- Opowiadanie: Katy - Wezwanie

Wezwanie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wezwanie

Wezwanie

 

Prolog

 

 

Kiedy usłyszysz wezwanie, nie zawahaj się. Po prostu daj się ponieść wydarzeniom. Będziesz wiedział, gdzie jechać.

 

Tak, będziesz też wiedział, że to wezwanie. Nie zignoruj wezwania.

 

To mówił ojciec. Dawno temu.

 

Osobowy pociąg wlókł się, przecinając pokryte śniegiem pola i brzydkie, zapomniane, zagubione wśród zasp miasteczka. Mijał opuszczone stacje, postoje dla tirów, grodzone osiedla jednorodzinnych domków. Rozcinał ciemność i mrok, świat wydawał się tej nocy podzielony na dwie proste, jednoznaczne kategorie: w pociągu i poza pociągiem.

 

W pociągu było duszno. Ludzie rozmawiali, drzemali, bawili się telefonami komórkowymi, dokądś dzwonili, próbowali zdalnie załatwiać nie do końca załatwione interesy.

 

Aleksander przymknął oczy i skulił się na pociągowym siedzeniu. Przedział odbijał się w szybie, więc niewiele było widać przez okno. Zadzwoniła komórka, ostry, przejmujący dźwięk wyrwał Aleksandra z drzemki. Nie, nie mógł spać. Usiadł prosto i obserwował, co dzieje się wagonie.

 

Od mocnego białego światła świetlówek piekły Aleksandra oczy. Cały dzień siedział przed monitorem.

 

Osobowy pociąg, rozmowy studentów, którzy wracali do domu, czyjaś radość i czyjeś zmęczenie, to wszystko budziło wspomnienia. Aleksander nie chciał pamiętać. Wyrwany z domu, oderwany od pracy, od codzienności i od terminów nie wiedział za bardzo, o czym ma myśleć. A pociąg pachniał podróżami. Kojarzył się z dzieciństwem i młodością, radością, latem, zabawą, byciem razem, koloniami, wyjazdami i przygodami. Wędrówka, rozjazdy, ból pożegnań. Aleksander zdał sobie sprawę, że nie wytrzyma trzeciego roku bez urlopu.

 

Pociąg pędził, a Aleksander zaczął się zastanawiać, co musi skończyć w przyszłym tygodniu.

 

Stacja Kościan. Po plecach przeszedł Aleksandra dreszcz. Teraz już wiedział, że się nie pomylił. Usłyszał Wezwanie.

 

1.

 

Autobus PKSu, przerdzewiała i poobijana metalowa puszka, wlókł się mijając ośnieżone pola i smutne, zaspane wsie. Kierowca gustował w hip-hopie, ale płyta, której słuchał zawierała jedynie trzy przeboje i jako trzecia zawsze pojawiała się smętna piosenka o refrenie "co by to było gdyby mnie nie było". Aleksander przybiegł na autobus na minutę przed odjazdem i zajął pierwsze wolne miejsce: z przodu. Innym pasażerom, parze staruszków i grupce młodzieży najwidoczniej nie przeszkadzał hip-hop.

 

Klasztor Benedyktynów było widać z bardzo daleka. Jasno oświetlona wieża kościoła wyraźnie górowała nad innymi budynkami. To tu, myślał Aleksander, ale nie miał tej pewności, co przy stacji Kościan.

 

Aleksander wysiadł z autobusu, pożegnał się z kierowcą i z hip-hopem, zarzucił plecak na ramię i poszedł przez śnieg do bramy.

 

Ojciec furtian otworzył mu drzwi i zaprowadził do domu gości, wydzielonego piętra tylko dla pielgrzymów. W dużej czystej sali nocowało oprócz Aleksandra dwóch młodych mężczyzn i chłopiec nastolatek.

 

Aleksander umył się pod prysznicem, spłukując zmęczenie, niepewność i smutek. Zjadł kawałek chleba i poszedł spać. Po raz pierwszy od wielu dni spał spokojnym, głębokim snem, bez wizji i bez majaczeń.

 

Wstał przed szóstą i odśpiewał jutrznię razem z mnichami. Monotonne powtarzanie słów z brewiarza zamiast usypiać pobudzało umysł do pracy.

 

2.

 

Co ja tu robię, myślał Aleksander przygotowując sobie śniadanie. Nie chciał jeść z mnichami, od jakiegoś czasu krępowało go jedzenie przy obcych. Przyzwyczaił się do obiadów instant, obiadów z paczki, przygotowywanych i jedzonych w dziesięć minut, do pizzy z dostawą do domu. Przyzwyczaił się do śniadań, kawałków chleba z pierwszym co znalazł w lodówce, jedzonych niechlujnie i w pośpiechu.

 

Co ja tu robię? Służbową komórkę zostawił w domu, wyłączoną. Niech sobie dzwonią, niech go poszukują, raz w życiu ma prawo nie wyrobić się z terminami.

 

Co ja tutaj robię… Z grubych murów promieniował spokój. Grube mury chroniły przed grzechem, przed zewnętrznym światem i przed sobą samym. Dawno nie czuł takiego spokoju. Świętego i osobliwego. Spokoju, którego nic i nigdy nie zdoła mu zabrać…. Boże.

 

Co ja tutaj robię? Poszedł do kaplicy, chociaż wcale nie miał na to ochoty. Uznał jednak, że głupio być w klasztorze i nie odwiedzić kaplicy. To tak jak być w Rzymie i nie widzieć Papieża. Do klasztoru zwykle przyjeżdża się po to, żeby posiedzieć i pomedytować w kaplicy. A po co ja tutaj przyjechałem? No właśnie, co ja tutaj robię?

 

Usiadł w jednej z ostatnich ławek. Kilkusetletnie obrazy, stare ołtarze, daleki, nieobecny Chrystus. Nie, nie chciał myśleć. Nie chciał refleksji. Co ja tutaj robię? Dlaczego tutaj przyjechałem?

 

Za klasztornymi murami znalazł w końcu ukojenie i spokój. Mury chroniły. Tylko przed czym? Dotąd wydawało mu się, że ma wygodne i spokojne życie. Co prawda za sukcesy, jakie odniósł, zapłacił powracającą co jakiś czas bezsennością i brakiem normalnych kontaktów towarzyskich, ale wszystko ma przecież swoją cenę. Od kiedy zerwała z nim dziewczyna, zarzucając, że coraz częściej o niej zapomina, pracował szesnaście, osiemnaście godzin na dobę. Ale przecież nie było źle… Żył jak asceta, oszczędnie. Rozliczał się z każdej godziny, jedzenie i spanie traktował jak słabości, na które trzeba sobie pozwolić – byle nie za często. Przecież nie było źle… Dobrze zarabiał, agencja reklamowa, w której pracował ciągle się rozwijała. Wygrał dwa konkursy na plakat, jego reklama zajęła trzecie miejsce w "reklamie roku".

 

Nie było źle… Czy na pewno? Czy takiego życia pragnął? Pieniędzy na koncie przybywało, a Aleksander nie miał pojęcia, co ma z tymi pieniędzmi robić. Przez ostatnie dwa lata nie był na urlopie. Nie chciał tułać się w autokarze przez pół Europy w środku dusznego lata, z tłumem nudnych turystów, starych babć i nowobogackich rodzin, nieznośnych dzieci. A potem okropne hotele, tłumy Niemców na plaży, zabytki, których nie wolno fotografować zwiedzane byle jak i w zbytnim pośpiechu. Na organizowanie urlopu na własną rękę nie miał ani czasu ani pomysłu. Wybrał wyjście, jakie wydawało mu się optymalne: nie jechać na urlop wcale.

