- Opowiadanie: M.Bizzare - Czyste intencje (część druga)

Czyste intencje (część druga)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czyste intencje (część druga)

Jak poprzednio, małe drastyczności, wynaturzenia. Miłej lektury!

 

Świątynia, w której przetrzymywali Papandreou, była jedną z mniejszych w szerokim pierścieniu miasta zabudowanym tylko nimi. Wyróżniała się też szczególnie eleganckim umeblowaniem i błękitnym, optymistycznie nastrajającym kolorem ścian. Domyślali się, że to tutaj mogą dawać upust swoim pasjom najwyżej sytuowani Czyści w mieście. Na lądowisku, choć było już bardzo późno, czekała na nich liczna eskorta złożona z Wyłapywaczy, która odprowadziła ich do sali przesłuchań, normalnie chyba pełniącej funkcję pokoju socjalnego.

 

Lothander usiadł na fotelu ustawionym przed małym, nie posiadającym ostrych kantów stolikiem. Majewski dosiadła się obok, z kubeczkiem kawy w ręku. Czekali. Nadkomisarz pojawił się tu wcześniej, ale nawet nie rzucił okiem na schwytanego zbrodniarza. Załatwił tylko wszelkie formalności i uciekł, zapewnie do działu PR, przygotować oświadczenia o przerwaniu szokującego ciągu zbrodni.

 

Nagle drzwi za nim rozwarły się bezgłośnie. Dwóch rosłych Wyłapywaczy wprowadziło zatrzymanego przestępcę i posadziło naprzeciwko nich.

 

Adam Papandreou wyglądał źle, nawet jak na mieszkańca Zony. Był blady jak księżyc w pełni, wory pod oczami sięgały już prawie policzków. Długie włosy miał pozlepiane, wydawało się, że zaraz wyskoczy z nich jakieś ohydne robactwo. Spojrzał na nich. Szkliste oczy wpatrzyły się w inspektora, zupełnie nic nie wyrażając.

 

Jak można było się spodziewać po Nieczystym.

 

Lothander wyjął elektroniczny notes, rysik i spojrzał prosto w rybie ślepia:

 

– Nazywasz się Adam Papandreou? – spytał.

 

Przytaknął. Jego wzrok podróżował od twarzy inspektora, do twarzy Majewski.

 

– Czy zabiłeś Gillian Chow, Stephena Declana, Johna Miyashitę i Virginię Kowalsky?

 

– Tak – odpowiedział i na chwilę odwrócił wzrok, jakby bał się reakcji.

 

– Czemu?

 

– Nie wiem. Nie wiedziałem, że ich zabiłem, naprawdę. Nie pamiętam. Ale jestem zły, mam… czarną otchłań na dnie serca. Zabiłem ich i sprawiło mi to… diabelską przyjemność. Cieszyłem się. A potem przyszedł Anioł i powiedział, że jestem zły, i że ich zabiłem, chociaż ich nie zabiłem, nie pamiętałem – mówił szybko, strzelając słowami jak z karabinu.

 

– Jak wyglądał ten anioł? – Lothander standardowo łapał się szczegółów.

 

– Ujrzałem potężnego anioła, zstępującego z nieba, obleczonego w obłok, i tęcza była nad jego głową, a oblicze jego było jak słońce, a nogi jego jak słupy ogniste.

 

Brew inspektora uniosła się. Majewski ledwo powstrzymywała się od uśmieszku.

 

– Jak zabijałeś swoje ofiary?

 

– Moimi złymi, złymi, po trzykroć złymi rękoma! – krzyknął nagle głośno.

 

– Uspokój się – ostrzegła chłodno Majewski.

 

– Skąd brałeś ekwipunek medyczny?

 

– Zewsząd.

 

Lothander starał się nie dać zbić z tropu, ale było jasne, że rozmawia z kompletnym szaleńcem. Takim staroszkolnym, nadającym się tylko do kaftana i gumowych ścian.

 

– Jak wydostawałeś się z Zony?

 

– Nie wiem.

 

– Czemu akurat te osoby?

 

– Wybrały je duchy Tarota, i demony piekielne. Asmodeusz, Lamia, sam bożek Pan. Wszystkie te koźlonogie i koźlorogie kreatury, które siedzą w naszych głowach.

 

– Gdzie się ukrywałeś?

 

– W domu.

 

– Jak oczyszczałeś miejsce zbrodni?

 

– Nie oczyszczałem. Brud jest tu, wszędzie, wszędzie! – znów się wydarł.

 

– Opisz swoje uczucia, kiedy ich zabijałeś?

 

– Radość, tętent kopyt w caaałej mojej głowie, to oni. Czterech, którzy spalą ten świat. Zabijałem ich mocno, i długo, i na zawsze, i na wieki – mało się nie zerwał z krzesła i nie zaczął tańczyć.

 

– Stop – powiedział kategorycznie Lothander.

 

– Dzieci, oni nawlekają dzieci na takie małe cienkie sznureczki i…

 

– STOP!!! – ryknął całą siłą strun głosowych inspektor i wstał aż z fotela. Nachylił się w stronę śpiewającego niemal ten cały bełkot przestępcy. Kate też się podniosła. Położyła mu rękę na zdrowym ramieniu. Odwrócił ku niej głowę. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, a potem delikatnie go usadziła.

 

– Przeraża to Pana, Panie wielki i silny policjancie, prawda? – brzmienie jego głosu się zmieniło, bardziej syczał niż mówił. – Przeraża Pana prawda?

 

– Nie. Ale tu jej nie widzę – odwrócił się do porucznik. – Majewski, kończymy to.

 

 

 

Wyłapywacze wyprowadzili przestępcę i zabrali go w czeluści Świątyni, gdzie czekał go los jeszcze gorszy, niż w Zonie. Lothander i Majewski zasiedli po przeciwnych stronach stołu. Inspektor spytał cicho:

 

– Masz papierosa?

 

– Pracuję w Korpusie. Tu zawsze trzeba mieć papierosa – powiedziała, wyjmując z wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę Starwave'ów.

 

– Co myślisz? – spytał po wyjęciu jednego z paczki i przypaleniu go wręczoną zaraz potem zapalniczką. – Przesłuchanie chyba nie miało większego sensu?

 

– Gość na pewno ma łeb wypchany Biblią po same uszy.

 

– Nadal wierzysz, że to on?

 

– Czemu nie. Jest bardziej stuknięty od większości śmieci z Zony, jakich miałam okazję poznać. Te anioły i te dzieci…

 

Lothander wypuścił z płuc chmurkę szarego dymu.

 

– To się nie klei! – powiedział naraz z wielką złością. – Spójrz na niego. Jest brudny, nawarstwiają się na nim warstwy obrzydliwych zanieczyszczeń. Zbrodniarz jest perfekcjonistą. Temu drżą łapy, jakby zaraz miał zmienić je w skrzydła i odlecieć. Nie przyłożyłby z zabójczą pewnością aplikatura do szyi ofiary.

 

– Może miewał lepsze dni? Może dowiedział się o siostrze i mu kompletnie odbiło?

