałem się coraz lepszym uczniem, a jednak nie chciałem się zmieniać, chciałem powrócić tam, skąd przyszedłem i przejść wszystko raz jeszcze, przejść to inaczej, przestać siebie nienawidzić, chciałem, lecz nie mogłem, nie potrafiłem, budził mnie w łóżku jej obraz i spanikowany, płakałem jak dziecko, którym tak naprawdę nigdy nie byłem.

 

To

 

Miałem jakieś trzynaście lat, kiedy zaatakowano mnie w przejściu metra. Stanęło nade mną dwóch muskularnych osiłków z podrasowanymi sterydami ciałami. Wieczorem na ogół metro się wyludniało, więc w zasięgu krzyku nie przebywał nikt. Wsłuchałem się dokładnie, ale nie, to tylko bębnienie pociągu, szu, terep, szu, cichy dźwięk samochodów wiele metrów nad nami. Wyglądałem na dziesięciolatka i byłem niższy od nich o dwie głowy głowy, musiałem więc wydawać się łatwym celem.

 

Tam, gdzie mnie wychowano dbano, byśmy nie jedli za dużo i ćwiczyli codziennie, i nie wiem czy to przez te tabletki, ale ile bym nie ćwiczył, nie rosły mi mięśnie, a jeśli rosły, to nieznacznie, i stawałem się raczej zwinny niż silny. Jeden z osiłków wyciągnął nóż i zażądał karty i palmtopa. Nie zauważyłem nawet, kiedy ten nóż utkwił się po rękojeść w jego udzie, tak, tak, trafiłem całkiem blisko tętnicy udowej. Cholerne odruchy stamtąd. Mistrz Wu powtarzał, że zagrożenie zwiększa szybkość, i tym usprawiedliwiał swoje metody treningów. Osiłek popatrzył zdziwiony, spróbował wyjąć nóż, ale po jakichś dziesięciu sekundach jego zaszokowany mózg zaczął z powrotem przetwarzać sygnały bólowe, więc krzyczał, krzyczał, wył z bólu i oszołomienia – co za wstyd, pierwszy raz widziałem wtedy dorosłego mężczyznę krzyczącego z bólu. Drugi osiłek uciekł, a ja po prostu zadzwoniłem na policję i powiedziałem, żeby coś z tym zrobili, i odszedłem, przerażony własną skutecznością. Wezwali mnie oczywiście na przesłuchanie, ale wypuścili po piętnastu minutach. W końcu byłem nieletni, a wyglądałem na jeszcze bardziej nieletniego, i co więcej, podejrzewam, że policja współpracuje z Nimi. Bałem się, że zostanę wezwany jeszcze raz i znowu będzie lampa, i pytania, a dlaczego, a po co, nie masz, dzieciaku, zabijać, nie po to cię szkoliliśmy, ale nie, uznano to chyba za zwykły akt samoobrony.

 

Tamto

 

Czym jest przyjaźń? Tam, gdzie mnie wychowano nie znaliśmy przyjaźni. Mieliśmy być wrogami, i stale podżegano nas przeciwko sobie. Konkurowaliśmy na każdych zajęciach. Ponadto, nasz program planowano i układano w taki sposób, by rywalizacja stanowiła jego istotną część. Porównywano nas stale ze sobą i ten, kto dane ćwiczenie wykonał źle mógł się spodziewać publicznej, upokarzającej reprymendy. Walczyliśmy nawet o jedzenie, bo po pierwsze, jedna z kar polegała na zmniejszeniu racji, a po drugie zdarzało się, że silniejsi zabierali jedzenie słabszym. Niewykluczone, że na dalszym etapie szkolenia wprowadzano jakiś rodzaj współpracy, ale wyrzucono mnie za wcześnie, bym miał szansę tego doświadczyć.

 

Poza tym, nie przyjaźniliśmy się ze sobą. Jedynym znanym nam silnym uczuciem – takim, jakim można obdarzyć innego człowieka – była nienawiść. Ale nienawidzić też można w jakiś sposób kochając. W tamtym świecie przeraźliwie inteligentnych i samotnych dzieci każde uczucie odbieraliśmy silnie, wszystko jawiło się nam świeże, mocne, jak nóż wbity po rękojeść albo kop z półobrotu, adrenalina działała jak narkotyk.

 

A potem mnie wyrzucono i gdy wspomnienia nieco zblakły, świat wokół zaczął wydawać się zupełnie nijaki, pozbawiony barw, uczuć i sensu. Nadwrażliwe zmysły, wola walki, instynkt przetrwania, ocena sytuacji w ułamku sekundy nie przydawały mi się do niczego. Mogłem się uczyć lub nie, a i tak dostawałem zawsze dokładkę obiadu. Nawet, jeśli na lekcjach myślałem o czym innym, otrzymywałem w zasadzie same dobre stopnie. Czasem siedziałem z tyłu sali i czytałem książki, w zależności od nastroju, podręczniki do matematyki i fizyki albo powieści historyczne. W tym nowym, bezbarwnym i bezbolesnym świecie chyba jedynie książki i brutalne gry zapewniały mi chociaż trzydzieści procent stymulacji, jakiej potrzebowałem żeby w ogóle funkcjonować. Zresztą, to do mnie pasowało, bo nie miałem przyjaciół i klasa traktowała mnie jak dziwaka, choć łaskawie zaakceptowała moją obecność, bo biłem się najlepiej ze wszystkich chłopaków.

 

List (2)

 

Piszę do Ciebie ten list z przyszłości. To mogła być też Twoja przyszłość, ale wybrałeś inaczej. Tym lepiej dla Ciebie – tak myślę – i tym gorzej dla mnie.

 

Od czasu kiedy się rozstaliśmy minęło już 1502 dni i tyle samo długich nocy. Pamiętasz przecież dobrze, że tylko noc ma się tutaj dla siebie, więc w pewnym sensie noce są najważniejsze. Dni stały się przeraźliwie monotonne, codziennie to samo, ćwiczenia na symulatorach, zajęcia z elektroniki i programowania, potem jakieś sztuki walki albo musztra, żeby przypomnieć nam jeszcze raz, dlaczego tu jesteśmy. Im dłużej Cię nie ma, tym bardziej tęsknię.

