- Opowiadanie: M.Bizzare - Łowcy sekretarek (czyli jak obalić ustrój w odwecie za zniszczony żakiet) cz.1

Łowcy sekretarek (czyli jak obalić ustrój w odwecie za zniszczony żakiet) cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łowcy sekretarek (czyli jak obalić ustrój w odwecie za zniszczony żakiet) cz.1

Łowca przykucnął na dachu Rotundy PKO. Późną godziną przemieszczali się po okolicy tylko policjanci i powracający z imprez klubowicze. Mimo to, łowca użył termooptycznego kamuflażu. Ostrożności nigdy za wiele, to znana dewiza jego gatunku. Ofiara nie może zobaczyć łowcy wcześniej, niż kiedy będzie wyrywał jej głowę z karku. Albo robił coś równie przyjemnego, repertuar był wszak bogaty.

 

Nagle jego naszpikowany elektroniką hełm wyłowił z otoczenia ofiarę, która dzisiaj dołączy do jego przeogromnej kolekcji trofeów. Wydał z siebie klikający odgłos, z ekscytacji.

 

Człowiek, płeć żeńska, wiek bliżej trzydziestki niż dalej.

 

Ofiara zbliżała się do bankomatu, prawdopodobnie podjąć to śmieszne coś, co mieszkańcy tej zacofanej planety zwali pieniędzmi. Idealny moment na uderzenie. Łowca naprężył swoje muskularne ciało i zeskoczył w szpaler drzewek przy ławeczce. Powoli, drobnymi kroczkami, zaczął się skradać ku jej odsłoniętym plecom. Wtem przystanął.

 

– Nie, no to przecież dramat jak stąd do Krakowa! – wrzasnęła kobieta, prawdopodobnie lekko pijana. – Jak to brak cholernych środków na cholernym koncie?

 

Kobieta wyjęła z podajnika kawałek plastiku, sięgnęła do portfela po następny. Łowca postawił ostrożnie krok. I następny. Już czuł ciepło niczym nie chronionego ciała. Znalazł się tuż za ofiarą, uniósł swoje podwójne ostrze. Już miało spaść, dopełnić dzieła.

 

Gdyby niedoszłe trofeum nie odwróciło się i nie psiknęło w oczy łowcy gazem pieprzowym.

 

Łowca zatoczył się, oszołomiony. Uderzyła go pięścią, zaskakująco mocno. Poczuł nawet przez hełm. Za pięścią podążyła noga. Obcas buta wbił się boleśnie w krocze kosmity.

 

Łowca postanowił, że czas paść na ziemię i wić się z bólu.

 

– Kto cię wysłał? – spytała Kamila Staszewska.

 

– Klik klik – odpowiedział.

 

– Dużo mi to nie pomogło, mięśniaku. Już mi wyteleportuj się stąd, bo jak ci z…

 

Łowca zrozumiał i po chwili już go nie było. Ułamanego obcasa buta, który utkwił w okolicach najwrażliwszego narządu kosmity, też już nie było.

 

Kamila westchnęła głośno.

 

Praktycznie zignorowała trzy poprzednie ataki. W końcu praca dorywcza, jakiej oddawała się od czasu do czasu, raczej nie przysparzała jej wielu nowych, serdecznych znajomych. Raczej takich, którzy wyrwaliby jej serce i zjedli w zasmażce. Ale teraz musiała przyznać. To nie incydenty, ktoś bardzo serio przykłada się do wyeliminowania niepozornej sekretarki.

 

Powiedziałaby, że to jej największe zmartwienie, ale skłamałaby.

 

Gdzie teraz znajdzie taką przecenę na szpilki?

 

 

 

Chwilę później, w mrocznym miejscu. Takim, w którym słychać ino krzyki torturowanych.

 

Ręka w skórzanej rękawiczce sięgnęła do kieszeni wojskowego płaszcza. Wygrzebała po chwili paczkę Popularnych. Włożyła jednego w szerokie wargi. W drugiej kieszeni namacała zapałki. Chwile potem, okropny papieros już się palił.

 

– Co to ma mi do cholery być? – spytał zirytowany właściciel owej ręki. – To był ten słynny Pavulioon, największy łowca skór w multiświecie?

 

– Trzeba przyznać, przygotowany był nieźle – spróbował załagodzić sytuację adiutant właściciela ręki.

 

– Przygotowany? Nieźle? Co ty mi tu pieprzysz, Nowak? Dała mu po oczach, a potem po jajach! Tego chwytu można się nauczyć od byle uczennicy ogólniaka na przerwie, idioto!

 

– Ale…

 

– Bez ale, Nowak, bez ale! Co ty mi tu za amatorów żeś nasprowadzał!?

 

– Ale jest jeszcze plan Be! Plan Be!

 

– Ja myślę, Nowak, ja myślę! Bo jak plan Be będzie tak do rzyci, jak ten kolejny plan A, to tak cię chłopaki urządzą, że nawet twój pies nie będzie chciał ci podać łapy!

 

Zapadła złowieszcza, nie, poprawka, wybitnie złowieszcza cisza.

 

 

 

Główna filia Bardzo Ważnej Instytucji, czwartek.

 

Kamila została oddelegowana do zrobienia kawy, bo ten nabrzmiały bąk znów przyjmował Bardzo Ważnych Gości. Co za niespodzianka. Nie ważne, ile masz umiejętności w CV. Obsługa ekspresu do kawy jest jedyną, która zaprowadzi cię gdziekolwiek. Miała wyjątkowo zły humor, nawet jak na złe humory, o które zwykle przyprawiała je praca. W głowie jej jeszcze szumiało, ale musiała wyglądać perfekcyjnie i uśmiechać się do wielce spasionego gremium. Samo to by wystarczyło. Ale Kamila miała jeszcze debet na karcie i urządzono na nią regularne, intergalaktyczne polowanie.

 

Czarna ciecz sączyła się powoli z ekspresu.

 

Kto mógł polować na biedną sekretarkę? Przecież Ukarzet skrzętnie ukrywał fakty na temat jej zwyczajnego, boleśnie nudnego codziennego życia. Czekając, aż ekspres skończy swoją pracę, układała w głowie długą listę.

 

Maazeliwianie? Nie, oni przybyliby na polowanie osobiście.

 

Krundakanie? Chyba nie. Odkąd wysterylizowała ich królową matkę, bardziej skupili się na szukaniu nowych opcji prokreacyjnych.

 

Czarna Rada Silat-Taakar? Nie, chyba nie podreperowali budżetu po dezintegracji tej ich zabójczo drogiej bomby depopulacyjnej.

 

Czarna ciecz sączyła się szybko z ekspresu. Już dawno wypłynęła poza krawędzie filiżanki i ściekała na podłogę. Kamila nie zauważyła tego, zamyślona.

 

Yotwakijczycy? E-e, zbyt subtelne.

 

Fimis'a'sarli? E-e, za mało subtelne.

 

Poczuła nagle jakieś gorąco, bijące od strony podłogi. Wyrwała się z analitycznego odrętwienia i natychmiast spojrzała w dół. Na podłodze rozlewała się już całkiem spora plama kawy. Bąbelkowała. Kamila odsunęła się ostrożnie, na dwa kroki. Nagle z czarnego płynu uformowała się spora i całkowicie stała macka. Wystrzeliła prosto w jej twarz.

 

Uniknęła zderzenia z gorącą kończyną w ostatniej chwili.

