- Opowiadanie: M.Bizzare - Sekretarka dobra na wszystko (czyli jak uratować świat i zdążyć do roboty w poniedziałek)

Sekretarka dobra na wszystko (czyli jak uratować świat i zdążyć do roboty w poniedziałek)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sekretarka dobra na wszystko (czyli jak uratować świat i zdążyć do roboty w poniedziałek)

Kamila Staszewska była najlepszą sekretarką w Polsce. Była tego pewna. Pisała 140 słów na minutę, co zbliżało ją do klawiaturowego odpowiednika bariery prędkości światła. Miała magistra z matematyki, co pozwalało jej z powodzeniem zastępować wszystkie komputery i kalkulatory w okolicy. Miała obsesję na punkcie porządku, więc wszystkie dokumenty szefa były posegregowane tak, że nawet po oślepieniu znajdowałby je bezbłędnie. Robiła też kawę po wiedeńsku godną podniebienia Habsburga i herbatę, którą nawet wybredny, starożytny Chińczyk uznałby za dar niebios. Nieźle prezentowała się też w żakietach, co dawało profity, bo większość zatrudniających wybierała kandydatki głównie dzięki podpowiedziom swoich penisów.

 

Znała też trzydzieści sztuk walki, potrafiła pilotować statek kosmiczny i wiedziała co nieco o fizyce podróży międzywymiarowych.

 

Jakimś dziwnym trafem, tego akurat nie wpisywała sobie do CV.

 

Dlaczego więc harowała za 2000 złotych brutto u tego spoconego imbecyla?

 

Cholerny kryzys!

 

Szef przygotowywał przemówienie na zjazd prezesów Bardzo Ważnych Instytucji, ażeby odebrać tytuł wyjątkowo nadzianego prezesa Bardzo Ważnej Instytucji roku. A ona, bo oczywiście w piątki po godzinach nie miała nic do roboty, musiała przepisywać mu przemówienie, by mógł się go nauczyć na pamięć. Czy nie stać go na cholerny dyktafon?

 

Praca była deprymująca z dwóch powodów. Po pierwsze, ten dekiel nigdy nie zapamięta tak wielu słów na raz, więc i tak będzie czytał je z zapoconej, wymiętolonej kartki. Po drugie, gdyby nie jej „drobne" korekty, przemówienie bardziej niż język polski przypominałoby język węży skalistych z Plutona. Z wadą wymowy.

 

– …będąc wdzięcznym za ten wielki zaszczyt, pragnę wyrazić swoją wdzięczność względem dopuszczenia mnie do tak wielkiego zaszczytu – dyktował prezes. Przerwał. – Pani Kamilo, czy to dobrze brzmi?

 

– Pięknie, szefie – powiedziała, poprawiając jednocześnie ilość powtórzeń większą, niż częstotliwość przekleństw w przeciętnym kawałku hip hopowym.

 

Westchnęła sobie cicho, tak by ten pajac nie usłyszał.

 

– Pani Kamilo, jaki jest synonim słowa „zadowolony"? – spytał po chwili wyraźnie go przerastającego namysłu.

 

– Usatysfakcjonowany?

 

– O, to jest jedno z moich ulubionych słów – powiedział, rzucając jedno z tych swoich zboczonych spojrzeń wprost w jej dekolt.

 

Ile by dała w tej chwili za jeden porządny, całkowicie naładowany blaster.

 

 

 

Wróciła do domu grubo po osiemnastej, po tym jak czerwoniak wiozący ją z biura spotkał swoją śmierć niedaleko ronda de Gaulle'a. Przesiadki w piątek wieczór nie należą do tego, co ją najbardziej pasjonowało. Otworzyła drzwi. Jej kot, Ciapek, wyleciał jej na spotkanie. Pogłaskała go. Próbowała nawet sobie wmówić, że tłusty kocur łasi się tak z miłości. Bolesna prawda jednak docierała do jej świadomości. Ciapek nie dostał od rana swojej zwyczajowej, potrójnej porcji kociej karmy.

 

Samotna, bez perspektyw i z kotem. Ciekawe kiedy w końcu przepoczwarzy się w rasową wiedźmę?

 

Przebrała się w dres i luźnego t-shirta. Zdjęła okulary. I tak były tylko dla picu. Tak, żeby wyglądać bardziej „sekretarkowo". Podążyła do swojej kuchni. Nasypała kotu karmy, a ten rzucił się na nią, jakby nie jadł co najmniej od miliona lat, a nie od szóstej. Wyjęła kubek i wsypała do niego dwie łyżeczki kawy. Otworzyła szafkę nad głową i wtedy uaktywniła się jej nerwica natręctw. Ustawienie pojemniczków tak, aby te z najczęściej używanymi produktami były na wierzchu, a te z najmniej gdzieś z tyłu, zajęło jej piętnaście cennych minut życia.

 

Gdy w końcu zdołała oderwać się i zaparzyć wreszcie cholerną kawę, ruszyła ku lodówce. Zaczęła desperacko szukać ostatniego kawałka placka jagodowego, który postanowił się schować gdzieś między stertą dogorywających warzyw i wędliny z promocji.

 

Nagle lodówka odezwała się do niej.

 

– Obiecano mi trzy Aniołki, a tu widzę tylko jednego. Charlie jest niezadowolony!

 

– Bardzo śmieszne – wymamrotała, nie przerywając poszukiwań.

 

– Nie narzekaj. Jest robota od Ukarzetu. Zainteresowana?

 

– Aż umieram z podniecenia! – odpowiedziała. Po czym uśmiechnęła się, bo znalazła upragnioną słodycz. Wyjęła talerzyk z plackiem i opuściła kuchnię, ignorując nawoływania lodówki. Usiadła przed telewizorem, upiła trochę stygnącej kawy i włączyła na Jedynkę.

 

Ukazały się jej Wiadomości, gdzie komentowano właśnie kolejny bój na śmierć i elektorat w Sejmie. To znaczy komentowano by. Zamiast audio z głosem prezenterów, z głośników popłynął podenerwowany głos jej koordynatora.

 

– Dobrze wiesz, że mnie się nie ignoruje – stwierdził. – Czemu mnie ignorujesz, jak wiesz, że się mnie nie ignoruje?

 

– Daj spokój. Nie w ten weekend. Jestem wykończona jak polskie koleje.

 

– Podwójna pensja – spróbował ją zainteresować.

 

– Nawijaj – udało mu się.

 

– Będzie chryja, u ciebie. Znaczy się na terenie Rzeczypospolitej. Polowanie na człowieka.

 

– Kto będzie polował na kogo? – spytała niewyraźnie, z ustami pełnymi ciasta.

 

– Celem jest niejaki Kazimierz Kownacki, były polityk Samoobrony, a obecnie hodowca alpak we wsi Grzązielice, województwo mazowieckie.

 

– Co to do ciężkiej cholery jest alpaka? – przerwała.

 

– Według Multiversepedii, albo ssak wielbłądowaty hodowany w Ameryce Południowej, albo przedstawiciel humanoidów z wymiaru Alpakopolis, które podróżują w prędkościach nadświetlnych statkami tankowanymi naturalnym nawozem. Zakładam, że tu mamy do czynienia z tymi pierwszymi – spauzował, pewnie się znów zamyślił. Poczekała trzy minuty. – Nieważne. Spytaj lepiej, kto na faceta poluje?

 

– Kto na faceta poluje? – spytała posłusznie i wypiła ostatni łyczek kawy.

 

– Maazeliwianie i Vincianie.

 

– O w mordę! – krzyknęła zaskoczona.

 

– Dokładnie. Nie jestem miłośnikiem waszej planety, choć wakacje w Turcji były spoko. Niemniej, szkoda by było, jakby zdemolowano ją w poszukiwaniu jakiegoś rolnika.