 

Nie chciałabym jednak, żebyśmy się teraz spotkali. Weszły nowe przepisy, i dziewczynom obcinają włosy tak, jak chłopakom. Innym zdaje się to nie przeszkadzać, ale ja niewymownie głupio czuję się z łysą głową. Patrzę w lustro na jakiegoś nieznanego półchłopaka z umięśnionymi ramionami, i przez to nienawidzę ich i siebie dużo bardziej niż dotąd. Jednak nowej pani generał i jej wymysłom lepiej nie się nie sprzeciwiać, a już na pewno lepiej nie robić tego jawnie. Dziewczyn nie omija teraz też karcer z metalową podłogą.

 

No nic, Przyjacielu, i tak nie wyślę tego listu, bo nie mam jak.

 

Trzymaj się, i niech chociaż Ciebie nie dosięgną okrutne łapy generałów i generałek.

 

To

 

Chyba najgorzej wspominam dojrzewanie. Przez bardzo długi czas w ogóle nie rosłem. Inni chłopcy z mojej klasy interesowali się dziewczynami, na ich twarzach pojawiały się młodzieńcze wąsy i także, niejako przy okazji, ich ciała obrastały mięśniami, a ja w wieku lat czternastu wyglądałem dalej jak dziecko. Czułem się przeraźliwie wyobcowany, jak przedszkolak, głupi dzieciak w klasie złożonej z nastolatków, z młodych dorosłych, z wąsatych chłopaków i dziewczyn, które dobrze rozumieją, co znaczy być kobietą.

 

Z tamtego czasu pamiętam głownie czekanie, czekanie na przemianę, na inicjację, na coś, co miało się dopiero stać, czego istnienie tylko przeczuwałem. Długie miesiące, a każdy następny był irytująco podobny do poprzedniego. Ciążyło mi to, że jestem dzieckiem, że wciąż jestem mały i że to trwa od tylu lat. Nie, nie chciałem też dorastać, patrzyłem z pogardą na moich kolegów i słuchałem w męskiej łazience ich wulgarnych żartów, i nie pragnąłem wcale stać się taki, jak oni.

 

Zabrali mnie sprzed szkoły, bez zapowiedzi, bez żadnych kajdanek, antyterrorystów, no może poza tym, że związali mi ręce i zawiązali oczy. Wiedziałem, że przyjadą i wiedziałem, że to oni, mimo, że nic nie zdawało się tego potwierdzać. Może rozpoznałem to w jasnych oczach szczupłego mężczyzny, który stał przy szkolnym murze i oznajmił mi, że mam pójść za nim. Czasem nie umiem rozróżnić, co wynika z przeczuć, a co ze szkolenia. Szpieg myli się raz, powtarzali nam na zajęciach. Poszedłem bez protestów. Przeszliśmy się ze szkoły w stronę pustawej sennej uliczki, gdzie stały głównie opuszczone magazyny i tam dołączył do nas następny mężczyzna. Pójdziesz z nami, człowiek w pospolitej, luźniej sportowej kurtce, doskonale zasłaniającej sześćdziesięciocentymetrowe bicepsy, spróbuj uciekać, a wyciągnę broń i niech się tłumaczą psychologie twoim rodzicom. Samochód był zwyczajny, wyglądał nawet na zniszczony, żadnych emblematów unijnego ministerstwa obrony, armii, specjalnych jednostek, nic z tych rzeczy. Wsadzili mnie do samochodu i tam związali, sprawne ręce pana Sportowa Kurtka musiały to robić przedtem wiele razy. Nie protestowałem, i nawet sam wyciągnąłem ręce. Może nauczyłem się tego w wyniku poprzednich doświadczeń, bo jeśli nie protestowałem, wiązali mnie słabiej i więzy nie wrzynały mi się tak bardzo. Dopiero w środku zorientowałem się, że to nie jest zwykły samochód ani zwykłe porwanie. Wystarczył zapach, mieszanka kleju do tapicerki i oleistej substancji, którą konserwuje się stalowe ściany, płynu do mycia szyb – wszystkie Ich samochody sprzątała jedna firma. I dźwięk, kiedy kierowca zablokował drzwi, to nie jakieś tam zamki otwieralne pociągnięciem ręki, ale sztaby o dwucentymetrowej średnicy, po trzy na każde drzwi, charakterystyczny dźwięk zasuwania.

 

– Dokąd jedziemy? – Spytałem niepewnie

 

– Nie twoja rzecz, mały.

 

Sala wydała mi się czysta i przeraźliwie biała. Dopiero, gdy weszliśmy, zdjęli mi opaskę z oczu, więc miałem problem z rejestrowaniem szczegółów. Doktor uśmiechał się krzywo. Wyglądał jak ktoś, kto widział w życiu aż za wiele. Sportowa Kurtka z jakimś drugim osiłkiem przypięli mnie pasami do stołu. Doktor podłączył kroplówkę.

 

– To dla twojego dobra, żołnierzu

 

Nie pamiętam z tego wszystkiego za wiele, bo po jakichś pięciu minutach musiała mi się wyłączyć świadomość. Nie mam też pojęcia, ile to trwało. Obudziłem się obolały, trząsłem się, leżałem wciąż na tym samym stole i nadal krępowały mnie pasy. Zdrętwiałem z zimna.

 

– Odzyskałeś przytomność, żołnierzu? Cztery godziny, doskonale. Teraz druga dawka.

 

Takich dawek dostałem chyba z osiem. Po każdej budziłem się bardziej i bardziej obolały. Cztery albo pięć razy odpinali mnie i pod eskortą pozwalali iść do toalety. Lekarze zmieniali się wiele razy.

 

W końcu mnie uwolniono. Długo prostowałem obolałe ręce i nogi. I cholernie rwało, rozlewający się ból kości, mięśni, ścięgien, stawów, każdego chyba organu wewnętrznego, płuc, nerek, wątroby, żołądka.

 

– Jesteś w stanie wstać i chodzić, żołnierzu?

 

Spróbowałem. Cierpiałem niemiłosiernie, ale szedłem. Moje ciało stało się jakby nie moje, nie do końca chciało mnie słuchać. Czułem się, jakbym obudził się w ciele kogoś innego.

 

– Bardzo dobrze. Twardy jesteś, żołnierzu.

 

Ukłucie, długa igła zagłębiła się w mięśnie na ramieniu. Podali mi chyba środek przeciwbólowy, ale bolało nadal, tylko nieco słabiej.

 

– Zaatakuj mnie – poprosił Sportowa Kurtka. Spojrzałem na niego zdziwiony prośbą.

 

– No już. Przywal mi. To rozkaz.

