- Opowiadanie: Katy - Szczekając na Godota

Szczekając na Godota

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szczekając na Godota

[Opowiadanie jest stare, z 2003 roku. Jeśli ktoś chce to porównywać do innych moich opowiadań, stylu etc to niech weźmie ten fakt pod uwagę. Opowiadanie było wcześniej publikowane na valkiria.net]

 

dedykuję Bartkowi

 

Z pamiętnika Włodzimierza:

 

– Włodku – zawołał dzisiaj rano Albert. – Chodź ze mną obejrzeć zachód słońca!

– Którego słońca!? – zapytałem filozoficznie. To pewnie brzmi trochę absurdalnie dla Ciebie, czytelniku, ale w istocie mamy tutaj dwa słońca. Dwie gwiazdy, mała czerwona oraz duża żółta, nie dają ani zbyt dużo ciepła, ani zbyt wiele światła. Doba trwa niecałe osiemnaście godzin, więc prawie przez cały dzień można obserwować jakiś wschód albo zachód słońca. Chodzimy więc popatrzeć.

 

No tak, rozpędziłem się. Zacząłem pisać ten pamiętnik za namową Alberta, który powiedział mi, że pisanie to niezły sposób na nudę. W sumie powinienem był zacząć od wstępu, od tego, czemu właściwie wylądowaliśmy na tej okropnej, jałowej planecie, co tu robimy i tak dalej. Albert powiedział mi jednak, że takie kwestie są już dokładnie i szczegółowo omówione w jego pamiętniku, więc nie ma potrzeby, żebym ja też to robił. Wczoraj postanowiliśmy, że będziemy obaj pisać codziennie, a potem wymieniać się naszymi spostrzeżeniami.

 

A teraz ciąg dalszy. Siedzieliśmy na Kamieniu, bo tak nazywamy skałę, z której można obserwować wschody i zachody słońca. Siedzieliśmy i dumaliśmy, trudno pięćsetny raz uważnie oglądać to samo.

– Wiesz, Włodku – powiedział mi Albert – że jesteśmy tutaj już dziewiąty miesiąc?

– Naprawdę?! – zdziwiłem się. Nie liczę czasu, żeby nie myśleć o tym, jak mało zostało nam jeszcze jedzenia. Obaj żyjemy nadzieją na to, że ?jakoś to będzie? i przyleci po nas ekspedycja ratunkowa. Albert skreśla dni na kartce papieru, ja myślę wyłącznie o tym, co dzisiaj.

– Dzisiaj – powiedział – skończyłem ostatnią powieść. Nie mam już co czytać.

Albert przeczytał wszystkie książki, jakie mieliśmy na pokładzie. Sporo tego było – podróże międzygwiezdne bywają długie, więc biblioteki na statkach są na ogół bardzo dobrze zaopatrzone.

– A ja przeszedłem wszystkie gry – właściwie mówiliśmy rzeczy, które obaj wiemy, bo większość czasu spędzamy razem na pokładzie statku, a raczej w resztkach tego, co z niego zostało.

Minęła długa chwila. Małe czerwone słońce już zaszło, a duże blade zaczęło wschodzić.

– To może zaczniesz czytać? – zapytał mnie Albert.

– A ty grać?

– Nigdy w życiu! – odparłem stanowczo. Książek nie czytam od kiedy skończyłem szkołę.

– Nigdy w życiu! – powiedział Albert, który brzydzi się wszelkiego typu grami.

Nie za bardzo pamiętam, co było dalej, bo pokłóciliśmy się, jak zawsze. Nie minęło pół godziny, a przeprosiłem Alberta, obaj lubimy się jednak kłócić, bo to urozmaica czas i nadaje naszemu życiu pozory normalności.

 

 

Z pamiętnika Alberta:

 

Pokłóciliśmy się i pogodziliśmy, bo zawsze tak robimy. Włodek nie przejmuje się prozaicznymi sprawami, ale ja dzisiaj sprawdziłem chłodnie i okazuje się, że zostało nam naprawdę niewiele jedzenia. Nie miałem siły powiedzieć tego Władkowi wprost, ale przy oszczędnym gospodarowaniu przeżyjemy najwyżej trzy tygodnie. Było mi naprawdę przykro.