 

– Nie wierzę w to. Ale właśnie… może skonfrontujemy go z rodziną?

 

Majewski uśmiechnęła się krzywo i sama wyjęła papierosa. Strzepali popiół razem, do pustego kubka po kawie. Ona pierwszy raz, on ostatni.

 

– Nie mamy już tej opcji – jej głos brzmiał cierpko.

 

– Jak to?

 

– Wprowadzili dziewczynę do Bacona, tego Czystego z Ministerstwa Upraw i Technologii Żywieniowych. Nie wyszła z pokoju.

 

– Zamęczył ją już za pierwszym razem? – nie mógł się nadziwić.

 

– Nie. Nawet jej nie dotknął. Gdy wyjął z torby wielgachny wibrator, nadziany gumowymi kolcami i innym gównem, padła z miejsca na ziemię. Zawał serca.

 

Lothander uniósł rękę, podrapał się po tylnej części głowy.

 

– To nie on – stwierdził po chwili.

 

– Szukasz dziury w całym – miała mu chyba trochę za złe sceptycyzm.

 

– Taka praca. Przekonasz się, gdy pojawi się następna ofiara.

 

 

 

Był wtorek. Trzeci dzień jego przymusowego urlopu i trzeci dzień, w którym nie pojawiła się żadna nowa ofiara. Na początku brał to na chłodno. Starał się cieszyć przedłużonym weekendem z Marie, spędzić więcej czasu z Mikaelą. Czytał więc książki w łóżku z żoną, pomagał jedenastolatce w głupich zadaniach domowych, oglądał telewizję, a nawet ugotował w poniedziałek cholerny obiad. Ale we wtorek rano nie wytrzymał. Wymknął się skoro świt do pracowni i zaczął drążyć sprawę.

 

Sprawę, którą Mileham już zamknął, co dumnie i na tle flagi obwieszczał w niedzielnych wiadomościach. Papandreou podobno już nie żył, a ludność miasta ogólnie, a ich sektora w szczególności, odetchnęła z ulgą i znów zaczęła się wypuszczać na spacery.

 

Lothander położył nogi na biurku. Wypił pierwszy łyk dżinu z tonikiem i wlepił spojrzenie w palmtopa. Miał jeszcze jeden trop, którego bieg wydarzeń nie pozwolił mu zbadać.

 

Pora wykonać parę telefonów, pomyślał.

 

– Sekretariat Rządowej Bazy Danych – odezwał się znudzony głos młodej kobiety.

 

– Witam, jestem Kalevi Lothander, z Korpusu Oczyszczenia. Dzwonię w sprawie wniosku, który moja komenda złożyła w sobotę rano.

 

– Wniosek o wyjaśnienie luk w życiorysach paru naukowców?

 

– Dokładnie.

 

– O ile mi wiadomo, wniosek został wycofany wczoraj popołudniu.

 

– Nie, nie proszę Pani. To pomyłka. Musimy jeszcze uzupełnić dane w raportach.

 

– W takim razie muszę z przykrością stwierdzić, że wniosek został rozpatrzony negatywnie.

 

– Czemu?

 

– Nie podano.

 

Lothander upił kolejny łyk alkoholu.

 

– W takim razie dziękuje – powiedział i rozłączył się.

 

Ciekawe, pomyślał. Od kiedy to nie ujawnia się akt Korpusowi? Miał rację. Sprawa śmierdziała jednak czymś poważniejszym.

 

– Terrence Phoenix – wydał komendę. Po chwili oczekiwania automat połączył go.

 

– Lothander! Jak miło, że dzwonisz – usłyszał głos żółtodzioba.

 

– Terrence, też miło cię słyszeć.

 

– Dobrze się czujesz? Spędzasz całe dnie w wyrku z żonką?

 

– Nie narzekam. Słuchaj, mam jeden szybki biznes.

 

– Słucham uważnie.

 

– Wysłałbyś mi bilingi rozmów, zawartość skrzynek pocztowych i komputerów ofiar na moje domowe konto, co?

 

– Nie ma sprawy. Drążysz tym swoim intelektualnym wiertełkiem, jak zwykle, mam rację?

 

– Nie wiem kiedy przestać, Terry. Załatwione?

 

– Przy obciążeniu łącz na tą godzinę, powinieneś mieć to po obiedzie? Styka?

 

– Świetnie. Do zobaczenia na komendzie – rozłączył się.

 

Opróżnił szklankę. Zabębnił palcami po gładkim drewnie blatu. Czemu by nie, pomyślał?

 

– Timo Utrio – powiedział głośno.

 

Łączenie trwało niezmiernie długo i już miał sobie darować, gdy usłyszał głos kolegi.

 

– Kal?

 

– Siemasz. Przeszkadzam?

 

– Nie… prawdę mówiąc, to nawet jeszcze nie jestem w robocie. Byłem wczoraj na imprezowym rajdzie ze znajomym – przyznał się bez pytania.

 

– Życie na szczycie – zrymował sobie dość bezwiednie Lothander.

 

– Coś w ten deseń. Masz jakąś konkretną sprawę, czy stęskniłeś się za moim głosem?

 

– Konkretną.

 

– Mam coś załatwić w budynku rządu, racja?

 

– Z ust mi to wyjąłeś. Ktoś odmówił mi dostępu do danych. Masz wyższy kod dostępu i sporo znajomych. Dałoby radę?

 

– Dałoby.

 

– Okej, to wyślę ci wszystko na pocztę. Masz stary adres?

 

– Na zawsze. To do zobaczenia?

 

– Do zobaczenia.

 

Lothander siedział chwilę, patrzył na obrazy na ścianach. Repliki znanych dzieł koiły jego wzrok. Był umiarkowanie zadowolony. Wprawił kilka trybików w ruch i może coś z tego się urodzi. Wziął palmtopa w rękę i wyszedł ze swojej przysalonowej kryjówki.

 

 

 

Lothander leżał w dużym łóżku w swojej sypialni, czytając książkę. Obok Marie oddawała się tej samej rozrywce, pochłaniając kolejne strony zbiorczego, elektronicznego wydania dzieł de Sade, które kupiła mu na ostatnią rocznicę. Inspektor jednak nie mógł się skupić na lekturze. Po pierwsze, powłoczka kołdry była trochę drapiąca. Po drugie, bolało go nieco ramię, bo musiał stopniowo zmniejszać dawkę leków. Czuł się tak, jakby cała ręka była lekko odrętwiała. Po trzecie, ale może i najważniejsze, dręczyły go przeczucia co do sprawy. Cały wieczór spędził z rodziną na spacerowaniu po sztucznie wydzielonym „przedmieściu", machaniu do sąsiadów i słuchaniu długich opowieści Mikaeli, które zupełnie go nie interesowały. Nie miał czasu przejrzeć paczki od Terrence'a i bardzo go to irytowało.

 

– O czym myślisz, skarbie? – Marie zobaczyła, że oderwał wzrok od książki.

 

– Nic nie myślę – skłamał.

 

– Zapewnie o pracy – odłożyła czytnik, w jej głosie dało się dosłyszeć cichutką nutkę żalu. – Kal, ty naprawdę nie potrafisz chyba oddzielić życia osobistego od Korpusu?

