- Opowiadanie: Katy - Żelazko

Żelazko

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Żelazko

[2004 rok, bardziej publicystyka niż opowiadanie, ale niech mi nikt nie zarzuca, że tu nie ma akcji…]

 

Żelazko

 

1

 

W sumie zawsze chciałam to zrobić.

 

W sklepie z tanią elektroniką zaopatrzyłam się w potrzebne części. Sprzedawca z niezadowoloną miną spakował do kartonowego pudełka cały arsenał miniaturowych laserów, kości pamięci, przewodów, silniczków, śrubokrętów i śrubek. Nie lubił mnie i najchętniej wyprosiłby mnie ze sklepu, ale jako programistka z licencją programistki i pracująca w zawodzie programistki miałam pozwolenie na kupowanie w takich przybytkach. Poza tym, gdyby nie było to zapisane w moim mikrochipie, drzwi sklepu w ogóle by mnie nie wpuściły.

 

Starałam się nie zwracać uwagi na zachowanie sprzedawcy. Wyobraziłam sobie, jak to będzie, kiedy już wszystko złożę i zadziała… Czułam, że jestem bardzo blisko od zrealizowania największego marzenia z dzieciństwa. Dla dzieci takie marzenia mają swoistą magię, która potem, w miarę dojrzewania, znika. Nadal dostrzegałam w tym marzeniu pewien rodzaj magii, ale rozumiałam także, że jeśli uda mi się wszystko wykonać tak, jak to zaplanowałam, mogę odkryć rzeczy o wiele ciekawsze, niż jestem w stanie sobie wyobrazić.

 

Zapłaciłam kartą kredytową. Mogłam użyć mikrochipu wszczepionego w nadgarstek, ale wolałam tego uniknąć. Było mnie stać na utrzymywanie dwóch kont, i płaciłam dodatkowo za plastikową kartę kredytową starego typu. Takie karty o wiele trudniej kontrolować.

 

Sprzedawca musiał pójść po czytnik i to mu się także nie spodobało. Całe szczęście zakurzone urządzenie zadziałało, wzięłam więc karton, mruknęłam „do widzenia" i wyszłam.

 

Nie doczekałam się nawet odmruknięcia.

 

 

W domu rozpakowałam karton i przełożyłam części na stół. Włączyłam Ekran i poszukałam w pamięci komputera schematów technicznych. Miały tak dużą rozdzielczość, że musiałam je powiększać we fragmentach.

 

Zabrałam się do pracy. Robiłam coś takiego pierwszy raz i nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Posklejałam główne części supermocnym klejem i zaczęłam zastanawiać się, jak połączyć kable.

 

Wtedy zabrzęczał dzwonek. W moim staromodnym mieszkaniu wciąż było takie urządzenie. Wydawało mi się całkiem praktyczne, więc zamiast się go pozbyć, poprosiłam kolegę, by podłączył dzwonek do komputera. Ekran zamigał i teraz, zamiast schematów technicznych, zobaczyłam widok z kamery zamontowanej nad drzwiami.

 

Mężczyzna w niebieskiej kurtce kurierskiej firmy uśmiechał się. W rękach trzymał spore pudło.

 

Otworzyłam drzwi i odebrałam paczkę.

 

Od kiedy pamiętam, rodzice dawali mi prezent na urodziny. Od pół roku mieszkałam sama, na przedmieściach, i jako że pracowałam niemal bez wytchnienia, zapomniałam o własnych urodzinach. Oni jednak pamiętali.

 

Holograficzna torebka z tworzywa imitującego szary pakowy papier wyświetlała na przemian „wszystkiego najlepszego w dniu dwudziestych czwartych urodzin" i „happy birthday to you". Życzenia nie należały może do oryginalnych, ale nie zamierzałam wyrzucać opakowania. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że pokazujące się napisy nie są zaprogramowane na stałe, i można je zmienić, jeśli podłączy się torebkę do odpowiednich urządzeń. W opakowaniu znajdował się duży tekturowy karton, obklejony taśmami z logo jednego z największych sklepów internetowych.

 

Pod warstwą papieru, tektury i plastiku ukryte zostało żelazko. Nowoczesny, elektroniczny gadżet, z rodzaju tych, które myślą za użytkownika, chociaż niekoniecznie tak, jak chciałby użytkownik.

 

W szafie zgromadziłam już sporą kolekcję tego rodzaju urządzeń i bardzo rzadko odczuwałam potrzebę użycia któregokolwiek z nich. Niektóre były tak zaawansowane technicznie, że nie zdołałam rozszyfrować, do czego służą, chociaż interesowałam się techniką i znałam się na elektronice. Innych w ogóle nie rozpakowałam.

 

W ostatnim sezonie szczytem szyku stały się ubrania z naturalnego lnu, barwionego naturalnymi, bądź imitującymi naturalne barwnikami. W ogóle wszystko, co „naturalne", cieszyło się sporą popularnością. Syntetyczne lub półsyntetyczne tworzywa są tańsze, trwalsze i wygodniejsze, ale… No właśnie.

 

Razem w modą na len wróciła oczywiście moda na żelazka. Nie, bynajmniej nie na dwudziestowieczne, prymitywne maszyny z grzałką na prąd. Najdroższe modele same rozpoznawały rodzaj prasowanego materiału i ustawiały temperaturę. Obawiałam się, że właśnie coś takiego dostałam.

 

Prezent od rodziców włożyłam do szafy, ponieważ i tak nie zamierzałam go używać. Nie przejmowałam się modą i nosiłam zazwyczaj ubrania z modyfikowanej bawełny. Niemniej, ucieszyłam się, że ktoś o mnie pamiętał.

 

Wróciłam do rozrzuconych na stole części. Marzenie i świadomość celu sprawiały, że nie przejmowałam się tym, że mi nie wychodzi. Straciłam poczucie czasu.

 

Kiedy byłam mała, znalazłam w domu dziadków karton pełen płyt. Małe, srebrzyste krążki zamknięte w plastikowych pudełkach z kolorowymi okładkami. Płyty zafascynowały mnie wtedy, przede wszystkim dlatego, że wydawały się takie kolorowe i błyszczące. Dopiero później dowiedziałam się, że przechowywano na nich dane: filmy, książki, muzykę i programy. Zaczęłam zbierać płyty, znajomi chętnie mi je oddawali, bo i tak nie produkowano już urządzeń, które mogłyby odczytać dane z krążków. Okładki płyt wiele mówiły o czasach, w jakich żyli ich użytkownicy. Wiele rysunków przerobiono ze zdjęć, zaczęłam więc rozumieć, gdzie tamci ludzie mieszkali, jak się ubierali, co sprawiało im radość. Obraz, jaki udało mi się stworzyć, raczej nie zgadzał się z tym, czego uczono mnie w szkole.

 

Telewizja czasami puszczała jakiś zabytkowy film z dwudziestego wieku, na ogół nudny, z kiepskimi efektami i aktorstwem, no po prostu nie nadawało się to do oglądania. Nie wierzyłam, że w okresie takiej wolności w sztuce powstawały wyłącznie produkcje tego typu.

 

Kiedy zaczęłam już studiować, na serwerze z legalnymi archiwami znalazłam schematy techniczne oraz opis działania czytnika dvd i zrozumiałam, że mogę takie urządzenie skonstruować sama. Wielu krążków prawdopodobnie nie uda się odtworzyć, ale jeśli uda się przejrzeć zawartość choćby jednego… Nie, stanowczo było warto zaryzykować.

 

Żeby kupować w niektórych sklepach, trzeba niestety mieć licencję. Musiałam zatem poczekać do skończenia studiów.

 

 

 

2

 

– Walka – tłumaczył trener – Ma w sobie coś z tańca. Ruchy muszą mieć swój rytm – obrót, skłon, chwyt, obrót, rzut… Ten rytm trzeba wyczuć, wyćwiczyć i zrozumieć – ciągnął – Uczycie się obrony, a więc pokonywania przeciwnika. Chcę, żebyście zrozumieli, że nie chodzi o to, by po prostu zwyciężyć. Najważniejsze jest to, JAK się zwycięża. Po angielsku sztuki walki nazywa się, co pewnie doskonale wiecie, martial ARTS… – podkreślił słowo ARTS – A teraz – zaczynamy!

 

Pokazał sekwencję ruchów, jakie mieliśmy ćwiczyć, a potem przechadzał się po sali i obserwował, jak nam idzie.

 

Ćwiczyliśmy te same ruchy niemal od pół roku, więc ich wykonywanie nie sprawiało mi przesadnej trudności.

 

– Dobrze – pochwalił mnie trener, co zdarzało mu się nader rzadko – Ale ZA WOLNO. Myślisz o czymś innym, nie koncentrujesz umysłu na ćwiczeniach. Zatrzymaj się i spróbuj się skupić…

 

Zatrzymałam się i udałam, że się skupiam.

 

Miał rację, nie myślałam wcale o walce, rytmie i ruchach. Miałam już dosyć powtarzania wciąż tego samego i tego samego, do znudzenia. Skonstruowanie odtwarzacza do płyt wydawało mi się zupełnie proste, ale, chociaż złożyłam wszystko jak na schematach, nadal nie chciało działać. Już od tygodnia się z tym męczyłam, niestety, bez rezultatów. W pracy też szło mi kiepsko. Program szyfrujący, który pisałam, nadal wydawał mi się zbyt skomplikowany, działał dziwnie i nie dość szybko. Nie przychodziło mi do głowy, co jeszcze mogłabym uprościć. Zbyt wiele energii wkładałam w skonstruowanie czytnika i potem nie starczało mi siły na myślenie w pracy. Zajęcia z Uniwersalnej Sztuki Obrony były z pewnością ostatnim, co chciałam teraz robić.

 

W chwili, kiedy podszedł do mnie trener, wyobrażałam sobie właśnie moich kolegów z pracy, jak ćwiczą razem ze mną. Tacy szczupli i niezdarni… Albo Hans… On z pewnością potykałby się o własną karatekę…

 

Wielkie korporacje fundują zajęcia sportowe swoim pracownikom, przy czym są to zajęcia obowiązkowe. Mój tata, który pracuje przy obsłudze bazy danych w firmie kurierskiej, zawsze musi iść na te zajęcia, gdy akurat na którymś z podkanałów TeleSportu pokazują jego ulubione kręgle. W przeciwieństwie do reszty kolegów z korporacji nie znosi piłki nożnej. Zawsze powtarza rozmarzony, że „sumo… Albo boks… To są prawdziwe sporty"

 

Ponieważ w mojej pracy nigdy nie wprowadzono podobnego zwyczaju, sama wybrałam sobie USO i sama za to płaciłam, zresztą wcale niemało. Więc czułam się tym bardziej zła i przygnębiona.