 

Postacie ze starych obrazów patrzyły smutno i okrutnie. One wiedzą, co jest ważne, myślał Aleksander. Nawet obrazy wiedzą. A dlaczego ja nie wiem?

 

Wezwanie przyszło w nocy. Obudził się o trzeciej nad ranem. Ciemne mieszkanie wydało się podwójnie smutne i opuszczone. Padał śnieg, duże, lepkie płaty przyklejały się do szyby. Wtedy wiedział, że to wezwanie. Wiedział, dokąd powinien jechać. W internecie sprawdził połączenia. Widok nazw i obrazków, które pojawiały się na ekranie, sprawiał, że przez kręgosłup, przez całe ciało przechodził dreszcz. Tak, będziesz też wiedział, że to wezwanie. Czy miał się zawahać? Czekała go praca, ciężki dzień, niezrealizowane zamówienia. Wziął dwie tabletki na sen i położył się z powrotem do łóżka.

 

Może do jutra minie. Może się pomyliłem.

 

Niestety nie minęło. Nie mógł się skupić na pracy. Reklama firmy "rurex", dużej kompanii zajmującej się sprzedażą miedzianych rurek i całych systemów grzewczych wyglądała coraz gorzej. Aleksander wykańczał piątą wersję, a każda kolejna wersja wydawała się gorsza od poprzednich.

 

Był piątek, a pan Rurosław, czyli Radosław Siekierka, właściciel firmy, obiecał zjawić się w poniedziałek. Panu Radosławowi, którego Aleksander zdążył już przezwać Rurosławem, zwykle nic się nie podobało. Siekierka podpisał umowę z firmą Aleksandra, ale zlecenia na reklamę każdego nowego produktu składał osobno. Zwykle przychodził, kiedy mieli wiele zamówień, ze zdjęciem nowego kotła lub kaloryfera i prosił, żeby umieścić to w nowym folderze i na stronie firmy. Siekierka nie uznawał zdjęć cyfrowych, płyt CD i DVD oraz telefonów z kolorowym ekranem, ale za to stronę internetową chciał mieć jak najbardziej nowoczesną, szybką i w jaskrawych kolorach. Był jednym z pierwszych i jednym z najwierniejszych klientów firmy, to znaczy zaczął przychodzić zanim pojawił się Aleksander i różne rzeczy robiono Siekierce po starej znajomości. Pan Rurosław z jednej strony chciał wynajmować najlepszą agencję reklamową, a z drugiej chciał jak najmniej wydawać na promowanie swojej firmy. Do tego hołdował zasadzie "płacę to wymagam".

 

Aleksander nie lubił robić nic na ostatnią chwilę, więc za reklamę „rurexu" zabrał się odpowiednio wcześnie. Myśl o kolejnej niełatwej konferencji z Rurosławem wciąż wracała, natrętnie i często, i Aleksander nie mógł się skupić.

 

Wtedy poczuł wezwanie jeszcze mocniej niż w nocy. Sprawdził w internecie wieczorne pociągi, bo czuł, że samochód powinien zostawić pod domem. Wyszedł z pracy o szesnastej. Spakował plecak i zamówił taksówkę na dworzec.

 

Wiem, co tutaj robię, myślał Aleksander skulony w ostatniej ławce klasztornej kaplicy. Wiem po co tu przyjechałem.

 

3

 

Po modlitwie „anioł pański" poszedł na spacer. Na dworze panował mróz, śnieg padał i padał. Biały świat, zamarznięte kałuże, smutne pola, smutne myśli.

 

Aleksandrowi było zimno. Cienka kurtka nie chroniła przed wiatrem, przestał czuć palce u stóp. Wiatr przewiewał przez modne spodnie z cienkiego denimu. Jedynie skórzane rękawiczki, ostatni prezent od dziewczyny spełniały swoją funkcję.

 

Wracał przez zasypaną wieś. W sklepie kupił kilka dań „instant", chleb i ser.

 

W kuchni dla pielgrzymów przygotował obiad, starając się jeść wolniej niż zwykle, ale przyzwyczajenie okazało się zbyt silne.

 

Modlił się z mnichami o przepisowych godzinach, dwa razy schodził i robił sobie herbatę, przez resztę czasu bawił się telefonem. Kiedy zrobiło się ciemno, jeszcze raz poszedł na spacer. Bał się, że w butach na cienkich i płaskich podeszwach łatwo pośliźnie się na śniegu i lodzie, nie odchodził więc zbyt daleko od klasztoru i światła latarń.

 

Na cmentarzu płonęły znicze, smutne lampki, małe światła pamięci, wymierzone przeciwko ośnieżonym martwym polom i przeciwko całemu światu.

 

Wtedy zadzwoniła komórka. Numer prywatnej komórki Aleksandra mieli tylko ojciec, brat i dziewczyna. Mogła to być również pomyłka. Aleksander, pełen obaw, zdjął rękawiczki i nacisnął „zieloną słuchawkę".

 

– Spakuj rzeczy i biegnij na autobus. Pociąg odjeżdża o 18.32 ze stacji Kościan. Pospiesz się, pociąg nie będzie na ciebie czekał.

 

Milczenie. Cisza. Aleksander sprawdził, z jakiego numeru do niego dzwoniono, jakby mogło to coś zmienić lub wyjaśnić. Głosu, który usłyszał w słuchawce nie słyszał nigdy przedtem. Był tego pewien.

 

"Brak numeru"…

 

Dopiero gdy biegł po śniegu zrozumiał, że usłyszał drugą część wezwania. Pośliznął się na lodzie i upadł tuż przed klasztorną furtą.

 

Ręka krwawiła, ale zranienie było dość powierzchowne. Aleksander biegł dalej, nie przejmując się ani ręką ani śliskimi butami. Wrzucił pospiesznie wszystkie rzeczy do plecaka i zapukał do pokoju ojca, odpowiedzialnego za gości. Zastał ojca, więc zapłacił za nocleg.

 

– Synu – powiedział ojciec cicho – Rozumiem, że się spieszysz, ale z taką ręką stąd nie wyjdziesz.

 

Znalazły się i bandaż i opatrunek i jodyna. Ręce ojca były szorstkie i niewprawne, bandaż założony stanowczo za ciasno. Aleksander podziękował za troskę i pobiegł na autobus.

 

Kierowca zdążył już zamknąć drzwi, ale ponieważ zauważył, że ktoś biegnie i macha, otworzył je ponownie. Aleksandra powitało duszne ciepło i ta sama, hip hopowa płyta. Znów z konieczności usiadł z przodu. „Co by to było gdyby mnie nie było", wyły głośniki. Aleksander wytrzymał pierwszy raz, wytrzymał drugi, ale trzeciego już nie zniósł.

 

– Przepraszam – powiedział Aleksander głośno. Bał się, że nie zdoła przekrzyczeć muzyki. – Przepraszam, czy mógłby pan zmienić płytę?

 

– A, płyta – mruknął kierowca – zawsze zapominam, że miałem zmienić… Nie podoba się panu hip-hop?

 

– Podoba, ale…

 

Dalszą część podróży Aleksander spędził przy marszach pogrzebowych.

 

4

 

Pikanie komórki. Niby znajome, ale… Wibrująca komórka zdaje się rozsadzać kieszeń.

 

SMS .