 

– Co ty nie powiesz?

 

– Sytuacja jest pilna. Statek Vincian wyszedł z węzła międzywymiarowego i niedługo wejdzie na waszą orbitę. Nie wiem, z jakiego węzła wyjdzie Maazeliwianin, ale typowałbym okolicę trasy na Gdańsk. Musisz znaleźć Kownackiego, zanim przyjemniaczki się spotkają.

 

– Wiem – odpowiedziała, bo oczywiście wiedziała. Każdy głupi był świadomy, że Maazeliwianie i Vincianie są odwiecznymi wrogami, uzbrojonymi w broń zdolną wysadzać nie tylko planety, ale i galaktyki. Jak odpowiednio przycelują.

 

– Co takiego jest w tym Kownackim, że go szukają?

 

– Utajniono – odpowiedział enigmatycznie.

 

– Wiesz co, jesteś pomocny jak parasol podczas huraganu.

 

– Bierzesz? – spytał krótko.

 

– Biorę – odpowiedziała, walcząc jeszcze z upojną perspektywą alternatywy w postaci przeleżenia całego weekendu w łóżku.

 

– Sprzęt dostarczy ci kurier, jak zawsze.

 

 

 

Siedziała w fotelu, czekając na kuriera. Myślała o dwóch rzeczach. Po pierwsze, było zagadnienie, czy zmiana koloru włosów z blond na rudy nie będzie zbyt drastyczną zmianą wizerunku. Po drugie, po głowie kołatała jej myśl, że jej praca dorywcza robi się zbyt męcząca. Dwie prace to jednak ogromny wydatek energii.

 

Praca dorywcza była jej potrzebna, na gwałt, trzeba to przyznać. W obliczu swojej malejącej pensji, potrzebowała regularnych zastrzyków gotówki. Z takim zamiarem pojawiła się u pośredników. Z drugiej strony, nikt jej wtedy nie powiedział, że jej zajęciem będzie usuwanie anomalii ponadwymiarowych dla Urzędu Kontroli Rzeczywistości.

 

Co prawda, praca nie była zła. Gdy dostała skierowanie na rozmowę kwalifikacyjną pod adres Centralny Węzeł Międzywymiarowy 42, trochę się zdziwiła. Jeszcze bardziej, gdy nieznanym sposobem udało jej się trafić. Pracodawcy byli jednak mili, nawet jeśli niektórzy byli też zieloni, a przede wszystkim dojrzeli w niej potencjał. I pensja, choć nieregularna, była całkiem do rzeczy. Zgodziła się więc i po dwudniowym szkoleniu została najemniczką Ukarzetu. No dobra, po dwumiesięcznym, ale odbywała je w alternatywnej czasoprzestrzeni, więc wyszło na to samo. Najgorzej spędzony bezpłatny urlop w jej życiu, ale się opłaciło. Po udanej pierwszej misji kupiła sobie plazmę. Telewizor, nie wyrzutnie plazmową.

 

Chciała nawet przejść na pełny etat, ale niestety, nie udało się. Trudny rynek, mówili. Widać nie tylko w jednym wszechświecie jest teraz kryzys. Z żalem kontynuowała więc pracę sekretarki, a co parę weekendów latała dorywczo za gośćmi z innych wymiarów.

 

Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek do drzwi.

 

Kurier!

 

Otworzyła drzwi. Na wycieraczce stało coś przypominające nieco choinkę, gdyby choinka miała ręce, nogi i wielkie usta pełne kłów. I różowo-białe wypustki zamiast igieł. Na czubku miało zawieszoną czapeczkę z daszkiem, a tuż pod ustami plakietkę z napisem: „Mieczysław, kurier międzywymiarowy". Odezwało się, tubalnym głosem:

 

– Przesyłka od Ukarzetu.

 

– Nareszcie!

 

– Proszę podpisać… – choinkowaty podetknął jej pod nos kartkę. – … tu… tu… i tu. Dziękuje.

 

Zabrał kartkę i wręczył jej małą kostkę, z czerwonym przyciskiem na górze. Po czym wycofał się i zniknął w windzie na końcu korytarza.

 

Rozsiadła się na podłodze dużego pokoju. Wzięła parę głębokich oddechów, jakby szykowała się do aerobiku, a potem nacisnęła przycisk.

 

Parę dziwnych klików i trzasków później, na miejscu kostki stała walizka o gabarytach, które umożliwiały używanie jej jako całkiem porządnej broni obuchowej.

 

Oczy Kamili zaświeciły się. Prawdę mówiąc, uwielbiała zabawki od Ukarzetu.

 

Nawet trochę za bardzo.

 

 

 

W międzyczasie, na orbicie okołoziemskiej.

 

Ogromny krążownik Vincian poruszał się niespiesznie w kierunku małej, głównie błękitnej planety. Gdyby był to hollywoodzki film, grałaby właśnie majestatyczna i groźna muzyka, obowiązkowo z chórami. Jednak była to rzeczywistość, a co najmniej jedna z nich, więc w próżni nie mógł się przenosić dźwięk.

 

Chociaż własny motyw muzyczny był pomysłem, który spodobałby się Vincianom.

 

– Osiągnęliśmy orbitę planety Ziemia. Maskowanie włączone, wszystkie systemy w normie, broń w gotowości. Czy rozpocząć skan?

 

– Proszę rozpocząć – odpowiedział kapitan, nienagannie opalony mężczyzna po czterdziestce. Odpukał w niemalowane drewno konsolety komputera. Denerwował się.

 

Jako, że czytelnicy mogą nie być zaznajomieni z układem sił multiwersum, w tym momencie przydałoby się wyjaśnienie. Vincianie, technicznie rzecz biorąc, byli ludźmi. Z alternatywnej Ziemi, położonej w jednym z przyległych wszechświatów. Choć swoją planetę przemianowali dawno na Vinci. W ich rzeczywistości bowiem, ludzkość potraktowała szkice i pomysły Leonardo da Vinci trochę bardziej dosłownie. Zaczęła budować jego machiny, znaczy się, i to na masową skalę. W przeciwieństwie do wynalazków naszego Leonardo, te z alternatywnego świata działały aż za dobrze. Gdy w naszej rzeczywistości mężczyźni chodzili jeszcze w rajstopach, na polach bitwy tamtej Ziemi ścierały się drewniane czołgi, drewniane maszyny latające, a później nawet drewniane roboty. Oczywiście, gdy tamtejsza ludzkość zjednoczyła się w ogólnoświatowe imperium, technika poszła do przodu i to dużo szybciej, niż u nas. Ale Vincianom pozostało w sercach zamiłowanie do wszystkiego, co drewniane. Dlatego we wnętrzu ich statków kosmicznych wszystko, co można było wykonać z drewna, wykonane było z całkowicie naturalnego drewna. Jest takie znane powiedzenie: „Jak przewidzieć z wyprzedzeniem atak Vincian? Po zapachu desek". Innym efektem ubocznym ścieżki rozwojowej Vincian jest fakt, że wszyscy mówią po włosku, a makaron jest najpopularniejszym produktem we wszystkich sklepach spożywczych.

 

Wróćmy jednak do akcji, gdyż statkiem Vincian coś właśnie potrząsnęło, i to mocno. Kapitan niemal stracił równowagę i padłby na drewniane panele, gdyby nie złapał się dłońmi za oparcie najbliższego fotela. Na szczęście osłony wytrzymały. Na szczęście dla Vincian, a nie Ziemian, oczywiście.

 

– Co to było? Che cazzo fai? – nawrzeszczał zaraz na pilota.

 

– Nie moja wina, kapitanie. Zobaczy Pan odczyt.

 

Kapitan nachylił się nad ekranem.