 

Macka wróciła się, wiec Kamila przykucnęła i odturlała się w bok. Kończyna cały czaqs rosła, uniosła się do góry, sięgała już prawie sufitu. Kątem oka, sekretarka zauważyła spory nóż do chleba, leżący przy zlewozmywaku. No tak, kanapeczki dla grubasów. Rzuciła się do przodu dokładnie w momencie, gdy macka opadła. Kończyna plasnęła głośno o ziemię. Kamila dobiegła do rzędu szafek i wzięła szybko do ręki ostre narzędzie.

 

– Choć tu! – zachęciła potwora. Macka podniosła się z podłogi i wzięła zamach. Spadła na dziewczynę. Ta w tym samym momencie podskoczyła i chlasnęła groźnym narzędziem. Czubek macki odpadł od reszty i zderzył się z korpusem Kamili. Rozprysnął się niemal jej nie parząc. Wzmiankowana dalsza część kończyny natychmiast wycofała się w dół i schowała w rozlanej kawie, zanim jeszcze stopy sekretarki dotknęły gruntu.

 

Odwróciła się, z nożem przed sobą. Z czarnej plamy już nic jednak nie wyszło. Przez chwile słychać było jedynie ciche kwilenie.

 

Gdy tylko zranione monstrum przestało biadolić i na dobre uciekło do swojego wymiaru, drzwi kuchni otworzyły się i pojawił się w nich szef. Niezły timing.

 

– Pani Kamilo, gdzie te cztery espresso… – przerwał, bo zobaczył, że jego sekretarka wstaje z podłogi, trzymając jedną rękę za plecami. Cały przód jej żakietu szpeciła ogromna, czarna plama. Cała podłoga była zalana kawą.

 

– Co się tu dzieje? – zapytał, niepomiernie zaskoczony.

 

Kamila zrobiła niewinną i wielce zmartwioną minę.

 

– Panie prezesie, wydaję mi się, że nasz ekspres do kawy ma jakąś usterkę…

 

 

 

Z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi mieszkania. Ciapek natychmiast uciekł na jej widok. A raczej uciekłby, gdyby nie musiał ciągnąć za sobą swojego przerośniętego brzucha. Manewr kota wyglądał raczej jak pełzanie, połączone z rozpaczliwym miauczeniem.

 

Rzuciła z impetem na kanapę torbę z poplamionym żakietem. To był jej ulubiony żakiet. Drogi. Szykowny. Z Zary, do jasnej cholery! Oczywiście, mając obsesję na punkcie ładu i porządku, która nie dawała jej także znosić zaburzeń owego, trzymała w biurze zapasowy. Ale miarka się przebrała! Marne próby zabójstwa na zlecenie, to jedno. Zrobienie z niej pośmiewiska w czasie i tak ciężkiej, haniebnej pracy, to co innego! To musi się skończyć teraz, zanim ponownie ją ośmieszą i zanim jej garderoba zostanie nieodwracalnie przetrzebiona.

 

To oznaczało wojnę.

 

Z tym zastrzeżeniem, że do wojny potrzebna jest broń. Broń miał Ukarzet. Żeby zyskać ją, trzeba było się z nimi skontaktować. Tylko jak? Urząd Kontroli Rzeczywistości zawsze odzywał się do niej, nigdy odwrotnie. Natomiast ich numer telefonu działał tylko podczas misji. Gdy próbowała zadzwonić w środku tygodnia, nie odzywała się nawet poczta głosowa. Wcześniej jej to nie zastanawiało.

 

Postanowiła wziąć sprawę na spokój. Średnio się udawało, ale się starała. Przebrała się w coś wygodnego. Zjadła jogurt. Po chwili namysłu, także pięć wafelków Familijnych. Usiadła na kanapie. Włączyła telewizor. Wyłączyła telewizor. Włączyła radio. Wyłączyła radio, z myślą: „przeklęta Eska". Ułożyła wszystkie swoje bluzki w perfekcyjnie równą stertkę, co do milimetra. Znów usiadła na kanapie.

 

Furii nie da się oszukać. Czuła się jak bomba atomowa, czekająca na wybuch.

 

Postanowiła zacząć od rzeczy najbardziej widocznych. Wyjęła żakiet z torby i ruszyła do łazienki. Napuściła gorącej wody do wanny, dodała do niej mało inwazyjny środek na plamy i włożyła tam żakiet. Pozwoliła mu się moczyć, patrząc się nań jak na straconą młodość.

 

Nagle pralka zaczęła wirować. A nie była nawet włączona.

 

Spojrzała się na tajemnicze zjawisko. Ze strachem, ale i z nadzieją.

 

Pralka przestała wirować. Zaczęła mówić:

 

– Hej, tu David. Maddie, kiedy w końcu skradnę ci pocałunek?

 

– Jezu! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię słyszę! – pisnęła jak czytelniczka Bravo na koncercie Tokio Hotel.

 

– Słucham? – koordynator autentycznie się zdziwił. – Ty co, że mnie co? Poczekaj, muszę to nagrać! Pierwszy raz, od tylu miesięcy!

 

– Właśnie spartaczyłeś swój pierwszy raz – entuzjazm Kamili z miejsca wyparował.

 

– Okej, okej. Jeszcze znajdę swoje szczęście… Dobra, do interesów. Wiemy, że ktoś próbuje cię wyeliminować. Pracujemy już nad tym.

 

– Wow, naprawdę już wiecie. Po piątym razie? Niezły wynik, jak na urząd monitorujący cały multiświat.

 

– Daruj sobie sarkazm. Każdy łowca głów we wszechświatach wie już o nagrodzie za twoją głowę. Siedzę sobie właśnie w Dimensionecie i czytam ogłoszenie o polowaniu na Kamilę Staszewską, na stronie bountyhuntersforyou.com.

 

– Kto to?

 

– Nie wiem. Wysłaliśmy im maila z zapytaniem, ale odpisała nam poczta w Lądku Zdrój. Czyli się dobrze kryją. Domyślamy się jedynie, że są dość oszczędni. Oferta zajmuje pasek 88 × 31, a po kliknięciu jest tylko goła strona wklejona z Worda. Niemniej, nagroda jest odwrotnie proporcjonalna do marnej prezentacji, uwierz mi. Kasujemy już to, ale na pewno nie zatrzymamy tak zleceniodawców. W każdym razie, dowiemy się niebawem, kim oni są. Słowo harcerza.

 

– Nie wiem o tobie dużo, ale jedno wiem z pewnością: nigdy nie byłeś żadnym harcerzem. A poza tym, nie mieliście jakiegoś przecieku? Atakują mnie w godzinach pracy.

 

– Urząd Kontroli Rzeczywistości nie przecieka, czy jak to się mówi. Co ty myślisz, że my dostarczamy jakieś listy Wildsteina, czy co? Wyjaśnienie musi być inne.

 

– Cokolwiek – odpowiedziała. Jej zdenerwowanie wzrastało z każdą sekundą.

 

– Niemniej, zanim ich zlokalizujemy, może minąć trochę czasu. Zaopatrzymy cię w odpowiednie środki samoobrony.

 

– No, wreszcie mówisz do rzeczy – Kamila uśmiechnęła się mimowolnie.

 

– Możesz oczekiwać kuriera.

 

– Jak Gwiazdki, uwierz, jak Gwiazdki. Tylko proszę cię o jedno?

 

– O cóż to?

 

– Wyślij mi coś dyskretnego. Nie mogę się pokazać na mieście z dwumetrowym miotaczem tachionów, jak ostatnim razem.

 

 

 

Tymczasem, w mrocznym miejscu znanym skądinąd.

 

Ręka w skórzanej rękawiczce uniosła się w górę. Wystawiony palec wskazujący trafił w swój cel. Właściciel ręki zaczął intensywnie dłubać w prawym nozdrzu. Robiłby to zapewnie długo i namiętnie, gdyby nie gromki okrzyk zza jego pleców:

 

– Towarzyszu generale! Melduję się do służby!