 

Pracowałam w bardzo małej firmie. Firma zajmowała się produkcją oprogramowania. Osiem osób, razem ze mną, w tym sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Z uwagi na to, że liczba pracowników nie przekroczyła dziesięciu, nie obowiązywały nas przepisy o równości płci, nie mieliśmy obowiązku zatrudniania takiej samej liczby kobiet i mężczyzn. Zajęci pracą, w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na wygląd, ani własny ani współpracowników i nie obchodził nas sport.

 

Wszyscy zatrudnieni w mojej firmy albo jeszcze studiowali, abo dopiero skończyli studia. Uważaliśmy, że niczego istotnego nie nauczyliśmy się na uczelni. Uniwersytet daje bardzo dobre wykształcenie, za to w bardzo wąskiej dziedzinie. Zawód programisty wymaga łączenia wiedzy z różnych dziedzin i zarówno samą wiedzę, jak i umiejętność jej wykorzystywania każde z nas zdobyło na własną rękę.

 

Poznaliśmy się przez Sieć.

 

Potem powstał projekt założenia własnej działalności. Marzeniem większości ludzi jest dostanie się do dużej państwowej korporacji. Nikomu z nas taka przyszłość nie wydawała się pociągająca. Zresztą, z dyplomami, jakie zdobyliśmy, szanse na jej realizację były raczej mizerne.

 

Po pierwsze, dlatego, że zawód programisty nie istniał i nie istnieje. Po drugie, dlatego, że programistów uważa się za relikt „tamtych czasów", sieciowej Anarchii, a samo stwierdzenie, że ktoś jest programistą, ma głęboko pejoratywny wydźwięk.

 

Można pracować jako „twórca technologii sieciowych", „kreator gier", „twórca baz danych", „wirtualny detektyw", ale nigdy jako programista. Wielkie korporacje zatrudniają przede wszystkim pracowników zajmujących się obsługa programów, a liczba tych, którzy naprawdę coś wymyślają, zalicza się do wyjątkowo niskich. Dużym firmom o wiele bardziej opłaca się odkupywać pomysły od małych firm, takich jak nasza, gdzie ktoś istotnie tworzy coś nowego. Każdy pracownik korporacji uważa jednakże, że jego zajęcie jest bardzo ważne i bardzo kreatywne. W szkole średniej i na studiach często myślałam o przyszłości, ale nigdy, naprawdę nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zarabiam na chleb i podatki w taki sposób.

 

Wszystkie państwa prowadzą politykę „wymiany pokoleń" i pełnego zatrudnienia, dopłacają więc korporacjom za każdy kolejny etat. W rzeczywistości, zyski korporacji nie płyną wcale z pracy ludzi, i wcale nie pracownicy „wynajdują ten świat". „Bo ktoś go musi wynajdywać, nie?" – tak mówi Hans i uderza palcami w klawiaturę starego typu. Hans jest moim rówieśnikiem, w firmie nie ma nikogo młodszego od nas.

 

Przypomniałam sobie 49 zezwoleń, wszystkie trzeba było jakoś załatwić i atmosferę, w której konstytuowała się nasza własna działalność. Gdyby oni wszyscy, pracownicy wielkich, państwowych przedsiębiorstw, pomyślałam, wiedzieli, że programiści i inni, których uważa się za wyrzutków, konstruują dla nich naszpikowane elektroniką żelazka i roboty kuchenne reagujące na dźwięk głosu… Westchnęłam.

 

Wróciłam do ćwiczeń.

 

 

Poszłam drugi, ostatni już raz w tym tygodniu na zajęcia z USO. Tym razem szło mi lepiej. Starałam się nie myśleć o spoczywających na stole częściach odtwarzacza i o pracy. Byłam dość przybita, ale udało mi się skoncentrować.

 

Trener zamierzał tym razem pokazać, jak wykorzystać to, czego się nauczyliśmy przy obronie. Staliśmy w kręgu, a on tłumaczył i tłumaczył… „Oczyść umysł, oczyść umysł, spróbuj się uspokoić…"– powtarzałam. Wiedziałam, że trener coś mówi, ale nie umiałam rozróżnić słów. Dłuższą chwilę trwałam w takim stanie, pół snu i pół jawy – półświadomości. Odnosiłam wrażenie, że moje myśli krążą swobodnie, na przemian kłębiły się i rozpływały chaotycznie, w strzępkach. Wtedy poczułam coś, co nazywa się olśnieniem. Nie widziałam i nie słyszałam, co się wokół mnie dzieje, ale nie to wydawało mi się teraz istotne. Nagle pojęłam, dlaczego mój odtwarzacz nie chce działać. Obracałam myśl, tak, jakby była nieregularną, namacalną bryłą, jakbym chciała zobaczyć wszystkie konsekwencje, zbadać każdą część czytnika i zaczęło mi się to wydawać takie jasne…

 

Trener zaprosił mnie do środka. Mimo zamyślenia wciąż panowałam nad ruchami. Mówił coś, ale nie zrozumiałam. Poczułam silne uderzenie i upadłam. To, co zdarzyło się potem znam jedynie z opowiadań.

 

– Boże – wyszeptał trener – Jednak żyjesz.

 

Leżałam teraz na macie. Ramię strasznie bolało, zaczęłam krzyczeć. Trener pochylił się nade mną, tak nisko, że zobaczyłam, jak niebieskie są jego oczy.

 

– Pomoc już idzie – powiedział, żeby mnie uspokoić. Słyszałam głośne tupanie na schodach. W moją stronę szli jacyś ludzie w odblaskowych kombinezonach, ale z aktualnej pozycji mogłam obserwować jedynie ich nogi.

 

Potem pamiętam już tylko ciemność. Aksamitny, miękki mrok i niezwykłe, nierealne uczucie spokoju. Zapadałam się w ciemność, a potem przestałam być pewna, czy to przypadkiem nie ja jestem tą ciemnością.

 

Obudziłam się w jasnym, czystym pomieszczeniu. Nie odczuwałam bólu, chociaż ramię krępował cienki, ale mocny opatrunek.

 

Świadomość wracała powoli. Przypomniałam sobie wydarzenia sprzed wypadku, ale nadal pojmowałam mniej niż połowę.

 

 

– Więc już się obudziłaś – powiedział męski głos– – Witaj.

 

Do pokoiku wszedł mój trener USO. Wysoki, ciemnowłosy, w niebieskim kombinezonie z modyfikowanej bawełny. W ręce trzymał mały pakunek, pewnie prezent. Wiedziałam, że jest zdenerwowany, chociaż jego ruchy były pewne i spokojne.

 

– Trzymaj – powiedział – To dla ciebie. Uśmiechnął się, ale głos brzmiał inaczej niż zwykle, mniej zdecydowanie.

 

– Cześć – odparłam. Denerwowało mnie to, że muszę leżeć na łóżku, kiedy on nade mną stoi. Podciągnęłam się na rękach, a raczej na jednej ręce i usiadłam – Chciałabym wiedzieć, co się stało. I gdzie jestem – zapytałam. Starałam się, żeby mój głos także zabrzmiał niepewnie.

 

– Jesteś w miejskim szpitalu publicznym – odpowiedział

 

Przeraziłam się.

 

– Nie, nie denerwuj się, to oddział złamań i urazów kości. Przetrzymają cię pewnie dzień albo dwa i będziesz mogła wrócić do domu…

 

Milczeliśmy. Pragnęłam zrozumieć, co się stało, ale nie miałam zamiaru drugi raz zadawać tego samego pytania. Czekałam, aż sam mi opowie.

 

– Przyszedłem tutaj, bo chciałem cię przeprosić. To była moja wina – powiedział spokojnie i powoli. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie takich słów. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie przeprosił, tak po prostu, otwarcie przyznał się do winy. Ludzie czasem mówią przed sądem, albo przed towarzystwem ubezpieczeniowym, że „to była ich wina, ale…" Zawsze istnieje jakieś „ale", zawsze są okoliczności łagodzące, zawsze jest jakieś usprawiedliwienie, żeby nie brać na siebie odpowiedzialności za własne postępowanie: problemy emocjonalne, trudne dzieciństwo, zła atmosfera w szkole, brak troski ze strony wychowawców, nieuwaga kogoś, kto został pokrzywdzony… Niezależnie od tego, co sama myślałam, podobało mi się takie bezpośrednie wyznanie.

 

– Tak – powiedział w roztargnieniu, patrzył mi prosto w oczy – Pamiętasz pewnie, że tłumaczyłem, jak należy się zachowywać, kiedy ktoś atakuje… Staliśmy w kręgu. Wydawałaś się zamyślona, kiedy prosiłem cię, żebyś stanęła naprzeciwko mnie… Nowa moda jest taka, że to kursant broni się przed trenerem, nie odwrotnie, każdy trener tak teraz prowadzi zajęcia… Gdybyś wykonała typową sekwencję ruchów, dałabyś radę… na ogół sprawnie ci to szło – mówił szybko i emocjonalnie, męczył się. Kiedy opowiadał, przejęty, dostrzegłam w nim coś silnego, niepokojącego, niezrozumiałego. Nie potrafiłam tego nazwać, dookreślić – Myślałem, że przerzucisz mnie przez biodro, przecież was tego uczyłem. Ale nie. Przewróciłaś się. Pobiegłem po komunikator… Potem przyszli sanitariusze.

 

– Naprawdę uważasz, że jestem dobra? – zapytałam

 

– Tak. I możesz być o wiele lepsza. Ale w swojej grupie jesteś najlepsza – uśmiechnął się. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że posiada wszystkie te cechy, które zawsze pociągały mnie u mężczyzn. Siedział na krzesełku, koło łóżka, miał założoną nogę na nogę, dłonie o długich, wąskich palcach splótł na kolanach. Pachniał czymś nieokreślonym, zdecydowanym i bardzo męskim. Pod niebieskim materiałem kombinezonu wyraźnie rysowały się mięśnie.