 

– Madonna mia! Za każdym razem, gdy przylatujemy tutaj, to samo! Te cholerne radzieckie satelity! Co za pijak wysyłał je na te ich krzywe orbity? – kapitan opanował się w końcu – Nieważne, pokaż postęp skanu.

 

Pilot posłuchał.

 

– Co tak wolno? – mina kapitana robiła się coraz groźniejsza.

 

– Będzie tak mulił. Te obiboki z korpusu informatycznego znowu zapomniały zainstalować nowych sterowników. Może zróbmy to zwyczajową metodą?

 

– To znaczy? – spytał kapitan.

 

– Rozwalmy wszystko, a sami go nam podadzą, na srebrnej tacy.

 

– Co to, to nie! Maazeliwianie nie mogą się dowiedzieć, że tu jesteśmy. To poufna misja…

 

 

 

W tym samym międzyczasie, stacja Orlenu na trasie Warszawa-Gdańsk.

 

Klient wszedł do budynku stacji i od razu podszedł do lady. Heniek Adamek, obecnie jedyny pracownik na miejscu, odwrócił się od razu i powiedział:

 

– Witam! Czym mogę służyć?

 

I dopiero spojrzał na klienta. Ten miał dwa metry wzrostu i bary szersze niż trzech przeciętnych dresiarzy razem. Jego dłonie były większe niż głowa Heńka. Znacznie większe. Nie widział dokładnie, bo koleś trzymał je zaciśnięte w pięści, ale miał chyba o jeden palec za dużo. Był cały czerwony, a na głowie miał całkiem czadową maskę jakiegoś filmowego kosmity. Ogromy podbródek, wąskie usta wypełnione dwoma rzędami zębów w każdej szczęce, trzy pary oczu, a na samym czubku coś w rodzaju pojedynczego rogu. W dodatku, miał na sobie metalową zbroję, upstrzoną świecącymi diodami.

 

Kurde, pomyślał Heniek, muszą kręcić w okolicy nieźle pojechany film.

 

– Wiesz jak dotrzeć do Grzązielic? – zapytał. Jego głos brzmiał trochę… mechanicznie. Coś jak śpiewaka przepuszczonego przez auto-tune.

 

– Za dziesięć kilometrów odbijasz Pan w lewo, potem w prawo, a potem to już za tablicami.

 

– Dziękuję.

 

– Coś Pan kupuje?

 

Czerwony zastanawiał się przez chwilę. Po czym wybrał ze stojaków trzy Marsy, paczkę gumy do żucia, a z lodówki Red Bulla. Położył na ladzie.

 

– I paczkę LM-ów – dodał.

 

– Wystawić fakturkę?

 

– Tak.

 

– Na jaką firmę?

 

– Maazeliwiańskie Siły Zbrojne, Korpus Komandosów. Ulica Kościogryzów 13, Maazeliwia, kod pocztowy 66-666, NIP 6666666666.

 

– Aha – chłopak nawet się nie zastanowił. – Pańskie nazwisko?

 

– Stingiroxax Xeriplecac.

 

– Śmieszne.

 

– To meksykańskie – stwierdził klient.

 

– To może chwilę potrwać – ostrzegł Heniek. – Jeszcze jedno, czy zbiera Pan punkty w naszym programie VITAY?

 

 

 

Kamila zamknęła się w łazience. Jej najmniej ulubiona część misji, to znaczy ubieranie się w kostium bojowy. Był niezdrowo wręcz obcisły, wykonany z lateksopodobnego materiału, co utrudniało znacznie wciągnięcie go na siebie. Można było mocować się godzinami. Poza tym, przez tak opinający kombinezon każdemu przejściu ulicą towarzyszyła symfonia męskich gwizdów. Lecz nic nie dziwiło, gdy wiedziało się, że kostium zaprojektowali Scrotuniańczycy. Większość facetów myśli swoim kroczem, ale w przypadku tych obcych to powiedzenie było prawdziwie zasadne, gdyż posiadali oni drugi mózg w bliskim sąsiedztwie klejnotów rodowych.

 

Gdy w końcu ubrała się, wróciła do dużego pokoju i zaczęła oglądać broń, którą tym razem uraczył ją koordynator. Jej ukochane zabaweczki.

 

Pistolet laserowy, idealny do torebki. Na mniejszych obcych.

 

Karabin typu OMG-34. Wielka lufa, ale nie bez powodu. Kule miotane przez tą zabawkę wbijały się zębami w ciało wroga. Dogodnie umieszczony przycisk pod spustem pozwalał je wtedy detonować. Zwykle po kosmitach i innowymiarowcach zostawała po tym różnokolorowa maź.

 

Miotacz tym ER-00-SE. Zwany potocznie „Wymazywaczem". I słusznie, bo wymazywał wszystko, co się trafiło z danej rzeczywistości i przenosił w losowo wybrane miejsce z nieprzyjemnych zakątków całego multiwersum. Jedyną jego wadą było to, że mógł zostawiać w zasięgu rażenia drobne uszkodzenia praw fizyki. Przekonała się o tym, gdy za pierwszym razem wypaliła niechcący w swój ukochany wazonik. Przedmiot wyparował, a w okolicy parapetu, gdzie stał, Ciapek mógł teraz spacerować pionowo po powietrzu.

 

Bardzo lubiła tą podróbkę chińskiego wazonu. Odtąd nie bawiła się bronią w mieszkaniu.

 

I wreszcie gwóźdź programu. Rewindery, granaty cofające. Trzy sztuki, każda na wagę złota. Granaty te, po nieszkodliwej eksplozji, cofały czas o kilka minut. Tyle, że używającego broni wyrzucało na chwilę z kontinuum i wiedział już dobrze, co stanie się niebawem.

 

Oprócz tego, koordynator wysłał jej parę zwyczajowych gadżetów najemników.

 

Przyczepiła do pasa granaty i pistolet, karabiny zamocowała na plecach. Resztę rzeczy zostawiła w walizce, tą złożyła z powrotem w kostkę i schowała do kieszeni na udzie.

 

Ostatnie drobiazgi. Założyła okulary, ale nie te fałszywki, choć wyglądały w sumie identycznie. Były jednak przenośnym komputerem taktycznym, wyświetlającym na szkłach przydatne dane i ułatwiającym celowanie. Związała włosy w wygodny kucyk. Założyła słuchawkę Bluetooth na ucho.

 

W nieodpowiednim momencie.

 

Właśnie dzwoniła jej matka. Odebrała.

 

– Cześć, córusiu.

 

– Cześć, mamo.

 

– Jak tam w pracy?

 

– Źle, jak zawsze.

 

– Oj, nie narzekaj tak.

 

– Mamo, miałam nadgodziny, a w weekend mam znów dorywczą.

 

– Oj, to niedobrze. Bo wiesz, ja urządzam w weekend obiadek i przychodzi Pani Krysia. Pamiętasz Panią Krysię?

 

– Tak, mamo.

 

– Ona, wyobraź sobie, będzie z synem. Kawaler w twoim wieku, właśnie został zastępcą dyrektora banku. A jaki przystojny…

 

– Mamo, nie wyswatasz mnie z nim, choćby używał pieniędzy do wycierania nosa, a wszystkie zęby miał ze złota.

 

Nagle na szkle okularów wyświetliło się: „Dematerializacja w trakcie. Rozbicie subatomowe za minutę dziesięć sekund". Westchnęła do słuchawki.

 

– Curuś, ale ty jesteś niepoprawna. Pracujesz jak wół, zarabiasz jak sprzątacz, jesteś sama…

 

– Mamo, tak właściwie, to jestem zajęta – przerwała. – Pa.

 

Zerwała połączenie, a potem automatyczny teleporter zabrał ją z mieszkania.