 

Właściciel ręki odwrócił się, spojrzał na młodego oficera o wyrazie twarzy tak głupim, że musiały się na niego złożyć całe dekady analfabetyzmu i spółkowania pomiędzy kuzynami.

 

– A, to ty jesteś Kowalski. Spocznij!

 

Żołnierz spoczął.

 

– Świetnie – stwierdził właściciel ręki. – Właśnie awansowałeś o stopień i zostałeś moim prywatnym adiutantem. Zastąpisz porucznika Nowaka, który jest niedysponowany.

 

– W jakim sensie niedysponowany, Towarzyszu generale?

 

Właściciel ręki westchnął. Ciekawski mu się trafił, nie ma co.

 

– W sensie definitywnie ostatecznym, Kowalski. Widzi porucznik, Nowak i ja napotkaliśmy na różnicę zdań, która czyniła naszą współpracę bezowocną. On twierdził, że kawowe monstrum to wspaniały sposób na zabójstwo polityczne. Ja twierdziłem, że jest upośledzony. Mam nadzieję, że naszej współpracy nie zakończy podobny… dysonans światopoglądowy.

 

– Tak jest, Towarzyszu generale!

 

Właściciel ręki uśmiechnął się mimowolnie. Czas służby jego adiutantów liczyło się nie bez powodu w godzinach. Niewielu godzinach.

 

– Dobra, Kowalski! Trzeba wziąć sprawy we własne ręce! Co na podesłał dział robotyki?

 

 

 

Brak snu doskwierał Kamili na tyle, że usnęła nawet leżąc w niezbyt wygodnej pozycji na kanapie. Spała smacznie i głęboko, śniąc o dawnych, studenckich czasach, kiedy jej fascynacją były liczby i przystojni kolesie z Politechniki. Nie dane było jej jednak zaznać snu. Dzwonek do drzwi wyrwał ją natychmiast z objęć Morfeusza.

 

Kurier!

 

Wstała szybko z kanapy i ruszyła ku drzwiom. Oczy jej się kleiły i nie mogła przestać ziewać. Otwierając drzwi, przeklinała w myślach Wiki. Że też jej szalona koleżanka musiała zadzwonić w tygodniu i przekonać ją do wyprawy po klubach. Zaowocowało to jedynie ciężkimi do zamaskowania workami pod oczyma i smutnym wnioskiem o własnej starości, wyciągniętym z obserwowania naćpanych nastolatek kręcących tyłkami.

 

W końcu uporała się z trzema zamkami i otworzyła drzwi.

 

Na wycieraczce stał patyczak. Zwyczajny. No, prawie zwyczajny. Miał ze dwa metry wzrostu i trzy metry długości. Więcej niż korytarz szerokości, więc musiał stać bokiem. Między czułki wepchnięto mu czerwoną czapeczkę, a na górnym tułowiu przyczepiono plakietkę z ledwo mieszczącym się napisem „Paul Ringo Lennon, kurier międzywymiarowy".

 

– Przesyłka dla Pani Staszewskiej – dziarsko oznajmił patyczak i wręczył jej od razu upragnioną kostkę-walizkę. Po czym zaczął się wycofywać.

 

– Hej, a nie powinnam czegoś podpisać? – spytała.

 

Patyczak walnął się długą kończyną w owadzi odpowiednik czoła.

 

– Przepraszam, ja jestem tylko na zastępstwo – powiedział i podetknął jej przed nos zwyczajową kartkę. Wybazgrała szybko trzy sygnatury.

 

– Co to za bajer z tym imieniem? – spytała od niechcenia.

 

– Moja mama składała jajka słuchając Beatlesów. Żegnam Panią i zapraszam do dalszego korzystania z usług naszej firmy – pożegnał się grzecznie i ruszył tyłem do windy.

 

Trzasnęła drzwiami i popędziła ku kanapie. Nacisnęła czerwony przycisk na górze kostki. Kilka znajomych dźwięków później, na stoliku leżała już ciężka walizka, którą wiele urzędów celnych skonfiskowałoby jako broń ręczną. Otworzyła ją bardzo szybko i zaczęła z nabożnością wyjmować z niej kolejne zabawki od Ukarzetu.

 

Oprócz zwyczajowych, przydatnych drobiazgów i kombinezonu z gatunku takich, które widuje się w przybytkach dla fetyszystów lub w bardzo głupich filmach szpiegowskich, były tam trzy przedmioty. W najbliższym czasie miały ratować jej życie.

 

Pierwszym był pistolecik tak mały, że jego lufa ledwo wystawała za kłykcie palców, gdy go chwyciła. Na dole kolby miał małe pokrętełko. Pistolet wyglądał na przesadnie… kompaktowy, nawet jak dla kobiety. Pozory mylą. W języku konstruktorów ochrzczono tą broń następująco: „piekło, które z łatwością mieści się w kieszeni". Nie bez powodu. Położyła pistolet na dywanie i ostrożnie obróciła pokrętłem w prawo. Nagle z obudowy broni zaczęły wyskakiwać rurki, metalowe płytki i inne elementy konstrukcji. Towarzyszyło temu tylko cichutkie buczenie i dźwięk przecinania powietrza przez kolejne części urządzenia. Po chwili na podłodze leżał już całkiem spory, czterolufowy blaster. Kamila uśmiechnęła się szeroko. Po czym przesunęła pokrętło jeszcze w prawo, do oporu. Lufy karabinu zaczęły się kręcić i scalać, a obudowa wydłużać. Kilka sekund później, zamiast blastera leżała przed nią całkiem spora rakietnica. Bez kombinezonu ciężko było ją nawet unieść.

 

Miło, że ten gamoń wziął sobie do serca moje prośby, pomyślała.

 

Kolejnym prezentem od Ukarzetu było całe opakowanie bomb mimetycznych, w liczbie dwunastu. Po uruchomieniu kamuflażu te cacuszka przybierały wygląd pierwszej rzeczy, o której pomyślał uruchamiający. Każdej drobnej, zupełnie niegroźnej rzeczy. W dodatku, imitowały ją perfekcyjnie. Kamila wyjęła jedną z bomb, aktywowała i po milisekundzie trzymała już w ręku zdrowo wyglądające jabłuszko. Dodatkowo, bomba miała dwa tryby działania: standardowe kaboom oraz temporalny. Polegał on na tym, że w zasięgu rażenia ładunek wywoływał paradoksy czasowe. A dokładnie pętlę, zmuszając trafionych do odtwarzania przez dobre paręnaście minut ostatniej sekundy swojego życia. Oczywiście, rzucający bombę był odporny na ten efekt. Wspaniały patent.

 

Ostatnim zestawem zabawek był wyrzutnik pułapek uniwersalnych. Wyglądał jak pistolet na flary, ale pociskami do niego były małe kule, które po trafieniu kompresowały wroga do poziomu subatomowego i zamykały we własnym wnętrzu. Minusem było to, że działały jedynie po uprzednim ogłuszeniu lub innego rodzaju unieszkodliwieniu przeciwnika. Dostała tylko parę takich kulek, ale na pewno pomoże to w usuwaniu denatów z miejsc publicznych.

 

Westchnęła. Zawiodła się trochę, bo nie było rewinderów. Albo wydział technologiczny znów miał cięcia w budżecie, albo zorientowali się, że całkiem niedawno podwinęła jeden z granatów na użytek własny. Trudno, trzeba pracować z tym, co się ma.