 

– Wiesz – przyznałam z zażenowaniem – Nawet nie znam twojego imienia.

 

Nie kłamałam. Na zajęciach nikt się nie przedstawiał. Ani trener nam ani my trenerowi ani sobie nawzajem. Nie było po prostu takiego zwyczaju.

 

– Mam na imię Johann – powiedział uśmiechając się – Urodziłem się tutaj, ale moja matka pochodziła z Republiki Niemieckiej. Bardzo chciała żebym nosił takie imię. Załatwiła zezwolenie w urzędzie, pewnie słyszałaś o Ustawie o Ochronie Tradycji Regionalnych i czegoś tam jeszcze…

 

Milczeliśmy dość długo. Zbierałam siły, usiłowałam dobrać właściwe słowa. Żeby nie urazić Johanna i żeby nie wydać mu się idiotką.

 

– Posłuchaj, Johann – oświadczyłam spokojnie. Czułam, że muszę to powiedzieć – Nie uważam wcale, że to, co się stało, jest twoją winą. Od dzieciństwa mam skłonności do zamyślania się… Przypomina to trochę sen na jawie albo lunatykowanie. Wiem, gdzie jestem, moje ruchy są płynne, mimo, że nie rozpoznaję ludzi i nie słyszę, co się do mnie mówi. Wtedy, kiedy to się stało, zrozumiałam coś bardzo, bardzo ważnego… W ogóle nie docierało do mnie, co wtedy tłumaczyłeś – uśmiechnęłam się – W dzieciństwie nawet mnie badali. Mam to zapisane w lekarskiej bazie danych. Nie wiń się za to – powtórzyłam – Nie zamierzam się przecież z tobą procesować – dodałam z uśmiechem.

 

– Jeżeli tak mówisz… – Nie wiem, do czego miało się odnosić to stwierdzenie. Miał nadal nieprzenikniony wyraz twarzy – Niemniej, jako trener, powinienem być bardziej uważny.

 

Uspokoił się jednak.

 

Posiedział jeszcze chwilę. Patrzyłam na niego i coraz bardziej mnie pociągał.

 

– Będę musiał iść. Zobaczymy się w… Pewnie nie zjawisz się na zajęciach, więc za dwa tygodnie. Trzymaj się! Wykonał zakazany gest – podał mi rękę i zrobił to na dodatek jako pierwszy. Mało kto wita lub żegna się w ten sposób. I zazwyczaj mężczyźni nie wyciągają ręki jako pierwsi, żeby nie zostać posądzonymi o dyskryminację.

 

Podałam mu rękę i poczułam przez chwilę jego szorstką, męską dłoń w swojej dłoni.

 

A potem po prostu wyszedł. Leżałam na łóżku, sama w małym, ciasnym pomieszczeniu. Nie miałam odwagi otworzyć prezentu. Spróbowałam przypomnieć sobie rozmowę moją i Johanna. W klimatyzowanym, szpitalnym pokoiku nadal unosił się jego zapach. W rozmowie tkwiło wiele niedopowiedzeń, jakiegoś milczącego porozumienia, do którego nie są potrzebne słowa. Wiedziałam, nie mam pojęcia skąd, że on myśli w tej chwili dokładnie o tym samym.

 

3

 

W domu czekała mnie niemiła wiadomość. Na Ekranie migał wielki, czerwony komunikat opatrzony logo Urzędu Troski o Bezpieczeństwo Publiczne. To samo oczywiście na osobistym komunikatorze.

 

Otworzyłam wiadomość – zawierała wezwanie do Ministerstwa, celem wyjaśnienia sprawy numer 2059-5685435-98760886122. Poniedziałek, godzina dziesiąta rano. Wezwanie bezwzględne, to znaczy, jak ktoś się nie stawi sam, przyjadą po niego odpowiednie służby.

 

To nic ważnego, pomyślałam. Każdy czasem dostaje takie rzeczy. Zastanowiłam się, co takiego mogłam napisać lub powiedzieć. W pracy rozmawiamy mało, w domu nie gadam przecież sama do siebie. Telefonu i wideofonu prawie nie używam…

 

Może wykryli, że konstruuję czytnik do płyt?

 

Nie, to niemożliwe. Przecież…

 

A może jednak? Przeraziłam się. Kurna, róbcie, co chcecie, zaklęłam na głos, ale czytnika mi nie zabierzecie. Ten prototyp, który leży w częściach na stole to nic, w porównaniu z tym, że w końcu dobrze rozumiem, jak taki czytnik działa.

 

Poza tym w wiadomościach znalazłam jeszcze zaproszenie na obiad od rodziców. Niedziela, godzina 16.30. Miałam do skończenia program na czwartek. Czekał mnie ciężki tydzień.

 

Ręka bolała mimo leków, jakie zaaplikowano mi w szpitalu. Zmieniono mi opatrunek na równie lekki, ale grubszy. Denerwowało mnie to, że nie mogę ruszyć ramieniem.

 

Poszłam do kuchni i popiłam wodą dodatkową dawkę środków przeciwbólowych.

 

Wróciłam do części rozłożonych na stole, ale nie starczyło mi siły, by zabrać się do pracy. Ramię rwało, środki przeciwbólowe działały nasennie. Czułam się bardzo zmęczona, szpitalem, Johannem, tym wszystkim, co wydarzyło się tak szybko i nagle. W ostateczności mogłabym zwolnić się z pracy ze względu na rękę, ale od jutrzejszego obiadu u rodziców nie można było uciec. Umyłam się i poszłam spać.

 

 

Obudziłam się późno czyli o pierwszej po południu. Czułam się o wiele lepiej. Udałam się do łazienki i rozczesałam splątane włosy. Stanęłam w piżamie przed szafą i zaczęłam się zastanawiać, co ubrać. W nowocześniejszych mieszkaniach są komputery ubraniowe, które dopasowują strój do pogody i okazji, wyszukują co trzeba, wysyłają brudne rzeczy do pralni. Ja dysponowałam jedynie dwoma dużymi szafami pozbawionymi elektroniki, ale za to pojemnymi.

 

Większość bluzek, jakie posiadałam, miała wąskie rękawy. Na gruby opatrunek nie uda się ich założyć. Luźny, wygodny sweter leżał w koszu na brudy. Sprawdziłam w szufladach. Na dnie jednej z nich znalazłam mocno wymiętą (ale czystą!) koszulkę w kolorze bordowym z bardzo krótkimi, luźnymi rękawkami. Widocznie ani razu jej nie ubrałam, bo metka z ceną nie została oderwana. Bluzkę kupiłam chyba w butiku, w dzielnicy Szarych Domów, bo ubrania z wielkich chainstores nie mają nigdy metek tego rodzaju.

 

Bluzka była wymięta, i kiedy ją ubrałam, nie wyglądałam zbyt wyjściowo. Zdecydowanie nie mogłam się pokazać w takim stroju w rodzinnym domu. „Trzeba by jakoś pozbyć się tych zmarszczek i fałd…" -zaczęłam się zastanawiać.

 

„Żelazko"– wpadłam na genialny pomysł – „Przecież mam żelazko!"

 

Wydobyłam żelazko z szafki i włączyłam. W mieszkaniu zainstalowałam sobie bezprzewodowy przekaźnik prądu więc nie potrzebowałam żadnych wtyczek ani gniazdek. Rozłożyłam bluzkę na stole i przystawiłam urządzenie.

 

Z małego głośniczka, umieszczonego z boku wydobył się komunikat „I don't know what it is, you would better not iron this!"

 

Zaklęłam ze złością. I to ma być nowoczesne? Gdybym to ja wymyślała teksty do tego paskudztwa, dodałabym jeszcze „please" na końcu. I ustawiłabym syntetyzator by przeciągnął wyrazy, mniej więcej tak: „I don't know what it is, you would better not iron this, plizzzz!" – myślałam sarkastycznie.

 

W instrukcji do żelazka znalazłam listę materiałów, jakie urządzenie rozpoznaje. Bluzka wykonana została z lnu, albo z czegoś podobnego, a len znajdował się na liście. Dziwne. Może żelazko jest zepsute? Żeby się upewnić, wyciągnęłam z szafy kombinezon i przyłożyłam. Na wyświetlaczu pokazało się „syntetic cotton" i urządzenie zaczęło się nagrzewać.

 

Wydało mi się to dziwne i tajemnicze. Na metce znajdował się adres sklepu, ale nie było ani maila, ani adresu sieciowego, ani nawet numeru wideofonu. Najlepiej chyba pójść do sklepu i wyjaśnić to osobiście…

 

Ostatecznie, ubrałam bluzkę bez prasowania. Była 16.15. Zamknęłam drzwi i udałam się w stronę przystanku metra.

 

 

Wyprowadziłam się z domu za wcześnie. Wbrew temu, co myśleli moi rodzice, ja także to wiedziałam. Nie wytrzymałabym w domu dłużej, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jestem jeszcze gotowa, by zacząć samodzielne życie.

 

Wielu młodych ludzi przeprowadza się do akademików czy studenckich mieszkań jeszcze w czasie studiów. Pozostają jednak uzależnieni finansowo od rodziców. Mieszkają osobno, ale to rodzice płacą za utrzymanie, jedzenie, ubrania. Nawet, kiedy po studiach zatrudniają się w korporacjach, rodzice nadal ich wspierają. Traktuje się to zupełnie normalnie.

 

Pracować zaczęłam, kiedy skończyłam 21 lat, czyli najwcześniej, jak pozwalało na to prawo. Na początku nie zarabiałam wcale dobrze. Dopiero, kiedy sprzedaliśmy nasz program dużej państwowej firmie, i stał on się częścią składową wielu innych programów, zaczęły do nas spływać pieniądze. Od każdego sprzedanego programu z naszą cząstką należało nam się 10 eurocentów. Może nie jest to jakaś wielka kwota, ale od czasu, gdy nasze algorytmy się upowszechniły przynosiło to przyzwoite dochody. Pracowaliśmy nadal.

 

Moim rodzicom, którym nigdy nie brakowało pieniędzy, sprawiało prawdopodobnie wiele trudności tłumaczenie znajomym, że ich córka utrzymuje się sama, bez pomocy rodziny i państwa. Pewnie brano ich za skąpców. Jeszcze bardziej dziwiło zapewne to, że mieszkam sama, bez „chłopaka" czy „dziewczyny".