 

 

 

Kazimierz Kownacki wszedł do przedpokoju i zamknął za sobą drzwi. Mahoniowe, a jak. Zdjął gumofilce i uszankę, założył kapcie. Ach, jak to się wszystko dobrze ułożyło, myślał sobie. Kiedy Samoobrona nie weszła do parlamentu, poczuł oddech biedy na karku. Sprzedał już dawno swoje gospodarstwo i nie miał praktycznie żadnego źródła utrzymania, poza polityką. Już chciał sprzedawać swój luksusowy domek w Grzązielicach, gdy pojawił się niespodziewany ratunek. Między Bogiem a prawdą, kiedy Zenek zasugerował mu hodowlę jakiejś lamy, wyśmiał go. Dopiero w Internecie dowiedział się, że alpaki to żyła złota, w dodatku dotowana z Unii. Wszedł w to i nie żałował.

 

Usiadł przed telewizorem szerszym niż biodra jego byłej żony i włączył Polsat. Otworzył sobie browarka i rozwalił się na kanapie. Akurat leciał maraton powtórek „Świata według Kiepskich", więc kulturalna rozrywka na wieczór zapewniona.

 

Spojrzał ku kominkowi, na zdjęcie, które zrobił sobie z Przewodniczącym.

 

Piękne czasy, ale teraz też nie narzekał.

 

I w tej właśnie chwili Kazimierzowi przerwał słodkie rozmyślania dzwonek do drzwi.

 

Kupiec wełny, pomyślał i wstał jak najszybciej.

 

Ubrał się w nieodłączne części garderoby, które jeszcze przed chwilą zdejmował. Spojrzał w lustro. Zębom daleko było do nienagannie białych, ale muszą starczyć.

 

Wyszedł i ruszył przez podwórze.

 

To nie był kupiec wełny!

 

Przed furtką stała kobieta w okolicach trzydziestki. Blondynka, dość ładna. Na nosie miała okulary, a na reszcie coś, co Kazimierz widywał dotychczas tylko na ulotkach, wtykanych za wycieraczki samochodów na warszawskich parkingach.

 

I to ulotkach tych mniej konwencjonalnych przybytków.

 

Poza tym, obwieszona była czymś w rodzaju dziecięcych karabinów na wodę.

 

– Pan Kazimierz Kownacki? – spytała bez powitań.

 

– Ta, a co?

 

– Muszę natychmiast ewakuować Pana z tego terenu, gdyż za chwile stanie się on miejscem starcia wrogich sił zbrojnych z innych wymiarów – wyrecytowała.

 

– Że co? – spytał, podrapał się po czole. – Nie, nie interesuje mnie to, co Pani chce sprzedać. Żegnam. – powiedział i odwrócił się od niej.

 

Westchnęła i jednym, trzymetrowym susem przesadziła najeżone kolcami ogrodzenie. Zaczęła iść za wracającym do domku gburem i zaraz klepnęła go lekko po plecach.

 

– Co kurde? – powiedział i odwrócił się.

 

Szczęka opadła mu prawie do poziomu gruntu.

 

– Ale… jak… – mamrotał.

 

– Nie ma czasu! – wrzasnęła. – Ma Pan samochód?

 

– No jasne! Czy ja wyglądam na takiego, co by nie miał samochodu? – żachnął się.

 

– To proszę go natychmiast wyprowadzić… Cholera! Za późno! – krzyknęła w bardzo niemiłej tonacji i spojrzała w niebo.

 

Kazimierz też spojrzał w niebo.

 

Na tle ciemnych chmur i nocnej ogólnej ciemności, pędziło bardzo szybko w ich kierunku coś. Coś, co wyglądało jak biały prostokąt w zielonym obramowaniu. Po prawdzie, biały w środku już tylko do połowy, a resztę wypełniała zieleń.

 

Na samym środku prostokąta widniało wyraźnie: „49%".

 

Kazimierz nie wiedział, co powiedzieć. Wyglądało toto trochę, jak te… no… paski ładowania w komputerze.

 

 

 

Kapitan vinciańskiego krążownika spojrzał się na ekran z cierpkim wyrazem twarzy.

 

– Ile to jeszcze potrwa? – spytał.

 

– Panie kapitanie, tam jest ponad sześć miliardów ludzi. Trochę potrwa przelecenie skanem wszystkich. Poza tym, mamy już prawie pięćdziesiąt procent.

 

 

 

Kamila wyjęła kostkę z kieszeni i natychmiast rozłożyła walizkę. Wyciągnęła z niej fluorescencyjnie żółty płaszcz i podała osłupiałemu Kazimierzowi.

 

– Załóż to Pan i naciągnij kaptur, to Pana nie zobaczą! – wrzasnęła.

 

– Jak mają mnie nie zobaczyć, jak to się świeci jak psu jajca? – oburzył się.

 

– Zakładaj Pan!

 

Chcąc nie chcąc, założył.

 

Moment później prostokąt prześmignął im nad głowami i poleciał dalej po czarnym nieboskłonie. Kazimierz stał i się gapił. Kamila zwinęła walizkę spokojnie.

 

– Idź Pan po ten samochód! – krzyknęła znowu. Jak na tak chudą kobitę, głos miała niezwykle donośny. Co miał zrobić. Poszedł po swoje BMW, za stodołę.

 

To znaczy, poszedłby, bo gdy tylko się odwrócił, drewniany budynek implodował.

 

Dosłownie zwinął się do środka, w oślepiającym błysku i huku.

 

– Maazeliwianin! Za późno, biegiem do ogrodzenia! – pokazała na daleki kraniec wybiegu dla alpak. Pociągnęła go mocno za dłoń i zaczęli biec.

 

Kazimierz spojrzał się do tyłu, co było trudne, gdy jednocześnie tak ciągała go ta wariatka.

 

Zza tego, co było jego stodołą, wyłonił się wielki, czerwono srebrny koleś. Wyglądał trochę jak napakowany człowiek, ale tylko trochę. Karmazynowy osiłek odrzucił wielką rurę, którą trzymał na ramieniu i wyjął całkiem karabinowo wyglądający karabin.

 

Kazimierz uznał, że bieg to może być całkiem dobry pomysł.

 

Dopadli już płotu, słysząc za sobą potężne kroki i nawoływania w obcym języku, głosem przypominającym jakiegoś robota. Dziewczyna pociągnęła Kazimierza w górę i przesadzili ogrodzenie, choć ono wcale niskie nie było.

 

Wylądowali i zaczęli biec dalej. Gdy odbiegli kawałek, ogrodzenie dosłownie wyparowało.

 

Dosłownie.

 

– Zamawiam awaryjną teleportację! Zamawiam awaryjną teleportację! – krzyczała dziewczyna.

 

Kamila nie usłyszała w słuchawce koordynatora. Tylko jakieś jęki.

 

Maazeliwianin wystrzelił i drzewo nieopodal zmieniło się natychmiast w parę wodną. Potem, niezadowolony, sięgnął do pasa.

 

– Zamawiam teleportację, do jasnej cholery!

 

Więcej jęków.

 

Kazimierz powoli tracił siły w nogach.

 

– Gdzie ta awaryjna teleportacja! – była wkurzona już nie na żarty.

 

– Ach, już, tak, awaryjna teleportacja raz – odezwał się głos koordynatora, jakiś taki rozkojarzony.

 

– Oglądałeś pornosy? – zapytała zażenowana, jednocześnie lewą ręką strzelając w tył z pistoletu. Bez odwracania się, naturalnie.

 

Koordynator nie odpowiedział.

 

Maazeliwianin zobaczył, że materialne formy celów destabilizują się. Wymierzył, rozmachał potężną łapę i rzucił czymś w oddalających się uciekinierów.

 

Kazimierz poczuł lekkie ukłucie w plecy. Nie miał się jednak czasu nad nim zastanawiać, gdyż zajęty był całkowicie przebieraniem nogami.