 

– Robię coś nie tak? – nie chciał rozmowy, był i tak już podirytowany. – Chyba nie powiesz, że można mieć do mnie o coś pretensje?

 

– Nie – naburmuszyła się. – Wiesz, ale może przyszedł czas na zmiany? Będziesz teraz Czystym, czy to nie jest dobra okazja?

 

– Dobra okazja do czego?

 

– Nie mów mi, że stopień komisarza to szczyt twoich marzeń. Chcesz zostać Czystym i nadal babrać się w sprawach sektorów dla Obywateli?

 

– Dokąd ty właściwie zmierzasz? – już nie był podirytowany. Był zły. – Skąd ci się to w ogóle wzięło, do cholery!?

 

Marie wydęła wargi dziwnie. Wiedział, że żona zaraz coś palnie, zawsze tak było.

 

– Rozmawiałam z Timo – podjęła wreszcie wątek.

 

– Co? – to naprawdę go zaskoczyło. Nawet na przyjęciach ogrodowych, Marie trzymała się z dala od jego kolegów i nie odzywała się do nich w innej sytuacji, niż demonstrowanie fałszywej grzeczności, do której zobligowany jest gospodarz.

 

– Kiedy wróciłam ze szpitala, zadzwonił. Wypytywał się, bo powiedział, że od ciebie nie da się nic konkretnego wyciągnąć nawet na temat twojego zdrowia. Rozmawialiśmy całkiem długo i… powiedział mi, że złożył ci pewną ofertę. Że są pewne możliwości.

 

Rzucił książką demonstracyjnie o podłogę. Wstał z łóżka, patrząc na nią zupełnie inaczej. Zimno i z wyrzutem. Zacięta mina zabawnie kontrastowała z jego nagością.

 

– Powiem ci tyle… Nie wiem, czemu Tim próbuje mnie na siłę uszczęśliwić. Ale wiem jedno, nie jest i nie był on nigdy żadnym dobrym duchem, który dba o przyjaciół! To nie jest ten typ człowieka, więc nie snuj planów w oparciu o jego słowa!

 

Wyszedł z pokoju. Marie westchnęła głośno, odłożyła czytnik na szafkę nocną i położyła się na plecach. Wtuliła twarz w poduszkę.

 

Drzwi otworzyły się cicho i Lothander niemal bezdźwięcznie wrócił do sypialni. Poczuła, jak łóżko ugina się pod jego ciężarem. Nagle złapał ją za głowę silna dłonią i pociągnął ją boleśnie. Wepchnął jej knebel z dużą, czerwoną kulą wprost w usta, zanim zdążyła zareagować. Nachylił się nad nią, podniósł ręce i wykręcił do tyłu w żelaznym chwycie.

 

A potem zrobił z nią wszystko, co mu się żywnie podobało.

 

 

 

Dźwięki z telewizora drażniły uszy. Mikaela siedziała blisko ekranu, na podłodze, i oglądała ulubione kreskówki. Jakieś zwierzaki ganiały się z młotkami i zrzucały na siebie fortepiany, klasyczny przykład bezmózgiej rozrywki. Lothander rozsiadł się na kanapie i wyciągnął przed siebie rękę trzymającą palmtopa. Demonstracyjnie pracował w salonie. Poza tym, jego klitka już śmierdziała spirytusem i popalanymi ukradkiem fajkami, więc i tak musiał ją wywietrzyć. Marie siedziała w kuchni i coś pichciła. Nie wyglądało, żeby potraktowała brutalny finał wczorajszego wieczoru jako coś innego, niż zwyczajowe zabawy.

 

Lothander marszczył czoło, przesuwał palcem rzędy danych. Wreszcie nawet i on, zwolennik mozolnego sprawdzania dowodów własnoręcznie, poddał się i włączył funkcję wyszukiwania. Ofiary nie miały nic ze sobą wspólnego, jak wynikało z prywatnych danych i korespondencji. Nigdy nie pracowały razem, nigdy nie przyjaźniły się, nie były w żaden sposób spokrewnione. Nawet te tajemnicze przerwy w życiorysie zdarzały się im w zupełnie nie pokrywających się przedziałach czasu. Przeglądał teraz bilingi, ale nie było nic. Żadnych podejrzanie powtarzających się połączeń w ostatnim miesiącu, żadnych nie pojawiających się wcześniej numerów. Korespondencja nie wskazywała na to, by ofiary domyślały się, że coś im grozi. Nawet po kolejnych morderstwach nie zwierzały się nikomu, nie próbowały sobie załatwiać ochrony, nic. Wyszukiwanie skończyło się. Żadne numery, oprócz służb porządkowych i tego typu instytucji, nie pojawiały się na więcej niż jednym bilingu. Oprócz jednego. Sprawdził to. Jonathan Greenglade, Czysty, urzędnik państwowy.

 

Marny to trop, ale wpisał sobie dane do organizera.

 

Do pokoju wkroczyła Marie. Przeparadowała przed stołem. Miała na sobie sukienkę bez pleców i bardzo dobrze widział na jej skórze zarówno drobne, jak i całkiem spore efekty ich nieregularnych, ale intensywnych sesji. Usiadła na kanapie obok niego.

 

– Powinnaś nosić takie ubrania? Może już czas na wizytę u chirurga plastycznego? – zasugerował spokojnym głosem, patrząc nadal na rzędy cyfr i liter.

 

– Po co marnować pieniądze? Ja się nie wstydzę niczego, a ty?

 

– Nie, nie wstydzę się – wymamrotał pod nosem.

 

Wydała polecenie i telewizor przełączył kanał. Mikaela odwróciła się ku matce i spojrzała na nią z wyrzutem i zmarszczonymi brewkami. Już miała wyrazić pretensję na głos, ale Marie uprzedziła ją:

 

– Ciii. Mamusia chcę coś obejrzeć.

 

Na ekranie pojawił się gospodarz popularnego talk-show, Ryan Gilbert. Powitał publiczność żarcikiem, a potem zaczął poważniejszym tonem:

 

– Dzisiaj mam zaszczyt gościć osobę ze wszech miar wyjątkową. Prawdopodobnie najbardziej wyjątkową na całej naszej planecie. Panie i Panowie, przed wami prezydent!

 

I rzeczywiście, z pokoju oczekiwań wyszła głowa państwa i niespiesznym krokiem pokonała małe schodki, w kakofonii braw wkraczając na scenę.

 

Lothander podniósł głowę, ze wszech miar zaciekawiony.

 

– Zapowiadali to? – spytał Marie.

 

– Nie. Według programu powinna pojawić się obsada nowego przedstawienia Art Dome – odpowiedziała, a potem przygryzła dolną wargę, obserwując wydarzenia na ekranie.

 

– Panie prezydencie, dziękuje, że zgodził się Pan pojawić osobiście i porozmawiać ze mną – zaczął Gilbert. Można było dostrzec, że prezenter jest nerwowy. Jedno słówko za dużo i następny odcinek będzie kręcił w Zonie.