 

Złożyła z powrotem walizkę. Odnalazła swoją torebkę i upchała do niej wyrzutnie, pistolet i ze dwie bomby. Niestety, wiązało to się z usunięciem kilku drobiazgów, które zawsze tam trzymała, chociaż rzadko używała. Z drugiej strony, powszechnym prawidłem wszechświatów jest fakt, że damskie torebki przypominają nieco czarne dziury. Chłonnością, jeśli można się tak wyrazić. Mieści się w nich dużo więcej rzeczy, niżby się wydawało. Z upchaniem zabawek nie było więc aż takiego problemu. Poza tym, jedną z bomb zmieniła w szminkę, a drugą w opakowanie tabletek przeciwbólowych, co oszczędziło nieco przestrzeni.

 

Gdy skończyła się pakować, pościeliła łóżko, szybko się umyła, nastawiła trzy budziki i powróciła do czynności, którą z powodzeniem wykonywała przed przybyciem kuriera.

 

Zasnęła jak dziecko.

 

 

 

Ostatni dzień tygodnia pracy był nieco lżejszy, niż zazwyczaj. Wynikało to z faktu, że szef pojechał robić wrażenie na różnych ważnych pracownikach, za pomocą cudownej prezentacji na temat rozwoju i profitów z działalności Bardzo Ważnej Instytucji. Oczywiście, musiał wziąć ze sobą sekretarkę. Po pierwsze, bo chciał się nią pochwalić. Po drugie, bo to ona praktycznie zrobiła ową prezentację. Wiedza szanownego prezesa o komputerach nie wykraczała poza umiejętność włączania i wyłączania, grania w co prostsze gierki i ewentualnie znalezienia w Internecie stron porno. Zaciągnął ją więc na drugi koniec Warszawy i przez cały dzień musiała robić dwie rzeczy. Klikać „następny slajd" w Power Poincie i ładnie się uśmiechać. Prawdziwe upokorzenie przyszło jednak wtedy, gdy szef nawet nie odwiózł jej tym szpanerskim Jaguarem, tylko grzecznie podziękował za pomoc i zostawił ją samą na pastwę warszawskiego metra.

 

Przeszła przez bramkę, trzymając cały czas rękę na torebce. Gdyby to, co tam niosła, wpadło w ręce jakiegoś byle złodzieja, konsekwencje mogłyby być katastrofalne.

 

Wagon metra podjechał momentalnie i Kamila wcisnęła się przez drzwi wraz ze znudzoną i zmęczoną masą innych pasażerów. Pięknie, nie ma nawet miejsca siedzącego, pomyślała. Metro ruszyło z piskiem. Jakiś palant otworzył szybkę i prosto w twarz uderzało Kamilę zimne powietrze. Coraz lepiej.

 

Zaczęła przysypiać na stojąco, gdy wagon nagle zatrzymał się.

 

Z tym, że nie na stacji. Za oknami była tylko ciemność tunelu.

 

Natychmiast zaczęła grzebać w torebce. Tymczasem wszyscy pasażerowie złapali się za uszy. Niektórzy padli na ziemię. Wagon wypełniło ogłuszające buczenie, coś jak silnik na jałowym biegu razy tysiąc. Potem na jego lewym skraju pojawiła się rosnąca kula niebieskiego światła. Pasażerowie przebiegli w panice na drugi koniec, niemal zabijając po drodze Kamilę. Prawie się przewróciła. Światło zniknęło, a w miejscu, gdzie się pojawiło, stał robot. Miał dwa metry wzrostu i obudowę w kolorze red metalic. Jego głowa przypominała wyszczerzoną czaszkę, z dwoma żółtymi lampkami zamiast oczu. Nie miał lewej dłoni, jego potężne, mechaniczne ramię zakończono lufą imponującego karabinu. Prawa kończyła się pięścią wielką jak głowa Giertycha. Z pleców do łokci podążały dwa węże prysznicowe, które zapewnie dostarczały energię jego uzbrojeniu. Na jego metalowej piersi skrzył się złotem znajomy znak. Sierp skrzyżowany z młotem.

 

– Kim jesteś? – spytała hardo Kamila, przekrzykując spanikowany tłum.

 

Robot ze zgrzytem podszedł kilka kroków. Zeskanował ją wzrokiem.

 

– Jestem Komunizator K-1000 i przybyłem cię zabić, w imię wspólnego dobrobytu krajów Układu Warszawskiego – odpowiedział. Jego głos łudząco przypominał znanego skądinąd robota Bajtka z „Pana Kleksa w Kosmosie".

 

Co spowodowało, że Kamila wybuchła szczerym śmiechem.

 

– Zamilcz! – krzyknął cyborg panicznie. – Nikt nie będzie śmiał się w twarz najgorliwszemu krzewicielowi marksizmu-leninizmu! Największemu osiągnięciu radzieckiej myśli technicznej! – uniósł lufę karabinu.

 

– Co to ma być? – spytała. – „Powrót do Przyszłości" w wersji PRL?

 

Robot wyciągnął rękę przed siebie. Z lufy karabinu wyleciała wiązka światła, która zaraz rozszczepiła się na wiele mniejszych. Trafiły każdego pasażera wagonu, oprócz Kamili. Szczęki robota ułożyły się w coś minimalnie kojarzącego się z uśmiechem.

 

– Oto potęga miotacza propagandowego! – wrzasnął w fanatycznym szale.

 

– Czego? – spytała Kamila.

 

Nie odpowiedział, ale w tej samej chwili wszyscy pasażerowie metra stanęli na baczność i zasalutowali. A potem zaczęli śpiewać chórem:

 

– A kolor jego jest czerwony, bo na nim robotnicza krew!!!

 

O cholera, zdążyła pomyśleć, zanim wszyscy wkoło rzucili się na nią.

 

Odepchnęła pierwszy rząd nowonarodzonych, socjalistycznych zombie. Kopnęła co po najbliższych i wyjęła z torebki opakowanie tabletek. Rzuciła nim z impetem o podłogę.

 

Nic się nie stało. W tej samej chwili zrozumiała dlaczego.

 

Zamiast bomby wyjęła opakowanie Rutinoscorbinu!

 

Tłumek znów napierał na nią. Broniła się wszystkim znanymi sobie chwytami, ale wydawało się to daremne. Bez kombinezonu nie odeprze wszystkich, zgniotą ją samą siłą naporu. A jak miała wziąć kostium? Niby-lateks średnio pasuje do uniformu sekretarki. Teraz ta decyzja stylistyczna będzie ją kosztowała życie.

 

– Naród z Partią! Partia z Narodem! – skandowali atakujący. Zza ich pleców dochodził absurdalnie brzmiący, ale dziwnie złowieszczy śmiech Komunizatora.

 

Odepchnęła kolejnego napierającego studenta, kopnęła najbliższą starą babę w brzuch. Opór był daremny. Zaraz zmieni się w bardzo cienką kanapkę.

 

Kątem oka zobaczyła, że pomiędzy rzędem moherowych beretów, a grupą nastolatków, jest minimalna ilość wolnej przestrzeni. Natychmiast wykonała profesjonalny wślizg, odpychając rękoma zaskoczone komuzombie. Z trudem, ale wydostała się z tłumu. Wszyscy odwrócili się, ale ona zdążyła wyjąć już właściwe opakowanie tabletek. Natychmiast cisnęła bombą w zaskoczonych napastników. Po sekundzie oślepiło ich jasne światło.

 

A potem zaczęli poruszać się w miejscu, wykonując cały czas ten sam krok w przód. Wpadli w pętlę czasową. Kamila odwróciła się ku cyborgowi.

 

– Tylko tyle? – spytała, wyjmując pistolet z torebki.