Włodek udał się w kierunku statku, a ja nadal siedziałem na skale i myślałem o naszej niewątpliwie ponurej przyszłości. Wtedy przyszedł ten Kot. Na linii horyzontu ujrzałem coś, co na początku wziąłem za cień, ale ten cień się poruszał i na dokładkę posuwał się w moją stronę. Był blisko, dwadzieścia, może trzydzieści metrów. Krzyknąłem, licząc, że jeśli jest stworzeniem rozumnym, podejdzie bliżej. Wystraszył się jednak i uciekł, ale zdążyłem mu się dokładnie przyjrzeć. Rzeczywiście miał w sobie coś kociego, chociaż wydawał się wyższy i jakby chudszy od ziemskich kotów. Na bardzo długich, cienkich łapach kołysał się równie długi i cienki tułów. Wiem, że miał też coś w rodzaju ogona, bo machnął nim, wyprężył grzbiet i uciekł. Zupełnie jak najprawdziwszy kot! Chciało mi się płakać ze wzruszenia, tak dawno nie widziałem kota!

Może to fatamorgana? Może tak bardzo tęsknię do przeszłości, że widzę rzeczy, których nie ma? Może to wszystko nieprawda?

Nie wiedziałem, jak podzielić się tym z Włodkiem, potem dopiero zdałem sobie sprawę, że przeczyta mój pamiętnik i zrozumie.

Kot, Kot, Kooot!- powtarzałem w myślach, biegnąc do statku. Czułem się taki szczęśliwy…

Grawitacja jest tutaj niewielka, więc biega się łatwo i przyjemnie.

 

 

Z pamiętnika Włodzimierza:

 

Wieczorem dnia poprzedniego dnia, nie wiem, którego spędzonego tutaj, bo nie liczę, przeczytaliśmy nawzajem swoje pamiętniki. Za mało uczuć – skwitował mój pamiętnik Albert – Ty tylko myślisz, nic nie czujesz. Jesteś taki przyziemny…

– Jakbyś sam był lepszy – powiedziałem mu i się obraził.

 

 

Z pamiętnika Alberta:

 

Obraziłem się na Włodka.

Powiedział mi, że mój pamiętnik nie jest wcale lepszy od jego pamiętnika! Też wymyślił! Ja, urodzony humanista, przez piętnaście lat uczyłem historii i miałbym pisać tak jak on, który nie tknął książki od czasu liceum?

Byłem naprawdę zły i czuję, że tym razem nie pogodzimy się tak łatwo. Niech mnie przeprosi, w końcu to jego wina.

Przeczytaj to, Włodek, ty trzeźwy racjonalisto, pozbawiony jakichkolwiek instynktów społecznych! Przeczytaj i przemyśl to sobie!

 

 

Z pamiętnika Włodzimierza:

 

Nie mam zamiaru go przepraszać. To jego wina, bo czego spodziewał się, krytykując mój pamiętnik? Że go pochwalę? Że powiem "Ależ, Albercie, piszesz tysiąc razy lepiej!?" Jeśli wzajemne czytanie pamiętników ma mieć sens, to musimy być wobec siebie chociaż trochę krytyczni. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Dzisiaj znowu poszliśmy popatrzeć na zachód słońca (małego czerwonego). Nabuczony Albert siedział na Kamieniu i w ogóle się do mnie nie odzywał.

Teraz najważniejsze.

Kiedy zobaczył poruszający się w naszym kierunku cień – długi, wąski cień czegoś, co mogło być zwierzęciem, zapomniał o tym, ze jest na mnie obrażony i krzyknął, przejęty:

– Włodku! Przecież to ten Kot, którego widziałem wczoraj!

– Nie wrzeszcz – odparłem chłodno – bo znów go spłoszysz!

Spojrzał mi w oczy, uśmiechnął się krzywo i powiedział:

– Zawsze wiedziałem, że jesteś głupi…

Czekaliśmy jednak, a cień zbliżył się do nas. Rzeczywiście, wyglądał jak duży, wychudzony kot, miał ogon, pazurki i najprawdziwsze wąsy! Kołysał się rytmicznie idąc w naszą stronę – tup, tup, raz w prawo, raz w lewo.