 

– Nie, cała przyjemność po mojej stronie – prezydent wydawał się rozluźniony, mówił jak zwykle pewnie. – Moje wnuki uwielbiają Pana. Musiałem przyjść, bo inaczej by mnie pożarły. Cześć, dzieciaki, macie dziadka w telewizji! – pomachał w stronę kamery.

 

Cichy, sterowany śmiech widowni.

 

– Panie prezydencie, nasza rozmowa niewątpliwie skupi się na jednym wydarzeniu. Za nieco ponad tydzień stacja kosmiczna Powrót zacznie nadawać sygnał w przestrzeń. Jednym słowem, jakie są Pańskie odczucia względem tego wydarzenia?

 

– Podekscytowany. To jest dobre słowo, podekscytowany.

 

– Czego spodziewa się Pan, co Pana zdaniem da nam Powrót?

 

– Kontakt z resztą ludzkości. Wymianę doświadczeń, idei. Głos, który powie: „Zobaczcie, przetrwaliśmy".

 

– Nie sądzi Pan, że radykalne zmiany społeczne, które są fundamentalne dla naszego ustroju, mogą zostać niezrozumiane przez ludzi odbierających nasz przekaz?

 

– Wierzę w moje ideały. W ideały Czystych i wszystkich przyjaciół Czystych – prezydent przeszedł w swój zwyczajowy, mentorski ton. – Myślę, że ludzkość jest gotowa dojść do tych samych wniosków, co my. A my mamy na poparcie naszych tez w pełni funkcjonujące społeczeństwo, oparte wyłącznie na nich. Spodziewamy się mieszanych reakcji. Ale spodziewamy się też dialogu. Mamy kilka lat, żeby przemyśleć nasze odpowiedzi, zanim jeszcze otrzymamy wiadomość zwrotną. Poza tym, ponad trzy stulecia to dramatycznie długi okres czasu. Kto wie, na jakim etapie jest reszta ludzkości? Może doszli do tych samych wniosków, co my? Może odrzucili dawno przestarzałe ideały? Może cofnęli się do czasów barbarzyńskich i teraz my będziemy nowy światłem dla rodzaju ludzkiego?

 

– Powiem szczerze, jeśli mi wolno. Wzruszyłem się. Oklaski dla prezydenta, Panie i Panowie.

 

Gromkie brawa, okrzyki poparcia i wiwaty huknęły od strony widowni.

 

– Wizja to wizja, Panie prezydencie. Niestety, nasza rozmowa nie może się skończyć bez odrobiny polityki. Ostatnie debaty w Parlamencie…

 

Marie wypowiedziała polecenie i kanał zmienił się.

 

– No, to ciekawostki skończyły. Nie chcę dalej tego słuchać – skomentowała.

 

Lothander nie zareagował. Nachylił się bliżej w kierunku telewizora. Wydał komendę i głośność zwiększyła się.

 

Na ekranie widać było tłumy. Tłumy idące w stronę Wielkiego Muru, obdarte masy z prowizoryczną bronią i okrzykami na ustach. Na murze stały rzędy funkcjonariuszów Korpusu i strzelały w podchodzących do bariery, z karabinów na ostrą amunicję. Nad wydarzeniami, po czystym niebie, przelatywały co chwila pojazdy służb bezpieczeństwa.

 

Wtedy pojawił się komentarz prezenterki wiadomości.

 

– Od wczesnych godzin rannych, podludzie z Zony szaleją. Slumsy płoną, kolejne oddziały Wyłapywaczy i Korpusu Oczyszczenia pojawiają się na miejscu. Nieczyści niosą transparenty. Rzucają kamieniami owiniętymi w kratki z postulatami. Bunt wywołała prawdopodobnie sobotnia akcja Korpusu w Zonie. Potwierdziły się doniesienia, że cześć Nieczystych weszła w posiadanie broni palnej.

 

Na ekranie pojawiła się twarz młodego człowieka, ubranego w tanie i brudne skóry.

 

– Wasza duma spadnie z wysokości! – krzyczał, z bezbrzeżną nienawiścią w oczach.

 

Lothander zmarszczył czoło. Gdzieś już słyszał to hasło. Nie zdążył się jednak zastanowić, bo telewizor wyciszył się i usłyszał znajomy głos:

 

– Nadchodzące połączenie, do: inspektor Kalevi Lothander.

 

– Odbierz – polecił, nie dbając nawet o to, że rodzina usłyszy rozmowę.

 

– Lothander, jesteś na chodzie? – usłyszał natychmiast głos nadkomisarza.

 

– Tak.

 

– Majewski zgarnie cię za kilka minut. Pilna sprawa.

 

– Co się stało? – zapytał, choć dobrze już wiedział.

 

– Kolejne morderstwo.

 

 

 

Wylądowali w jednym z parków „przedmieść". Lothander natychmiast opuścił radiowóz, nie dbając nawet o wyjęcie sprzętu. Teren był już ogrodzony migającym na żółto i czerwono barierkami. Kilku funkcjonariuszy kręciło się po okolicy, dostrzegł też paru techników. Na środku stał Mileham, z marsową miną i cygaretką w ustach. Lothander dobiegł do niego i spytał bez wstępów:

 

– Gdzie ciało?

 

– Po drzewem, tam – wskazał nadkomisarz.

 

Lothander podszedł do grupki techników. Ci rozstąpili się, ukazując mu to, co zostało z ofiary.

 

Denat był pocięty na kawałki, jakimś ostrym i precyzyjnym narzędziem. Wszystkie członki ułożono w coś w rodzaju kopczyka, z głową na samym czubku. Twarz należała do młodego człowieka i od razu było widać, że nie umierał za spokojnie. Oczy były wywrócone do góry, a usta rozwarte w wyrazie pomieszanego bólu i przerażenia. Ktoś wyrył nożem dwie linie, wychodzące z kącików ust ku policzkom. Uśmiech. Na czole ktoś wyciął tym samym nożem, koślawymi literami napis: BANG. Mimo zmasakrowania, części ciała były oczyszczone i nie było na nich w ogóle krwi.

 

– Jak zmarł? – spytał Lothander techników. – Pociął go żywcem?

 

– Nie – odpowiedział jeden z nich. – Ciało pokawałkowano już po zgonie. Podano mu lek, który może powodować krzepnięcie krwi. W takich ilościach, że cały płyn w żyłach po prostu zmienił się w ciało stałe, choć nigdy w życiu bym nawet sobie nie wyobraził, że to możliwe. Zginął prawdopodobnie od przedawkowania, zanim jeszcze jego krew przestała płynąć. W każdym razie, musiało boleć.

 

Bezkrwawa masakra, pomyślał inspektor.

 

– Id? – spytał.

 

– Jest problem – odezwał się nadkomisarz, który pojawił się obok rozmawiających, z Majewski u boku. – Nie ma id.

 

– Jak to? Bazy padły?

 

– Nie. Tego człowieka nie ma w bazach danych i to jest dopiero zastanawiające.

 

– Koleś nie istnieje – wyszeptała Kate.

 

– Co o tym sądzisz? – spytał Lothandera Mileham.