 

– Brawo! Nie spodziewałem się, że umkniesz im. Ale na mnie te ogłupiające sztuczki nie działają! Mnie bowiem oświeca światło materializmu dialektycznego! Ja…

 

– Morda! – odpowiedziała krotko i ruszyła na robota biegiem. Ten zamachnął się pięścią, ale po prostu przeskoczyła spadające na nią ramię. Znalazła się za plecami robota. Natychmiast przekręciła pokrętło. Zanim powolna maszyna odwróciła się, cztery lufy blastera buchnęły laserowym światłem. Seria poleciała po gnieździe z tyłu robota, z którego wychodziły wspomniane węże prysznicowe. Odrzuciła broń i wykonała iście akrobatyczny przewrót w tył, cofając się na bezpieczną odległość.

 

Kontrolki na czerwonym karabinie i dłoni robota przestały się świecić.

 

– CO? – wykrzyknął zaskoczony Komunizator. Zaczął wymachiwać pięścią, ale jego ruchy były powolne, jakby nagle stracił cały impet.

 

Kamila wzięła rozbieg, podniosła w ruchu karabin, ominęła miotającego się bezsilnie cyborga i wskoczyła na jego plecy. Z wysiłkiem oplotła szyję maszyny nogami. Zaczęła okładać ciężką lufą głowę robota. Ten wydawał z siebie zgrzytliwe odgłosy, usiłując niezdarnie zrzucić napastniczkę. Tłukła dalej, z całej siły. W końcu poczuła, że cyborg traci równowagę, więc zeskoczyła z jego pleców i wycofała się szybko. Po chwili Komunizator upadł z głośnym hukiem na metalową podłogę.

 

Zbliżyła się do leżącego robota. Ten nagle podniósł rękę w górę.

 

– Komuno, wróć! – krzyknął rozpaczliwie i pokazał kciukiem „ok.".

 

Potem jego żółte oczy zgasły. Ramię opadło.

 

– Myślałam, że radziecka myśl techniczna była bardziej niezawodna – wymamrotała do siebie. Wyjęła z torebki wyrzutnię pułapek. Po chwili robot zniknął, a na jego miejscu leżała tylko mała, metalowa kulka. Podniosła ją i schowała szybko.

 

Spojrzała na pasażerów. Nadal stawiali ten sam krok, raz po raz, nie ruszając się z miejsca. To jeszcze trochę potrwa, a nie miała czasu dopilnować wszystkiego. Bez kontroli robota, jego ofiary powinny być niegroźne. Policja chyba da sobie radę ze zwykłą bandą zombie, śpiewających „Piosenkę o Nowej Hucie"? Na pewno mają jakieś grupy wsparcia dla niereformowalnych komunistów.

 

Pozbierała wszystko. Wygrzebała uniwersalny klucz, podkradziony niegdyś Sir Bradleyowi, z torebki. Nacisnęła guziczek na obudowie urządzenia i jedne z drzwi pociągu rozsunęły się cichutko. Pomachała uroczo w lewo i w prawo, osłupiałym pasażerom sąsiednich wagonów, którzy obserwowali zajście przez szybki. Potem opuściła pociąg i szybkim krokiem udała się w podróż zimnym tunelem, który zablokował pojazd.

 

 

 

Mroczne miejsce, itd. , trochę później.

 

Ręka w skórzanej rękawiczce uderzyła z całej siły w metalową konsoletę komputera. To, co pokazywał duży ekran urządzenia, wyjątkowo nie spodobało się właścicielowi ręki. Odwrócił się do swojego adiutanta, na którego twarzy malował się imbecylski wyraz totalnego zadziwienia. Towarzysz generał zaczął mówić, poważnym tonem:

 

– Towarzyszu poruczniku Kowalski, Ludowe Wojsko Polskie będzie Towarzyszowi dozgonnie wdzięczne za wierną służbę…

 

Ręka w skórzanej rękawiczce wyjęła z kabury u pasa miotacz laserowy.

 

– Szkoda, że czas oczekiwania na zgon nie będzie zbyt długi – dokończył, skierował lufę ku zaskoczonemu Kowalskiemu i wystrzelił. Po biednym idiocie została tylko para glanów na podłodze i zapach grillowanego mięsa.

 

Towarzysz generał podszedł do panelu komunikacyjnego, wyjął z niego wielki mikrofon. Stuknął weń palcem dwa razy, a potem zaczął krzyczeć:

 

– Przysłać mi tu natychmiast nowego adiutanta! Ten ostatni… się zepsuł, najwyraźniej.

 

– To nie będzie potrzebne – odpowiedział mu, o dziwo, kobiecy głos. Towarzysz generał nie przypominał sobie, żeby w jego jednostce zatrudniano jakiekolwiek osoby płci przeciwnej. W końcu jednak doznał olśnienia.

 

– To ty? Wypuścili cię w końcu z obozu szkoleniowego?

 

– We własnej osobie, Towarzyszu, i tak dalej. Zszokowany?

 

– Trochę szybko…

 

– Mam doskonałe wyniki, a poza tym wszyscy mają mnie tam już dosyć. Jestem gotowa na wielki dzień. I mam nieprzepartą ochotę sama skręcić kark tej suce.

 

– Zapał godny podziwu – stwierdził Towarzysz generał. – Spotkamy się za godzinę. Ku chwale Ojczyzny i Pierwszego Sekretarza!

 

– Tak, tak, ku chwale – odpowiedziała niedbale.

 

 

 

Wróciła do domu. W biegu złapała kostkę, wyjęła kombinezon z walizki i zamknęła się w łazience. Najszybciej jak się dało, wślizgnęła się w znienawidzony kostium bojowy. Gdy już poczuła się bezpieczniej, chwyciła za komórkę. Wybrała numer koordynatora. Miała nadzieje, że linia jest otwarta. Przyłożyła telefon do ucha. Sygnał był, ale nikt się nie odzywał. Miała już zrezygnować, gdy usłyszała w słuchawce głos:

 

– Moja kochana, jak się masz? Zaskoczyłaś mnie, dzwonisz tak bez powodu…

 

– Uspokój się – odpowiedziała. – Mam jednego z napastników, w pułapce i unieszkodliwionego. Może to cokolwiek pomoże?

 

– Hmm, trzeba go zeskanować i po krzyku…

 

– Zeskanować czym, panie proste rozwiązania. Jestem na Ziemi, w dwudziestym pierwszym wieku, zapomniałeś?

 

– Spokojnie. Zrobimy tak: włóż kulę do mikrofalówki i ustaw ją na wolne rozmrażanie, czaisz? My zajmiemy się resztą, pięknisiu.

 

– Jeszcze jedno. Słuchaj, to są jakieś komuchy. Nie w sensie SLD-komuchów, bardziej złote-lata-ZSRR-komuchy.

 

– Ciekawe.

 

– No ja nie powiem. Ciekawsze będzie, jak dasz mi w końcu na nich namiar.

 

– Zrób co ci kazałem, słodziutka.

 

– Tylko nie słodziutka. Słodziutkowanie jest zabronione, pamiętasz? Kazałam wam to wpisać do umowy! – zdenerwowała się, ale ruszyła natychmiast do kuchni.

 

Po chwili metaliczna kulka kręciła się już w mikrofalówce.

 

Chciała pilnować procesu, ale po piętnastu minutach obserwowanie znużyło ją do granicy senności. Wróciła do pokoju. Usiadła na kanapie i włączyła telewizor.