 

Zaatakowałem. Okazał się wolniejszy ode mnie, więc dałem radę trafić go w twarz, a potem kopnąłem go jeszcze w brzuch. I potem jeszcze raz w nos. Wydawało mi się, że obolałe ciało nie słucha mnie tak, jak kiedyś, ale to należało do nauk mistrza Wu – ból nie jest usprawiedliwieniem. Rozkręciłem się. Uczyli nas jednej jedynej sztuki walki wręcz, brutalnej sztuki zabijania, walki-tańca, i nagle przypomniały mi się wszystkie ruchy naraz, i wirowałem rozdając szybkie ciosy.

 

W końcu poczułem jak chwyta mnie za ręce dwóch osiłków. Przygwoździli mnie do podłogi. Dopiero, gdy leżałem unieruchomiony ich mocnymi rękami, zauważyłem, że całej scenie przygląda się doktor, ten sam, który za pierwszym razem podłączył mnie do kroplówki.

 

– Oj żołnierzu, żołnierzu, wygląda na to, że doznałeś przesadnej krzywdy. – powiedział – Możecie go zabrać.

 

Znowu zasłonili mi oczy i związali ręce. Sportowa Kurtka zrobił to naprawdę mocno, jakby chciał się zemścić za rozkwaszony nos.

 

– Szybki jesteś, dzieciaku, cholernie szybki – mruczał pod nosem i zaciskał supły tak, żeby bolało.

 

Na koniec, zanim odwieźli mnie do szkoły dali mi jeszcze dużą paczkę środków przeciwbólowych. Słoik tabletek z wydrukowaną i przyklejoną etykietką z moim imieniem i nazwiskiem, bez żadnych wskazówek co do składu i stosowania. „Nie częściej niż raz na cztery godziny", pouczył mnie Sportowa Kurtka, „bo będzie źle". Dostałem też słoik z „witaminami". I oczywiście, jeśli pisnę choć słówko rodzicom, to rzeczy gorsze niż lampa i zastrzyki już czekają….

 

Jeszcze przez dwa tygodnie od porwania bolało mnie całe ciało. Ledwo udawało mi się dojść do szkoły o własnych siłach, a ćwiczenia na wuefie zamieniły się w torturę. Budziłem się w nocy zdrętwiały i drżący, na przemian serce, płuca, nerki, wątroba i głowa przypominały o sobie bólem. Ten czas wspominam jako koszmar, i nie wiem do teraz, czy na operacyjnym stole przeprowadzono tą właśnie inicjację, na którą oczekiwałem. W każdym razie, mniej więcej miesiąc po porwaniu zacząłem normalnie rosnąć.

 

List(3)

 

Najdroższy Przyjacielu!

 

Piszę ten list z przyszłości, oczywiście mojej własnej a nie Twojej.

 

Zastanawiam się, co się z Tobą stało, gdzie teraz mieszkasz i jak wyglądasz. Według moich obliczeń masz szesnaście lat. Przestałeś być dzieckiem, pewnie zamieniłeś się w młodzieńca… Czasem, gdy zgasną światła, i gdy leżę sama na mej wąskiej pryczy, staram się nie zasypiać zbyt szybko mimo bólu i zmęczenia. Czekam w ciemności aż uśnie współlokatorka i lubię wtedy przez jakiś czas leżeć na łóżku i rozmyślać. Wyobrażam sobie wtedy nasze spotkanie, spotkanie po latach. Wiem oczywiście, że do niego nigdy nie dojdzie, ponieważ z tego wojskowego ośrodka nie da się uciec. Ale co innego wiedza, a co innego wiara… Myślę, że Twoje włosy pozostały jasne, tak jak je zapamiętałam i podejrzewam, że jesteś szczupły i że oczy nie zmieniły ani koloru ani wyrazu. Wiesz, co bardzo często widzę w snach? Twoje oczy. Nic nie mówisz, i tylko patrzysz na mnie smutno, a oczy świecą, lśnią w ciemności, jakbyś prosił mnie o wybaczenie, tylko, że niczym wobec mnie nie zawiniłeś.

 

Tutaj jest wielu młodych mężczyzn, i część dziewczyn się za nimi ogląda. Niektórzy są natarczywi, jakkolwiek nauki mistrza Wu bardzo mi pomogły w pokazaniu, gdzie ich miejsce. Nie, nie wszyscy byli mi jakoś szczególnie wstrętni, po prostu wiem, że kochałam i kocham jedynie Ciebie. Niewykluczone, że taka deklaracja brzmi za dorośle w moich ustach. Jednak bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, co jest pragnieniem mojego serca, i że to pragnienie nosi Twoje imię. Czy pozwolisz nazywać się Ukochanym? W sumie, nie, Ukochany to dziwne słowo, jak mogę kogokolwiek tak tytułować, jeśli nigdy nikogo nie nazwałam przyjacielem (poza Tobą oczywiście)? Pozostańmy przy Przyjacielu. Przyjaciel to bezpieczne określenie, choć nie wyraża istoty.

 

Nie wyślę tego listu, bo nie mam jak. Co prawda wolno nam tutaj korzystać z sieci (pół godziny na tydzień), ale pod nadzorem, i nagrywają każdą moją czynność, każde pojedyncze kliknięcie.

 

Trzymaj się, Przyjacielu!

 

To

 

Kiedy odbierałem maturalne świadectwo, nie potrafiłem uwierzyć, że to już koniec. Bez żalu opuściłem szkolny budynek i nastolatków z mojej klasy, których nigdy nie rozumiałem, i którzy nigdy nie zrozumieli mnie, bo nie dałem im szansy. Ale, z drugiej strony, gdybym dał, to pewnie nie wróciłbym już do tej klasy. Bez problemu dostałem się na studia, na Wydział Inżynierii a jako specjalizację wybrałem Budowę Statków Kosmicznych.

 

Program studiów przewidywał obowiązkowe wychowanie fizyczne, za to nie narzucał dyscypliny. Dotąd przymuszano nas głównie do grania w koszmarne gry zespołowe, do czego nie miałem za bardzo drygu. Na uniwersytecie, z listy dostępnych dyscyplin najbardziej zainteresowały mnie zapasy.