Siedzieliśmy obaj i nie ruszaliśmy się. Nawet gniewny wyraz twarzy Alberta przekształcił się w pełną napięcia czujność.

Kot zatrzymał się ze trzy, no może cztery metry przed nami, uniósł głowę i zaczął szczekać. Tak, SZCZEKAĆ. Albert nie mógł uwierzyć własnym uszom – gdybyście mogli zobaczyć jego minę… Kot szczekał i szczekał, jak ziemskie psy do Księżyca, głośno, niemal zawodząc. Nie wiem, jak długo wsłuchiwaliśmy się w ten dźwięk, faktem jest, że oba słońca zaszły, kiedy wróciliśmy do statku.

Kot… Nie mam pojęcia, do jakiego gatunku należy i tym bardziej, czy jest istotą rozumną. To jednak pierwsze Zwierzę, jakie udało nam się zobaczyć na tej jałowej niczym Księżyc planecie. Czułem i radość i niepokój.

 

 

Po około dwóch tygodniach:

 

 

Z pamiętnika Alberta:

 

Ani ja, ani Włodek nie lubimy zmian. Ten Kot. Obcy. Dlaczego przyszedł teraz, dopiero teraz? Dlaczego codziennie czeka przy włazie statku? Śnił mi się dzisiaj, najpierw stał na parapecie okna, wysoki i nienaturalny, przeciągnął się i napiął grzbiet, potem skurczył się nagle i przemienił w zwykłego dachowca. Zeskoczył. Leżał na dywanie w pokoju i mruczał z zadowolenia. Pokój stał się naraz moim pokojem, tamtym, ziemskim pokojem. To samo biurko i obrazki na ścianach, wszystko dokładnie tak, jak to zostawiłem. Widok przez okno, ulica, pokryte śniegiem dachy… Wrażenie powrotu, które bardzo trudno opisać.

Obudziłem się i zacząłem płakać…

– Taki stary, a beczy jak dziecko – powiedział Włodek. Nie miałem zamiaru opowiadać snu, bo tego typu wizje tracą połowę uroku, gdy próbuje się przełożyć je na słowa.

– Sprawdź spiżarnię – odparłem. To był przynajmniej realny powód do zmartwień.

 

 

Z pamiętnika Włodzimierza:

 

Wyszedłem rano przed statek. Kot stał przy włazie. Uciekł na mój widok, przebiegł może ze sto metrów i zatrzymał się, czekając. Minąłem go i udałem się w kierunku Kamienia. Wtedy zaczął szczekać. Było coś przejmującego w tym szczekaniu, coś nieopisanego i bliskiego. Szczekał zupełnie jak Burek, mój pies, którego zostawiłem na Ziemi. Miałem ochotę pójść i uścisnąć Kota, pójść, przytulić go i zapłakać nad naszym nędznym losem.

Sprawdziłem spiżarnie. Liofilizaty całkiem się skończyły, została tylko białkowa papka – mieszanka wszystkich potrzebnych składników odżywczych. Jest ohydna w smaku, ale na tydzień starczy. A potem? Nawet powiesić się tu nie można – grawitacja za słaba.

Było mi przykro i czułem się okropnie po raz kolejny oglądając zachód słońca. Doba ma tutaj beznadziejną długość, nie można się przyzwyczaić. Ciągle mylą mi się godziny, na nic nie starcza czasu.

Przyszedł Albert, usiadł koło mnie i razem wpatrywaliśmy się w słońce. Kot szczekał gdzieś w oddali. Niewiele mnie to obchodziło. Byłem przekonany, że już nic nam nie pomoże.

– Powspominajmy – zaproponował Albert.

– Dobrze, Gogo – zawsze nazywam go "Gogo", kiedy chcę z nim porozmawiać jak z przyjacielem – Tylko co?

– Szkołę. No wiesz, ten okres, kiedy byliśmy uczniami i siedzieliśmy w jednej ławce… Dom. Cokolwiek, co pozwala zapomnieć.

Zawsze robimy i robiliśmy coś, co pozwalało zapomnieć, o jednym czy o drugim, czy o szkole, czy o zawodzie nauczyciela, o braku nadziei na zmiany, o nudzie. Kiedy wreszcie zaczniemy żyć? Mam już dosyć tego ciągłego "zapominania"!