 

– Incydent w warszawskim metrze – komunikował spiker. – Dziś, około godziny szesnastej, ruch pociągów w kierunku Młocin został zablokowany. Jeden ze składów metra zatrzymał się między stacjami, z nieznanych przyczyn. Pasażerowie zostali ewakuowani po krótkim oczekiwaniu, a ruch przywrócony. Co specyficzne, wszyscy podróżujący zachowywali się dziwnie. Bełkotali o robotach i blondwłosej wojowniczce. Część z nich śpiewała bez przerwy… – mówiący spojrzał w kartkę. -… pieśni propagandowe z okresu Polski Ludowej. Inspekcja wykaże, czy doszło do uwolnienia jakiejś groźnej substancji… – Kamili nie chciało się dłużej słuchać. Przełączyła na Polsat, na jakiś głupi serialik.

 

Ciapek wdrapał się z ledwością na kanapę i przycupnął przy dziewczynie. Nie, żeby z miłości. W mieszkaniu było dość chłodno i w ten sposób kot uzyskiwał dodatkowe ogrzewanie. Kamila westchnęła. Nie była w stanie śledzić wydarzeń na ekranie.

 

Wtem, na szczęście, głośno piknęła mikrofalówka.

 

Wbiegła do kuchni, niemal zderzając się po drodze z lodówką. Szybko podbiegła do nie świecącej się już kuchenki. Spojrzała na kulkę. Nie różniła się niczym od stanu sprzed.

 

– Wiem już wszystko! – krzyknęła nagle mikrofalówka.

 

– Dawaj – Kamila niemal skakała w miejscu z niecierpliwości.

 

– Mocodawcy tego robota pochodzą z pobocznego, alternatywnego wobec twojego świata wymiaru. Taka niepozorna prowincja. Sęk w tym, że u nich Zimna Wojna nigdy się nie skończyła. Ich Ziemia jest nadal podzielona na dwa bloki, Żelazna Kurtyna itepe. Stąd sierp i młot, cała reszta tego czerwonego gadania. W tamtejszej PRL rządzi nawet sklonowany Gierek, wyobrażasz sobie? W każdym razie, ostatnio ktoś sprzedał obu stronom trochę nowinek technicznych i mapy podstawowych węzłów międzywymiarowych. Podobno eksperymentują aktywnie z tymi zabawkami.

 

– Ale czemu wyraźnie chcą skasować właśnie mnie? – spytała.

 

– Nie mam pojęcia. Ale wydział pozyskiwania informacji pracuje nad tym. Nie masz się czego bać.

 

– Ledwo przeżyłam w metrze. A bardzo nie lubię ledwo przeżywać! Nie mam nawet porządnego ubezpieczenia! – wrzasnęła na kuchenkę. – Mam inną propozycję. Natychmiast mnie tam przeniesiesz, a ja już załatwię ten problem po mojemu, okej?

 

– Nie ma mowy! – mikrofalówka żachnęła się. – Jesteś jeszcze za świeżak, żeby wysłać cię na tak daleką podróż międzywymiarową! Żadnych niebieskich budek dla Pani Doktor!

 

– Po pierwsze, nie jestem żadna doktor. Po drugie, proszę cię ładnie. Tyle się już znamy, a przecież nie chcesz stracić swojej ulubionej najemniczki, prawda? – łagodnie zwróciła się do koordynatora i na wszelki wypadek zatrzepotała rzęsami.

 

– Wykluczone! Brak pozwolenia! Mogę cię zawiesić bez odwołania za samo sugerowanie!

 

Kamila westchnęła. Wiedziała, że będzie musiała się upokorzyć. To znaczy, użyć seksapilu. Odwróciła się tyłem do krzyczącej kuchenki i nachyliła się, wypinając pupę wprost ku niej. Okropny materiał nieprzyzwoicie podkreślał kształty. Klepnęła się lekko po pośladku dłonią, dla efektu, odwróciła głowę w stronę mikrofalówki i wydęła czerwone usta.

 

– Chciałbyś stracić to? – spytała, głosem nadającym się do niemieckiej kinematografii.

 

Mogłaby przysiąc, że usłyszała wyraźnie przełknięcie śliny.

 

– O ja cię… wiem już, dlaczego zawsze tak lubiłem „Rewolwer i Melonik"… – wyszeptał w końcu, zmieszany. – Wygrałaś. Załatwię wszystko.

 

Po raz pierwszy od rozpoczęcia pracy w Ukarzecie, cieszyła się, że jej koordynator jest żałosnym, wiecznie napalonym urzędasem. Przyjęła mniej uwłaczającą pozę i spojrzała wymownie na mikrofalówkę.

 

– Niemniej… – zaczął znowu. – Musisz mi dać trochę czasu na zaaranżowanie wszystkiego, wybranie odpowiedniego węzła, trzeba zawiadomić działy HR, techników…

 

– Dobra. Krótko, gdzie i kiedy?

 

– Plac Wilsona, przystanek startowy 181, o dwudziestej drugiej. Zapisałaś?

 

– Mam dobrą pamięć. Bez odbioru.

 

Mikrofalówka zamilkła.

 

Kamila wróciła do dużego pokoju. Zmartwiło ją, że została jeszcze taka kupa czasu? Co ona ma robić do dwudziestej drugiej, dziergać swetry na drutach? Rozłożyła się na kanapie i spojrzała na nienagannie biały sufit. Leżała tak przez kilkanaście długich minut.

 

Jak to bywa, gdy myśli krążą luźno po głowie, nagle wpadła na znakomity pomysł.

 

Natychmiast wstała. Zawiesiła oba pistolety u pasa, podobnie jak kilka bomb, które natychmiast przybrały kształt zwyczajnych ozdób. Wrzuciła kostkę-walizkę do kieszeni, na wszelki wypadek. Potem ruszyła ku szafkom. Z najniższej z szuflad jednej z nich wyciągnęła niesamowicie toporny, wielgachny laptop.

 

Wróciła na kanapę, postawiła komputer na stoliku. Odpaliła go bez zwłoki. Buczał jak rój rozjuszonych bąków. Starożytny już nieomal sprzęt miał kartę sieciową, ale nie była pewna, czy złapie jakikolwiek bezprzewodowy Internet. Chociaż nie, pomyślała, sąsiad spod dwunastki dostał od syna router. Chwalił się, jak chlał piwo na ławeczce z sobie podobnymi. Jeśli ma szczęście, stary dziad nie nałożył żadnego hasła na wi-fi.

 

Bingo. Po kilku minutach miała już dostęp do Sieci.

 

Wpisała w wyszukiwarkę „Mars, zdjęcia". Po chwili trafiła na właściwą witrynę. Dla laika, była to tylko strona pełna zdjęć Czerwonej Planety, wykonanych przez ziemskie pojazdy badawcze. Bo i tak miała wyglądać. Jeśli odwiedzający znał trochę multiświata, to wiedział, że fikuśny adres mailowy webmastera jest tak naprawdę szyfrem. Gdy przyporządkowało się każdej z liter numer szeregujący ją w alfabecie pentanewiańskim, otrzymywało się dokładne współrzędne pewnego specyficznego miejsca.

 

Szybko wklepała cyferki w swój nie-do-końca-legalny teleporter. Wdusiła guzik i po chwili zdematerializowała się, zostawiając w pokoju głośno miauczącego Ciapka.

 

 

 

Mars, Cydonia, okolice marsjańskiej twarzy (NASA mówi, że to nie twarz, ale co oni wiedzą?)