 

Odwiedziny u rodziny zwykle mnie krępowały, nie dlatego, żebym kłóciła się z rodzicami, albo nie lubiła domu. Przeciwnie. Cieszył mnie każdy powrót do domu, do pokoju, w którym mieszkałam, do starych przyzwyczajeń i żartów, do brata, który szedł taką drogą, jaką iść należało. Czułam się jednak nierozumiana przez rodzinę. Czułam, że myślę inaczej, że w ogóle myślę, a już samo to stanowiło połowę drogi do przestępstwa. Rozumiałam też, że to się nie zmieni, że rodzina mnie nie zrozumie, że nie zrozumie mnie większość ludzi. Starałam się angażować w pracę, bo to zajmowało umysł, pozwalało zapomnieć.

 

Nadszedł taki czas, kiedy musiałam, po prostu musiałam wyprowadzić się od rodziców, bo wspólnego mieszkania dłużej bym już nie zniosła. Na samodzielne życie byłam jednak za mało dojrzała. Wiedziałam, że każda decyzja, jaką podejmę, będzie zła.

 

Stojąc w pustym wagoniku pędzącego metra myślałam o Johannie. Czy on też nie zrozumie? Nie odpakowałam prezentu… Metro pędziło prawie bezdźwięcznie z olbrzymią prędkością. Szare, umocnione pancernym betonem albo wykute w skale tunele zamazywały się, ich kształt i kolor zatracały się w pędzie. Pragnęłam, bardzo pragnęłam, żeby to samo mogło stać się z moimi niewesołymi myślami.

 

 

-Witaj Marto – powiedziała mama.

 

-Dobrze, że jednak przyszłaś – dodał Wojtek, mój brat – Nie odpowiedziałaś na wiadomość…

 

– Boże, co ci się stało? – zapytała mama, kiedy zdjęłam kurtkę.

 

– To nic. Zagoi się – uśmiechnęłam się mimo bólu.

 

Obiad był dobry: ryż, sojowe kotlety, sałatka, a potem niskokaloryczny deser. Siedziałam wtulona w róg kanapy i słuchałam pustych frazesów, zwrotów wybranych z ograniczonego zbioru. Mama pochwaliła się, że firma taty spełnia już teraz normy ISO dla firm kurierskich, to znaczy naklejki na paczkach są w pełni zdatne do recyklingu, mają przepisowe oznaczenia i odpowiednią ilość ząbków na brzegu.

 

Słuchałam tego wszystkiego z uczuciem, że chciałabym być daleko, daleko stąd. Ze zdumieniem i po raz kolejny odkrywałam, że można kochać i jednocześnie nie rozumieć. Czułam przygnębienie i smutek, dojmujące uczucie smutku, takiego smutku, który pojawia się tylko wtedy, kiedy się kocha.

 

 

 

4

 

Od jakiegoś czasu odnosiłam wrażenie, że ciemność gęstnieje. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Czułam szorstką dłoń w swojej dłoni. Ktoś mnie prowadził, ale go nie widziałam ani nie słyszałam. Szliśmy po czymś wąskim, po desce, albo mostku, i dobrze rozumiałam, i miałam pewność, że po obu stronach jest przepaść. Może głęboka na dwadzieścia centymetrów, a może na dwadzieścia metrów. Posuwaliśmy się wolno, stawialiśmy nogę za nogą, kładka była wąska i w wielu miejscach trzeszczała. Wyczuwałam drogę samymi stopami. Bałam się. Czułam zwierzęcy strach, taki, który paraliżuje ruchy, więc wiele kosztował mnie każdy kolejny krok. Ale kroki oznaczały – w pewnym sensie – zwycięstwo. Instynkt podpowiadał mi, że lepiej nie krzyczeć, lepiej w ogóle nic nie mówić. Szorstka dłoń przewodnika nie gwarantowała bezpieczeństwa.

 

Szliśmy już bardzo długo, a przynajmniej tak mi się wydawało. Ten dziwny marsz ciągnął się w nieskończoność. Kroki, kroki, kroki… Ogarniał mnie coraz większy strach. Nie miałam nic do stracenia i z tego czerpałam siłę, by dalej iść, by nie krzyczeć. Ręka, w temblaku, zwieszającym się z szyi i przypiętym na rzepy w talii, nagle eksplodowała bólem. W szpitalu zapewniali, że to przejdzie, że nie będzie już bolało… Uświadomiłam sobie, że od szesnastu godzin nie brałam środków przeciwbólowych.

 

Stopami wyczułam wodę. Sięgała chyba do kostek, przewodnik wyraźnie zwolnił. Szliśmy i szliśmy, wody było coraz więcej. Teraz mokre do połowy uda spodnie okręciły się wokół nóg i zaczęły krępować ruchy. Pomyślałam, że zaraz zacznę się dusić. Stłumiłam lęk, stłumiłam krzyk, zagryzłam wargi z całej siły. Wody przybywało.

 

Potem weszliśmy po stopniach, chyba schodach i woda zniknęła. Nie czułam już dłoni przewodnika. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Co ja zrobię sama, w nieznanym miejscu? Nie zdołam wrócić…

 

Usłyszałam jakieś głosy i poszłam przed siebie, w ich kierunku. Ktoś za mną podążył. Może przewodnik.

 

– Odsłonię ci oczy – powiedział ktoś za mną, zupełnie cicho.

 

Zobaczyłam małe, elektryczne latarenki. W ciasnym pomieszczeniu, w półmroku, stała grupka ludzi. Kilka, może kilkanaście osób. Mokre spodnie przykleiły się do ud i zrobiło mi się zimno.

 

– Więc to nie było virtual reality? – zapytałam

 

– Nie – powiedział wysoki, postawny, starszy mężczyzna. Poznałam jego głos, ale tutaj, w ciemnościach wszystko wydawało się zupełnie inne, oniryczne.

 

– Podejdź do nas – polecił. W kręgu latarek było nieco jaśniej – Wyciągnij prawą rękę.

 

Wyciągnęłam.

 

– Warunkiem przystąpienia do naszego bractwa jest pozbycie się mikrochipu. Czy chcesz, żebym ci go wyciągnął?

 

Tysiące myśli. Pytania. Jak żyć bez mikrochipu? Jak? Zatrzymają mnie drzwi każdej windy. Nie wejdę do większości sklepów. Nie wrócę do pracy, do czytnika płyt, do rodziny, do mieszkania… NIE ZOBACZĘ JOHANNA… Jak wiele rzeczy kochamy i zupełnie nie zdajemy sobie z tego sprawy…

 

Do cholery, przecież nie zostało nic do stracenia. I tak nie ma dla mnie powrotu. Bolesna świadomość, która w pewnym sensie pomaga.

 

– Chcę – powiedziałam cicho, w ciemność, jakbym to nie ja to mówiła, ale coś mówiło obok mnie – Będzie bolało?– zapytałam.

 

– Tak. Ale wytrzymasz.

 

Zacisnęłam zęby. Poczułam, jak skalpel tnie skórę.

 

– Rozluźnij mięśnie, chyba, że chcesz, żebym uszkodził ci ścięgna.

 

Wyciągnięto mi coś z nadgarstka, a bolące miejsce zasmarowano kojącą, lepką mazią. Przestało boleć. Wprawna ręka owijała mój nadgarstek bandażem.

 

– Już po wszystkim. Możesz tworzyć oczy.

 

Posłusznie otworzyłam oczy. Stałam w kręgu światła i najpierw całkowicie mnie ono oślepiło. Obserwowałam twarze ludzi stojących obok. Nagle uświadomiłam sobie, że to wśród nich przyjdzie mi spędzić resztę życia, ale nie przeraziło mnie to.

 

– Zaprowadzę cię do łóżka. Prześpij się – powiedziała wysoka kobieta. Nie znałam jej.

 

Ruszyliśmy, przeszliśmy przez drzwi, których poprzednio nie zauważyłam i wędrowaliśmy dalej. Miałam wrażenie, że kluczymy w tych niskich, wąskich, wilgotnych korytarzach. W końcu zatrzymaliśmy się przed odrapanymi wielkimi wrotami. Weszliśmy do windy i pojechaliśmy na górę.

 

 

Leżałam na łóżku w małym pokoiku. Uspokoiłam się, ale nie mogłam zasnąć. To był trudny dzień. Ile błędów popełniłam… Spróbowałam przeanalizować wszystko od początku.

 

 

Wczoraj wieczorem wróciłam z rodzinnego obiadu. Było późno, czułam się przygnębiona, ale nie zmęczona. Zaczęłam majstrować przy odtwarzaczu.

 

Na jeden z dysków komputera wgrałam sobie archaiczny system operacyjny i to właśnie na nim zainstalowałam oprogramowanie czytnika. Płytę z kompletem programów dostałam od Hansa. Wolałam nie pytać, jak to zdobył.

 

Wzięłam pierwszą z brzegu płytę, sądząc po okładce, jakiś film. Zadrżałam. Może zadziała? Może mi się wreszcie uda?

 

Nic z tego. Odtwarzacz w ogóle nie rozpoznawał krążka. Wyjęłam płytę i przyjrzałam się jej dokładnie. Srebrna emulsja wyblakła, przez środek biegła głęboka rysa.

 

Sięgnęłam po następną płytę. Z obrazka na pudełku patrzył przystojny mężczyzna. W rękach trzymał gitarę.

 

To też nie chciało działać. Czytnik rozpoznał płytę, ale nie dało się jej odpalić.

 

Trzecia płyta nie miała okładki, zwyczajny krążek w przezroczystym, plastikowym opakowaniu. Napis „Verbatim". To chyba nie tytuł filmu, skoro taki napis widziałam już na kilku innych dyskach… Może nazwa wytwórni? Kiedyś chyba istniały wytwórnie inne od państwowych, euro-unijnych…

 

Ta płyta zastartowała. Na ekranie pokazał się napis „Last samurai". Film z lat 2002-2003, w sumie nie taki stary, wyprodukowano go zaledwie 57 lat temu.

 

Zamierzałam jedynie sprawdzić, czy czytnik działa, ale film tak mnie zaintrygował, że obejrzałam go do końca. Była to opowieść o honorze, o obronie tradycji, o wojnie. Nie prymitywna czy głupia, raczej subtelna i piękna. Zawierała zupełnie nowe dla mnie idee, bowiem wojnę pokazano nie jako coś odrażającego, czego należy za wszelką cenę unikać, ale jako konieczność. Walkę prezentowano jako coś, co może uszlachetniać i co wiąże się z gotowością na śmierć. Może to usiłował nam przekazać trener USO? Może wówczas kręcono więcej takich filmów?