 

Niepewny tego wyboru poszedłem na pierwsze zajęcia. Owszem, byłem chudy, ale byłem też zwinny. Trener popatrzył na mnie krzywo, kazał stanąć na wadze i zakwalifikował do kategorii najlżejszych. Po zważeniu wszystkich studentów trener podzielił całą grupę – sześćdziesięciu chłopaków – na podgrupy według wagi i postanowił przeprowadzić coś w rodzaju zawodów. Podejrzewam, że chciał po prostu sprawdzić, kto w ogóle nadaje się do tego sportu.

 

Do mojej kategorii wagowej trafiło osiemnastu studentów. Dziwnie łatwo wygrywałem kolejne walki, no może poza drobnym, żylastym, silnym góralem, który zacisnął mi na szyi ręce jak imadła, i którego pewnie bym nie pokonał, gdyby nie wrzask trenera, że takie chwyty są niedozwolone.

 

Doszedłem więc do finału. Naprzeciwko mnie stanął rudowłosy, drobny, kościsty chłopak. Miał lekko skośne, zielone oczy, i wydawał się równie wątły, jak zwinny. Trener dał sygnał i zaczęliśmy się bić. Przeciwnik okazał się tak samo szybki jak ja, niewyobrażalnie szybki, tańczyliśmy więc po całym ringu, raz po raz który lądował na łopatkach, ale natychmiast się podnosił, przewracał drugiego, i tak w kółko, w olbrzymim tempie, rzut, wyprost, rzut, wyprost, blokada, rzut. Obejrzałam się na ułamek sekundy – oczy trenera stały się zupełnie okrągłe. Ta chwila nieuwagi wystarczyła zupełnie, by przeciwnik przycisnął mnie całym ciężarem chudego ciała do ziemi, ale natychmiast go zrzuciłem. Jeszcze przez chwilę tańczyliśmy w ten sposób po ringu, dopóki trener nas nie rozdzielił, krzycząc „STOOOP! Remis!".

 

Zdyszani, spojrzeliśmy sobie w oczy.

 

– Delta Pi. Ty gnojku. Wyrobiłeś się ! – wychrypiał mi w twarz przeciwnik.

 

Pierwszy raz od wielu lat ktoś nazwał mnie Delta Pi. Tak nazywano mnie tam. Tam nie mieliśmy ani imion, ani nazwisk, tylko plakietki z pseudonimami przyszyte do kieszeni kombinezonów. Nienawidziłem tego idiotycznego pseudonimu z dawnych czasów. Era Delta Pi minęła, minęła, pogrzebałem ją, i nawet wspomnienia nie budziły mnie w nocy już tak często, miałem na imię Eryk, i po tylu latach edukacji, tylu latach bezpiecznego klosza, dobrego jedzenia, normalności, po tylu latach od powrotu mogłem spokojnie udawać, że zawsze tak było. Jednak durny komentarz mojego przeciwnika zawierał ważną informację: „ja także przybyłem Stamtąd". Spojrzałem prosto w jego kałmuckie oczy, i przypomniałem sobie chamskie docinki i to, że wbił mi kiedyś nóż w nogę tak, że wyszedł drugą stroną. Nie, nie, stanowczo, to, co sobie przypomniałem trudno nazwać sielskim anielskim dzieciństwem.

 

– Pieprzony Robocop – powiedziałem zjadliwie. Nazywaliśmy go Robocopem (nie tylko my, nauczyciele też), ponieważ do Szkoły – do dzisiaj nie wiem jak – przemycił swoją ulubioną zabawkę, plastikowego Robocopa. Wszyscy mu zazdrościli, więc regularnie go prześladowaliśmy. Niejednokrotnie znajdywał swojego Robocopa wiszącego w łazience na szubienicy albo utytłanego w mazi do smarowania ran. Tej mazi nie dało się niczym zmyć.

 

– Dość gadulstwa, chłopcy – powiedział trener – wynoście się z ringu. Idziecie wprost do kadry uniwersyteckiej. Przyjdźcie do mnie po zajęciach, dam wam telefon do ich trenera. Tutaj nic się nie nauczycie poza podstawami techniki, a obaj, jak widzę, macie duży talent. A teraz – GRUPAAAA – dziesięć okrążeń wokół sali gimnastycznej! Biegiem! No co tak patrzycie? Dołączyć do grupy, ale już!

 

Robocop i Delta Pi. Po tej nieszczęsnej walce, po tym popisie szybkości i siły staliśmy się więźniami własnych umiejętności, na dodatek umieszczonymi w jednej celi. Reszta grupy już po pierwszych zajęciach uznała, że jesteśmy nienormalni, i zaczęła traktować nas jako nierozłączną parę.

 

– Wiesz gnojku – zagadał do mnie Robocop w szatni – że nadal mam tamtego Robocopa? Był pancerny, bo poza tym, że farba się całkiem starła, to w sumie nic mu się nie stało.

 

– Wow – westchnąłem. Nie przepadałem za Robocopem. I te kałmuckie oczy wiecznie bitego szczeniaka, który nie może odegrać się na panu, więc podgryza wszystkie inne psy. Z tym mi się właśnie kojarzył. Ale najbardziej to nie chciałem wracać do tamtych wspomnień.

 

– Słuchaj, ziom, nie musisz mnie lubić. TAMTO się jednak skończyło. Okej, obaj przeszliśmy piekło, ale weź na wzgląd, że nie jesteśmy już kurna TAM. Nie musimy być wrogami. Nie musimy wydzierać sobie tac w stołówce. I posłuchaj, – tu jego oczy zmieniły wyraz na prosząco-żebrzący, ton głosu na zatroskany – przepraszam za tamten nóż. Postąpiłem nie fair, wpadł ci paproch do oka. Wbrew pozorom pamiętam… I nadal mi głupio.

 

Wtedy zobaczyłem rozpacz Robocopa, rozpacz skrzywdzonego dziecka, które nie może dorosnąć, bo nie miało dzieciństwa, wtedy zrozumiałem, że moje doświadczenie nie jest jednostkowe, że nie tylko ja miałem wyrzuty sumienia, że nie tylko ja… Ale wtedy jeszcze nie czułem się gotowy, by się do tego przyznać, by powiedzieć to głośno, by powiedzieć to choćby tak, bym ja sam usłyszał, może dlatego, że w wieku osiemnastu lat każdy pragnie być jednym jedynym skrzywdzonym emo. Popatrzyłem na jego nagi tors, na blizny od noża i od innych rzeczy, których posiadał równie dużo jak ja. Wyciągnąłem do niego rękę.