 

Wśród czerwonych pustyń, w cieniu rdzawych wzgórz Marsa, przycupnął mały budynek. Oczywiście, ludzi nie mogli go dostrzec, za to wśród kosmitów miejsce to uchodziło za wspaniały sklep. Oficjalnie, było jedynym intergalaktycznym iSpotem w multiwersum. W schludnie i minimalistycznie urządzonym pomieszczeniu można było więc znaleźć cały asortyment produktów Apple'a. Cieszyły się one wzięciem na bardziej zaawansowanych planetach, zwłaszcza tych, gdzie panowała aktualnie moda na retro-design. Właścicielem sklepu był Valisavius Rothelptheler, Pentawiańczyk, emigrant, który na Marsie uwił sobie spokojne gniazdko. Valisavius wyglądał trochę jak wielki ślimak bez muszli. Z tym, że ślimaki nie mają rąk, dzioba i małych skrzydełek na grzbiecie. Podobieństwo właściwie opierało się tylko na wrażeniu, jakie sprawiały wielkie oczy na czułkach. W każdym razie, Valisavius był jednym z wielu kupców, którzy korzystali z dyskrecji, jaką oferowały prymitywne rejony Drogi Mlecznej.

 

Valisavius właśnie skończył przeliczać utarg z zeszłego miesiąca. Był zadowolony, bo wyszedł nawet bardzo na plus, choć ruch był mniejszy niż zazwyczaj. Gwizdał sobie jakąś melodię, a jego dziób nadawał owemu gwizdaniu nieziemskie brzmienie.

 

Valisavius byłby dzisiaj zupełnie szczęśliwym Pentawiańczykiem z wyższej klasy średniej, gdyby nie to, że nagle zmaterializował się w jego sklepiku intruz.

 

Intruz rasy ludzkiej, płci żeńskiej i ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.

 

– Cześć, Val! – krzyknęła Kamila. – Jak idzie biznes?

 

Ślimakopodobny zaskrzeczał przeciągle, a potem zahukał jak sowa.

 

– Mnie nie nabierzesz – odpowiedziała. – Wiem, że świetnie mówisz po angielsku!

 

– Okej, okej – Pentawiańczyk zmienił taktykę. – Czego sobie Pani życzy?

 

– Och, moje życzenie jest proste, ślimaczku. Grzecznie podpełzniesz teraz na zaplecze i przyniesiesz mi coś z twojego bardziej egzotycznego asortymentu.

 

– Jakiego asortymentu? – kosmita udawał głupiego. – My tu mamy tylko jeden asortyment! To oficjalny punkt sprzedaży Apple'a i tylko Apple'a. Tak jabłkowy, jak nic we wszechświecie! Mam licencję podpisaną przez Steve'a Jobsa. W zasadzie, to przez wszystkich dwudziestu pięciu Jobsów! Pragnę też zauważyć, że Pani insynuacje łamią moje święte i przyrodzone prawa kupca i obywatela, co mogę wywieść z wielu artykułów traktatu pentawiańsko-gerzuminaińskiego, jak i…

 

– Nie narzekaj jak baba, Val. Nie przystoi dużemu ślimakowi.

 

– Chciałem zauważyć, że Pani obelżywa uwaga jest nierelewantna i zupełnie mnie nie poruszyła. My, Pentawiańczycy, mamy sześć płci, i to na raz, z których żadnej nie można jednoznacznie skategoryzować jako żeńskiej.

 

– To, że nie macie bab, nie znaczy, że nie możecie jęczeć jak jedna. Wpuścisz mnie na zaplecze?

 

– Nie ma żadnego zaplecza! – próbował jeszcze.

 

– Okej, poszły konie po betonie. A co powiesz na to, że zaraz wezwę policję handlową Drogi Mlecznej i doniosę o paru twoich towarach. Na przykład o binarnych multikonekterach szpiegowskich? Albo o ekwilibnikatorach transkrypcji termomolekularnej? Albo o pirackich płytach z koreańskim popem i koncertami Eltona Johna?

 

To ostatnie oskarżenie było szczególnie ciężkie. Koreański pop i twórczość Eltona Johna były dla Pentawiańczyków ekwiwalentem twardych narkotyków. Wywoływały ekscytację, wzrost poziomu serotoniny w mózgu oraz podniecenie seksualne. A gdy Pentawiańczyk się podnieci, pączkuje. Raz nielegalna rozgłośnia puściła „Your Song" i bach, populacja Pentawu zwiększyła się dwukrotnie. Wobec takich zarzutów, ślimakopodobny musiał się poddać.

 

– Dobra, Staszewska. Czego chcesz?

 

– Potrzebny mi najmocniejszy nadajnik, jaki masz na składzie. Jak mówię najmocniejszy, to myślę o jeszcze mocniejszym. Kapujesz?

 

– Po co ci to? Chcesz uruchomić jakąś broń sonicznej zagłady? Wysłać wideo cioci z Mgławicy Baalizora?

 

– Ee-ee, za dużo pytań. Dla twojej wiadomości starczy to: musze nagrać jednego mixtape'a.

 

 

 

Kamila pojawiła się minutę przed dwudziestą drugą, na cichym przystanku przy Placu Wilsona. Minutę później, zniknęła ponownie.

 

 

 

No dobra, mroczne miejsce to baza rakietowa LWP w Borach Tucholskich. Zadowoleni?

 

Towarzysz generał chodził zdenerwowany po pomieszczeniu dowodzenia. Tupał głośno wojskowymi butami, a każde stuknięcie obcasa odmierzało sekundę, w której urządzenia nadal nie były gotowe do kolejnego ataku.

 

– Ile to jeszcze potrwa? – z zacienionej okolicy pomieszczenia dobiegł zniecierpliwiony, kobiecy głos.

 

– Proszę się uzbroić w cierpliwość, Towarzyszko! Wysłanie Komunizatora przez węzeł było tak energochłonne, że przepaliło wszystkie lampy.

 

– Jak to? – głos kobiety zrobił się wybitnie nieprzyjemny dla uszu. – To ten cały mechanizm jest lampowy?

 

– I podłączony do komputera Odra… – Towarzysz generał wyraźnie stracił rezon. – Widzisz, były odgórne cięcia budżetowe. A skoro dało się zaadaptować, to zaadaptowaliśmy. Działa wolno, bo wolno, ale sprawnie.

 

– Wyobrażam sobie – sarknęła rozmówczyni.

 

I w tej samej chwili przerwał im bardzo głośny i bardzo jednoznaczny alarm.

 

 

 

Węzeł międzywymiarowy przeżuł i szybko wypluł Kamilę. Czyli tak, jak powinno być. Ale elementem, który zdecydowanie odbiegał od normy, było położenie wyjścia z węzła. Dość wysoko nad ziemią, w samym środku wielkiej, nisko wiszącej chmury.

 

Natychmiast zaczęła spadać z ogromną prędkością ku ziemi.

 

Wpierw jej umysł opanowała panika, zagłuszająca wszelkie inne myśli. Ale mi numer Ukarzet wyciął, stwierdziła tylko do siebie i zamknęła oczy. Przez głowę przemknęły Zdrowaśki i inne modlitwy. Wtedy szkolenie wygrało walkę ze strachem. Przypomniała sobie, że jej „ukochany" kombinezon został przygotowany także na takie sytuacje. Nacisnęła guziczek przy pasku. Między nadgarstkami i biodrami wyrosło natychmiast coś w rodzaju aerodynamicznej błony. Zabawka ta miała rzekomo działać jak połączenie spadochronu i szybowca. I działała! Przez chwile Kamila jeszcze nie otwierała oczu, ale potem uniosła powieki. Widoki były oszałamiające, a poczucie pędu niesamowite. Strach został natychmiast wyparty przez niesamowity zastrzyk adrenaliny.

 

Niemal zrelaksowana, spadała spokojnie. Ziemia była coraz bliżej. Między koronami drzew widziała już ciemny, rozbudowany obiekt. Jej cel.

 

 

 

Wielki, okrągły głośnik ożył. Usłyszeli nerwowy głos żołnierza:

 

– Towarzyszu generale! Nie wiem jak to zakomunikować, ale… w naszym kierunku z ogromną prędkością zbliża się, lotem koszącym… kobieta.