 

Odpakowałam prezent od Johanna. Metalowy pierścionek, zamiast kamienia logo wytłoczone w metalu… Zaraz, zaraz… Gdzieś to logo widziałam… Pewnie w Szarych Domach… Dobra, jutro o tym pomyślę, przecież jest już trzecia nad ranem…

 

Położyłam się na łóżku w ubraniu i natychmiast zasnęłam.

 

 

Obudziłam się o 9.30. Pomyślałam, że spóźnię się do pracy. Coś jeszcze miałam dzisiaj zrobić… Ważniejszego niż praca…

 

Urząd! Tutaj nie wolno się spóźnić. Przez wideofon wezwałam taksówkę. Ubrałam się błyskawicznie w brudnawy kombinezon, zjadłam jabłko, pilotem zamknęłam mieszkanie i pobiegłam na dół.

 

Gmach urzędu wyglądał na duży i okazały, chociaż te określenia średnio do niego pasują. Można by powiedzieć: „bardzo duży i bardzo okazały", ale to też nie oddaje istoty.

 

Gmach miał sto pięćdziesiąt pięter a jego opływowa bryła sprawiała wrażenie zbudowanej całkowicie ze szkła. Ale było to mylne wrażenie, bo w środku tkwiła solidna, tytanowa konstrukcja. Szyby pełniły również funkcję ekranów, przezroczystych od wewnątrz. Co jakiś na budynku pokazywały się hasła w rodzaju: „jeźdź wolniej" albo gigantyczne zdjęcia policjantów z podpisem: „Euro-unia dba o twoje bezpieczeństwo". Czasem, ale raczej rzadko, budynek zamieniał się w wielkie, kolorowe dzieło sztuki.

 

Dzisiaj Urząd Troski o Bezpieczeństwo Publiczne powitał mnie zdjęciem uśmiechniętej urzędniczki, które co trzydzieści sekund zamieniało się w napis: „Współpraca. Bezpieczeństwo. Troska. Euro– Unia."

 

Weszłam do środka.

 

Na każdym piętrze, w centralnym punkcie znajdował się dziedziniec wyłożony marmurem, pełen niklowanych elementów. Dziedziniec parteru zbudowano tak, by uczynić go najbardziej reprezentacyjnym miejscem urzędu. Po lewej stronie stały terminale ogólnodostępne. Podałam imię i nazwisko i wpisałam PESEL. Po chwili z otworu wyszła wydrukowana karteczka. Piętro 77, pokój 77-128-B. Podeszłam do wind i pojechałam na górę.

 

Do drzwi zaprowadził mnie robot, nie miałam więc problemów ze znalezieniem właściwego pomieszczenia.

 

Za biurkiem siedziała urzędniczka, młoda kobieta. Wyglądała na poirytowaną.

 

– Proszę usiąść – powiedziała szorstko. Usiadłam. Urzędniczka milczała, a ja zaczęłam się na dobre denerwować.

 

– Chciałam się dowiedzieć, dlaczego mnie tutaj wezwano. – powiedziałam w końcu

 

– Chwileczkę – odrzekła kobieta – O, mam twoje akta. Prowadzisz szyfrowaną korespondencję z Julią Grabkowską, PESEL 35061487632, zgadza się?

 

– Tak…

 

– W twoim liście, datowanym na 6 lipca 2059 znaleziono taki o to fragment: „Nie pociąga mnie jakoś wolna miłość, nigdy nie angażowałam się w związki między kobietą a mężczyzną, a już tym bardziej między kobietą a kobietą. Związki między kobietą a kobietą albo mężczyzną i mężczyzną wydają mi się sprzeczne z naturą, i, używając przestarzałego słowa, głęboko niemoralne." Taki przejaw homofobii nie może pozostać niewykryty i nieukarany – powiedziała urzędniczka surowo.

 

Czułam się bardzo niezręcznie słysząc słowa własnego listu w ustach urzędniczki, która zachowaniem i głosem przypominała starego, zdezelowanego robota.

 

Nie miałam pojęcia w jaki sposób rozszyfrowali listy. Metodę szyfrowania wymyśliłam jeszcze, kiedy uczyłam się w high school i nie należała ona do przesadnie skomplikowanych. Ale był jeden kruczek. Żeby otworzyć taki list trzeba podać dwa hasła, swoje i tej drugiej osoby, oba z klawiatury. Nie wolno się pomylić, w przypadku pomyłki program automatycznie kasuje tę i wszystkie poprzednie wiadomości pisane tym systemem. Żeby to rozpracować, potrzebny jest zdolny programista, a takich w urzędach zwykle nie ma, a jeśli są, to przecież nie po to, by trwonić czas na podobne głupoty. Julia musiała im powiedzieć…

 

– Dokładnie tak – potwierdziłam po chwili milczenia.

 

– Czy zgadzasz się z przedstawionym w liście sądem?

 

– Oczywiście – oświadczyłam – Nadal tak myślę.

 

Urzędniczka się zdziwiła. Podejrzewam, że zazwyczaj ludzie wypierają się tego, co powiedzieli.

 

Teraz, kiedy i tak wpadłam, przestałam się bać. Mogłam wszystkiemu zaprzeczyć, ale to budziło we mnie wstręt, nie mniejszy niż związki homoseksualne. Pozostawało jedynie spróbować wyjść z twarzą… A więc koniec przyjaźni z Julią, którą znałam od kindergarden. Poczułam się wstrętnie, oszukana, zdradzona.

 

– Dobrze. Zatem zapłacisz karę w wysokości 36 tysięcy euro…

 

No, ale tego się nie spodziewałam. Ratunku! Przecież to połowa moich rocznych zarobków! Tragifarsa zaczęła zamieniać się w tragedię.

 

– Dlaczego tak dużo? Czy takich spraw nie rozstrzyga się sądownie? – zapytałam przerażona.

 

– Nie. Od jedenastu lat obowiązuje nowa Ustawa o Zwalczaniu Nietolerancji i Homofobii, w myśl której w przypadku takim jak twój, kiedy wina jest ewidentna, i są dowody, urzędnik ma prawo sam nałożyć odpowiednią karę, bez sądu i bez prawa do odwołania, stosując się do wagi popełnionego przestępstwa…

 

Powoli padały suche słowa urzędniczki. Miałam ochotę się rozpłakać. Właśnie zamierzałam wziąć kredyt na samochód…

 

– W związku z tym – ciągnęła urzędniczka – Że jak na swój wiek zarabiasz bardzo dużo, kara wydaje mi się adekwatna. Poza tym pojedziesz na tydzień obozu uświadamiającego, na koszt państwa.

 

Tego było naprawdę zbyt wiele.

 

– Wyciągnij rękę z mikrochipem. Zapiszę wyrok.

 

– Nie zrobię tego – powiedziałam spokojnie

 

Za mną, przy drzwiach zaczęła opadać solidna krata.

 

– Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie zapiszę wyroku. W pokoju jest sieć kamer, mogę wezwać odpowiednie służby.

 

Poddałam się i wyciągnęłam rękę. Za agresję wobec urzędnika Euro-unii groziły jeszcze gorsze kary.

 

 

Zjechałam windą na dół i dopchałam się do publicznego wideofonu. Wezwałam Julię. Po chwili zobaczyłam jej twarz i sylwetkę od pasa w górę. Miała na sobie różowy strój, który określiłabym jako „garsonkę unisex".

 

– Julia, wiem już, że im pokazałaś. Chciałabym wiedzieć, czemu to zrobiłaś – wydusiłam z największym spokojem, na jaki byłam w stanie się zdobyć.

 

– Oj, przestań się złościć – do Julii chyba nie docierało, co tak naprawdę się stało – Wiem, że to nie w porządku z mojej strony, ale musiałam im powiedzieć. Pracuję w Ministerstwie Finansów, mam dobrą państwową posadę. Chcieli mnie awansować, wiesz, że utrzymywanie szyfrowanej korespondencji budzi podejrzenia…

 

– Nie mogłaś zwyczajnie tego skasować, tak, jak się umawiałyśmy?

 

– Przecież nie jestem głupia. Nie mogłam. Co jakiś czas kontrolują dyski i korespondencję. Wiedzieli o tych listach. Jeślibym je skasowała, stałoby się to jeszcze bardziej podejrzane. Pokazałam im wszystko, przyznałam się do winy. Zależało mi na tej pracy. Dostałam niewielką grzywnę i upomnienie.

 

– Mnie odebrali połowę rocznych zarobków – stwierdziłam cicho. Julia, którą dotąd uważałam za przyjaciółkę, denerwowała mnie coraz bardziej. Z wściekłością spojrzałam na jej uśmiechniętą twarz i elegancką różową garsonkę.

 

– Myślałam, że podobnie jak ja przyznasz się do winy, powiesz, że pisałaś to w młodzieńczej głupocie, sama wiesz…

 

Rozumiałam, jakie to ryzyko rozmawiać z publicznego wideofonu, ale było mi wszystko jedno.

 

– Nie, nie wiem. Żegnaj. I niech ci się nie wydaje, że kiedykolwiek jeszcze się do ciebie odezwę – powiedziałam szorstko i przerwałam połączenie.

 

 

Wróciłam do domu metrem. Chciałam się rozpłakać. Wysłałam do pracy wiadomość z tygodniowym zwolnieniem lekarskim. Wcześniej nie zamierzałam z niego korzystać, ale teraz nie miałam najmniejszej ochoty nikogo oglądać.

 

Straciłam wszystko. Najlepszą przyjaciółkę, połowę zarobków… Jeśli raz kogoś ukarzą za przestępstwo w rodzaju nietolerancji, ten ktoś staje się podejrzanym na stałe. Będą czytać wszystkie moje wiadomości, zamontują w mieszkaniu i w pracy kamerę i podsłuchy. Nawet nie muszą się z tym kryć, mogą to zrobić legalnie i mi nie wolno protestować.

 

Koledzy z pracy zrozumieją. Ale to odbierze nam swobodę, będziemy musieli uważać, co mówimy…

 

Nie chcę takiego życia. Co to za życie, kiedy ktoś stale śledzi każdy krok i czeka, by przyłapać na błędzie.