 

„Pociąg stoi na stacji i nie będzie na ciebie czekał. Pospiesz się. Biegnij!"

 

Aleksander wysiadł z autobusu i biegł przez nieodśnieżoną jezdnię, przez śliski chodnik, przez dworcowy terminal. Prędzej…

 

Na stacji stał pociąg, długie, ciemne wagony, długa, stara lokomotywa buchała parą. W specjalnym wagoniku– doczepce do lokomotywy zgromadzono węgiel.

 

Na peronie stał konduktor, szczupły, wąsaty mężczyzna w archaicznym płaszczu. Wydawał się czekać tylko na Aleksandra. Pokazał Aleksandrowi pusty przedział, kazał usiąść i zniknął. Pociąg ruszył.

 

Aleksander nie wiedział za bardzo co ma o tym wszystkim myśleć. Tego pociągu nie było w rozkładzie jazdy. Aleksander sprawdził to przez bramkę wap.

 

Takiego pociągu nie ma, myślał Aleksander. Tak jak nie ma wezwania i nie ma tego wszystkiego, co nieracjonalne. Nie ma…

 

Poczuł szarpnięcie jakby pociąg w coś uderzył. Szarpnięcie i ból, który rozszedł się od serca, promieniście, przez kolana i barki, do stóp. Aleksandra zaczęła znów boleć obandażowana ręka. Aleksandra wszystko bolało.

 

Potem przyszedł spokój, a pociąg znowu ruszył. Obandażowana ręka szczypała, ale nie mocno.

 

– Niech się szanowny pan przebierze z tego aktorskiego stroju – powiedział konduktor otwierając drzwi ciemnego przedziału. – Niech pan to założy.

 

Podał zdumionemu Aleksandrowi ubranie: czystą koszulę, spodnie, sweter, buty i płaszcz, zamknął drzwi i odszedł.

 

Konduktor mówił z dziwnym akcentem. Aleksander nie potrafił określić, co jest z tym akcentem nie tak. Tak mówiła prababcia… Tak – melodyjnie. Przeciągała słowa…

 

Aleksander przebierał się powoli i starannie składał własne ubranie w plecaku. Spodnie i sweter były grube i ciepłe, bardziej odpowiednie na zimę niż ubranie Aleksandra. Długie buty uwierały w okolicach kostek i przy palcach.

 

Aleksander spakował ubranie do plecaka, zapiął paski, usiadł na pluszowym siedzeniu i czekał.

 

Czy tak miało wyglądać wezwanie?

 

Dokąd jedzie w tym zabytkowym pociągu? Dokąd wiezie go ten konduktor, mężczyzna w stroju z epoki mówiący z dziwnym akcentem? Dlaczego pluszowe siedzenia są takie miękkie, takie starannie odrestaurowane?

 

Dokąd jadę?

 

W przedziale było ciemno, więc Aleksander mógł wyglądać przez okno. Noc była dość jasna, księżycowa. Na polach leżał śnieg. Paliło się stosunkowo niewiele świateł. Pociąg mijał domy, uśpione miasteczka i wsie, mijał pola, mijał lasy, minął duży płaski obszar, który wydawał się zamarzniętym jeziorem.

 

Coś się w tym krajobrazie nie zgadzało, tak jak w akcencie konduktora.

 

Nie tylko brak świateł.

 

Aleksander nie rozumiał, dlaczego tak jest.

 

Przymknął oczy i od razu zapadł w stan odrętwienia, w płytką drzemkę, która z czasem przeszła w głęboki sen.

 

– Niech się pan szanowny obudzi! Zaraz pana stacja!

 

Wyrwany ze snu Aleksander ze spokojem naciągnął płaszcz, i włożył rękawiczki. Niewygodne buty ciągle uwierały w okolicach kostek i palców. Pociąg się zatrzymał.

 

– To już – powiedział konduktor – niech pan wysiada. Powrotny pociąg ma pan za dwie godziny…

 

Konduktor wyjął z kieszeni zegarek– dewizkę i włożył do kieszeni w płaszczu Aleksandra.

 

– Niech pan pamięta. Musi pan zjawić się tutaj przed jedenastą – dodał szeptem – nie radzę się spóźnić…

 

Konduktor niemal wypchnął Aleksandra z pociągu.

 

5

 

Na stacji, oprócz Aleksandra, wysiadł jeszcze jeden pasażer. Był to młody, wysoki chłopak z niewielką walizką, ubrany w podniszczony i przykrótki wojskowy szynel.

 

Za dworcowym budynkiem zaczynała się droga, obszar pokryty twardym śniegiem, wyjeżdżony płozami sań, udeptany przez konie i ludzi. Po drugiej stronie torów majaczył ośnieżony las. Wyglądało na to, że nie ma innej drogi ze stacji.

 

Aleksander nie miał pojęcia, dokąd idzie. Po prostu daj się ponieść wydarzeniom. Szedł przed siebie, i czuł, że się nie pomylił, że Wezwanie właśnie tu powinno go przyprowadzić. Tylko dlaczego tutaj?

 

Drugi pasażer szedł tuż za Aleksandrem. Aleksander słyszał jego kroki, słyszał, jak śnieg skrzypi pod butami.

 

– Niech się pan zatrzyma – powiedział obcy chłopak w ciemność – Idziemy w tę samą stronę. Do miasteczka są prawie trzy kilometry, więc jesteśmy skazani na swoje towarzystwo…

 

– Aleksander Mikołajski – przedstawił się Aleksander i wyciągnął dłoń w rękawiczce– Proszę nie tytułować mnie „panem". Proszę mówić mi Aleksander…

 

– Teofil … – Aleksander nie dosłyszał nazwiska– Jesteś tu nowy, prawda?

 

– Tak…

 

– A widzisz, ja wracam po piętnastu latach w rodzinne strony… Też jestem tu jak nowy. – powiedział Teofil i uśmiechnął się – Stacji na przykład nie poznałem. Przebudowali ją kompletnie…

 

– Z daleka jedziesz?

 

– Ano… Z samego Paryża, przez Francję i Prusy. Daleka droga. Od trzech miesięcy jestem w podroży… Obrabowali mnie po drodze źli ludzie. Dobrze, że mam pod Poznaniem wuja. To on dał mi ten płaszcz i trochę pieniędzy. Nalegał żebym został na święta, więc zostałem. A teraz w końcu do domu. Piętnaście lat mnie nie było, zdobyłem wykształcenie, zmieniłem się. Chciałem zatelegrafować, żeby posłali kogoś po mnie, ale się rozmyśliłem. Zrobię im niespodziankę. Ciekaw jestem czy rodzina w ogóle mnie pozna?

 

– Matki chyba nie zapominają… – mruknął Aleksander. Dziwiła go gadatliwość Teofila. Czy o to chodziło w Wezwaniu? Czy tak właśnie miało być?

 

– Jestem teraz lekarzem – pochwalił się Teofil – Doktorem medycyny. Ludzi umiem leczyć. Słuchałem najlepszych wykładowców w Europie i chyba ze trzy razy zmieniałem uniwersytety…

 

Doszli do rozstajów. Na rozstajach stał krzyż, stary i olbrzymi, oblepiony śniegiem, w świetle księżyca wydawał się upiorny.

 

– Tutaj – powiedział Teofil – Droga się rozwidla. Jeśli pójdziesz w prawo, dojdziesz do miasteczka. Ja idę w lewo, bo to droga do domu rodziców… Pewnie nie znasz tu nikogo i nie masz gdzie przenocować, prawda? – zapytał nagle Aleksandra.