 

W tym samym niemal momencie, dziewczyna i hodowca alpak zniknęli.

 

 

 

Kapitan vinciańskiego statku tłukł rytmicznie kłykciami palców zaciśniętej w pięść dłoni o drewniany pulpit, pełen drążków sterowniczych z prawdziwej sosny.

 

– Jest coś? – spytał, totalnie zniecierpliwiony.

 

– Nie ma Kownackiego, proszę Pana. Ale jest coś interesującego.

 

– Maazeliwianin! – wrzasnął kapitan, gdy zrozumiał odczyt skanera.

 

– Co zrobić? – spytał członek załogi.

 

– Walnij go bombą orbitalną klasy C. Tylko niech to wygląda jak meteoryt. Ziemianie nie mogą się za wcześnie zorientować, że tu siedzimy!

 

– Tak jest!

 

Bomba opuściła luk i w ciszy spadła ku Błękitnej Planecie.

 

– No, i po sprawie! – zatarł ręce trochę bardziej zadowolony kapitan.

 

 

 

Po paru minutach, lasek obok posesji Kownackiego był już tylko dymiącym kraterem w ziemi. W samym centrum nowopowstałej niecki leżał powalony Maazeliwianin.

 

Nagle otworzył oczy. Wszystkie pary oczu.

 

– Vinciii – wysyczał i spojrzał w ciemne niebo.

 

Wstał, otrzepał się. Bardzo chętnie ruszyłby do boju z tymi śmieciami, ale sprawa musiała poczekać, niestety.

 

Priorytetem była eliminacja Kownackiego.

 

Choć to zaraz może być już załatwione.

 

 

 

Po chwili stali już po kostki w ciepłej wodzie. Kazimierz nie mógł wydukać ani słowa, oczy wychodziły mu z orbit. Dziewczyna rozglądała się.

 

Przez przestronne okna wpadało światło słońca. Po lewej mieli jacuzzi, po prawej rzędy ławek, a przed sobą rzędy stojących w wodzie ludzi w czepkach, którym przerwali pływanie swoją materializacją. Patrzyli się na nich jak na Matkę Boską objawioną na szybie.

 

Kamila i jej nowy towarzysz wylądowali bowiem bezpośrednio w brodziku basenu Centrum Sportu i Rekreacji Uniwersytetu Warszawskiego na ulicy Banacha 2A.

 

– Hej, tu się nie wchodzi w obuwiu! – krzyknął do nich jeden z ratowników. Spojrzał na Kazimierza i dodał: – A zwłaszcza w obgównionych gumofilcach!!!

 

Kamila nagle usłyszała coś. Coś jakby ciche bzyczenie. Spojrzała się na plecy Kazimierza i po sekundzie już wiedziała, że łatwo nie będzie.

 

– Choć! – pociągnęła go za rękę. Wyszli z brodzika i ruszyli ku przebieralniom, odprowadzani wzrokiem ogłupiałych pływaków i ratowników. Kamila uśmiechała się do nich słodko, głupkowato i niewinnie przechodząc, mając szczerą nadzieję, że nikt nie wezwie ochrony.

 

 

 

Zatrzasnęli się w kabinie toalety damskiej przebieralni. Trochę ciasno, ale musi wystarczyć, pomyślała Kamila. Po czym rozkazała zimnym tonem towarzyszowi:

 

– Oprzyj ręce o ścianę i nachyl się nad kiblem! Plecy na płasko!

 

Czy ona chcę mnie… zgwałcić, przemknęło przez myśl Kazimierzowi.

 

Uznał, że i tak to w sumie lepsze, niż pościgi, więc posłusznie wykonał polecenie.

 

Kamila spojrzała fachowo na pudełeczko, które przebiło płaszcz antyskanowy i wełniany sweter hodowcy alpak i osadziło się w jego plecach.

 

Licznik pokazywał „140" w koślawych, maazeliwiańskich cyferkach. Jeszcze sporo. Bomby tych imbecyli miały długą przerwę między trafieniem, a wybuchem. Z powodu pola rażenia, żeby można było jakoś uciec. Przy odrobinie szczęścia.

 

– Jak ty mogłeś tego nie poczuć? – wymamrotała.

 

– Czego?

 

– Wpiła ci się w plecy bomba.

 

– Jak to? Jaka bomba? Gdzie bomba? Zdejmij to! Zdejmij to!!! – spanikował.

 

– Nie mogę. Jak oderwę, to będzie bum. Ale wiem, jak ją rozbroić. Nie ruszaj się.

 

Nacisnęła jeden z guziczków na ładunku. Z wizgiem wyrosła z niego całkiem spora klawiatura. Spora, bo przystosowana do wielgachnych palców konstruktorów.

 

Nie jest to QWERTY, ale musi starczyć.

 

– Dobra. Rozbrajam. Pomyśl o czymś miłym.

 

– Jak rozbrajasz?

 

– Manualnie. Maazeliwianie to straszni patrioci, więc zwyczajowo kodują wszystkie zabezpieczenia słowami swojego hymnu. Spokojnie, to tylko trzynaście zwrotek…

 

– CO? Pr zecież ty nigdy tego nie wbijesz na czas!!!

 

– Aha. To patrz Pan. 140 czterdzieści słów na cholerną minutę!

 

Zaczęła naciskać klawisze tak szybko, że jej palce niemal rozmazywały się z prędkości. Nie było łatwo, bo Kazimierz oddychał szybko i jego plecy ruszały się. Jednak jakoś szło, dopóki nie przyszło do ostatniego wersu, a licznik wskazywał już „5". Jak to było, zastanawiała się szybko, „Gruboz nada xalak ma" czy „Gruboz mada nalak xa"?

 

Wklepała to pierwsze.

 

Odetchnęła z ulgą.

 

Klawiatura zniknęła z powrotem w obudowie, a licznik zatrzymał się.

 

 

 

Siedzieli na przystanku autobusowym. Kamila założyła nogę na nogę, a co chwilę wstawała, wyglądając spóźnionego czerwoniaka. Kazimierz patrzył się tępo na przejeżdżające samochody. Nie gadała z nim, dała mu czas na ochłonięcie.

 

– Czemu była noc, a teraz jest środek dnia? – spytał po kilku minutach, ostrożnie.

 

– Przesunięcie temporalne. Awaryjna teleportacja jest… hmm… bardzo awaryjna.

 

Znów milczeli. Autobus nie przyjeżdżał.

 

– Kim jest ten czerwony wielkolud? – spytał ponownie.

 

– Międzywymiarowy komandos z Maazeliwii.

 

– Że co?

 

Ech, westchnęła. Trzeba będzie dać mu uproszczoną lekcję.

 

– Wyobraź sobie, że istnieje mnóstwo zlepionych bąbelków. Każdy bąbelek to jeden wszechświat, a razem tworzą… tworzą… wielką kiść winogron. Czaisz?

 

Przytaknął, choć bez przekonania.

 

– Teraz uważaj. Światy wewnątrz tej kiści są spokojne, z normalnymi prawami fizyki i względnie naturalną budową. Jak nasz. Jednak zewnętrzne bąble na niej to zupełnie inna sprawa. Prawa natury, obiekty i mieszkańcy tych światów są… – spauzowała, szukając słów. – No, Polacy mają na to jedno z najlepszych w multiświecie określeń: „pojebane". I właśnie ze światów zewnętrznych pochodzą istoty, które nas ścigają.

 

– Eee… – spojrzał na nią, z miną kogoś, kto właśnie się zaciął.

 

– Banda kosmicznych Włochów ściga cię i chce zrobić ci kuku. Banda kosmicznych Pudzianów też cię ściga i też chce zrobić ci kuku – zastosowała wersję bardziej uproszczoną.