 

Czułam się osaczona i bezsilna.

 

Położyłam się na łóżku i rozpłakałam się w końcu, bezradnie, jak dziecko, po raz pierwszy od czasu high school, kiedy zerwałam z jedynym chłopakiem, jakiego kochałam.

 

 

Przypomniałam sobie, że miałam coś załatwić w dzielnicy Szarych Domów. Ta bluzka, której nie zidentyfikowało żelazko… Może dzisiaj tam pójść? Pomyślałam, że jeśli się przejdę, poprawi mi się humor. Nie dałabym rady pójść do pracy, ale przerażała mnie z kolei perspektywa siedzenia w domu.

 

Wzięłam plecak, zapakowałam bluzkę i poszłam.

 

Szare Domy uchodziły za dzielnicę niezbyt bezpieczną, bo nie podłączono ich do miejskiego systemu kamer. W Szarych Domach swoje siedziby miało sporo małych, dziwnych sklepików i prywatnych firm. Generalnie, nie należało się przyznawać publicznie do włóczenia się po alejkach i ulicach tej starej dzielnicy, jakkolwiek lubiłam tam chodzić na zakupy, bo w butikach można było czasem znaleźć coś wyjątkowego.

 

Długo szukałam sklepu, którego adres znalazłam na metce. W końcu trafiłam, chociaż nie mogłam sobie przypomnieć, żebym tu kiedykolwiek coś kupowała.

 

Otwarłam niewielkie drewniane drzwi. W środku panował przyjemny chłód, ale nie taki, jak w domach z klimatyzacją.

 

– Czym możemy służyć? – zapytał starszy postawny mężczyzna przy ladzie.

 

Wytłumaczyłam, że kupiłam bluzkę z materiału, którego nie rozpoznaje żelazko. Pokazałam bluzkę.

 

– Wie pani, dlaczego tak jest? – Lubię, gdy ktoś zwraca się do mnie z tym staromodnym „pani". Dystans dobrze wyraża szacunek – W zwykłym sklepie nie da się kupić rzeczy z czystego lnu. Nawet to, co nazywa się lnem naturalnym ma domieszki. A raczej, są domieszki lnu w materiale składającym się w większości z modyfikowanej bawełny. Chodzi o to, żeby te ubrania wymagały prasowania – uśmiechnął się z przekąsem – Ale prawdziwego lnu takim żelazkiem pani nie wyprasuje. Może mi pani pokazać metkę od tej bluzki?

 

Metkę zdążyłam już schować w kieszeni, więc teraz pospiesznie w niej grzebałam. Wyciągnęłam metkę razem z pierścieniem od Johanna. W kieszeniach można czasem znaleźć dziwne rzeczy.

 

Na widok pierścienia oczy sprzedawcy rozbłysły. Metka przestała go nagle interesować.

 

– Skąd pani to ma? – zapytał – Nie, niech pani nie chowa.

 

– Dostałam w prezencie…

 

Sprzedawca zastanowił się.

 

– Niech pani wyciągnie rękę z mikrochipem – powiedział spokojnie. Normalnie nie posłuchałabym takiego rozkazu, ale w jego głosie było coś, co nie znosiło sprzeciwu. Coś staroświeckiego, co sprawiało, że „pani" brzmiało w jego ustach zupełnie naturalnie. Mogłam mu zaufać.

 

Wyciągnęłam rękę. Przyłożył czytnik i popatrzył na stojący na ladzie ekran komputera.

 

– Teraz rozumiem…

 

Miałam już dosyć dziwnych wydarzeń i niedomówień. Dużo przeszłam tego dnia.

 

– Co pan rozumie? Co pan o mnie wie?

 

Położył rękę na blacie i zaczął wyliczać spokojnym głosem.

 

– Urodziła się pani 27 lipca 2035. Ukończyła pani studia z wyróżnieniem. Jest pani programistką w firmie „Viking", zapewne prywatnej. Mieszka pani przy ulicy Pierwszego Maja 34 numer mieszkania 23. W dzieciństwie przeszła pani operację korygującą odstające ucho, obecnie ma opatrunek z powodu złamania kości łokciowej. Mógłbym długo wyliczać… Aha, jeszcze jedno, ciąży na pani pieniężna grzywna z powodu NIETOLERANCJI…

 

Słowo „nietolerancji" wymówił z przekąsem, jakby sobie kpił z takich wyroków i takich przestępstw.

 

– Ogólnie jest pani „podejrzanym elementem" – uśmiechnął się.

 

– Skąd pan to wie? Wszystko jest zapisane w mikrochipie?!

 

– Oczywiście. Te i wiele innych informacji, stan konta, numer rachunku bankowego…

 

– Myślałam… Myślałam, że w mikrochipie zapisane są tylko podstawowe informacje – data urodzenia, adres, dostęp do konta, obciążenie wyrokami sądu… – zapytałam zdziwiona

 

– Rzeczywiście tak było jakieś dwadzieścia lat temu, taka była idea. Potem lekarze stwierdzili, że bardzo by im ułatwiło pracę, gdyby chipy zawierały historie choroby, dane o pacjencie. W razie wypadku, na przykład… Inne instytucje też zgłosiły swoje propozycje. W efekcie w mikrochipie jest zapisane niemal wszystko…

 

– I każdy to widzi? Nawet w sklepie z ubraniami?

 

– Oczywiście – nie każdy. W normalnym sklepie czytnik sprawdza jedynie, czy nie będzie zbyt dużego debetu na koncie, to wszystko… Oprócz niektórych agend Euro-Urzędu Bezpieczeństwa nikt nie ma dostępu do wszystkiego.

 

– Zatem kim pan jest?! – cofnęłam się do drzwi. Spróbowałam otworzyć. Były zamknięte.

 

– John Henrovsky. Coś pani to mówi?

 

Spróbowałam jeszcze raz z drzwiami. Nie dały się otworzyć.

 

– John Henrovsky… Przecież on nie żyje!

 

John Henrovsky, legenda programistów, wynalazca narzędzia do kontroli Sieci, genialnego i osławionego ControlX, które położyło kres Anarchii… Nie, to stanowczo niemożliwe.

 

– Myli się pani – wyszedł z półmroku. Był starszy niż sądziłam na początku. Wysoki i postawny, zmienił się, postarzał, a mimo to można było zauważyć podobieństwo do fotografii, które pokazywano nam w szkole.

 

– Przecież… Przecież… – w rogu sali sklepowej stało krzesło. Usiadłam na nim.

 

– Wiem – uśmiechnął się smutno – Na wszystkich robi to takie wrażenie.

 

– Jak to się stało? Dlaczego żyje pan w ukryciu? Jest pan przecież bohaterem narodowym…

 

– Wolałbym się nie urodzić, niż zasłużyć na takie bohaterstwo – powiedział poważnie i spokojnie. W tym spokoju tkwiła jakaś przerażająca siła – Oficjalnie zginąłem w wypadku. A tak naprawdę… – jego głos stał się ciężki i poważny – Byłem młody i głupi, kiedy wymyśliłem ControlX, dziwiłem się, że nikt nie wpadł na ten pomysł przede mną. Przecież to takie proste, mała przystawka przy kablach, dziecinnie łatwe… Czasami myślę, że ten pomysł „wisiał w powietrzu", że gdybym sam tego nie wynalazł, zrobiłby to prędzej czy później ktoś inny.

Nie wiedziałem, że opatentowanie tego będzie miało tak poważne konsekwencje. Chciałem być bogaty i stałem się bogaty, gdy sprzedałem swój wynalazek. Euro-Unia też go kupiła. Stałem się sławny… Późno się opamiętałem, stanowczo zbyt późno. Wiele razy opowiadałem tę historię i nadal czuję wstręt do siebie, kiedy ją powtarzam.

 

Tylu ludzi, wytropionych przez agendy Euro-Rządu poszło przez mnie do więzienia… Narzędzie do kontroli Internetu uczyniono narzędziem kontroli, nieodzownym dla władzy, by jeszcze bardziej ograniczyć te resztki wolności, na jakie nam jeszcze pozwolono.

 

Nienawidziłem siebie, nienawidziłem sławy… Któregoś dnia nie potrafiłem już znieść wyrzutów sumienia i rzuciłem się z mostu. Dziwnie to brzmi, kiedy teraz tak spokojnie to mówię. Nawet nie jest sobie pani w stanie wyobrazić, jak straszne muszą być myśli i uczucia, jak ogromna rozpacz, żeby człowiek, dobrowolnie, sam siebie pozbawił życia.

 

Ale na moje własne nieszczęście, odratowano mnie, przeżyłem.

 

Wiesz pewnie, jeśli pozwolisz, bym zwracał się do ciebie w ten sposób, że można zrobić w mikrochipie zapis, że jeśli cię ratują i twoje szanse na powrót do normalnego funkcjonowania są mniejsze niż ileś tam procent, zgadzasz się na eutanazję. Ja nie miałem tego zapisu.

 

Przeleżałem 37 lat w śpiączce. W międzyczasie wynaleziono bezpieczną metodę wybudzania i jakieś nowe leki, które dawały mi niemal gwarancję normalnego życia. Obudzono mnie…

 

Słuchałam tego z coraz większym zdumieniem. Czy gdy wychodziłam rano z domu spodziewałam się, że dzisiaj stanie się to, co się stało?

 

– Dlaczego mnie pan tutaj trzyma? Dlaczego mi pan o tym opowiada?

 

– Właśnie. Dlaczego cię tutaj trzymam? Posłuchaj mojej opowieści do końca.

 

Myślisz, że to takie łatwe – wracać po 40 latach? Świat się zmienił, ewoluował. Czasy mojej młodości wydawały się, mimo wszystko, o wiele lepsze. Świadomość, że mój wynalazek też przyczynił się do tego, że świat jest, jaki jest, nie dawała mi spokoju. Moi znajomi się zmienili, stali się innymi ludźmi. Nie w przenośnym sensie, bo nie poznawałem ich twarzy.

 

Nie chciałem dalej żyć. Postanowiłem drugi raz popełnić samobójstwo. Stałem na tym samym moście, w tym samym miejscu, późnym wieczorem, tak, jak wtedy, myślałem o życiu, o bólu, o tym, jaki wpływ może mieć samotny człowiek na historię. I wtedy pojąłem, że jeśli dane mi było raz ocaleć, jeśli Bóg, bo wierzę w Boga, już raz mnie uratował, musiało to mieć jakiś cel.