 

– Prawda – odpowiedział Aleksander.

 

– Chodź ze mną, coś się znajdzie…

 

Szli dalej w milczeniu. Aleksander czuł podniecenie Teofila, jego radość z tego, że już niedługo zobaczy dom i rodzinę. Pewnie wiele razy wyobrażał sobie tę chwilę, wyczekiwane spotkanie, łzy w oczach rodziców i rodzeństwa, widok domu, dawny pokój, zwierzęta, stare sprzęty.

 

Aleksandra ogarnął niepokój. Coś miało się wydarzyć, nieoczekiwanego i tragicznego. Ręka znowu zaczęła piec owinięta zbyt ciasno bandażem, schowana pod zbyt wąską rękawiczką. Coś się miało zdarzyć. Aleksander zdawał sobie z tego sprawę. Przeczucie tragedii było w powietrzu, w iskrzącym się śniegu i radości Teofila.

 

Szli może 20 minut, może więcej. Buty obtarły Aleksandra do krwi w okolicach kostek i palców. Palców u stop nie czuł już prawie wcale.

 

Teofil milczał, Aleksander odniósł wrażenie, że towarzysz swoją radość, tęsknotę i długą opowieść chce zachować dla rodziny i dlatego milczy.

 

– Stać! – usłyszeli głos, wyraźny, mocny i męski– Stać, kto idzie?

 

Teofil otworzył usta. Chyba chciał coś powiedzieć. Nie mógł. Zamknął usta, nawet przy księżycowym świetle Aleksander był w stanie zauważyć na jego twarzy silne wzruszenie.

 

– Liczę do trzech i strzelam! – odgrażał się niewidoczny głos – Raz,…

 

Aleksander wiedział, że powinien coś krzyknąć, ale nie miał pojęcia co. Teofil nie był zdolny nic powiedzieć, choćby i nawet chciał. Wzruszenie odebrało mu mowę.

 

– Dwa,…

 

– Nie! – wrzasnął Aleksander na całe gardło – Nieeeee!

 

Za późno.

 

6

 

Krwawe ślady i nikłe światło lampki. Szczupły młodzieniec w wojskowym szynelu leży wprost na śniegu, a pochylony nad nim mężczyzna rozpacza i niemalże wyrywa sobie włosy z głowy.

 

– Teofil, syneczku najmilszy… – Z oczu płyną łzy, na młodzieńca, na śnieg, na krew.

 

Aleksander stoi z boku i nie wie, co ma z sobą robić.

 

Wesoły Teofil nie opowie już o swoich przygodach. Nikomu. Teofila już nie ma.

 

Zaczął padać śnieg i duże, lepkie płaty spadają na płaszcz Aleksandra, na Teofila, na stygnącą na mrozie krew, na drzewa wokół. Zasypują świat, zasypują nieszczęście i ból. Lepią się natrętnie do wszystkiego, do butów, do drzew, nawet do twarzy.

 

Aleksander nie umie płakać. Stoi i nie wie, co robić.

 

Całkiem niedaleko jest duży dwór, i zapaliło się tam światło. Ktoś biegnie z drugą lampką. Biegnie kobieta w futrze zarzuconym na nocną koszulę.

 

Płatki spadają i spadają. Aleksander stracił poczucie czasu. Wydarzenia rozgrywają się wokół niego jak w makabrycznym śnie, w środku koszmaru, listopadowej nocy, w horrorze, wszędzie, tylko nie blisko, tylko nie przy Aleksandrze.

 

Aleksander wie, że stoi już za długo, ale nie ma odwagi się ruszyć.

 

Boże… Wyciąga zegarek. Za pięć jedenasta. Nie zdąży.

 

Aleksander rzuca się biegiem, przez śnieg, przez las, przez pola, przez ciemność. Nie zdąży.

 

Może jednak… Prędzej, prędzej, prędzej…

 

Płatki wirują i wirują, Aleksander wie, że pomylił drogę, zgubił się w śnieżnej zamieci, zgubił wśród strasznych obrazów, zakrzepłej krwi i bólu, rozdzierającego krzyku, sam już nie wie: swojego, nie swojego…

 

Biegnie na oślep, prędko, zachłannie, byle jak. Nie ma pojęcia dokąd biegnie. Stracił orientację. Minuty stają się nagle długie, bardzo długie, przerażająco długie.

 

Płatki wirują i wirują, wielkie, płaskie płaty, zdolne zakryć cały świat, jak bezpieczna pierzyna, jak ciepły, wełniany pled.

 

Byle prędzej… Byle dalej…

 

Aleksander nie czuje ani obtartych do krwi stóp, ani odmrożonych palców.

 

Ból, który przychodzi chwilę potem odbiera mu przytomność.

 

7

 

Szpitalne łóżko wydawało się wielkie i czyste. Pierwszym, co zobaczył Aleksander były zielone ściany. Coś pikało. Dość głośno. Dźwięk dochodził zza głowy Aleksandra.

 

Aleksander spróbował się poruszyć i sprawdzić, co to takiego, ale okazało się, że jest przytwierdzony do łóżka zestawem rurek i bandaży.

 

Bolało go niemal wszystko. Chciał się podrapać po policzku, ale całą dłoń owinięto bandażem. W drugą wbito wenflon, a wenflon cienką rurką łączył się z kroplówką. Na policzku też przyklejono chyba jakieś opatrunki.

 

Bolało.

 

*

 

– Panie Aleksandrze – powiedziała pielęgniarka – Pan powinien jeszcze spać. We śnie organizm się regeneruje…

 

Aleksander chciał jej odpowiedzieć, ale nie mógł. Z nosa wychodziła kolejna paskudna rurka. Spojrzał na pielęgniarkę z nienawiścią.

 

– Zawołam lekarza.

 

*

 

Lekarz zarządził odłączenie Aleksandra od części sprzętu medycznego i zalecił inne leki.

 

– Jak… się… tu… znalazłem… – wybełkotał Aleksander – Nic… nie… pamiętam…

 

– Spokojnie, panie Aleksandrze, tylko spokojnie. Jak przestaniemy podawać leki, to trochę poprawi się panu pamięć. Niech pan odpoczywa i dużo śpi. To bardzo ważne. Niech pan to robi dla własnego zdrowia.

 

Sylwetka lekarza zaczęła się nagle rozmazywać, pielęgniarka na przemian pojawiała się i znikała, przybliżała i oddalała. Aleksander zamknął oczy. Ciemność wydawała się kusząca, aksamitna i ciepła. Zupełnie się w nią zapadł.

 

*

 

Obudził się dopiero rano i czuł się znacznie lepiej. Przy łóżku siedział zgarbiony i smutny ojciec. Chyba jeszcze się postarzał od czasu, gdy Aleksander widział go ostatni raz.

 

Aleksander uśmiechnął się nieśmiało.

 

– Dzień dobry, tato – powiedział. Zauważył, że mówienie kosztuje go mniej wysiłku niż poprzedniego dnia.

 

– Witaj, Aleksandrze – powiedział ojciec i spojrzał na Aleksandra

 

– Czy dowiem się w końcu jak tu trafiłem?

 

– My też chcielibyśmy wiedzieć… Znalazł cię ksiądz i wezwał karetkę. Leżałeś nagi w rowie, przy piętnastostopniowym mrozie…

 

– Nagi?

 

– No, niezupełnie. Miałeś na sobie bieliznę, skarpety i nie wiedzieć czemu, rękawiczki. Te rękawiczki uratowały twoje palce przed amputacją, tak w każdym razie twierdzi lekarz…

 

– Jak długo tu jestem?