 

– Nie wiem. Jeszcze myślę…

 

– Na pewno to tam… – Majewski wskazała na kopczyk z człowieka. – … jest bardziej… hmm… ekspresyjne niż w przypadku poprzednich morderstw.

 

– Naśladowca? – spytał ostrożnie nadkomisarz.

 

– Niezbyt wierny, w takim wypadku… – Kate nadal patrzyła nieco z obrzydzeniem na dzieło zbrodniarza.

 

Milczeli chwile. Technicy zaczęli zdejmować kawałki ofiary z kopczyka i wrzucać je do toreb na zwłoki z elektronicznym systemem chłodzącym. Niektórzy byli naprawdę bladzi.

 

– To on! – wykrzyknął nagle Lothander. – Ten sam! To nie był Papandreou.

 

– Czy to nie jest nazbyt pochopny wniosek? – Mileham natychmiast przeszedł na pozycje obronne.

 

– Wszystko się zgadza. Medyczne metody, użył preparatu do skrzepiania krwi i zapewnie piłek chirurgicznych do cięcia ciała. Porządek. Wszystko jest czyste, nie było nawet kropli krwi i zapewnie znów nie ma żadnych śladów, racja? Nawet kupka kawałków jest ułożona symetrycznie! Zmienił się tylko wzór, z jakiegoś powodu zniknęło miłosierdzie. Pojawił się element gry, spójrz na głowę ofiary, napis. Morderca wyśmiewa nas!

 

Mileham odrzucił wypaloną cygaretkę na trawnik z boku.

 

– Wznów śledztwo! – wykrzyknął groźnym tonem Lothander.

 

Nadkomisarz spojrzał mu w oczy. Chwilę mierzyli się wzrokiem.

 

– Nie mogę – odpowiedział. – Jeszcze nie teraz. Nie jesteśmy pewni.

 

Inspektor wyglądał jakby miał zaraz eksplodować.

 

– Weź Majewski i możesz węszyć dalej – kontynuował Mileham.

 

– Dostaję tylko Kate?

 

– Widziałeś wiadomości! Widziałeś, jak płonie Zona. Nasz sektor jest na granicy, wszyscy już są tam! Czego się spodziewałeś?

 

 

 

Byli na lądowisku komendy, Majewski i Lothander, owiewani popołudniowym wiatrem. Palili powoli papierosy, patrząc w milczeniu na sylwetki wieżowców.Zaraz jak tylko miejsce znalezienia zwłok zostało skrupulatnie oczyszczone i przeszukane detektorami, wrócili tu i inspektor wykonał parę telefonów. Potem kazał się podopiecznej stawić przy radiowozach.

 

– Co robimy teraz? -spytała się w końcu Kate.

 

– Mamy umówioną wizytę. Będziesz nagrywała rozmowę, tylko dyskretnie. Przepuszczą nas ze sprzętem, śmigniemy im legitkami przed nosem.

 

– Ale gdzie?

 

– Świątynia Ukojenia nr. 21. Wklepiesz sobie w nawigację.

 

Przytaknęła.

 

Wsiedli do radiowozu. Kate zajęła miejsce kierowcy i zaczęła odpalać silniki. Lothander myślał. Wcześniej Greendale nie wydawał mu się atrakcyjnym tropem, ale im więcej się nad tym zastanawiał, tym bardziej intuicja podpowiadała mu, że trzeba go odwiedzić. Więc go odwiedzą. Radiowóz wzniósł się, osiągnął pułap i zaczął powoli lecieć w kierunku centrum miasta. Nie włączali syren, ani sygnałów. Lothander nie chciał robić szumu, mając na względzie złe przeczucia na temat istoty sprawy, jak i reputację Milehama.

 

– Mówią, że zamieszki w Zonie wywołała nasza akcja? – zapytał ni stąd, ni zowąd.

 

– Tia – odpowiedziała Majewski, zajęta pilotowaniem i śledzeniem wskaźników.

 

– To dlaczego wybuchły dopiero w środę? Skoro to bezpośrednia reakcja na nasz wjazd, to czemu nie w niedzielę, nie w poniedziałek, ale dopiero w środę?

 

Majewski nie odpowiedziała.

 

– Słuchasz mnie? – burknął gniewnie.

 

– Kal, spójrz na nawigację – powiedziała zmienionym głosem.

 

Istotnie, na ekranie poruszał się szybko w ich stronę jakiś punkt.

 

– Leci prosto na nas – istotnie, było już widać mały, czarny kształt przed nimi.

 

Lothander poniósł z deski rozdzielczej mikrofon i zaczął mówić:

 

– Do niezidentyfikowanego pojazdu, do niezidentyfikowanego pojazdu! Tu Kalevi Lothander z Korpusu Oczyszczenia – nacisnął przycisk i wysłał nadlatującemu kod. – Proszę natychmiast obniżyć pułap, znajduje się Pan na kursie kolizyjnym z radiowozem!

 

Brak odpowiedzi. Ciemny pojazd rósł w oczach. Kate spojrzała nerwowo na Lothandera, powtarzającego komunikat. Nic. Nie obniżał lotu. Inspektor ruchem ręki kazał towarzyszce zniżyć ich własny tor poruszania się. Po chwili opadli, ale widoczny już wyraźnie pojazd zrobił zaraz to samo.

 

– Co on, do ciężkiej cholery, wyprawia? – wyszeptała Majewski, głosem pełnym napięcia.

 

Skierowała radiowóz jeszcze bardziej w dół. Gdy tylko jednak przód pojazdu wypoziomował się, całkiem bliski już wóz z naprzeciwka wykonał dokładnie ten sam manewr. Wtedy zauważyli karabiny, które wysunęły się po bokach maski pojazdu.

 

Ich lufy plunęły pociskami.

 

Majewski pociągnęła panel sterujący w kierunku swoich ud i radiowóz zaczął opadać, pionowo w dół. Dzięki temu uniknęli serii. Pojazd przefrunął nad nimi z dużą szybkością. Nawigacja wskazywała jednak, że zaraz zwolnił, wykonał koło i runął za nimi. Tymczasem Majewski ustabilizowała lot.

 

– Tam! – wrzasnął Lothander, wskazując na grupę wieżowców korporacji Salvec.

 

Posłuchała natychmiast, przyspieszając do zdecydowanie niedopuszczalnej przez prawo prędkości. Za chwilę srebrne wieże stały się niepokojąco bliskie ich przedniej szybie. Tajemniczy napastnik leciał już jednak tuż za nimi. Wystrzelił kolejną serię, prosto w ich kogut na dachu. Szkło pękło, choć przecież nie było delikatne, i rozprysło się ku spotkaniu z dalekim gruntem.

 

– Kontrola ruchu! Kontrola ruchu! Jesteśmy atakowani przez nieznany pojazd nad sektorem biznesowym! Powtarzam! Nieznany pojazd atakuje nas nad sektorem biznesowym!

 

Nikt nie odpowiadał na wezwania Lothandera.