 

– Aha…

 

Znów zapadła denerwująca cisza.

 

– Co teraz? – spytał, tonem wskazującym na załamanie nerwowe.

 

– Schowam cię w moim mieszkaniu. Nikt nie wie, że pracuję dla Ukarzetu. A ja udam się na małą wycieczkę i dowiem się, czemu właściwie ganiają takiego nieistotnego Bolka, jak ty.

 

 

 

Posadziła go na kanapie. Ruszyła do łazienki i już chciała zdjąć niewygodny kombinezon. Zatrzymała się jednak i zamiast tego wciągnęła nań bluzę i dresy. Maazeliwianie nie są zbyt ogarnięci, więc trochę potrwa, zanim ich znajdą. Póki Kazimierz ma na sobie płaszcz, skany Vinician nie są zagrożeniem. Lecz nigdy nie wiadomo. Lepiej zostać we wspomagającym wdzianku.

 

Ruszyła do kuchni. Kazimierz włączył telewizję i oglądał w skupieniu jakiś serial dla gospodyń domowych. Otworzyła lodówkę. Wyjęła kurczaka, sałatę i majonez. Po paru chwilach stania nad patelnią, przyrządziła pyszną sałatkę na półciepło.

 

No tak, pomyślała, oprócz idealnej sekretarki mogłabym zostać idealną kurą domową.

 

Gdy zjedli obiad i Kamila odsapnęła trochę, wstała, wygrzebała coś z jednej szafek i stanęła przed Kazimierzem.

 

– Wychodzę po informacje. Nie będzie mnie trochę. Rozgość się, tylko błagam, powtarzam, błagam, nie przestawiaj niczego. Nie odbieraj telefonu, nie otwieraj drzwi. Jak będzie się działo coś niepokojącego, włącz mikrofalówkę i wejdź do szafy.

 

– Dlaczego mam włączyć mikrofalówkę? – zadumał się.

 

– Boże, ale ty jesteś ciemny – pokręciła głową. – Maazeliwiańskie czujniki z jakiegoś powodu niespecjalnie dobrze działają w pobliżu włączonej mikrofalówki.

 

– Niech ci będzie… – odpowiedział.

 

– Aha, jeszcze jedno! – przypomniała sobie. – Pod żadnym pozorem nie zdejmuj płaszcza!

 

Przytaknął.

 

Odwróciła się, zrzuciła z kombinezonu podomowe ciuchy. Sprawdziła, czy broń trzyma się na miejscu, po czym ścisnęła mała urządzenie o kształcie mydełka w dłoni.

 

Wdusiła guzik i nie-do-końca-legalny teleporter przetransportował ją natychmiast.

 

 

 

Niedługo potem, mała wyspa na Bałtyku, której przypadkiem nie ma na mapie.

 

Sir William Edward Bradley siedział w wygodnym fotelu za ladą w biurze swojej hurtowni. Palił skręta z marihuany i relaksował się przy cicho puszczonym z głośników ulubionym kawałku Girls Aloud. Dzień był spokojny, choć też bez wielu transakcji.

 

Sir Bradley był Brytyjczykiem, oczywiście, ale nie z naszej Wielkiej Brytanii. W jego wszechświecie Imperium Brytyjskie nigdy nie rozpadło się i nadal rządziło dużą częścią świata. Oczywiście, nie był już tam dawno. Wybrał zawód intergalaktycznego, międzywymiarowego kupca, który wykonywał z powodzeniem od pięćdziesięciu lat. Sprzedawał w detalu i hurtem wszystko: informacje, towary egzotyczne i nowe technologie.

 

Dlaczego osiadł na naszej Ziemi, spytacie? Otóż to bardzo proste. Prymitywny świat, w którym jedynym cywilizowanym źródłem energii są reaktory jądrowe, a naukowcy zamiast nauką zajmują się podważaniem nieprawdopodobnych teorii, które zupełnym przypadkiem są całkowicie prawdziwe dla reszty wszechświatów, jest rajem dla gości, którzy pragną załatwić sprawy incognito lub się po prostu zaszyć. No, i dla tych co lubią bezkarnie poharcować. Vuulispacjanie wysyłają tu dla przykładu młodych wojowników na pojedynki inicjacyjne na śmierć i życie. Ostatni zakończył się eksplozją tunguską.

 

Poza tym, Sir Bradley interes swojego życia robił na tym, że był jedynym importerem paprykarzu szczecińskiego do wymiaru Falvonii. Może dziwić, że fortunę zbijał akurat na obrocie tą rybną konserwą. Mieszkańcy Falvonii darzą ją jednak niezwykłą miłością, może dlatego, że mają jedne z najmniej wrażliwych i wysublimowanych kubeczków smakowych w multiwersum. Przy okazji, nie mogą specjalnie podróżować miedzy wymiarami, bo tlen obecny w większości atmosfer zamieszkałych światów jest dla nich śmiertelną trucizną. Pozwoliło to Sir Bradleyowi zmonopolizować tą wyspecjalizowaną gałąź rynku.

 

W każdym razie, Sir Bradley relaksował się i napawał się swoją własną dobrą passą, w małej hurtowni na wyspie, której przypadkiem nie ma na mapie i wszyscy ludzie o niej zapomnieli.

 

Do czasu, gdy wybrzmiał dzwonek do drzwi, a kamery przemysłowe ukazały mu widok, którego wcale nie chciał widzieć. Kamilę Staszewską.

 

Gdy nie otwierał, wykopała drzwi.

 

– Bollocks! – wrzasnął i jego palec powędrował ku „przyciskowi paniki".

 

– E-e, nie robiłabym tego na twoim miejscu – Kamila przebiegła dystans od drzwi do lady w mgnieniu oka i mierzyła już do niego z wielkiego karabinu. – Po pierwsze, twoi mechaniczni ochroniarze są obiektywnie do dupy. Po drugie, Wymazywacz przeniesie cię do jakiegoś bardzo kijowego wymiaru zanim zdążysz powiedzieć „lubię rybę z frytkami"!

 

– Ok., ok., easy! – podniósł ręce do góry. – Wywieszam białą flagę. Czego chcesz?

 

– Niusów z dziedziny handlu informacją. A konkretniej odpowiedzi na pytanie, dlaczego i Maazeliwianie, i Vinicianie polują na niejakiego Kazimierza Kownackiego.

 

– Uff, only that? – spytał retorycznie i otarł pot z czoła. – Myślałem, że znów chcesz przechwycić ładunek jonizjańskich maszyn do toczenia piany, czy coś. Ledwo się pozbierałem po tym bajzlu, który na mnie sprowadziłaś.

 

– Wiesz coś?

 

– Proste. Koleś ma zapisany w kodzie genetycznym wzór potrzebny do stworzenia wirusa, który w parę dni wybije całą ludność Maazeliwii. Ci chcą go odzyskać, a ci nieznośni Włosi chcą go zdobyć. Wiesz jak chętnie zafundowaliby sobie taką czystkę etniczną?

 

Przytaknęła. Vincianie nienawidzili Maazeliwian nienawiścią godną prawdziwej, sycylijskiej mafii. Cała afera rozbijała się o jeden radosny najazd tych drugich, którzy zawsze rozwalali jedną losową planetę, by uczcić swoje święto narodowe. Pech chciał, że trafili na Leonardię. Na tym globie stał największy w multiwersum posąg mistrza da Vinci, wyższy niż Mount Everest, i mieściło się największe muzeum jemu poświęcone, które było wielkości dwóch Nowych Jorków i wystawiało dużo drewnianych czołgów.

 

– Czemu akurat Kownacki ma ten wzór w DNA? – spytała.