 

– Minęła już trzecia doba. Byłeś w stanie hipotermii, zupełnie nieprzytomny, 27 stopni to granica przeżycia, ale chyba trafiłeś na niezłych lekarzy…

 

Do odurzonego lekami umysłu Aleksandra informacje docierały z opóźnieniem. Przez chwilę obaj milczeli.

 

– Aleksander – powiedział cicho ojciec – Wiem, że jesteś w szoku i że dostajesz dużo leków, ale powiesz mi co się tak naprawdę stało?

 

– Nie domyślasz się?

 

– Usłyszałeś Wezwanie?

 

8

 

W pomieszczeniu pracowała klimatyzacja, ale Aleksandrowi wydawało się wciąż, że jest zbyt duszno. Aleksandra denerwował odgłos komputerowych wentylatorów, bulgot wody w rurach, dźwięk uderzeń klawiszy dobiegający zza ściany.

 

Za nic nie mógł się skoncentrować.

 

Otworzył okno, ale dotyk zimnego powietrza na odmrożonej twarzy też nie był niczym przyjemnym.

 

Strupy goiły się bardzo powoli, ale dłoniom wróciła już dawna sprawność. Duża ilość plastrów i opatrunków nie ułatwiała wcale ruchu palców na klawiaturze.

 

Swędziały stopy, owinięte bandażami, wciśnięte w ciasne skarpetki i równie ciasne, chociaż dość luźno zasznurowane, półbuty.

 

Aleksander miał zwolnienie lekarskie i mógł wcale nie przychodzić do pracy. Wyszedł ze szpitala po dwóch tygodniach, ale lekarz radził, żeby Aleksander przeleżał jeszcze tydzień w domu. „Czeka pana długa rehabilitacja" powtarzał lekarz, „fizykoterapia, masaże, naświetlanie lampami kwarcowymi… Niech pan na siebie uważa. Niech pan się oszczędza."

 

Aleksander wytrzymał w domu dwa dni. Trzeciego ciepło się ubrał, odszukał samochód na podziemnym parkingu i pojechał do pracy.

 

Znowu padał śnieg , duże lepkie płaty kleiły się do szyby, do karoserii, do przechodniów. Była 7 rano. Zmęczeni i niewyspani ludzie spieszyli się do pracy, do szkół, na wykłady. Płatki śniegu spadały na miasto natrętnie, szybko, intensywnie.

 

Duże białe płaty, zdolne zakryć świat, pokryć nieszczęście i ból, zniknąć w półmroku razem z ludźmi, domami i samochodami.

 

Dlaczego to wciąż wraca? Czy mogłem postąpić inaczej?

 

*

 

Aleksander zdawał sobie sprawę z tego, że wygląda jak Frankenstein. Owinięty warstwą opatrunków i bandaży przypominał egipską mumię, a sino – fioletowa twarz dopełniała wizerunku potwora z dawnych filmów grozy.

 

Koledzy z pracy ucieszyli się jednak na widok Aleksandra. Komputer czekał na tym biurku co zawsze, prospekty „rurexu" leżały złożone w schludną stertę, tak jak je zostawił.

 

Aleksander myślał, że praca pozwoli mu zapomnieć, że dzięki pracy wyzdrowieje szybciej, nawet nie zauważy, kiedy strupy zamienią się blizny. Że będzie tak, jak było zawsze, praca i dom, dom i praca, niezbyt częste wizyty u rodziny, w kościele, sporadyczne spotkania z kolegami z liceum i studiów.

 

Przez pierwsze dwa dni trudno było wrócić do dawnego tempa i rytmu. Z pięciu wersji reklamy dla „rurexu" wybrał tę, która wydawała się najlepsza, czyli pierwszą.

 

Pracował nad logiem i całym stylem graficznym dla firmy papierniczej. Myślało mu się źle, nowe pomysły przychodziły rzadko i przebijały się z trudem. Szef powierzył Aleksandrowi lżejsze, mniej obciążające zlecenia, ale mimo to Aleksandrowi nie szło najlepiej.

 

Nie potrafił się skoncentrować.

 

*

 

– Tato – zadzwonił Aleksander – Możesz mi powiedzieć, gdzie dokładnie zostałem znaleziony?

 

– Przy X. To w województwie łódzkim, na drodze między Łodzią a Kielcami.

 

– Tam urodził się dziadek, prawda?

 

– Tak. Pradziadek, prapradziadek i dziadek. Tam był nasz rodzinny dwór, ale nic z niego nie zostało po wojnie…

 

– I w księgach parafialnych są wszyscy zapisani, tak? Leżą tam na cmentarzu?

 

– Tak. Wszyscy oprócz twojego dziadka, a mojego ojca. Chcesz tam pojechać, prawda Aleksandrze?

 

– Tak. Chciałbym odnaleźć tego księdza, który wezwał karetkę…

 

– Akurat. Dobrze wiesz, że to był przypadek. Wracał od umierającego, do którego pojechał późnym wieczorem z sakramentami… Usłyszałeś Wezwanie i dlatego tam jedziesz. Wprost nie możesz usiedzieć na miejscu…

 

– Tato! Przestań! Oszukałeś mnie z Wezwaniem. Powiedziałeś, żebym się nie wahał, żebym dał się ponieść wydarzeniom. Nie zawahałem się i co z tego mam? Dobra, kończę już, szef idzie…

 

9

 

Była 5.30, kiedy Aleksander wysiadł z pociągu. Daleko, na granicy horyzontu zaczęły pojawiać się różowawe rozbłyski, zwiastuny świtu. Na stacji było zimno, ciemno i mokro. Zaczęła się odwilż.

 

Poszedł na wprost, drogą prostopadłą do torów, tak jak zapamiętał to z Wezwania. Aleksander mijał uśpione domy. Słabo świeciły nieliczne i zaniedbane latarnie. Na drodze nie spotkał przechodniów, minął jedynie wracającego po nocnych libacjach pijaka, mężczyznę bełkoczącego przydługie i dość niezrozumiałe monologi.

 

Dotyk zimnego powietrza na twarzy powodował ból. Pociły się ręce w długich i ciepłych rękawicach do wspinaczki lodowcowej. Aleksander czuł, że jest już blisko.

 

Po 25 minutach szybkiego marszu ciemnym i pełnym kałuż chodnikiem dotarł w końcu do celu. Po przeciwnej stronie drogi stał mały nieoświetlony kościół. Aleksander przeszedł przez pustą ulicę i rozejrzał się w półmroku za furtką. Nacisnął klamkę, ale okazało się, że furtkę zamknięto na zamek.

 

Ogrodzenie kościoła zostało zbudowane dość specyficznie. Na kamiennym murku wysokim na około pięćdziesiąt centymetrów porozstawiano co kilka metrów kamienne słupki. Między słupkiem a słupkiem zostały umieszczone fragmenty zwykłego, drewnianego płotu, stelaż i niewielkie sztachety.

 

Aleksander obszedł kościół i poszukał najsłabszego miejsca w ogrodzeniu. Z tyłu, za kościołem, ktoś wyłamał z płotu jedną sztachetę. Wykruszone z murku kamienie świadczyły o tym, że Aleksander nie jest pierwszym, który skorzysta z tego nie całkiem właściwego przejścia.

 

Aleksander jęcząc i przeklinając fizyczne niedołęstwo przeszedł przez płot. Znalazł się na przykościelnym cmentarzu. Na jednym z grobów paliła się słaba lampka, na innym złożono wieniec. Była odwilż i z większości mogił zdążył już spłynąć śnieg.