 

Nadal niewiele do mnie docierało. Czułam, że przerywanie w takim momencie jest bezczelne, ale musiałam zapytać.

 

– I co dalej? Co pan rozumie przez „jakiś cel"?

 

– Kolejny raz proszę, wysłuchaj do końca. Przez te 37 lat nie żyłem, ale tez nie umarłem. Pieniądze spływały na konto, i chociaż moje dochody obłożono wysokimi podatkami, stałem się bardzo, nieprawdopodobnie bogaty. Starczyłoby mi na 200 lat wygodnego życia. Po dłuższych przemyśleniach kupiłem mały dom tutaj, w Szarych Domach, otworzyłem sklep, stałem się normalnym obywatelem. Tak żyję do teraz.

 

W pewnym sensie mam perspektywę człowieka sprzed 40 lat i różne sprawy widzę zupełnie inaczej.

 

– Ale…

 

– Poczekaj, aż dokończę. Wtedy będziesz mogła wyjść.

 

Człowiek na ogół to, do czego przyzwyczajono go w młodości i dzieciństwie, uznaje później za naturalne, za właściwe. Urodziliście się w takim ustroju, w takim państwie, nie znacie innego systemu władzy. Nie macie wolności, ale ponieważ wychowano was nowoczesnymi metodami na nowoczesny rodzaj niewolników, nie zauważacie tego. Boicie się urzędników, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, że państwo może istnieć bez większości urzędów i urzędników. W szkole omawiacie ogromną ilość propagandowych treści, już od początku odzwyczajani od myślenia, na kogo macie wyrosnąć? Uczycie się, stajecie się specjalistami od mikrobiologii, ekonomii czy programów komputerowych, ale godzicie się z zastanym ładem…

 

Mam perspektywę człowieka sprzed 40 lat. Nie widziałem, jak zachodziły zmiany, nie byłem ich uczestnikiem. Przespałem te lata nieświadomy i nieprzytomny. Dlatego patrzę na świat inaczej niż większość ludzi. Trudno było mi się do tego dostosować…

 

Kupiłem mały domek tutaj, w dzielnicy Szarych Domów, założyłem sklep. Włamałem się do kilku komputerów, mam teraz nowe imię i nazwisko, nowy życiorys. W jakimś sensie żyję tak, jak wszyscy. Wokół mnie zebrała się grupa ludzi, którzy rozumieją, że świat może wyglądać inaczej, którzy wierzą, że można żyć bez urzędów, certyfikatów i norm ISO. Pierścień, jaki przyniosłaś, jest czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego. To wszystko, co mam do powiedzenia. Drzwi są odblokowane. Możesz iść.

 

Przygryzłam wargi. Za samo słuchanie takich rozmów groził specjalny paragraf w Urzędzie Troski o Bezpieczeństwo Publiczne. A on mi zaufał. Mogłam przecież wyjść i donieść.

 

– Ja… Ja nie mam dokąd pójść… – powiedziałam. Zgadzałam się z tym niezwykłym starcem, jego monolog zrobił na mnie wrażenie. Do tej pory żywiłam przekonanie, że takie szalone myśli dręczą jedynie mnie, Hansa i kilku kolegów z firmy. A jednak nie.

 

– Może niezręcznie tak mówić – wydusiłam w końcu – Nie wszystko jeszcze pojmuję, ale zgadzam się z panem. Chciałabym… Chciałabym… W końcu nie bez powodu dano mi ten pierścień…

 

Pomyślałam jednak, że to całkiem prawdopodobne, ze Johann znalazł pierścień, albo kupił go w jakimś antykwariacie.

 

 

Potem była ciemność, piwniczne korytarze i strach. Może zbyt szybko podjęłam decyzję… Obciążono mnie niesprawiedliwym wyrokiem, poniosły mnie emocje… Teraz, kiedy leżałam na łóżku, wiedziałam, że nie ma odwrotu. Starałam się przyzwyczaić do tej myśli, ustosunkować się jak najbardziej pozytywnie do nowego życia, bez urzędów i kontroli. Bez mikrochipu niczego mi nie dowiodą… To mnie trochę pocieszało.

 

Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.

 

5

 

Obudził mnie dziwny dźwięk. Po chwili rozpoznałam w nim chrapliwy świst powietrza, jakby w pokoju był ktoś jeszcze. Otworzyłam oczy. Ktoś siedział przy łóżku.

 

– Jak się czujesz?– zapytał głos, znajomy, drogi.

 

Przetarłam obolałe, ciężkie od snu powieki.

 

– Johann…

 

– Czuwałem nad tobą, kiedy spałaś.

 

– Więc ty też tu jesteś?

 

– Tak, przecież to ja dałem ci pierścień.

 

– Ale…

 

– Zjemy śniadanie, wszystko ci wytłumaczę.

 

Poszliśmy do małego pokoiku, gdzie stał stół i dwa krzesła. Byliśmy sami. Johann zniknął na chwilę i wrócił. Przyniósł tacę z kanapkami i kawą.

 

– Prawdziwe mięso – poinformował – Nie mielone obrzydlistwa. Musimy jeść mięso, białko jest bezwzględnie potrzebne do budowy mięśni.

 

Jedliśmy w milczeniu. Popiliśmy śniadanie kawą z prawdziwą kofeiną. Przestałam czuć się taka senna. Odnieśliśmy naczynia do małego pokoiku, który służył chyba za kuchnię i wróciliśmy do tego, w którym spałam.

 

– Daj rękę, zmienię ci opatrunek – poprosił Johann

 

Wyciągnęłam rękę. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że druga, złamana ręka przestała mnie boleć. Johann ściągnął bandaż. W powietrzu rozszedł się intensywny zapach mazi, jaką nasączony był bandaż. Potem przemył rankę jakimś odkażającym środkiem, wytarł i przykleił plaster. Na plastrze zapiął delikatnie coś, co przypominało zegarek.

 

Obejrzałam ze zdziwieniem własny nadgarstek.

 

– Co to jest?– zapytałam.

 

– Zegarek – uśmiechnął się Johann – A tak poza tym… To nie takie proste. Podejrzewam, że wczoraj, kiedy Henrovsky wyjął ci mikrochip, myślałaś, że straciłaś wszystko, że nie wrócisz do pracy, rodziny, przyjaciół… Nie jest jednak tak źle. To małe urządzenie wytwarza silne pole magnetyczne i oszukuje większość czytników. Co prawda nie zapłacisz nim w sklepie, ale przejdziesz przez drzwi i bramki.

 

Poczułam jednocześnie zaskoczenie, ulgę i strach.

 

– Jejku… Dlaczego ty nie nosisz takiego zegarka? – zapytałam w przypływie świadomości.

 

– W obecnych czasach – ale to dziwnie brzmi – tak naprawdę nie można żyć bez chipów. Nawet z takimi wywrotowymi poglądami musimy pracować i zarabiać, kupować w sklepach. Henrovsky opracował dla mnie, i dla ciebie też opracuje nową, ulepszoną wersję mikrochipu. W końcu jest programistą. Te nasze chipy nie zostawiają śladów. W większości urządzeń w ogóle nie zapisują się nasze dane, w innych się zapisują, ale natychmiast kasują. Przejdziesz przez bramki, zapłacisz w sklepie, ale nie są cię w stanie wykryć. Formalnie, urzędowo, nie istniejesz.

 

– Zatem można żyć poza kontrolą?

 

– Tak. Urzędnicy ścigają przede wszystkim przestępstwa finansowe, a nasze chipy są podłączone do prawdziwych kont bankowych. Może nas wykryją, ale nie od razu. A wtedy jeszcze raz przeprogramujemy chipy…

 

– Sprytne…

 

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Analizowałam to, co mi powiedział.

 

– Posłuchaj, Marta – przerwał po chwili – Jeśli chcesz iść do pracy, Marcin Novak czeka z samochodem…

 

Wymówił „Marta" w taki szczególny sposób. Jakby mnie naprawdę lubił.

 

– Marcin to mój szef. On też…?

 

– Tak – wstałam i szykowałam się do wyjścia. W sumie nie byłam zaskoczona – Aha, Marta, posłuchaj, jeszcze jedno. Możesz wrócić do swojego mieszkania, jeżeli chcesz… My wszyscy trzymamy się razem, i mieszkamy tutaj w Szarych Domach. Jeśli będziesz chciała, pomożemy ci wynająć mieszkanie.

 

– Będę chciała – powiedziałam i uśmiechnęłam się. Odwzajemnił uśmiech – Zobaczymy się po południu.

 

 

Siedziałam na tylnym siedzeniu w samochodzie. Za oknem rozmazywały się ulice, drzewa, przechodnie, domy… Próbowałam jeszcze raz zdać sobie sprawę z tych wszystkich wydarzeń, które przebiegły bardziej koło mnie niż we mnie. Wiedziałam, że moje życie musi się zmienić i cieszyły mnie te zmiany. Johann podobał mi się coraz bardziej i w swojej niespokojnej wyobraźni widziałam siebie i jego razem, na spacerach, na ślubie, bo oni chyba uznawali śluby, we wspólnym mieszkaniu.

 

Myślałam o Bogu i zdałam sobie sprawę, jak bardzo chciałabym wierzyć. Pytanie o Prawdę… Chyba tylko w Chrześcijaństwie jest Prawda… W szkole uczyliśmy się o Kościele Katolickim, jako o przeżytku, zbiurokratyzowanym i nikomu niepotrzebnym. Oni, tajne bractwo, chyba znają odpowiednie adresy, chyba ci podziemni ludzie wierzą w jakiegoś Boga?

 

Byłam świadoma, że nieodwołalnie zaczęło się w moim życiu coś nowego i nieznanego. Nie bałam się jednak. Nagle zrozumiałam, że jeśli będę miała nowy mikrochip i nowy życiorys, ominie mnie grzywna…

 

No i dokończę konstruowanie tego czytnika. Wreszcie będę miała z kim oglądać filmy. Nie jestem sama – powiedziałam cicho.