 

 

Z pamiętnika Alberta:

 

Opowiedzieliśmy sobie jeszcze raz historię naszego życia – historię jakże tragiczną i jakże groteskową wobec naszej sytuacji.

– A pamiętasz, Gogo, jak czekaliśmy na Wielkiego Nauczyciela? – zapytał Włodek.

Pamiętałem. Staliśmy na korytarzu najgorszej osiedlowej podstawówki i bawiliśmy się w wyobrażanie sobie, że lekcje będą ciekawe. Że przyjdzie ktoś, kto nam wytłumaczy, wyjaśni, kto nas czymś zainteresuje. Że będziemy robić doświadczenia na fizyce i oglądać filmy na historii. Potem, kiedy zacząłem czytać ambitniejsze lektury, nazywaliśmy tę zabawę "czekaniem na Wielkiego Nauczyciela". Wielki Nauczyciel nigdy się jednak nie pojawił.

"A później", przypomniał Włodek, "W liceum, też czekaliśmy, tylko nie byliśmy tego świadomi i nie mieliśmy już nadziei".

To fakt. Niby wybraliśmy studia, ale bez perspektyw.

W liceum jeszcze w coś wierzyliśmy, chociaż wiedzieliśmy, że Wielki Nauczyciel nie przyjdzie. Jeszcze starczało nam siły, żeby czekać. Potem zabrakło nawet i siły i resztki nadziei, tego wątłego płomyka, który nadawał sens naszemu życiu.

Dostaliśmy się na studia, ja na historię, Włodek na fizykę. Po tym, jak pożegnaliśmy się przed wakacjami, uznałem, że czas się rozłączyć. Bardzo często jest tak, że towarzysze niedoli nie chcą się potem spotykać. Jeśli potraktować szkołę jako traumatyczne przeżycie, jako walkę o przetrwanie, którą stoczyliśmy razem i która nas związała… Włodek kojarzył mi się z tyloma przykrymi przeżyciami. Pragnąłem uciec.

Na studiach nie poznałem nikogo interesującego. Myślałem, że coś się zmieni, czekałem. Byłem wtedy przyzwyczajony do ciągłego czekania.

Włodek nie wytrzymał pierwszy. Zadzwonił i spotkaliśmy się. Pojąłem wtedy, że tylko on jest mnie w stanie zrozumieć, tylko jemu można pewne rzeczy powiedzieć. To uczucie było bardzo dziwne, pierwszy raz w życiu stałem się od kogoś zależny, ale i komuś potrzebny.

 

 

Z pamiętnika Włodzimierza:

 

Wspominaliśmy stare dobre czasy… Wcale nie wydawały się wtedy takie dobre. Ciekawe, czy kiedy naprawdę zabraknie jedzenia będziemy myśleć o dzisiejszym dniu jako o czymś wspaniałym i upragnionym.

Albert opowiedział o tym, jak planował, że się już ze mną nie spotka. Szczerze mówiąc planowałem to samo, tylko o tym nie powiedziałem. Pomyślałem, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo do siebie podobni. Podzieliłem się tym z Albertem, ale on nie chciał mi uwierzyć. Albert dobrze wie, że mam rację, ale nigdy mi jej nie przyzna.

Siedzieliśmy na Kamieniu prawie przez sześć godzin. Wspominaliśmy, kłóciliśmy się. Teraz, kiedy nie mamy przed sobą nic do ukrycia, bo wiemy, jak niewiele czasu nam zostało, byliśmy boleśnie i prawdziwie szczerzy. Albert zwłaszcza.

– Wiesz – powiedziałem do Alberta – teraz, kiedy mogę spojrzeć z perspektywy, wydaje mi się, że my też nie byliśmy dla naszych uczniów Wielkimi Nauczycielami?

– Przecież to banda tępaków – wyjaśnił Albert – Nie zależało im na tym, żeby się czegoś nauczyć.

– Nieprawda. Może oni też czekali, wypatrywali na korytarzach, jak my?

Może rzeczywiście tak było, ale Albert nie dał się przekonać. Od czasu, gdy uczyliśmy się w szkole, system edukacji się zmienił. Niestety tylko formalnie. Tak, czy inaczej nasi uczniowie wchodzą w dorosłe życie tak samo nieprzygotowani jak my.