 

Kościół robił ponure wrażenie. Ze ścian zwisały duże, na wpół odczepione płaty tynku.

 

Aleksander wyjął z plecaka małą latarkę. Kiedyś odwiedził ten cmentarz. Dawno temu, jeszcze w dzieciństwie… Był listopad, a dojechali z ojcem na miejsce chyba w środku nocy. Aleksander bał się wtedy iść na cmentarz. Ojciec wziął go na ręce, odszukał rodzinne groby, postawił Aleksandra na ziemi i kazał modlić się za wujka Teofila. Aleksander bał się nadal, ale głos ojca stał się wtedy tak straszny, że mały Aleksander zaczął powoli szeptać modlitwę.

 

Mógł mieć wtedy pięć lub sześć lat. Może nawet mniej.

 

Zamknął oczy i usiłował przypomnieć sobie drogę do grobów rodziny. Pamiętał dobrze jak ojciec wyciągał go z samochodu. Pamiętał jak stał nad grobem, nad wpół rozwaloną płytą, a ojciec powtarzał wraz z nim słowa modlitwy. Między jednym a drugim była luka.

 

Obszedł z latarką cały cmentarz. Groby powinny znajdować się przy murze…

 

Ktoś zadzwonił kluczami przy furtce. Zamek otworzył się dopiero po trzeciej próbie. Aleksander schował się po drugiej stronie kościoła i wyłączył latarkę. Spojrzał na zegarek. 6.40. Za dwadzieścia minut zacznie się msza.

 

Zrobiło się nieco jaśniej, więc Aleksander pochodził jeszcze po cmentarzu, ale nie znalazł grobów swojej rodziny. Stare i zniszczone pomniki, powyginane krzyże zdawały się patrzeć na Aleksandra z wyrzutem. Dlaczego ktoś zakłóca im spokój? Przecież wszyscy już zapomnieli…

 

Daj nam spokój, Aleksandrze. Daj spokój, nic nie zmienisz. My śpimy wiecznym snem i ty też zaśniesz, gdy przyjdzie twój czas. Daj spokój Aleksandrze. Nie szukaj. W naszym świecie wszystko jest postanowione i wszystko się dokonało.

 

Nic nie zmienisz.

 

Nie teraz, Aleksandrze.

 

Zaczął padać drobny, zimny deszcz. Aleksander wszedł do kościoła.

 

W środku było przyjemnie ciepło. Starsze kobiety odmawiały różaniec. Jedyny mężczyzna, siwy starszy pan w watowanej niebieskiej kurtce modlił się cicho. Aleksander postanowił zostać na mszy. W ciągu godziny wyschnie i rozgrzeje się.

 

Po skończonej mszy, odprawionej w pół godziny, Aleksander poszedł do zakrystii.

 

Starszy ksiądz właśnie pakował ornat do szafy.

 

– Nie, nie, nie musisz się przedstawiać, synu. Niech zgadnę, jesteś Mikołajski?

 

– Aleksander Mikołajki…

 

– Tak jak myślałem. Wy, Mikołajscy, zawsze przyjeżdżacie w takich dziwnych okolicznościach…

 

– My – Mikołajscy? Skąd ksiądz zna moją rodzinę?

 

– Jesteś synem Pawła?

 

– Tak…

 

– Znałem twojego dziadka… Lubiłem go, miły chłopak… Wyrósł na dobrego człowieka.

 

– Proszę księdza… – przerwał Aleksander

 

– Wiem, dlaczego tu przyjechałeś. Czy zawsze jesteście tacy niecierpliwi? A może to cecha rodzinna, hę?

 

Aleksander milczał, a ksiądz jeszcze raz złożył ornat i starannie ułożył w szufladzie szafki.

 

– Chodź, pokażę ci ten grób.

 

Aleksander podał księdzu płaszcz.

 

– Próbowałem szukać na własną rękę – przyznał się Aleksander – Przywieziono mnie tu chyba w dzieciństwie… Dotarliśmy w nocy, niewiele pamiętam.

 

Szli powoli przez cmentarz.

 

– Zastanawiałem się, co to za rabuś grasuje z latarką po cmentarzu. Wiele rzeczy już w życiu widziałem i do takich widoków też przywykłem. O – to ten.

 

Pomnik był nowy, z czarnego marmuru. Litery złote i staranne. „Teofil Mikołajski. 1875-1900. Zginął śmiercią tragiczną.". Obok postawiono podobny pomnik, dla Stanisława i Michaliny Mikołajskich, rodziców Teofila.

 

Aleksander wygrzebał z plecaka znicz, zapalił i postawił na marmurowej płycie.

 

– Ale… Jak to…

 

– Anonimowy ofiarodawca. Tak kazał siebie nazywać. Przelał pieniądze na konto, dopłacił do remontu dachu, a pomniki zamówił u kamieniarza. Nie mogę ci powiedzieć kto to był, ale ty przecież wiesz, prawda, Aleksandrze Mikołajski?

 

– Nie do końca.

 

Lampka paliła się nikłym bladym światłem. Robiło się coraz jaśniej, wstawał zimowy ponury i smutny dzień. Na grób Teofila spadały krople drobnego deszczu, drobne łzy, nie wiadomo czyje.

 

Czy mogłem go uchronić? Wystarczyło lekko go odepchnąć, coś krzyknąć, byle w porę.

 

Czy mogłem go uratować?

 

Czy wtedy losy świata byłyby inne?

 

*

 

– Aleksander. Aleksander, drugi raz już powtarzam, Aleksander, hej, obudź się chłopcze! Pewnie nie jadłeś śniadania, chodź, zjesz ze mną!

 

Aleksander spojrzał w stronę księdza, uważnie, wyrywając się z zamyślenia.

 

– Synu – powiedział ksiądz zupełnie poważnie – Wiem, co was wszystkich dręczy. Twojego dziadka, twojego ojca i ciebie. Zrozumiesz sens tego, co cię spotkało, gdy nadejdzie właściwa pora.

 

Chodź synu, pora coś zjeść…

 

*

 

Po południu znów się oziębiło. Ksiądz odwiózł Aleksandra na pociąg. Wielkie płatki śniegu spadały na kałuże nie do końca ścięte mrozem, na brudny pociąg, na rękawice Aleksandra.

 

Płatki wirują i wirują, wielkie, płaskie płaty, zdolne zakryć cały świat, jak bezpieczna pierzyna, jak ciepły, wełniany pled.

 

Dlaczego tutaj przyjechałem? Czy to cokolwiek zmieniło?

 

Nic nie zmienisz.

 

Nie teraz, Aleksandrze.

 

10

 

Dni mijały wolno, spokojnie, dostojnie. Dni mijały między pracą, samochodem i domem. Lampa w mieszkaniu Aleksandra paliła się długo w noc, głośno pracowały wentylatory komputera i grało radio. Dzień w dzień to samo, szesnaście godzin pracy, sześć godzin snu, posiłki, wizyty u lekarzy i rehabilitantów.

 

Któregoś dnia drzewa pokryły się zielenią, w szalony, dziki sposób. Zdumiony Aleksander musiał wyjść na chwilę z samochodu i dotknąć pełnej pąków i małych listków gałązki, żeby uwierzyć, że to już naprawdę wiosna.

 

Czasem piekły Aleksandra dłonie, ale po odmrożeniach zostały tylko sine blizny. Pracował tak dużo, że nawet nie zauważył, kiedy przestał zmieniać opatrunki i wcierać specjalne maści.