 

– No dobra, dobra, już się tak nad sobą nie rozczulaj. I opowiedz mi koniecznie o wszystkim, co się wydarzyło po tym jak mnie wylali. Może byśmy na piwo skoczyli, co ty na to?

 

– Hm… Piwo … hm -wymruczał niepewnie Robocop

 

– Mdlejesz po piwie? – zapytałem

 

– Hm … tak jakby… Skąd wiedziałeś?

 

– Bo ja po prostu wiem takie rzeczy. Ale do pubu możemy pójść tak czy siak…

 

Przebraliśmy się i poszliśmy do najbliższego pubu, przedziwnego miejsca, które łączyło w sensowną całość studencki techno club, angielski klasyczny pub w stylu wiktoriańskim i lokalną spelunę. Usiedliśmy przy stoliku zalanym klejącymi substancjami niewiadomego pochodzenia i zamówiliśmy bezalkoholowe „piwo". Jednym ze skutków przyjmowania tabletek był upośledzony metabolizm alkoholu. Na ogół mdlałem po jednym drinku, a po winie i piwie zaczynałem czuć się bardzo słabo. Nie piłem alkoholu, co zresztą pasowało doskonale do podtrzymywanego przez całą szkołę średnią wizerunku nerda.

 

Ale puby w sumie lubiłem, przepadałem za półmrokiem, oparami alkoholu, zapachem słodu, wina, parafiny, ognia, starego drewna i czipsów. Ponadto, puby mają specyficzną atmosferę i ciężko o lepsze miejsce na długie rozmowy o życiu, nawet, jeśli jest się dziwakiem i abstynentem.

 

– Więc ciebie wylali chyba w lutym. -zaczął Robocop – Niedługo potem wyrzucili paru innych, a Mistrz Wu pokłócił się z dyrekcją. Nie powiedziano nam tego wprost, ale pozwalał nam przez dłuższy czas dosłownie na wszystko. Jeszcze rok się uczyliśmy, a później z dnia na dzień szkołę rozwiązano.

 

– Jak to? – spytałem zdziwiony. Skoro szkoła NIE ISTNIAŁA to po jaką cholerę te wszystkie porwania, tortury, zastrzyki i lampa? No po co? Dlaczego nikt mi nie powiedział?

 

– Jacyś urzędnicy z euroagendy się dowiedzieli. I okazało się, że to maltretowanie dzieci, i zrobiła się afera w rządzie unii, mało, a sprawa by wyszła w mediach… Masakra.

 

– My kurwa nie byliśmy dziećmi, nie zauważyłeś?

 

– Dla nich byliśmy, no dzieci nie wolno, sam rozumiesz, jakieś wrzaskliwe baby się dorwały do sprawy, że niby kurwa potrzebujemy miłości i opieki i takie tam, nie wiem jak uczyć miłości kilkunastoletnich żołnierzy, którzy całe życie wyrywali sobie żarcie. Nie mam pojęcia, co pamiętasz z dzieciństwa, w sensie sprzed Szkoły, ale większość z nas była dziećmi ulicy, małymi żebrakami, bezprizornymi, nielegalnymi emigrantami… W sumie wygraliśmy los na loterii… Szkoła to i tak lepsza alternatywa, na pewno lepsza niż umieranie na ulicy, ale te baby tego nie zrozumiały. No i jest jeszcze coś. Bo jeśli nic nie pamiętasz sprzed szkoły, to może ciebie też dotyczyć. Słyszałeś pewnie, jak jakieś dwadzieścia, może trzydzieści lat temu zakazano eksperymentów na ludzkich embrionach? Tylko, że te eksperymenty robiono już wcześniej i w laboratoriach zamrożono całkiem sporo materiału. W związku z nowym prawem nie pozwolono nic z tym materiałem zrobić, zakazano wszelkich badań. Mrożenie kosztuje, więc hm, laboratoria chętnie się tego pozbywały, w końcu część dostało wojsko no i wybrano co lepiej rokujące embriony… i postanowiono, że po prostu rozwiną się z nich ludzie… tego zdaje się, ustawa nie przewidziała, a zresztą nikt nie podejrzewał, że zamrożone od tylu lat zarodki będą dostatecznie żywotne… Te dzieci wychowywano na superżołnierzy, a Szkoła stanowiła pewien etap w ich karierze…

 

Bogu dzięki pamiętałem sprzed Szkoły jakiś śmietnik, podwórko, brud, uczucie głodu… Może wtłoczyli mi te wspomnienia, stworzyli je sztucznie dzięki hipnozie, ale po prostu nie potrafiłem, nie mogłem uwierzyć, że przyszedłem na świat w tak okrutny sposób, że po prostu mnie wyhodowano, jak laboratoryjną mysz o doskonale uformowanym kodzie genetycznym. Mnie niestety stworzono do konkretnej roli, znienawidzonej roli szpiega i zabójcy. Myszy mają lepiej, pomyślałem, bo chociaż nie są tego wszystkiego świadome. Nawet głupie myszy mają lepiej. Zamarłem na chwilę, nie dałem rady wydusić słowa przez minutę albo i dłużej.

 

– Pamiętam różne rzeczy – powiedziałem spokojnie – sprzed Szkoły. No ale co było dalej? Co z wami zrobili?

 

– Po pierwsze, zatuszowano sprawę. Po drugie, na polecenie tych przejętych dzieciofanatycznych kobiet znaleziono nam rodziny zastępcze. Wszystkim słono płacą za milczenie, o żadnym z naszych dziwnych zachowań nie wolno mówić nikomu poza NIMI i tak dalej. Twojej pewnie też płacą…

 

– O, a jak tam powrót do normalności? – spytałem złośliwie.

 

– Ja pierdolę, normalna szkoła to jakaś kompletna porażka. Przenosili mnie chyba z dziesięć razy, bo sprawiałem problemy wychowawcze, biłem się z dziećmi a one się nie broniły… Wolę nawet nie wspominać. Oczywiście nie mogłem się przyznać co jest przyczyną mojego zachowania i w końcu przypięto mi etykietkę ADHD, cokolwiek to jest. Ale te 4 litery nie raz mnie ratowały z opresji. Brakowało mi Mistrza Wu i przeciwników na poziomie, zresztą bałem się cały czas, że stanę się taki jak inne dzieci. Powiem tak. Nie chciałem wracać, nienawidziłem wspomnień, nie tęskniłem do walk na noże, ale do zwykłej szkoły nigdy się nie przekonałem…

 

– A inni? Jak to znieśli?