 

– W sumie przypadkowo. Wirusa wyhodowali Berkisjanie, którym Maazeliwianie rozwalili jakiś pomnik dziedzictwa narodowego, czy coś. Oczywiście, czerwone mięśniaki dowiedziały się zawczasu i spaliły całą planetę do gruntu. Jeden z naukowców jednak uciekł i postanowił ukryć mordercze dzieło w jakimś pobocznym wymiarze. Padło na wasz. Berkisjanin zapisał przepis w genomie jakiejś rodziny ukraińskich chłopów, a po tym zrobił rozsądną rzecz i umarł.

 

– A Kownacki to jedyny bezpośredni potomek z odpowiednim DNA?

 

– Tak. Nie ma dzieci, więc wirus zginie wraz z nim.

 

– Ktoś sprzedał informację i Maazeliwianom, i Vincianom?

 

– Exactly.

 

– I to byłeś ty, prawda? – zrozumiała, a palec na spuście nagle zaczął ją niesamowicie świerzbić. Brytyjczyk uśmiechnął się fałszywie:

 

– Ależ skąd, Kamilo? Czemu miałbym tak zagrozić mój nowy dom?

 

Kamila spojrzała się mu w oczy, przeszywająco chłodno.

 

– Zajmę się tobą później. Nie mam teraz czasu na pierdoły – stwierdziła, obróciła się na obcasie i natychmiast opuściła hurtownię Sir Bradleya.

 

Ten odetchnął z ulgą, położył nogi na ladzie i przypalił kolejnego skręta.

 

Na Królową, pomyślał, kiedyś musi nasłać na tą nieznośną dziewuchę jakiegoś porządnego najemnika. Najlepiej wielkości małego wieżowca.

 

 

 

Wytrzymał godzinę, zanim telewizja przestała go interesować. Wtedy ujawniła się w nim typowa natura podglądaczo-szperacza. Nabrał tego odruchu wtedy, kiedy w kuluarach elit politycznych zaczęła się moda na podsłuchy.

 

Krótko mówiąc, Kazimierz zaczął grzebać w rzeczach Kamili.

 

Otworzył jedną z szafek. Papiery, rozliczenia podatkowe, CV. Spojrzał na życiorys i zagwizdał. Dziewczyna naprawdę posiadała wiele umiejętności.

 

Odrębnych od ciągania go za sobą za rękę, w każdym razie.

 

Papiery przestały go interesować, bo trzeba było się w nie wczytywać, a od dłuższego czytania zwykle bolała go głowa. Dlatego lubił pracę posła, bo w Sejmie wszystko co ci przynoszono składało się na jedną kupę i wyrzucało jak tylko kończyły się obrady.

 

Otworzył sąsiednią szafkę.

 

W pierwszej szufladzie było kilka spódnic w stonowanych, urzędniczych kolorach. Kilka białych bluzeczek, kilka krawacików. Pachniały ładnie. W jego prywatnym domu nic chyba nie pachniało tam ładnie, odkąd wykopał z niego swoją grubą małżonkę na amen.

 

Zabrała co prawda wiele ze sobą, ale naprawdę nie mógł już znieść jej kłapania jadaczką.

 

Odsunął następną szufladę.

 

Bielizna. Biała, czarna i czerwona. Delikatne staniczki, zgrabne i malutkie majteczki, nie to co zajmujące hektary gacie jego byłej żony. Też pachniała ładnie.

 

Popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, jakby był tu ktoś, kto mógł oglądać.

 

Po czym uniósł majteczki ku nosowi i powąchał z głośnym furkotem wciąganego powietrza.

 

Ech, pomyślał, baby mi trzeba.

 

Skierował się ku ostatniej szafce. Gdy tylko jednak ją otworzył, znikąd dobył się groźny, tubalny głos:

 

– Intruz, intruz! Zostaniesz zwaporyzowany za 5, 4, 3…

 

Zamknął drzwiczki z głośnym trzaskiem. Na szczęście nic się nie stało.

 

Po tym przeżyciu odeszła mu ochota na myszkowanie. Za to zapach perfum i krochmalu przypomniał mu nagle, że sam nie pachnie zbyt ładnie.

 

W końcu cały dzień siedział przy tych śmierdzących alpakach.

 

Przemyślał sytuację. Kazała mu się rozgościć, więc chyba się nie obrazi?

 

Zamknął się w toalecie, rozebrał do gaci. Śmieszny płaszcz, sweter i spodnie położył na kibelku i zamknął się w kabinie prysznicowej.

 

 

 

Kapitan miał już dosyć. W czasie zwyczajowej procedury misji po prostu wpadają, niszczą wszystko co się rusza i co się nie rusza, biorą co chcą i wypadają. Cierpliwe patrzenie w ekran skanera było dla kapitana nieodgadnioną, parapsychiczną niemal umiejętnością.

 

– Co tu się miga? – spytał znienacka załoganta pilnującego skanu.

 

– Już, Panie kapitanie – chłopak niemal włożył nos w ekran. – Figlio di puttana! Panie kapitanie, mamy namiar na Kownackiego!

 

– Gdzie?

 

– Gdzieś w Warszawie, zaraz będziemy mieli dokładne dane.

 

 

 

Kamila wparowała do łazienki, zła jak osa. A właściwie jak stado gigantycznych os z chromowanymi żądłami. Kazała mu wyraźnie nic nie przestawiać!

 

Zobaczyła kłującą oczy żółć płaszcza na jej bielutkiej desce klozetowej.

 

Kabina prysznicowa była zaparowana od środka, a z wnętrza dobiegało fałszowanie:

 

– O! Jest gdzieś niebo jak len. O! O! O! Noc za krótka na sen…

 

Odsunęła z całej siły drzwi kabiny, prawie wyciągając je z szyn. Chwyciła za ramię Kownackiego i po chwili znalazł się na zewnątrz, pokryty mydlinami i cały mokry.

 

– Powinnam cię teraz zastrzelić! – wrzasnęła.– Ale wtedy Vincianie już na pewno zrównaliby Ziemię z… ziemią – zatrzymała tyradę, bo zdała sobie sprawę, że brzmi głupio.

 

– Ja się tylko kąpie! Ja się tylko kąpię! – bronił się hodowca alpak.

 

– Zdjąłeś płaszcz! Widzą cię, idioto. Zakładaj to, natychmiast.

 

Niemal siłą narzuciła płaszcz na jego nagie i niezbyt imponujące ciało. Zapiął guziki, a zaraz po tym Kamila siłą wypchnęła go z toalety.

 

Nie zapomniawszy wcześniej zakręcić wody, oczywiście.

 

– Dalej, ruszamy się. Mam nowy pomysł, jak uratować twoje wsiowe siedzenie i wreszcie zapewnić sobie spokojny weekend. Musimy tylko wyjść na zewnątrz…

 

Nie dając mu nawet się ubrać, ani nawet założyć butów, zaciągnęła go ku drzwiom, a potem przez obskurny korytarz ku jeszcze obskurniejszej windzie.

 

Po paru minutach byli już na ulicy. Skręcili w boczne przejście między blokami mieszkalnymi. Tam Kamila zatrzymała się i połączyła z koordynatorem.

 

– Jesteś tam? – spytała, ale usłyszała tylko zakłócenia.

 

I zaraz dowiedziała się, co je powodowało.

 

Cyber-zbroja maazeliwiańskiego komandosa.

 

Czerwony wielkolud pojawił się na drugim krańcu ulicy. Sięgnęła na plecy, po Wymazywacz. Było jednak za późno. Wystrzelił ze swojego wielkiego działa na ramieniu.

 

Mogła już tylko odskoczyć.

 

Pocisk trafił w cel i z zastygłego w najczystszym przerażeniu Kazimierza została tylko dolna połowa ciała. Tam, gdzie była przed chwilą górna, wystawał jedynie kawałek kręgosłupa. Krew trysnęła fontanną, w akompaniamencie tryumfalnego ryku obcego.