 

Pan Rurosław Siekierka pochwalił reklamy Aleksandra. Rurex zaczął przynosić większe dochody i pan Siekierka od pewnego czasu wypłacał grafikom premię extra.

 

Nie było źle.

 

Aleksander niekiedy budził się w nocy i nie wiedział gdzie jest. Wydawało mu się, że jedzie dokądś pociągiem, że jest sam w wielkim starym wagonie. Czuł wtedy narastający strach, napięcie, którego w żaden sposób nie potrafił rozładować. Brał dwie tabletki na sen i zapadał w stan, który bliższy był omdlenia niż snu.

 

Czasem wracały obrazy. Czasem modlił się w nocy za „wujka Teofila", nieznajomego mężczyznę, który mógłby być pradziadkiem Aleksandra.

 

Czasami bał się tak bardzo, że wychodził z domu i przez kilkadziesiąt minut włóczył się po największym, najbardziej ludnym deptaku w mieście, byle być między ludźmi, byłe czuć ich fizyczną, uspokajającą bliskość.

 

Nie było źle.

 

*

 

Ojciec zaprosił Aleksandra na Wielkanocne śniadanie. Padał ciepły, wiosenny deszcz, nad mokrymi ulicami unosiła się mgła. Kiedy wracali z rezurekcji na dworze pachniało deszczem, dymem i modrzewiami.

 

Śniadanie zjedli powoli, w milczeniu. Przy wielkim, rodzinnym stole siedzieli w trojkę, ojciec, brat i Aleksander. Pokój wydawał się ciemny i opuszczony, tak jak zresztą całe ogromne mieszkanie rodziców, z którego dawno wyprowadziły się dzieci. Wypili wino, ale żaden z nich nie miał ochoty na rozmowę. Aleksander obserwował przez firankę jadące po mokrej ulicy samochody. Brat Aleksandra, z zawodu lekarz internista, był tak zmęczony, że przysypiał nad talerzem. Ojciec wstał i zaczął chodzić po pokoju. Zatrzymywał się przy każdym obrazku wiszącym na ścianie, aż w końcu ściągnął z kredensu rodzinne zdjęcie. Usiadł i zamyślony patrzył na małych synów i na siebie samego, przystojnego mężczyznę w sile wieku.

 

Brat Aleksandra musiał iść na dyżur. Zostali sami z ojcem w wielkim, ciemnym i pustym pokoju.

 

– Źle wyglądasz synu – zauważył ojciec – Schudłeś. Prawie wcale nie dzwonisz…

 

– Tato, ja… Ostatnio dużo pracuję…

 

– Chodź, pójdziemy na spacer.

 

Zamknęli mieszkanie i szli powoli, obok siebie, przez wiosenny deszcz, nierównym, pełnym kałuż chodnikiem.

 

– Dręczysz się nadal Teofilem, prawda?

 

Aleksander nie odpowiedział.

 

– Aleksander, posłuchaj. Nie o to chodziło w Wezwaniu. Nie o to. To samo Wezwanie usłyszał twój pradziadek i twój dziadek. Ja też je usłyszałem. Nikt z nas… Dopiero twój dziadek zrozumiał. On jako jedyny zdążył na pociąg. Twojego dziadka przygarnęła i wychowała wojna. Nie domyślił się, że jest rok tysiąc dziewięćsetny, usłyszał strzały i uciekł. Myślał, że to Rosjanie, że to Bóg wie kto. Długo dochodził do siebie i długo nie mógł sobie darować tchórzostwa. Wychowany wśród partyzantów, tchórzostwo uważał za najgorszą hańbę.

 

Potem zrozumiał. Aleksander, to nie było ani w jego, ani w mojej, ani w twojej mocy uratować Teofila. Nie po to usłyszeliśmy Wezwanie. Miałeś tam po prostu być. Miałeś to zobaczyć. Czy myślisz, że Bóg dałby nam taką władzę, żeby zmieniać historię? Żeby móc ingerować w przeszłość, zmieniać ją i to w każdym pokoleniu? Jaki wpływ mogłoby to mieć na teraźniejszość?

 

Posłuchaj, synu. Rodzinna legenda mówi, że Teofil przyszedł z kimś ze stacji. Ojciec Teofila, pradziadek Stanisław, nie mógł spać, usłyszał rozmowę i właśnie dlatego wyszedł przed dom. Ponoć matka Teofila i kilka innych osób widziało obcego, który przybył wraz z Teofilem. Ponoć, bo tutaj zeznania nie są jednoznaczne. Był to młody chłopak, wysoki, jedni twierdzili, że w kożuchu, inni, że w wełnianym płaszczu, jedni, że jasnowłosy, że bogato ubrany, inni, że jakiś nędzarz. Miał obandażowaną rękę. Czystym, białym bandażem. Co do tego zgodzili się wszyscy. Czy to była prawa czy lewa ręka – też nie wiadomo. Potem przybysz zniknął i nigdy więcej go nie widziano.

 

Posłuchaj, Aleksander. Nie możemy zmienić przeszłości. To prawda, że przeszłość w sporym stopniu determinuje to, kim jesteśmy, że wychowanie, że geny. Myślisz, że to zemsta? To nie tak, synu.

 

Twój prapradziadek, a mój pradziadek odpokutował swoją winę. Do końca życia co roku chodził boso do Częstochowy. Zawsze był raptusem, szybkim, porywczym, kąpanym w gorącej wodzie. Zawsze przepraszał za to, co zrobił źle i za szybko, ale tym razem przeprosiny nie mogły niczego zmienić. Od tamtego czasu stał się powolny, ostrożny, cztery razy myślał, zanim się do czegoś zabrał. Nigdy nie darował sobie winy. Teofila kochał najbardziej ze swoich synów i właśnie dlatego chciał, żeby Teofil się kształcił.

 

Posłuchaj, dokończę. Przeszłość się na nas nie mści. Przeszłość rośnie w nas i owocuje. Nie dlatego, że zbrodnie ojców spadają na dzieci. Wezwanie to ostrzeżenie i zadanie. Nie można zmienić przeszłości, ale można zmieniać teraźniejszość. Można lepiej żyć. Można bardziej kochać. Można nie popełnić tych błędów, które popełnili przodkowie.

 

To wszystko, co mogę powiedzieć.

 

Aleksander milczał.

 

*

 

Aleksander chciał wrócić do pracy, ale nie potrafił. Usiadł przy biurku, włączył komputer i zapalił lampkę.

 

W końcu są święta. W końcu jest Wielkanoc, najważniejsze chrześcijańskie święto w roku.

 

Wyłączył komputer, zgasił światło i ubrał kurtkę.

 

*

 

Na klatce schodowej czuć było moczem, kotami i stęchlizną. Schody lekko się chwiały. Aleksandrowi drżały ręce. Kwiaty, które niósł, pachniały kwiaciarnią i wiosną.

 

Na drugim piętrze zatrzymał się na chwilę przy drzwiach. Znał to mieszkanie. Przy dzwonku nadal tkwiła wizytówka. Odetchnął, wyprostował się i zadzwonił.

 

Niech się dzieje, co chce.

 

Możesz otworzyć albo i nie.

 

Może masz już kogoś innego.

 

Chcę cię przeprosić.

 

Chcę, żeby przyszłość należała do nas.

 

*

 

Chłopak jest wysoki i szczupły, na rękach i twarzy blizny po odmrożeniach, sine kręgi pod oczami. Drżą mu ręce.