 

– Skąd mam wiedzieć? Przecież celowo nas porozdzielali, więc to chyba cud, że się spotkaliśmy.

 

– A ona? – zapytałem

 

– Jaka ona?

 

– Dziewczynka. Nazywaliśmy ją po prostu „mała". Niosłem na rękach jej nieprzytomne ciało… Nie oddychała. Co z nią zrobili? Co wam powiedzieli?

 

Wstrzymałem oddech. Bałem się cholernie tego pytania i tyle lat czekałem, by je zadać, i każda odpowiedź by mnie przeraziła. Uspokój się, powtarzałem, to są chemiczne reakcje, i cokolwiek teraz usłyszysz, i tak nic nie da się zmienić.

 

– Leżała w szpitalu, pod respiratorem chyba z miesiąc, ale wyżyła… Nic nam nie powiedzieli.

 

– Ale co się z nią stało? Odesłali ją? Wróciła do szkoły? – spytałem spanikowany, i czułem, że mam rozszerzone źrenice i że drży mi głos.

 

– Właśnie to jest tajemnicza sprawa. Po prostu pewnego dnia zniknęła z sali szpitalnej i nikt nie wiedział co się z nią stało.

 

No i to był jeden z wielu ważnych elementów szkoły: rzeczy działy się wokół nas i nigdy nam niczego nie wyjaśniano. Czasem wydaje mi się, że stanowiło to element szkolenia.

 

– A jak myślisz, co mogli z nią zrobić?

 

– Pewnie ją odesłali, tak jak i ciebie, może najpierw do jakiegoś szpitala… a potem znaleźli rodzinę, zaczęła nowe życie… a może przeniesiono ją w inne miejsce i kontynuowano naukę, skąd mam wiedzieć?

 

Rozmawialiśmy przez godzinę, i po szybkim czasie miałem dość, przywołane wspomnienia stawały mi w oczach jak jaskrawe, bolesne obrazy. Jednakże potem, gdy szedłem na zajęcia wszystko w środku śpiewało, bo wiedziałem, wiedziałem, że ona żyje, że przeżyła, że być może będzie mi wolno ją spotkać… Idioto, skarciłem się, na Ziemi jest tylu ludzi, a skąd wiesz, gdzie ona mogła się podziać i czy nie zmienili na przykład jej twarzy albo czy nie siedzi w supertajnej bazie. Nadzieja mieszała się ze zwątpieniem i chociaż usiłowałem kalkulować na zimno i zmusić się do racjonalnego myślenia, wiedziałem, że ona żyje, i że nic nie powstrzyma mnie, bym spróbował ją odnaleźć.

 

@

 

– Co wam, kurwa, odpierdoliło, żeby brać udział w zawodach sportowych? – powiedział major i wytrzeszczył jeszcze bardziej swoje wyłupiaste oczy. Pierwszy raz od tylu lat rozmawiał z nami ktoś w mundurze, stąd wiedziałem, że mamy przyjemność z samym MAJOREM. Major miał około 40 lat i skórę spaloną na brąz. Ubrany był w mundur BDU wojsk pustynnych. Pod mundurem wyraźnie rysowało się muskularne ciało. Beret, który do BDU wyglądał raczej absurdalnie, dobrze trzymał się wygolonej głowy.

 

Skuto nas kajdankami, ale nie wiązano. I nawet nie musieliśmy stać. Siedzieliśmy na krzesłach w gabinecie majora, przed jego wielkim, drewnianym biurkiem.

 

– Co wam do głowy strzeliło? Sigma Pi, ty pierwszy, co masz na swoje usprawiedliwienie, no dawaj, dawaj, słucham.

 

Poczułem, jak mimo oddychającego dresu robię się mokry. Głos majora mówił wyraźnie: będzie bolało, będzie CHOLERNIE bolało. Słyszałem ten głos wiele razy, ten ton, wiedziałem, na co się zanosi.

 

– Zapisaliśmy się na wf… Trener uznał, że mamy talent… Znalazłem się w reprezentacji… Zawsze byłem szybki, dlaczego miałbym tego nie wykorzystać…

 

– A nie wpadłeś na to, synku, że na zawodach robią badania krwi i moczu, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie ładujesz jakichś niedozwolonych wspomagaczy? Nie wierzę, że tego nie przewidziałeś… Za bystry jesteś, synku. A co ci powtarzaliśmy? No co?

 

Nie wiedziałem czy oczekuje odpowiedzi na pytanie retoryczne. Milczenie przedłużało się.

 

– No co powtarzaliśmy? Gadaj – rozkazał w końcu

 

– No, że jeśli coś mi się stanie, jeśli się źle czuję, to mam zadzwonić pod specjalny numer i nie wolno mi iść z tym do normalnego lekarza…

 

– Ooo widzisz, jak ładnie zapamiętałeś. A wiesz, synuś, co oznacza badanie moczu i krwi na doping? Oczywiście, że wiesz. Że zrobią to normalni lekarze. I potem masz ci los, nie jedna a dziesięć niedozwolonych substancji w ilości pięciokrotnie przekraczającej dawkę, która zabiłaby normalnego człowieka… Myślałeś, że sobie w zawodach powalczysz, co?

 

– Ale przecież skąd miałem… – próbowałem się bronić.

 

– ZAMKNIJ SIĘ, Delta Pi – powiedział major mocnym głosem, nachylił się nad biurkiem i spojrzał na mnie tak, że zadrżałem.

 

– Teraz ty, Robocop. Jaka była Twoja MOTYWACJA, no dawaj.

 

– … ja … no pomyślałem, że chociaż raz przyda mi się ten cały trening…

 

– Tak, tak, bo dotąd ci się nie przydawał, głównie to lałeś się z kolegami w szkole… Thaaaaak. A nie wpadłeś na to, że ktoś postanowi zbadać własności twego niezwykłego, szybkiego, WYTRENOWANEGO organizmu? Nie wpadłeś? No dawaj, czekam.

 

– Nie wiedziałem… że wynik może być taki… – wydusił Robocop słabym głosem.

 

– A myślisz, że babralibyśmy się z jakimiś specjalnymi telefonami, służbą zdrowia, i że powtarzalibyśmy tysiąc razy, co trzeba zrobić, gdybyśmy nie mieli powodów? Że marnowalibyśmy pieniądze na to wszystko, gdyby ryzyko nie było poważne? Wiesz, co musieliśmy zrobić, żebyście nie trafili teraz na główne strony serwisów z wiadomościami jako medyczne ewenementy? Idioci, po prostu idioci. – powiedział major i zmierzył nas najbardziej nieprzyjemnym z dotychczasowych spojrzeń.