Potem Ministerstwo wysłało nas na wycieczkę w kosmos, w uznaniu naszych zasług. Czułem się bardzo nieprzyjemnie odbierając nagrodę, bo wiedziałem, jak niewiele zrobiłem, by ją otrzymać. Czułem się winny, Albert był natomiast wyraźnie ukontentowany.

Wycieczka w kosmos skończyła się tragicznie, nasz statek odłączył się od floty, chyba przez tydzień dryfowaliśmy w przestrzeni, aż rozbiliśmy się na tej planecie– to i tak cud, że udało nam się przeżyć.

Wysyłaliśmy sygnały i czekaliśmy na ekspedycję ratunkową. Czekaliśmy i czekamy, ciąg monotonnych, krótkich dni, nuda, która ogarnia nas coraz bardziej.

Boję się jutra, naprawdę. Żebyś wiedział, Albert, ja też coś czuję.

Nie wiem, jaka będzie przyszłość.

 

***

 

Obudziłem się rano, bardzo głodny i zziębnięty. Bolała mnie głowa. Pomyślałem, że dzisiaj tylko dwa, żałośnie małe posiłki z białkowej papki… Leżałem na łóżku, a raczej na tym, co z niego zostało, i myślałem. Myślałem o swoim życiu, o sensie wydarzeń, o przyszłości, która wcale nie ukrywa się za mgłą, bo jest bardziej niż pewna.

Wyszedłem przed statek.

Kot stał niedaleko od włazu, jego długie ciało rzucało jeszcze dłuższy cień. Zachód słońca, chociaż widziałem go już tysiąc razy, skojarzył mi się z tymi ziemskimi zachodami, z całą mniej lub bardziej kiczowatą symboliką, którą im nadano. Zachód słońca zawsze przedstawiano w filmach jako wydarzenie zdecydowanie nostalgiczne. Dzień się kończy, coś lub ktoś odchodzi, co z tego, że znów będzie dzień, że jutro wróci, że narodzi się na nowo… W odchodzeniu jest tak wiele bólu.

Wiem, nie powinienem żyć wspomnieniami, przeszłością. W naszym pozbawionym zdarzeń świecie chronologia nie ma, co prawda, znaczenia, ale życie przeszłością to nienajlepszy wybór.

Kot stał i czekał a po moim zmęczonym mózgu krążyły coraz bardziej pesymistyczne myśli. Poszedłem w stronę kamienia, trasą, którą zdążyłem poznać aż za dobrze. Wtedy zdarzyło się coś naprawdę nieoczekiwanego.

Kot poszedł za mną, a kiedy się odwróciłem, nie uciekł, lecz powoli zaczął iść w przeciwną stronę. Zignorowałem go, i poszedłem dalej. Odwróciłem się kolejny raz. Stał za mną. Poczekałem chwilę. Kot znowu skierował się w stronę statku, zatrzymał i czekał na moją reakcję. Znów go zignorowałem. Za trzecim razem, stojąc tuż przy Kamieniu pomyślałem, że może Kot chce mnie gdzieś zaprowadzić. Skąd mam wiedzieć, czy nie jest istotą rozumną, przedstawicielem wyższej cywilizacji? Na Ziemi nawet zwierzęta są obdarzone jakimś rodzajem inteligencji. Kot po raz pierwszy wykazał się pewną dozą własnej woli.

Poszedłem w odwrotną stronę. Kot biegł niespiesznie, zatrzymując się wiele razy, żeby upewnić się, że za nim podążam. Długo kluczyliśmy wśród skał, minęliśmy Wielka Kamienną Górę, i szliśmy dalej, w stronę miejsc, których nigdy z Włodkiem nie spenetrowaliśmy. Muszę przyznać, że trochę się bałem. Nie wiem, jak długo to trwało. Kiedy wracałem, zachodziło małe czerwone słońce, czyli szedłem trzy, może cztery godziny.

Kot nie spieszył się, ale też nie zwalniał. Ostatecznie zatrzymał się na środku wielkiej, pustej, pozbawionej jakichkolwiek wyniosłości, czy punktów charakterystycznych, równiny.