 

Dziewczyna nie kryje zaskoczenia, ale w oczach można dostrzec cień uśmiechu, bladą, niewyraźną radość.

 

Pobiedziska, lipiec 2006

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dobre. Nie powalające, tekst dość długi i można się zmęczyć, ale przeczytałam do końca, zdołał utrzymać mnie przy monitorze. Udało Ci się stworzyć klimat, nastrój tajemnicy, niepewności i to się chwali. Fabuła... nie porywająca. Za dużo rzeczy nie zostaje wyjaśnionych, właściwie można by ją streścić w jednym zdaniu "Aleksander cofa się w czasie i ogląda śmierć swojego wujka". Ale nie, nie jest to wada;) Dlaczego? Bo naprawdę dobrze to wszystko napisałaś. Od strony językowej tekst jest bardzo dobry. Dlatego tak miło mi się go czytało i dlatego też z czystym sumieniem wystawiam piątkę.
Pozdrawiam;)

Nie chodziło mi o sam pomysł... Raczej o sportretowanie Aleksandra-pracoholika wyrwanego z właściwego mu świata, Aleksandra postawionego przed hm pewnym problemem, wątpliwościami, Aleksandra, który cały czas usiłuje odsunąć od siebie sprawy bardziej skomplikowane niż to, co ma skończyć na przyszły tydzień. I chodziło mi o nastrój, a gdybym wszystko zwyczajnie wyjaśniła, to czar by prysł :P Może zostawia to wrażenie niedosytu... ale niedosyt prowokuje pytania. I chodziło mi tez o przesłanie, o to, że po pierwsze, emocjonalnie nie jesteśmy jakoś specjalnie inni od przodków, że coś dziedziczymy, a po drugie, że czasem rodzinna historia zatacza koło, tylko że sceneria jest inna, i wydarzenia nieco inne...

I w ogóle dziękuję za taki miły komentarz :)

Wpadłam na to, że raczej fabuła nie jest najważniejsza w tym opowiadaniu. Na temat przesłań się nie wypowiadam z zasady;) A tekst, jak mówiłam przyjemny i nastrój udało ci się zbudować.
Nie ma sprawy;p

Doceniam i nastrój i przesłanie.

Dziękuję, szara.

Więc w co ubrał tę kurtkę? Bo mnie to strasznie ciekawi?

Opowiadanie ma klimacik, i ten klimacik to jedyne, co się w opowiadaniu broni.

Z kurtką - nie rozumiem pytania.

@niezgoda.b: no dobra, z tym ubieraniem to może masz rację, ale ponieważ tak się mówi to w zasadzie nikogo poza polonistami i redaktorami to nie razi. 

:D
Droga autorko, chyba sobie ze mnie żarty robisz...
"Ponieważ tak się mówi"?
I co, to ma być argument?
A u mnie na wsi się tak nie mówi.
I co teraz?

Czekam tylko aż odpiszesz coś w stylu: "Bynajmniej ja publikuję, a ty nie"...

Oczywiście jest to zamierzona złośliwość.
Fakt, że w Krakowie wychodzi się na pole, w Białymstoku pokazuje dla kogoś zdjęcia, itd nie oznacza, że to norma. I proszę się (na wszelki wypadek ostrzegam) nie powoływać na Bralczyka, który wszystko dopuszcza, "bo tak się mówi".

nie zamierzam się powoływać na Bralczyka. Mój argument jest prosty jak drut: literatura ma być zapisem czasów, obyczajów i języka. Niektórzy autorzy celowo dodają przekleństwa, błędy ortograficzne (vide Mariusz Maślanka "Bidul") albo kolokwializmy... Po drugie naprawdę, jeśli "tak się mówi" to z reguły zapisanie tego nie jest jakimś OGROMNYM błędem.

Aaa, czyli dopiero teraz twierdzić będziesz, niecna istoto, że użyłaś tego sformułowania "celowo"? A jeśli powiem, że nie wierzę?

Jest ogromnym błędem. Postaram się pokrótce wyjaśnić, dlaczego. Dobry autor nie wali baboli. Dlaczego? Bo dobry autor jest mistrzem w używaniu, wykorzystywaniu języka, jest arcymagiem języka, kowalem języka... I taka iluzja trwa, póki Arcymag Słowa nie pier...dyknie znienacka babola, który po oczach wali nie celowością, tylko zwykłym niechlujstwem językowym. Legenda arcymaga ubita. Niesmak zostaje i niechęć, że tyle się czasu zmarnowało na pokazy jakieś magika, zamiast nadal tropić arcymaga.

PS Fajnie, że mieszkasz w innej strefie czasowej, przynajmniej odpisać mogę od razu.

ja nie twierdzę, że to było celowe, ja dorabiam ideologię do błędu, który moim zdaniem jest malutkim potknięciem (takim jak brak przecinka albo pisanie "wyszedł na pole"). Od tego jest redaktor, żeby wyciąć podobne śmieci i wątpię, żeby publikującym autorom tego nie wycinał (= żeby im się nie zdarzało).
ponadto Koleżanka gdzieś tu oświadczyła, że dysortografia to dysmózgowie, co nie jest prawdą. Znam mnóstwo śmierdzących leni którzy pod uczoną nazwą kryli swój wstręt do słownika i reguł ortograficznych, ale znam przynajmniej dwie bardzo inteligentne osoby, które mimo szczerych chęci, wysiłków i talnetu w innych dziedzinach za cholerę nie mogły nauczyć się  pisać bez błedów. Jedna pisze niezłe opowiadania. To, że ktoś jest mistrzem słowa nie znaczy jeszcze, że umie pisac poprawnie. Słowo - grecki logos - to szerokie pojęcie. Bycie mistrzem słowa może więc oznaczać albo bycie mistrzem słów pisanych, albo słów słyszanych, albo mówionych, albo znaczeń....

Wiem, jestem tylko pomarańczowym nickiem, jednym z setek na tym forum... Ale wystarczy przeczytać wypowiedź choćby p. Kołodziejczaka, żeby zauważyć, że nie jestem jedynym osobnikiem, który uważa, że niedbalstwo należy tępić.
O dysmózgowiu pisałam również w innych wypowiedziach - owszem, dysortografia (prawdziwa) się zdarza, ale chwalenie się nią to jak chwalenie się małym penisem. Zdanie podtrzymuję. Jak już kiedyś napisałam, od tego są programy. Zwykle też, jeśli ktoś mi wskaże błąd, po prostu dziękuję i przepraszam, a następnie staram się go nie powtarzać, zamiast używać jak tarczy dysmózgowia (i mam tu na myśli wszelkie dys-ortografię, kalkulię, etc, a nie brak mózgu) albo trudnego dzieciństwa, albo francuskojęzycznej klawiatury, albo złego nastroju, albo złego chochlika, który celowo wstawił ten błąd za mnie.

Wracając do tematu głównego - tutaj zwykle to autor jest swoim redaktorem. Więc albo należy zmienić redaktora, albo przestać mu wypłacać premię, jeśli zawalił robotę.

Ja tam cholernie lubię twoje teksty. Mają taki swój niepowtarzalny klimat i bardzo dobrze mi się je czyta. Czekam na kolejne.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Podobało mi się. Na początku wydawało mi się, że A przyjechał na rekolekcje, a "wezwanie" będzie powołaniem do zakonu. Jednak udało Ci się mnie zaskoczyć.

Na 4+.

Ocenione

Nowa Fantastyka