 

Majewski wykonała perfekcyjny manewr beczki, by uniknąć efektów kolejnej serii. Wlecieli między wieżowce. Ściany budynków majaczyły groźnie nad nimi. Nagle radiowóz skręcił w prawo, jednocześnie wznosząc się w górę. Lecieli teraz niemal równo z rzędami okien

 

– Co ty robisz? – wrzasnął inspektor.

 

– Gubię go!

 

– Nie mamy w tej kupie złomu jakiejś broni!

 

– Co ty? To standardowy radiowóz, zero środków obronnych! Przecież nikt nie jest na tyle głupi, by atakować pojazd Korpusu!

 

Jednak ktoś był.

 

Dolatywali do szczytu budynku. Napastnik nadal podążał za nimi. Lothanderowi obiad podchodził do gardła. Średnio lubił latać. Nagle szyby przestały się przesuwać pod podwoziem pojazdu. Kate zaklęła głośno, gdy radiowóz torem lotu paraboli przeskoczył nad iglicą i antenami na szczycie wieżowca. Niemal o nie zahaczając.

 

Spadali znowu w dół, nadal równolegle do ścian.

 

Tymczasem napastnik spróbował powtórzyć ich manewr. Nie był jednak tak szalony jak Majewski i to go zgubiło. Czubek iglicy przeorał jego podwozie, sypiąc iskrami i wybijając go z toru lotu. Niemal zderzył się z szerokim gzymsem, ale wyprostował kurs i dopiero wtedy spadł za nimi w dół. Bardzo szybko.

 

– Cholera! – Majewski powoli traciła zimną krew.

 

Napastnik wszedł na kurs kolizyjny.

 

Zanim jednak zderzyli się, wystrzelił kolejną serię, która podziurawiła tylne drzwi radiowozu. Potem, chyba tylko dzięki niesamowitemu refleksowi, poderwał spadający pojazd do lotu w górę, sekundy od kolizji i przecząc niemal prawom fizyki. Potem zaczął się oddalać szybko.

 

Majewski wypoziomowała ostrożnie tor lotu radiowozu i zaraz ruszyła z szaleńczą prędkością za nim. Pojazd wroga jednak był szybszy. Szybszy od radiowozu!

 

Nie dogonią go.

 

– Daruj sobie – powiedział bardzo spokojnie Lothander, choć jego twarz wyrażała w tym momencie wiele nieprzyjemnych rzeczy.

 

– Co? Dorwę go!

 

– Nie. Wysłałem powiadomienie na wszystkich oficjalnych kanałach i prośbę o id. Starczy.

 

– Ale… – Kate wyglądała na sfrustrowaną.

 

– Ten atak przypuszczono nie bez powodu właśnie teraz i tu. Ta sprawa jest poważna, bardzo poważna. Musimy się dostać do Greenglade'a, natychmiast! Nawracaj i kurs na sektor świątynny, Majewski!

 

 

 

Strażnicy wprowadzili ich na sam szczyt budynku. Mieściło się na nim małe pole golfowe, ze wszystkich możliwych rzeczy, przykryte przeźroczystą kopułą. Zostawili Majewski i Lothandera przy wejściu. Gdzieś daleko przed nimi stał człowiek w białym stroju i wymachiwał właśnie kijem, próbując trafić do dołka. Był kompletnie przeciętnym, łysiejącym urzędniczyną, z tego co mogli zaobserwować. Głośniki w całym pomieszczeniu grały jakąś melodię. Dźwięk był brudny, trzeszczący i naturalniejszy niż cyfrowe nagrania:

 

Darling I hope, that my dream never haunted you. My heart is tellin' you, how much I wanted you – wypłakiwał niemal słowa smutny, kobiecy głos. Gdy ruszyli w stronę golfisty, muzyka przestała grać. Mężczyzna odwrócił się, zaczął iść w ich stronę i chyba nawet lekko się uśmiechnął. Spotkali się w połowie drogi.

 

– Piękna muzyka, prawda? – zaczął bez powitania.

 

Przytaknęli.

 

– Odtwarzana jest z prawdopodobnie jedynej analogowej płyty na tej planecie. Która sama w sobie jest pewnie najstarszym na niej wytworem cywilizacji – opowiadał, tonem głosu profesora uniwersyteckiego. – Specjalnie do słuchania tej jednej piosenki kazałem skonstruować adapter. Płytę znaleziono już jak pojawili się Czyści, podczas pierwszej przebudowy miasta. W apartamencie jakiegoś pozaświatowego burżuja, który wraz z wrotami stracił wszystko. Kosztowała więcej, niż cały ten budynek – zatoczył półokrąg rękoma.

 

Lothander hamował swój brak cierpliwości.

 

– Pan inspektor, Pani porucznik, czym mogę służyć? – spytał Greenglade zaraz, witając się.

 

– Nie mam za wiele czasu, więc przejdę od razu do rzeczy – powiedział Lothander, gestykulując bezwiednie lewą ręką. – Znał Pan Gillian Chow i Johna Miyashitę?

 

– Ofiary. Istotnie. Znałem je, choć nie nazwałbym tego głębokimi związkami.

 

– Skąd je pan znał?

 

– Z pracy. Miałem epizod w życiu, związany z kontrolą placówek badawczych i ewaluacją dorobku naukowego ich załóg. Co tu dużo mówić… pomogłem kiedyś nieco tym osobom – skrzywił się, jakby wcale nie chciał zagłębiać się w temat.

 

– Czy rozmawiał Pan z ofiarami w przeciągu ostatniego miesiąca?

 

– Tak. Kilkadziesiąt razy, przez telefon i osobiście.

 

– Czy zauważył Pan coś dziwnego?

 

– Nie. Ale też nie szukałem nic szczególnego w ich wypowiedziach.

 

Potem padło jeszcze kilka standardowych pytań, z których żadne nie przybliżyło Lothandera ani trochę do istoty sprawy. Gdy skończył, skinął na Majewski i już miał się żegnać, gdy nagle Greendale zmienił tonację na nieco konspiracyjną i powiedział:

 

– Wie Pan, za tym ludźmi nikt nie będzie specjalnie tęsknił. I to wcale nie dlatego, że większość ich współpracowników jest, Pan wybaczy, bezdusznymi zwyrodnialcami.

 

Lothander złapał dłonią za brodę i odpowiedział powoli:

 

– Przepraszam, ale czy nie mógłby Pan konkretniej?

 

– Mógłbym, ale po pierwsze, nie chcę, po drugie, nie jest Pan Czystym i wątpię, by rozumiał Pan wszystko, co dzieje się w centrum… – przerwał, mierzył inspektora wzrokiem. – Powiem tyle, niektórzy z nas, w sensie Czystych, zbyt bardzo zatopili się w ideałach i filozofowaniu. Choroba cywilizacyjna, moim zdaniem.

 

– Czyli? – Lothander łapał każde słowo, czując, że nic więcej nie dostanie.

 

– Niegdyś tacy jak my, psychopaci i zboczeńcy, musieli być pragmatyczni. Kryć się, hamować mroczne pragnienia, manewrować w ciemnościach. Teraz, gdy mięso podtyka nam się niemal pod nos, nasze zmysły przytępiły się. Niektórzy utracili poczucie rzeczywistości i odlecieli. Zatopili się w rozważaniach, przerzucają się wzniosłymi koncepcjami. To nie jest droga dla człowieka bez duszy, Panie Lothander.