Zatrzymał się, podkulił ogon i usiadł. Potem zaczął szczekać. Takiego szczekania nie słyszałem jeszcze nigdy. Było głośne, donośne i straszne. Kot prawie wył, a w jego ujadaniu tkwiła jakaś potworna siła, z jednej strony przerażająca, z drugiej – niosąca nadzieję. Nie wiem, dlaczego, ale słuchałem tego szczekania z uczuciem otuchy, ulgi.

?"łaściwie po co to robisz, Kocie?" – pomyślałem po chwili – "Do kogo i na kogo tak szczekasz?".

W momencie, kiedy zadałem sobie to pytanie, przyjemne uczucie odeszło. Poczułem się naraz bardzo samotny na tej wielkiej pustej równinie, samotny, ograniczony i mały.

Zostawiłem Kota i powróciłem do statku.

 

 

Z pamiętnika Alberta:

 

Wydzieliliśmy sobie bardzo skąpe racje żywności. Tak skąpe, że przez cały dzień chodziliśmy głodni. Próbowaliśmy o tym zapomnieć, ale nie wychodziło. Myśli o jedzeniu wracały nachalnie i uporczywie, ciągle przypominając o tym, jak niewiele nam zostało życia.

Nie przyleci ekspedycja ratunkowa, nie przyjdzie żaden Godot. Nic ani nikt nie jest nas w stanie uratować.

Próbuję się pocieszać, wiem jednak, że okłamuję sam siebie.

Siedzieliśmy z Włodkiem na Kamieniu, wspominaliśmy przeszłość.

– Jakie znaczenie ma to, co było? – zapytałem w końcu. Włodek nie odpowiedział. Patrzyliśmy na zachód słońca i czuliśmy się jeszcze bardziej smutni, zagubieni i samotni.

 

 

Z pamiętnika Włodzimierza:

 

Ledwo dowlokłem się do Kamienia. Siedzę teraz i piszę na starym przenośnym gracie, zwanym "notebookiem". Waga pokazała mi rano, że schudłem dziesięć kilo, komputer statku uznał, że jestem chory i w ogóle nie chciał mnie wypuścić. Wyłączyłem prąd i wyszedłem. Wody starczy jeszcze na 3-4 dni, chociaż kończą się już zapasy syntetyzatora.

Siedzę tutaj, i piszę. Robię to, by zapomnieć.

Kimkolwiek będziesz, ty, który to czytasz?.

Nie, to zdanie jest głupie. Po prostu nie wierzę, by ktokolwiek chciał to czytać, a jeśli dotrze tu w przyszłości i tak nie będzie w stanie odszyfrować danych, zapisanych w archaicznym systemie.

Teraz przyszedł Albert. Siedzi koło mnie. Wygląda trzy razy gorzej – zawsze odbijało się na nim niedożywienie. Siedzimy i milczymy, jedynie stukanie klawiszy rozbija ciszę.

– Co to za błysk? – pyta Albert – Popatrz, tam, tuż przy dużym żółtym słońcu!

Istotnie, widać zmianę. Jakby coś się zbliżało. Nie przypomina jednak żadnego ze znanych mi typów statków kosmicznych. Jest jak wielka, ognista kula.

Siedzimy, patrzymy i czekamy. Nie mam tyle silnej woli, żeby wstać. W oddali zaczął szczekać Kot.

 

***

 

– Chodźmy – mówi Albert

Nie ruszamy się.

(Tu pamiętnik się urywa)

 

 

 

grudzień 2003/ styczeń 2004

Koniec

Komentarze

Jeszcze tylko brakuje, żeby się namiętnie pocałowali na koniec :P
Sory, nie mogłem się powstrzymać, naprawdę zachowywali się jak para gejów :P

Ale opowiadanie fajne, podobało mi sie. Twój styl pisania bardzo przypadł mi do gustu, choć przyznam szczerze, że takie obyczajowe przemyślenia nie są dla mnie za specjalnie atrakcyjne. I tym bardziej jest to dla Ciebie na plus, że pomimo tego, twój tekst potrafi przykuć mnie do monitora.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Myślę, że odwołań trzeba szukać w "Czekając na Godota" (czytał to kolega, nieprawdaż?) a nie w moich gejowskich fascynacjach (które nie istnieją :P). Chciałam ich sportretować raczej jako zgorzkniałych tetryków, którzy tak się kochają, że aż nie mogą ze sobą wytrzymać. Poza tym z opowiadania wynika, że spędzili ze sobą (i tylko ze sobą) naprawdę dużo czasu.