 

– Ale skąd mieliśmy wiedzieć, z czego składały się tabletki, którymi nas karmiono…? – wtrąciłem nieśmiało.

 

– Nie twoja rzecz, synku, z czego one się składały. Rozkazów się słucha, jasne?

 

Major milczał. I to milczenie potrafiło doprowadzić do obłędu. Myślę, że jego podwładni mieli z nim ciężkie życie.

 

– Siedemdziesiąt dwie godziny karceru. Ukarałbym was surowiej, ale wytyczne mi nie pozwalają. Mam, kurwa, nadzieję, że głupie pomysły wywietrzeją wam z głowy. Bo jak nie, no cóż, spotkamy się jeszcze raz i obiecuję, że będzie to dłuższe i bardziej bolesne.

 

Krzywy uśmiech majora potwierdzał te słowa dość jednoznacznie.

 

@

 

Nigdy dotąd nie karano nas metodami wojskowymi. Choć wychowywano nas głównie przy pomocy dyscypliny, w gruncie rzeczy Szkoła pozbawiona była jakichkolwiek stricte armijnych elementów. Nie otrzymywaliśmy stopni i awansów, nie nosiliśmy mundurów ani broni i nie podlegaliśmy sobie nawzajem. Karano nas zazwyczaj odebraniem jedzenia, dodatkowymi zajęciami na symulatorach albo sprzątaniem laboratorium elektronicznego, ale nigdy odosobnieniem.

 

Karcer okazał się małą, ciemną, wilgotną salką. Na metalowej podłodze zalegała woda, na głębokość pięciu, może sześciu centymetrów. Polecono nam, byśmy rozebrali się do bokserek i łaskawie pozwolono nam zatrzymać skarpetki. Rozdzielono nas, i poszliśmy pod eskortą do cel po przeciwnych stronach korytarza.

 

W sali, jaką mi przydzielono, znajdowała się tylko podnoszona prycza i mały kubeł-toaleta. Celi nie wyposażono ani w krzesło, ani w stół. Jedynym miejscem, w którym dało stanąć tak, by nie moczyć stóp okazał się lekko wystający gzyms przy zakratowanym okienku. Zgodnie z więziennym regulaminem od szóstej rano do dwudziestej drugiej prycza powinna być podniesiona, o czym poinformował mnie strażnik tonem, który brzmiał obojętnie, jakkolwiek wyczułem w nim cień złośliwości, celowej i dobrze skrywanej. Szybko dotarło do mnie, co właściwie mnie czeka. Żeby móc utrzymać się na gzymsie, musiałem cały czas zaciskać ręce na zimnej, metalowej kracie. Palce ścierpły już po pierwszej godzinie, i z przerażeniem uświadomiłem sobie, jak zimno jest w tej celi.

 

Usiłowałem skupić się na czymś innym. To była moja stara technika walki z bólem, zimnem i niewygodą. Przez ostatnie lata odzwyczaiłem się od podobnych prób, ale stare odruchy i przemyślenia wróciły całkiem naturalnie. Zmuś się do koncentracji, choćby nie wiem jak bolało, nauki mistrza Wu, to nie jest usprawiedliwienie, że jest ci niewygodnie, no ale już, najwyżej zamknij oczy, najwyżej zaciśnij palce na prętach jeszcze mocniej, najwyżej skoncentruj się bardziej, no już, gorsze rzeczy przechodziłeś.

 

Miałem dobrą pamięć, co kolejny raz okazało się błogosławieństwem. Przez pierwszą dobę usiłowałem odtworzyć przebiegi wszystkich historycznych bitew, od Aleksandra Macedońskiego do generała Roemla. Ze szczegółami. Kto dowodził którą frakcją, jakie działania podjęto, kto, kogo i kiedy atakował. Im bardziej marzłem, tym więcej szczegółów przywoływał mój umysł. Przez drugą dobę przypominałem sobie po kolei dzieła światowej literatury, od Robinsona Kruzoe do Borysa Pasternaka. Fabułę, bohaterów, okoliczności powstania, znaczenie dla innych dzieł. Przeczytałem w życiu wiele książek, więc kiedy klawisz zaczął walić w drzwi, żeby zakomunikować, że dwudziesta druga właśnie minęła, zrozumiałem, że mógłbym tak stać jeszcze długie godziny. Z rozkoszą rozciągnąłem się jednak na pryczy i natychmiast urwał mi się film, obolałe ciało domagało się odpoczynku. W trzeciej dobie powtarzałem rachunek różniczkowy. Twierdzenia pamiętałem stosunkowo dobrze, ale usiłowałem wykoncypować nowe dowody.

 

Dwa razy na dobę drzwi celi się otwierały i małomówny strażnik wręczał mi kawałeczek suchego chleba i wlewał do kubka wrzątek. Woda w wilgotnej celi wydawała się ohydna. Zmuszałem się picia wyłącznie dlatego, że wrzątek dobrze rozgrzewał.

 

Czwartego dnia, około dziesiątej, w końcu mnie wypuszczono. Z rozkoszą założyłem przepocony, śmierdzący strachem uniwersytecki dres i brudne adidasy. Zaprowadzono nas z powrotem do majora. Dotąd nigdy bym nie pomyślał, że twarde, plastykowe krzesło może być takie rozkosznie wygodne… Szczerze mówiąc, krzesło okazało się na tyle wygodne, że nawet nie słuchałem majora.

 

– No i karcer, jak widzę nie zrobił wam szkody, – pogardliwe spojrzenie wyłupiastych oczu – Do cholery, Sigma Pi, patrz na mnie jak do ciebie mówię! – pauza, znów wstrętne sekundy ciszy, ulubiony środek dydaktyczny majora – Zresztą, ja wiem z czego składały się te wasze tabletki, i wytrzymalibyście jeszcze przynajmniej trzy, cztery doby, i to bez jedzenia. A teraz, synkowie, idźcie, i nie róbcie więcej głupot.

 

Major wstał, i otworzył drzwi. Byliśmy wolni.