 

– Nic więcej mi Pan już nie powie? – inspektor czuł, że Greenglade wie więcej.

 

– Wręcz przeciwnie. Jedno słowo. Jak Pan je wykorzysta, to Pana interes.

 

– Jakie to słowo?

 

– Mikomi-Sat.

 

 

 

Lecieli radiowozem nad miastem, w świetle chylącego się ku zachodowi Słońca. Lothander był cichy, Majewski podenerwowana. Gdy byli w połowie drogi, odezwał się kanał Korpusu i usłyszeli lekko rozedrgany głos Terrence'a:

 

– Lothander, jesteś tam?

 

– Tak. Masz coś dla mnie?

 

– Dwie wiadomości, złą i gorszą. Nawijać?

 

– Tak.

 

– Pierwsza to id ofiary. Nie było łatwo się doszperać, ale ten skośnooki drań z informatycznego nie dał za wygraną. Uważaj. Ofiara to Ken Smith. Nazwisko nic ci pewnie nie mówi i słusznie, bo to fałszywka. Nie ma go w bazie, bo wyczyszczono jego dane na odgórne polecenie.

 

– Kto to?

 

– Syn Ministra Komunikacji. Stary skasował go z rejestrów, bo bał się, że wyda się mała tajemnica. Jego syn był Obywatelem i nie chciał przejść testów na Czystego. Ojczulek nie wypiął się na niego, tylko wyciszył ewentualną sprawę i załatwił mu posadę w rządowym centrum naukowym.

 

– Pasuje do wzoru.

 

– Dokładnie. Druga wiadomość dotyczy id tego pojazdu, który was zaatakował wcześniej. Nie jest zarejestrowany, nie ma żadnych uzbrojonych aut, które by nie należały do nas, albo do Wyłapywaczy. Pojazd nie istnieje formalnie.

 

– Dzięki – odpowiedział Lothander. – Informuj mnie, jakby wpadło coś nowego.

 

– Nie ma sprawy. Trzymaj się.

 

W radiowozie panowała cisza, przez dłuższą chwilę. Inspektor myślał. Gdzieś pod nimi, rzesze korporacyjnych pracowników wracały do domu po nadgodzinach.

 

– Zabójca jest Czystym – zaczął Lothander wreszcie.

 

Majewski spojrzała kątem oka na partnera.

 

– Dlatego ostatnie zabójstwo było brutalne. Ofiara była spoza grona, kliki, była Obywatelem. Rozróżniał innych ludzi od Czystych, co świadczy o typowym myśleniu kastowym.

 

– A co to znaczy dla nas? – spytała cicho.

 

– Tyle, że za tym kryje się jakaś afera. To była zemsta, jestem pewny. Tylko nie wiem, za co. Zabójca może mieć za sobą innych. Musimy uważać. Słuchaj mnie, robimy tak. Odwieziesz mnie do domu. Ja pomyślę nad sprawą, a ty wróć na komendę i nie mów nic Milehamowi. Spróbuj drążyć temat wozu i wywiedzieć się więcej na temat Greenglade'a i jego „epizodu". Będziemy w kontakcie, więc bądź gotowa.

 

 

 

Usiadł przy swoim biurku. Nalał sobie porządną szklankę bourbona, włączył palmtopa i stacjonarny komputer. Wstał na chwilę, podszedł do panelu obsługującego domowe głośniki. Ustawił listę odtwarzania z ulubionych arii operowych.

 

Rozłożył się w fotelu i zaczął uruchamiać programy. Tymczasem z głośników sączył się melancholijny wstęp, a chwilę potem rozległ się czysty, męski śpiew:

 

E lucevan le stelle… ed olezzava la terra… stridea l'uscio dell'orto…

 

Zapalił papierosa i rozpoczął wyszukiwanie hasła: Mikomi-Sat.

 

Pierwsze wyniki mówiły tylko o jakiejś japońskiej korporacji telekomunikacyjnej z zamierzchłych czasów, która jedną z siedzib miała właśnie na ich planecie.

 

Drążył dalej. Godziny mijały, wybrzmiewały kolejne arie.

 

Odkrył, kawałek po kawałku, co dalej działo się z pozostałościami owej siedziby. W pierwszej fazie, po katastrofie, pracownicy zabarykadowali się tam i bronili dzielnie przez wiele lat. Potem budynek padł, podobnie jak laboratoria rozsiane po globie. Niemal stulecie później, sprzęt i pozostałości placówek oczyszczono, odremontowano, a całość znalazła się pod kontrolą rządu. Czyli Czystych. Odtąd prowadzono tam badania, z których większość utajniono. Szczególnie aktywne prace nad różnymi projektami prowadzono w laboratorium połączonym z fabryką, znajdującym się gdzieś na kole podbiegunowym, na północy.

 

Komunikacja. Naukowcy. Tajne projekty.

 

Brzmiało jak coś, co warto by było zbadać. Tylko jak?

 

Domyślał się, że przerwy w życiorysie mogły się wiązać z tego typu rządowymi zleceniami. Tylko jak to udowodnić? Timo nadal nic mu nie wysyłał, a ze swoimi własnymi uprawnieniami nie załatwi wiele. Już raz odesłali ich z kwitkiem. Musiałby pójść do Milehama, a na to jeszcze nie był gotowy.

 

Nad czym mogły pracować ofiary? Co mogło się wiązać z przerostem ideologii nad pragmatyzmem? Próbował myśleć, otoczony majestatycznymi dźwiękami muzyki.

 

Idea. Nagle go olśniło. Te wszystkie gadki w telewizji, klimat podniosłości. Jak mogło mu to umknąć? Nie mógł być pewny, ale coś podpowiadało mu to coraz natarczywiej…

 

Stacja kosmiczna Powrót.

 

Natychmiast wydał komendę i wybrał numer połączenia.

 

– Halo… – odezwał się zaspany, niski głos.

 

– Brad? To ja, Lothander, ze śledczego. Przepraszam, że o tej porze. Spałeś?

 

– Nie. Jestem nietoperz i śpię tylko dniem – odpowiedział sarkastycznie. – Czego chcesz, Kal?

 

– Słuchaj, ty pasjonujesz się technologiami kosmicznymi, tak?

 

– Od dziecka.

 

– Nie wiesz, gdzie montują części wysyłane na stację Powrót?

 

– Oficjalnie to nie. Ale są plotki. Czy to naprawdę czas na takie pogaduszki?

 

– Tak. Dawaj mi te pogłoski.

 

– Mówi się o dwóch laboratoriach w górach, jednej platformie morskiej nie zaznaczanej na mapach, ruchomej. Niektórzy zarzekają się, że istnieje jakieś laboratorium na biegunie, które dostarcza modułów obsługujących transmiter, ale to bzdura. Kto by umieszczał laboratorium na północy, w takich warunkach? Osobiście myślę, że składają je gdzieś w mieście.