 

– Staszewska – wykrzyknął jednocześnie z tajemniczą nieznajomą w cieniu. – Ale jak? – zastanowił się na głos.

 

Odpowiedź nasunęła mu się szybko. Ci debile z technicznego wyposażyli cyborga w łącze komunikacyjne! Durnie umożliwili wyśledzenie nas! Na Czterech Ojców Komunizmu, czy Centrala nie może mu przestać wysyłać samych skończonych idiotów?

 

– Na co czekacie!? Walnijcie w nią z Cienkiego Janka!

 

Uśmiechnął się. Na Cienkiego Janka nie było mocnych. Największa wyrzutnia pocisków infrauranowych w Polsce Ludowej, prywatna duma Towarzysza generała. Strzelała raz na trzy minuty i miała lufę cienką jak… coś bardzo cienkiego. W każdym razie, na to działo nie poradzi Staszewska nic a nic. Było niezawodne.

 

Tymczasem, z głośnika nie dobiegał żaden odzew.

 

– Szeregowy Majchrzak, odzywać mi się! Bo jak mi się nie odezwiecie, to ja tam się pofatyguję i tak się odezwę, że będziesz mnie słyszał do końca świata!!!

 

W końcu biedny żołnierz odezwał się. Cedził ciężko słowa:

 

– Towarzyszu generale, nie wiem… nie jestem pewny… jak to Towarzyszowi przekazać.

 

– NATYCHMIAST!!! – wrzasnął, aż nawet ściany zdawały się drżeć.

 

– Otóż… jakby to powiedzieć… nie mamy czym walnąć, Towarzyszu generale!

 

– Jak to?

 

– Nie mamy amunicji.

 

– Jak to nie mamy amunicji? To jest przecież ba-za ra-kie-to-wa – przesylabizował.

 

– Pierwszy Sekretarz przekazał wszystkie zapasy pocisków infrauranowych Związkowi Sowieckiemu. W ramach bratniej współpracy wojsk Układu…

 

Towarzysz generał zrobił się blady.

 

– Walcie w nią wszystkim, co aktualnie mamy. I wysłać mi tu oddział. Nie, dwa oddziały! Nie, poczekaj szeregowy, ze cztery!

 

 

 

Od strony bazy wystrzelił w Kamilę równiutki rząd pocisków, mniejszych i większych, standardowych i hi-tech. Parsknęła śmiechem. Potrafiła uniknąć kuli wystrzelonej z odległości mniejszej niż zasięg ramienia, więc po co ta salwa? Na powitanie? A może rekreacyjnie, zapewniają jej uprzejmie rozgrzewkę?

 

Dała więc pokaz powietrznych akrobacji, z łatwością unikając śmigających po niebie pocisków i laserowych promieni.

 

Nawet ją to bawiło.

 

 

 

Ręka w skórzanej rękawiczce bębniła palcami o ekran, na którym co i rusz pojawiała się informacja o zniszczeniu przez Staszewską kolejnego elementu systemów obronnych. Była już na poziomie zerowym i zaraz zejdzie do piwnic.

 

– Towarzyszu generale, barykada w okolicy wrót 16A została sforsowana! Jest już windzie, zatrzymaliśmy urządzenie, ale ona zeskoczyła po prostu do szybu! Zaraz u was będzie!

 

Towarzysz generał nie przeklinał. Zachował dystyngowany spokój, choć w głowie krzyczały mu wszystkie znane wulgaryzmy wszechświata. Dowództwo Sił Zbrojnych nie będzie zadowolone, jeśli nie wymyśli czegoś, zanim Staszewska zniszczy najdroższą bazę wojskową w całej Polsce Ludowej. Jeśli fakt jego niekompetencji pójdzie w świat, na pewno zainteresuje się nim KGB, a może nawet inne, jeszcze gorsze organizacje.

 

– Daj mi ją! – kobiecy głos z cienia brzmiał bardzo zdeterminowanie.

 

– Dobrze. Ale jeśli nawalisz, skończysz tak, jak moi adiutanci. Jako garstka porozbijanych molekuł, rozumiesz?

 

Kobieta z cienia roześmiała się. Nie był to taki rodzaj śmiechu, którego się przyjemnie słucha.

 

 

 

Kamila wypaliła z blastera w panel kontrolny. Ten zaiskrzył, wszystkie diodki rozprysły się po okolicy, a szerokie drzwi przed dziewczyną rozsunęły się.

 

Wmaszerowała do centrum dowodzenia.

 

Wprost na krąg kilkudziesięciu żołnierzy, ustawiający się wokół drzwi. Wszyscy mierzyli w nowoprzybyłą lufami blasterów, karabinów, kałasznikowów i innych, równie zabójczych akcesoriów. Orzełek na ich czapkach, beretach i mundurach nie miał korony.

 

– Rozejść się – ostrzegła uczciwie Kamila.

 

Żołnierze postanowili się nie posłuchać. Choć po drżeniu ich nóg i rąk widać było, że większość chciałaby. Przed ucieczką powstrzymał ich zapewnie fakt, że za ich plecami pojawił się człowiek, którego czapka i naszywki świadczyły o generalskich szarżach. Rządek żołnierz rozsunął się i mogła się przyjrzeć uważnie ich dowódcy.

 

Był to bardzo niski człowieczek, z ledwością sięgał głową na wysokość piersi Kamili. Wręcz karzeł. Miał na sobie czapkę generalską, perfekcyjnie dopasowany trencz, skórzane rękawiczki w fasonie „niebezpieczny psychopata" i wojskowe buty z podwyższonym obcasem, rekompensującym braki naturalne dowódcy. Orli nos, szrama na brodzie i małe, świdrujące oczka dopełniały niezbyt przyjemnego obrazka.

 

– Witam! – odezwał się stanowczym głosem, zachowując jednak bezpieczną odległość. – Nazywam się Filip Filipczyński, generał Ludowego Wojska Polskiego, i jestem dowódcą tej bazy. Nawołuje do natychmiastowego zarzucenia dalszych aktów agresji na terenie mojej placówki! – spojrzał się wyniośle na Kamilę.

 

– Ooo, to ty zarządzasz tym bajzlem! – odpowiedziała i skierowała natychmiast lufę w jego kierunku, co, w reakcji łańcuchowej, spowodowało, że wszystkie inne lufy w pomieszczeniu mierzyły po chwili wprost w jej głowę. – Mamy parę kwestii do omówienia! Na przykład, dlaczego nasyłasz na mnie stada niedorobionych zabójców?

 

– To bardzo proste: chce Panią zabić, Pani Staszewska!

 

– Czemu? – kontynuowała.

 

– By zastąpić Panią naszą agentką, która zinfiltruje dla nas Urząd Kontroli Rzeczywistości. Ku chwale Polski Ludowej i realnego socjalizmu!

 

– Dziękuję bardzo. I do widzenia.

 

– Stój! – zdążył wrzasnąć, zanim nacisnęła spust. – Mam propozycję definitywnego rozwiązania naszego sporu!

 

– W jakiż to sposób, maluchu?

 

– Pojedynek jeden na jeden.

 

– Z tobą? – zaśmiała się perliście.

 

– Nie. Z moją agentką. Ty wygrasz, to zapominamy o sprawie i dajemy ci wieczyście spokój. Ona wygra, ty giniesz. Zgoda?

 

– Może być po twojemu – stwierdziła. – W sumie, ruch mi dobrze zrobi.

 

 

Koniec

Komentarze

P.S.
Podzielono ze względu na limit znaków w edytorze. Zapraszam do lektury części drugiej.

Dobre.

Nowa Fantastyka