 

Odwieziono nas pod budynek naszego wydziału. Wysiadanie z wielkiego, czołgopodobnego wojskowego samochodu z calowymi szybami zamieniło się w teatr, ponieważ ani samego samochodu, ani tego, kto z niego wysiadał nie dało się nie zauważyć. Czuliśmy się trochę jak gwiazdy filmowe, idące po trapie samolotu, bo choć studenci starali się to ukryć, budziliśmy zainteresowanie. Pierwsze, co zrobiliśmy to poszliśmy do stołówki na normalny obiad.

 

– Pierdolona demonstracja siły – powiedziałem cierpko, gdy wiedziałem, że jesteśmy sami, i że nikt nie usłyszy. Trafiliśmy na przerwę na lunch, więc w stołówce mieszały się setki głosów, rozmowy, dźwięki radia.

 

– Skończyliśmy osiemnaście lat. Nie jesteśmy dziećmi. Trzeba nam pokazać, że po pierwsze, nadal podlegamy ich jurysdykcji, a po drugie, że można nas ukarać jak dorosłych….

 

– Dokładnie.

 

Nie wiedziałem, że rozgotowane, pozbawione bakterii (i smaku) jedzenie z wydziałowego baru może mieć zapach. Jedliśmy w milczeniu i paskudne stołówkowe potrawy, podawane w styropianowych naczyniach, wydały nam się nektarem i ambrozją.

 

[kontynuacja w dziecie wieku 2/2]

 

 

     

Koniec

Komentarze

że nie będę mógł mi nikomu o tym opowiedzie
 Druga część później, bo muszę się zbierać. Długi tekst a trzymał mnie do samego końca. Choć czasem drażniły (dwa razy) długaśne zdania na początku, to są one usprawiedliwione wiekiem bohatera. Jego zagubienie i tak dalej.
Katy, brawo, naprawdę. Opis stanu emocjonalnego bohatera to chyba Twoja najmocniejsza strona.

Wyrzuciłam "mi" :) Chyba gdzies tu pisałam, że tak funkcjonuje mój mózg - widzę całość, ale nie detale, dzięki za zwrócenie uwagi !

"Porównywano nas stale ze sobą i ten, kto dane ćwiczenie wykonał mógł się spodziewać publicznej, upokarzającej reprymendy" - chyba brakuje czegoś po słowie "wykonał" - może "powoli", "niedokładnie", "źle"?

Kto to jest "nerd"?:)

"Ponadto, puby mają specyficzną atmosferę i ciężko o lepsze miejsce na długie rozmowy o życiu, nawet, jeśli jest się dziwakiem i abstynentem" - !!!! indeed... Myślałem, że tylko ja tak mam.

Dziwnie to zabrzmi, i pewnie ktoś może zrozumieć to opacznie - ale piszesz jak mężczyzna.

I skąd Ty wiesz, jak czuje się zakochany młody chłopak?

Oceny nie wystawiam, żeby nie było, że monotematyczny i nudny jestem. Wiesz, co myślę.

@Ajwenhoł:
dodałam "źle", myślę, że to po prostu wyleciało gdzieś kiedy wycinałam literówki i powtórzenia i przy pięćdziesiątym czytaniu gdzieś się zgubiło... Nad dłuższym tekstem ciężki panować bez redaktora, zwłaszcza, że ja nie widzę detali...

Nerda ciężko przetłumaczyć na polski. Po prostu nie ma w naszym języku dobrego słowa. Nerd to ktoś między komputerowym maniakiem, pasjonatem nauk ścisłych a chorym na zespół Aspergera, kto mimo dużej inteligencji słabo radzi sobie z kontaktami społecznymi.

To, że piszę jak mężczyzna zarzucano mi gdzieś od szkoły średniej, zwłaszcza, jeśli chodzi o eseje i szkolne wypracowania. Mam męski mózg... i kobiece ciało :P Nie wiem tylko czy to źle czy dobrze...

A skąd ja wiem co czuje zakochany chłopak? Mam brata, to raz. Dwa, że studiowałam zawsze z samymi facetami i bywałam ich opiekunką, przyjaciółką i matką zarazem. Słuchałam, co mówili. Widziałam, co czują, nawet jeśli nie mówili. Nawet jeśli nie widziałam, jestem sobie w stanie wyobrazić... w końcu mam męski mózg :P Ponadto, teraz studiuje na politechnice. Spotykam się z ludźmi i zwyczajnie słucham co mówią...
 

Dobrze napisane, ale wylewający się z każdego akapitu poziom nastoletniego angstu (och, ja taki samotny, taki nieszczęśliwy, taki odmienny, taki niezrozumiany) nieco mnie rozbawił. Przypuszczam, że tekst zachwyciłby mnie, gdybym miała połowę tych lat, które mam. Teraz przy lekturze mam ulotne wrażenie, że historia nie do końca jest logiczna i że niektóre elementy (np. brutalne traktowanie bohatera - czy jego wywlekanie z klasy w kajdankach jest jakoś uzasadnione poza tym, żeby pokazać, jacy "oni" są źli?) zostały wprowadzone tylko po to, żeby "było dramatyczniej".

Mała uwaga: nie można założyć dźwigni na gardło. Dźwignię zakłada się na stawy.

To nie jest angst, tylko przerażenie tym, co może się stać, co MOŻE się stać.
Ponadto brutalność traktowania ma ten strach podtrzymać. Pamiętaj jak go wychowywano - głównie poprzez ból. I że trzeba mu o ym bólu raz po raz przypominać, To nie ma pokazać jacy oni są źli a raczej: znajdziemy cię, znajdziemy wszędzie, zabierzemy z najbezpieczniejszego miejsca(np. szkoly) i zrobimy co nam sie podoba.
Pamietaj, ze to nie jest zwykly dzieciak, i zwykle metody do niego nie trafiają. Zeby utrzymac strach w kims kogo wychowywano przez bijatyki i bol trzeba sie zdrowo postrac.
Co do dźwigni chodziło mi o gilotynowe duszenie takie jak w ju-jitsu umialam sobie to wyobrazic ale nie nazwac. Dzieki za uwage.
 

Z początku enigmatyczne. I to mnie zaciekawiło. Póżniej jest to historia o uniwersalnym człowieku, miłości itp. Zobaczę jaka puenta. Zabieram się za drugą część. A ogólnie nawet nawet się czytalo, ale wpierw przeczytam drugą część. 

ooo ktoś mi dał 2!  Dziękuję szanowny jedynkowiczu! Wszystkie opowiadania z pierszej strony polecały! Dziękuję również za wspaniały, długi, wyczerpujący komentarz!

Nowa Fantastyka