 

– Dzięki. Powiedz mi jeszcze, czego brakuje na orbicie? Co oni tam jeszcze zamontują?

 

– Tylko jeden moduł, odciążający zasilanie transmitera.

 

– Kiedy?

 

– Start, z powodu synchronizacji automatyki, przewidziany jest na sobotę. Maszyna spoczywa już w bazie rządowej niedaleko miasta, w piątek rano powinna znaleźć się w kosmodromie.

 

– Dzięki i przepraszam. Uratowałeś mi życie, naprawdę.

 

– Spoko. Wpiszę to sobie do życiorysu – sarknął i rozłączył się.

 

To musi być to, pomyślał Lothander.

 

Przegapił wskazówki, choć dwa razy przemknęły mu dosłownie przed oczyma.

 

„Wasza duma spadnie z wysokości". „Strącimy waszą dumę z wysokości". Ignorował te okrzyki, co zrobiłby każdy. Nikt przecież nie przejmuje się głosami zwierząt.

 

A jeśli to nie była metafora? Może chodzi o coś bardziej dosłownego?

 

W Zonie nagle wybuchają zamieszki, wygodnym pretekstem wydaje się bezkompromisowa akcja Korpusu, której rozmiar nadmuchał zresztą Mileham. Nie wyglądają jednak jak protest przeciwko temu wydarzeniu, wybuchają też z opóźnieniem. Są transparenty, postulaty, konkretne punkty natarcia, mają broń. Wygląda to na planowaną akcję.

 

A jeśli to próba odwrócenia uwagi?

 

 

 

Był czwartek, godzina po południu. Lothander zasnął na biurku, przed ekranem wyświetlającym rzędy danych o stacjach kosmicznych, doniesień z Zony i przemówień polityków dotyczących obu tych tematów. Obudził się dopiero niedawno, pełen niepokoju od razu rzucił się do telewizora. Nie umywszy się nawet i nie ogoliwszy, oglądał coraz to nowsze, specjalne raporty na temat zamieszek.

 

Bunt przybierał na sile.

 

Mieszkańcy Zony próbowali forsować Wielki Mur w trzech miejscach. Dogodnych, z najmniejszą ilością wieżyczek Korpusu, co potwierdzało teorie o planowaniu. Mieli coraz więcej broni, która zdawała się pojawiać się znikąd. Były już ofiary w szeregach funkcjonariuszów. Korpus skierował wszystkie dostępne siły z granicznych sektorów, a także oddziały Wyłapywaczy. Powoli wyglądało to, jak regularna, miejska wojna.

 

Nagle między oczami Lothandera stanęła Mikaela i piskliwie zaczęła się domagać:

 

– Tato, tato! Mój serial się zaczyna! Taaato!!!

 

– Zamknij się! – zapomniał się, zdenerwowany i napięty do granic możliwości. Dziewczynka spojrzała na niego, skrzywiła twarzyczkę i nagle wybuchła płaczem. Uciekła na górę, tuptając głośno po schodach. Lothander kompletnie to zignorował.

 

Po chwili zeszła Marie. Już miała zamiar zacząć kłótnię, ale wtedy przyjrzała się dokładniej małżonkowi. I wróciła na górę. Powiedziała tylko:

 

– Odpocznij chwilę, jutro masz ważny test, Kal – bardzo spokojnym, kojącym głosem.

 

Wszystko to, ponieważ zobaczyła męża w takim stanie, w którym niebezpiecznie było zadawać mu jakiekolwiek pytania. Tym bardziej kłócić się z nim.

 

Lothander oglądał dalej, wyłapując każde hasło, które obdarci rebelianci skandowali, nakładając sytuację na swoją własną teorię. Wyjął papierosa, otwarcie, we własnym salonie. Śledził bieg wydarzeń, strzepując popiół do szklanki z sokiem.

 

Nagle rozległ się głos:

 

– Nadchodzące połączenie, do: inspektor Kalevi Lothander.

 

– Odbierz – polecił.

 

– Lothander? – usłyszał gniewny głos nadkomisarza. – Gdzie ty do kurwy nędzy jesteś? Czemu nie ma cię jeszcze w terenie?

 

– Nawrót bólu ramienia – skłamał bez zastanowienia.

 

– No tak. Ty sobie wczasujesz, a my mamy morderstwo.

 

– Kto? – spytał.

 

– Jonathan Greenglade. Ten, u którego wczoraj byłeś z Majewski.

 

Lothanderowi gula stanęła w gardle. Długo milczał, ignorując warknięcia Milehama.

 

– Wyślij kogoś innego – odpowiedział w końcu.

 

– Co? Lothander, czy ciebie już kompletnie… – nie skończył, bo inspektor przerwał połączenie.

 

Lothander wrócił do śledzenia wiadomości. Jakiś kwadrans później, z zamyślenia wyrwał go kolejny sygnał. Powiadomienie głosowe, które ustawił wczoraj:

 

– Nowa wiadomość pocztowa na skrzynce. Nowa wiadomość…

 

Natychmiast chwycił lezącego na stole palmtopa. Miał nadzieję, że to prezent od Timo, który ostatecznie rozwieje jego wszelkie pozostałe wątpliwości. Niestety, przeliczył się, bo treść wiadomości brzmiała: „Przepraszam, stary, ale nic się nie udało. Za wysokie progi. Pozdrawiam, Tim". Westchnął głęboko, zapalił kolejnego fajka i zaczął odpisywać.

 

Zatrzymał się. Spojrzał uważnie na ekran.

 

Wtedy, gdy zobaczył adres rządowy, z którego wysłano wiadomość, znów go olśniło. Wszystkie skojarzenia zaczęły układać się w perfekcyjny wzór w jego umyśle, niemal wywołując migrenę. Wszystko się układało. Wszystko nabierało sensu.

 

Wiedział już.

 

CDN

Koniec

Komentarze

bardzo dobrze widział zarówno drobne, jak i całkiem spore efekty ich nieregularnych, ale intensywnych sesji na jej skórze.
spojrzała się na nią z wyrzutem
Lothander natychmiast przemieścił się i wkroczył w grupkę techników
w piątek rano przewożą ją do kosmodromu
z żelaznej koncentracji wyrwał go kolejny sygnał
zapalił kolejnego fajka
Strumień skojarzeń przemknął mu kawalkadą przez mózg

Ale aż tak sie spieszyć z pisaniem chyba nie musiałeś...

AdamKB: Dzięki za wytknięcie niezgrabności, jesteś niezawodny. Poprawiono wszystko oprócz sformułowania fajek (bo to o nie chodziło, nie?), które użyto jako intencjonalnego wyrażenie potocznego.

Nie spieszyłem się, wbrew pozorom, niezgrabności zawsze mi się zdarzają. Takie życie :)

W kwestii "fajka" zorientowałem się sam, ale za późno, bo w trakcie czytania zakończenia. Zdarza się, takie jest życie :)

Cóż mogę napisać... Fajne ;) Ciut słabsze od pierwszej części, ale to nic nie szkodzi. Mnie i tak wciągnęło ;) Teraz jeszcze finał...

Nowa Fantastyka