Ależ ja nie posądzam Cię o żadne gejowskie fascynacje. Stwiedziłem, że zachowują się jak geje tylko na podstawie ich zachowania w tekście i odnosi się to tylko do nich, broń Boże do autorki.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Sprawnie napisane, widać, że Autorka posiada dobry warsztat. Opowiadanie przemyślane i ciekawie poprowadzone, dobrze wykroewane postacie - nie zlewają się, umiejętnie pokazane różne punkty widzenia.

Jedyne czego mi brakowało to większych emocji. Wydaje mi się, że w tak skrajnej sytuacji relacje bohaterów nie byłyby tylko taką prostą sielanką, pełnym zrozumienia, spokojnym czekaniem na nieuniknione. Rezygnacja i pogodzenie się z losem są jak najbardziej naturalne, niemniej zanim to nadejdzie, jest jeszcze bunt, strach, gniew i gorycz.

Żadnemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby zabić drugiego i znacznie wydłużyć swój czas przetrwania. Oczywiście nie mogli tego napisać bezpośrednio, skoro czytali swoje dzienniki, ale z ich zachowania nie wynika, żeby którykolwiek w ogóle miał takie przemyślenia (nie mówię o realizacji, bo do tego długa droga).

Podobało mi się. Ode mnie zasłużone mocne 5.

Powiem tak. Pisząc to, inspirowałam się "Czekając na Godota" Samuela Becketta. I właśnie stąd pewna teatralnośc narracji, i to, że bohaterowie są pogodzeni z losem (jak Gogo i Vlad). Pamiętaj, że oni cąłe życie na coś czekali, są przyzwyczajeni do czekania. Po drugie myślę, że z tekstu wynika, że bohaterowie nie są jacyś specjalnie emocjonalni. To, że jeden nie chce zjeść drugiego bierze się po pierwsze z tego, że jeszcze nie czas (schudli tylko 10 kilo, a niedojadac zaczęli dopiero pod koniec) a po drugie skończyła im się woda, więc raczej trudno by było coś zrobić z "ludziną". Może gdybym pociągnęła historię o jakieś 10 dni, biegaliby po całej planecie polując na siebie z nożami, nie wiem. 

no i dzięki za komentarz :)

Podobało mi się, opowiadanie z "drugim dnem" właśnie w nawiązaniach do Godota, ale w tego typu opowiadaniach  przydałoby się jakieś trzecie dno :-) Przynajmniej ja się go doszukiwałam, zastanawiając się, czy wszystko dzieje się naprawdę, czy też może dwaj bohaterowie są jednym bohaterem, może jeden jest szalony...;) ale to już nadinterpretacja :P Broń Boże ganiania się z nożami. Broń Boże zjadania drugiego. Nie wszędzie musi być seks i przemoc :P Teatralność narracji dla mnie była atutem. 5.

Świetne! Przyciąnał mnie tu tytuł. Bardzo podobało mi się nawiazanie do "Czekając...". Didi i Gogo na nieznanej planecie:) Choć stylowo nie próbowałaś nawiązywać do Becketta. Ale może to i dobrze. Powstał Twój własny tekst a nie pastisz.

I ten szczekający kot...

Swoją drogą, klimatem troszkę mi przypomina Solaris.

Dałabym 5.

 

 

@Selena: Dzięki za komentarz! Solaris nie czytałam (oj wiem, że to wstyd, ale nie czytałam też Władcy Pierścieni, bo nie udało mi się nigdy przebrnąć przez trzeci tom).
Nie chciałam nawiązywać do Becketta bardziej bezpośrednio. Choć, gdy to pisałam miałam depresję, to jednak ponury klimat oryginalnego Godota nigdy mi do końca nie odpowiadał. Wzięłam, to co mi się podobało i stworzyłam własną całość.... :)

Daję 5

Nowa Fantastyka