 

Nie jesteś sama – powtórzyło coś we mnie.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

To jest... dobre :) Chociaż zakończenia nie są Twoją mocną stroną. Ciekawa wizja totalitaryzmu przyszłości, władzy nakazującej obywatelom liberalizm. Oczywiście masa z tego już kiedyś, gdzieś była (vide: Orwell i setka następców), niemniej dają się zauważyć świeże elementy. Również dawny bohater, wynalazca czegoś, co stało się podwalinami totalitarnej władzy, a dzisiejszy przywódca podziemia, wydaje się znajomy, gdyż motyw ten powielano już wielokrotnie. W środku opowiadania jest pomieszanie chronologii fabuły. Zamierzone, jak sądzę, lecz raczej wprowadzające chaos. Moim zdaniem lepiej by to wyglądało, gdyby jednak szło we właściwym porządku. Gdybym mógł oceniać, ocena byłaby wysoka :)

Jeszcze jedno: nie rozumiem Twojego stwierdzenia, na wstępie, że to bardziej publicystyka niż opowiadanie. Moim zdaniem jest dokładnie na odwrót :)

@Walter (chyba mogę Cię tak nazywać?): a ile moich opowiadań czytałeś by wysnuć wniosek, że "zakonczenia nie sa moja mocna strona"?
Generalnie w literaturze prawie wszystko juz było... W zasadzie cała literatura zbudowana jest z archetypicznych historii (niespelniona milosc na przyklad w wydaiu rycesz-ksieziczka-smok albo odnaleznie-sie-przypadkiem, albo ratowanie swiata: predator-terminator-liberator-harry-potter etc). Takie historie zawsze się podobają, można je co najwyżej odświeżyć, uwspółcześnić, upoetycznić, opowiedzieć inaczej ale ciezko wymyslic cos absolutnie nowego. Nawet o Harrym Potterze mozesz powiedziec, ze to juz bylo, bo opowiesc o dziecku nieznajacym pochodzenia to byla juz w Biblii (historia Mojzesza) a szkolne dzieje bohaterow to w swiatowej literaturze nic nowego.
Poza tym dzieki za komentarz :)

Znów pod Twoim opowiadaniem napiszę, Katy: dobre. Wezwanie podobało mi się bardziej, ale i to czyta się dobrze, całkiem ciekawa wizja, poza tym widać, że radzisz sobie z piórem... czy też klawiaturą. Być może wydaje mi się trochę słabsze od Wezwania, ponieważ jakoś główna bohaterka nie wzbudziła we mnie większych emocji, nie polubiłam jej, nie umiałam przejąć się jej losami, ale to nie znaczy, że "Żelazko" mi się nie spodobało. Czytało się to miło.
A co do pana, który najpierw pomógł wybudować obecną wizję świata, a później należy do ruchu oporu... Cóż, nie uważam, żeby to był motyw aż tak ograny, a na pewno jest ciekawy.
Pozdrawiam;)

@Isenna: dlatego napisałam, że to bardziej publicystyka niż opowiadanie, bo nie przykładałam się jakoś specjalnie do tworzenia bohaterki, jej uczuć i emocji (polecam moją "Próbę szlaku"- tam się przyłożyłam). Zależało mi na ukazaniu świata przyszłości.
A poza tym przyznam uczciwie że napisałam to pod koniec liceum i potem chyba nigdy do tego nie wróciłam. Redakcja przed wrzuceniem tutaj zajęła mi chyba 6 godzin haha :) W liceum pisze się zupełnie inaczej.

Katy - skończyłam liceum dopiero rok temu, więc coś o tym wiem;p Właściwie oprócz dwóch tekstów, które wrzuciłam w ciągu ostatnich dni ii konkursowych, wszystkie moje prace na stronie ( no, okey, tylko cztery, ale to prawie połowa wklejonychXD) są z przedziału 1 - 3 licealna;p

Co mnie wkurzyło:
Ubrań się nie ubiera. Serio. Ubrania owszem, służą do ubierania się w nie, ale same nie mogą się w nic ubrać. Ubrania nie mają własnych ubrań. Czy to jasne?

Kilka pomniejszych potknięć też znalazłam, ale nie chciało mi się otwierać notatnika i notować.

Samo opowiadanie jest niezłe. Z przesłaniem co prawda starym jak świat (ze trzydzieści lat będzie), ale akurat ja uważam, że to można sobie powtarzać do upojnej.

Dlatego ogólnie postawiłabym coś w okolicach czwórki.

@niezgoda.b
Czytając niektóre komentarze pod tekstami (nie tylko moimi) zadaję sobie pytanie a czy przesłanie musi być nowe? Czy pomysł MUSI być nowatorski? Bo ja myślę, że NIE.
Wszystko już było w literaturze. Wszystko jest w podaniach. Można co najwyżej pobawić się uniwersalnymi historiami (o miłości, zdradzie, tęsknocie, ratowaniu księżniczki, umieraniu za kraj i parę innych) albo językiem (ja takich rzeczy nie trawię) ale ciężko napisać coś zupełnie absolutnie nowego. No chyba, że przesłania nie rozumie nawet autor, co, mam wrażenie, zdarza się całkiem często.
Jeśli pragnie koleżanka szukać głębokich, poprawnie napisanych opowieści, niech ich Koleżanka szuka w klasyce literatury pięknej a nie na forum, gdzie większośc autorów stawia pierwsze kroki w rzemiośle (w rzemiośle, nie sztuce).

Tak prawdę powiedziawszy, to najpierw stawiam komentarz, a potem z odpowiedzi dowiaduję się, komu. Chyba, że poluję na opowiadania jakiegoś autora, ale tych (tu, na stronie) mogę policzyć na palcach jednej ręki i jeszcze mi zostanie palec do klepania komentarzy.

Koleżanka natomiast ma chyba problem z czytaniem ze zrozumieniem - czy we wcześniejszym komentarzu napisałam, że przesłanie musi być nowe?

Przesłanie opowiadania, a pomysł na opowiadanie to, natomiast, dwie różne rzeczy. Oczywiście, że można wyciskać z foremki i zdobić po swojemu. Przecież ja nie bronię. Jak ładnie ozdobione, to ja nawet pochwalę. Słowo honoru.
Ale wolę próbować nowego, niż wiecznie jeść to samo.

I nie mówię tu o powtarzalności toposów, tylko całych form.

Natomiast jeśli pragnie Koleżanka samych słitaśnych komentarzy od samych przytulnych, miłych, puchatych wielbicielek, to raczej publikowałabym na Koleżanki miejscu na Digarcie, czy podobnym portalu.

Tutaj publikują autorzy, którzy stawiają pierwsze kroki w sztuce (nie w rzemiośle) i którzy chcą nie tylko się pochwalić tym, co już stworzyli, ale nauczyć się tworzyć lepiej. Nikogo nie zmuszam, żeby posłuchał moich rad. Fakt, że wiem lepiej, co dobre, to jedno, a czy ktoś, z kim się tą informacją podzieliłam, to wykorzysta - wolna wola.

ach, ta delikatna złośliwość.... Mogłaby koleżanka pracować w szkole :P Uczniowie by koleżankę KOCHALI, zaręczam.
nie pragnę słitaśnych komentarzy (jakbym chciała się tak dowartościować, założyłabym konto na fotka.pl i po jakichś  dwóch-trzech godzinach fotoszopowania każde moje zdjęcie by same takie zbierało). Ależ ja chcę tworzyć lepiej (i mam wrażenie, że tworzę, w sensie, że nowsze opowiadania są nieco lepsze, gdyż ten tekst do świezutkich się nie zalicza) i krytyka jest ok (czepialstwo juz nie bardzo, choć czasem ciężko rozróżnić). Niech się koleżanka nie martwi, zapamiętam na całe życie o ubieraniu się w coś (tak jak zapamiętałam komentarz "katy, na wszystkich bogów interpunkcji, myślnik to nie minus z klawiatury").
Ponadto Koleżanka chyba tez nie czyta ze zrozumieniem (która u Koleżanki godzina? Może czas iść w kimono?), gdyż moja uwaga o świeżości i nowości nie była ad personam, lecz miała charakter ogólny.
I nie zgodzę się, co niektórzy stawiają tu pierwsze kroki w rzemiośle, choć takich, co rzemiosło opanowali jest jakieś 50-70 procent (na oko).

Gdzież tam delikatna. Delikatną to ja mam skórę na uszach.
Możliwe, że charakter ogólny przeoczyłam, traktując wypowiedź zaczynającą się od @niezgoda.b jako wypowiedź do mnie.
Hiszpańska inkwizycja nigdy nie śpi. A jak śpi, to widać, że śpi. W kimono zaś iść nie może, albowiem pracuje. Skoro proces zaczyna się o ósmej, trzeba skończyć torturować oskarżonego. Żadnych fuszerek.
Och, oczywiście, że niektórzy stawiają. Niektórym nawet wychodzi. Ale o takich przecież nie dyskutujemy :)

to o czym dyskutujemy? Bo się zgubiłam...

Hm, o wtórności - kiedy ma, kiedy musi, a kiedy nie powinna mieć sensu :).

aaaaach

Bardzo lubię antyutopie i sądzę, że takowych nigdy zbyt wiele. Ale mała forma ni ejest chyba dobra do oddania wszystkich aspektów "współczesnego niewolnictwa". Lepiej skupić się chyba na jednym. Ty, w swoim opowiadaniu, chciałaś przekazać chyba za dużo, przez to całość wydaje mi się bardzo pobieżna i nieco naiwna. Oczywiście duży plus, że w ogóle zastanawiasz się nad taką tematyką, ale czegoś mi tu zabrakło. Poza tym byłabym też ostrożna z wplataniem religijnych aspektów, ze względu na to, że niekoniecznie każdy musi zgadzać się z przesłaniem i szukać oparcia w takich, a nie innych wartościach. O ile pojęcie wolności dotyka szerokiego grona, o tyle wartości związane z jakąś religią już nie. Takie stawianie po jednej stronie barykady zniewolenia, a po drugiej wartości religijnych i wolności jest trochę ryzykowne ;) Oceniam opowiadanie na 4.

ale ja zaznaczyłam na początku że to bardziej publicystyka niż opowiadanie, to raz. Nie zależało mi specjalnie na dopracowyaniu bohaterki i świata.
A co do religii, to jest część życia... No sorry, ale nie piszę tak, by każdy musiał się z tym zgadzać :) Nie pretenduję nawet do roli Paola Coehlo... A wolność/jej brak jako taka to temat przewałkowany wzdłuż i wszerz (Wnuk Lipiński np).

Nowa Fantastyka