 

Przykucnęła za pojemnikiem na śmieci, będącym ujściem blokowego zsypu. Przełożyła karabin do lewej dłoni, sięgnęła do pasa.

 

Odbezpieczyła rewindera i rzuciła go wprost w karmazynową bestię.

 

Eksplodował bezdźwięcznie na piersi zaskoczonego komandosa.

 

Rzeczywistość wokół zagięła się, rozdęła i zaczęła się cofać.

 

Po paru minutach byli już na ulicy. Kamila zatrzymała Kazimierza gestem i sama wkroczyła w boczne przejście między blokami, zdejmując Wymazywacz z pleców.

 

Gdy tylko Maazeliwianin wychylił czerwony nos zza rogu, wystrzeliła z pełną mocą promienia. Trafiła go w tors i już po sekundzie, z głośnym świstem, komandos wyparował z naszej rzeczywistości i przeniósł się na jakieś zadupie multiświata.

 

Odetchnęła z ulgą i opuściła broń.

 

Kazimierz wyszedł z ukrycia i klepnął ją po plecach.

 

– Dobra robota – stwierdził bardzo politycznym głosem. – Co mu zrobiłaś?

 

– Zafundowałam wycieczkę bez powrotnego.

 

– To co, problem z głowy? – spytał, z nadzieją w głosie.

 

– Nie, ale Maazeliwianom trochę zajmie, zanim przepuszczą następnego komandosa przez węzeł. Dobra, czas rozwiązać problem naprawdę.

 

Wybrała numer koordynatora.

 

– Jesteś tam?

 

– Dla ciebie zawsze, najsłodsza pupcio na Ziemi – odezwał się głos w słuchawce.

 

– Wróć lepiej do swoich niemieckich filmików, urzędniczyno. Ale najpierw chcę cię prosić o przysługę. Za jakieś piętnaście minut będę robiła coś bardzo głupiego. Czy mógłbyś mi aktywować awaryjną teleportację i trzymać ją w zawieszeniu, aż dam znak?

 

– Wyczerpujesz limit swoich teleportacji na ten miesiąc, moja droga, szybciej niż wyczerpuje się ropa na twojej planecie.

 

– Proszę?

 

– Wiesz, że mam do ciebie słabość. Masz to jak w banku.

 

– Dzięki. Życz mi szczęścia.

 

– Zwykle ci nie potrzeba, ale będę trzymał kciuki… Bardziej by pomogło, jakbym był Lorxoczywiańczykiem, bo miałbym ich dwanaście par, ale…

 

– Zamknij się, proszę – powiedziała i przerwała połączenie.

 

Wzięła dziesięć krótkich wdechów. Włączyła aplikację translacyjną made by Ukarzet na swoim Samsungu i ustawiła na włoski. Po czym spojrzała na Kazimierza i rozkazała:

 

– Zdejmij płaszcz. Teraz.

 

Kazimierz podrapał się po czole.

 

– Ty, ale przecież mnie zobaczą te, no, Vinci-srinczi ludy.

 

– Zdejmuj – w jej głosie zaczaiła się groźba.

 

– Nie.

 

– Zdejmuj – w jej głosie wybrzmiało echo płomieni i miażdżonych kości.

 

Zdjął płaszcz.

 

I natychmiast zadzwoniła jej komórka. Odebrała.

 

– Mówi kapitan Crispino Piazza z Vinciańskiej Floty Gwiezdnej – usłyszała poważny głos. – Uprzejmie informuje, że masz pięć sekund na oddanie nam Kownackiego, inaczej zniszczę… – przerwał na chwilę i usłyszała, jak pyta adiutanta o najważniejszy budynek w Polsce – Inaczej zniszczę Pałac Kultury i Nauki – postarał się brzmieć złowieszczo.

 

– Chcesz nas nastraszyć, czy zrobić nam przysługę?

 

Kapitan na chwilę zaniemówił. Potem jednak odzyskał rezon:

 

– Co Pani więc powie na całą Warszawę i okolicę w promieniu stu kilometrów?

 

– Przekonałeś mnie, Italiano.

 

– CO? – wykrzyknął niezmiernie zaskoczony Kazimierz.

 

– Teleportuj mnie na wasz statek i omówimy spokojnie warunki przekazania Kownackiego.

 

– Brzmi rozsądnie. Nakierowuję wiązkę transportową.

 

Po chwili Kamila i Kazimierz zdematerializowali się.

 

 

 

Pojawili się na wyłożonym niemal całkowicie drewnem wnętrzu krążownika wrogiej armii. Otaczała ich cała dywizja vinciańskich żołnierzy, w mundurach naćkanych epoletami, medalami i frędzlami bardziej, niż babciny sernik rodzynkami. Każdy miał w dłoniach przesadnie rozbudowany blaster i wszyscy celowali w nowoprzybyłych.

 

– Witam na pokładzie „Indomabile". Dziękuje, że zdecydowała się Pani rozwiązać sprawę w cywilizowany sposób, Pani?

 

– Britney Spears – odpowiedziała z uśmieszkiem na ustach. – I wcale nie zamierzam być cywilizowana.

 

Po czym wyciągnęła pistolet i przystawiła go do głowy bezbrzeżnie zdumionego Kazimierza.

 

– Ani kroku dalej, ustawiłam go na pełną moc. Jak strzelę, to nie zostanie z niego nawet jeden atom. Nawet jeden cholerny kwark!

 

Palce wszystkich żołnierzy zadrgały na spustach blasterów.

 

– Jeśli któryś wystrzeli, kapitanie Piazza, to po wirusie. Wasze destrukcyjne marzenia pójdą wniwecz na eony!

 

– Blefujesz – stwierdził kapitan.

 

– Tak, ona blefuje! – krzyknął przerażony Kazimierz. – Prawda?

 

– Spróbuj – zachęciła z rozbrajającym uśmiechem.

 

Kapitan podniósł dłoń w białej rękawiczce i żołnierze opuścili lufy broni.

 

– Co chcesz? – spytał Vincianin.

 

– Gdzie macie tutaj bufor teleportacyjny?

 

– Na piątym poziomie – mimo, że był w kropce, ton jego głosu pozostał władczy.

 

– Dziękuje. A teraz się bardzo spokojnie wycofam, a wy nie pójdziecie za mną, prawda?

 

– Tak jest, proszę Pani.

 

Zaczęła powoli iść tyłem w kierunku windy, prowadząc za sobą Kazimierza, cały czas z lufą przy głowie. Żołnierze nawet nie drgnęli. Ba, nawet starali się usilnie nie oddychać.

 

Gdy tylko drzwi windy zamknęły się za nią, puściła Kazimierza, wypacającego z napięcia równowartość głębokości Bajkału. Nacisnęła piątkę.

 

– Jak mogłaś? – uniósł się hodowca alpak.

 

– Stul pysk – odpowiedziała uprzejmie.

 

Winda dojechała na wybrany poziom i drzwi rozsunęły się.

 

Korytarz przed nimi był pusty. Natychmiast wyjęła OMG-34 i wystrzeliła parę razy w panele na podłodze. Kule wbiły się w nie zębami. W równym rządku, tak jak lubiła.

 

– Nie będą nas ścigać?

 

– Coś ty – odpowiedziała. – Odczekają chwilę i teleportują nam całe szwadrony za plecy.

 

– To znaczy? – spytał przerażony.

 

– Biegniemy!

 

Natychmiast wykonali ową czynność, ile sił w nogach. Korytarz kończył się drzwiami, które musiały być wejściem do bufora. Projekty vinciańskich statków nie należały do skomplikowanych. Gdy dobiegli do połowy, poleciały za nimi różnokolorowe pociski laserowe. Nacisnęła detonator obok spustu OMG-34 i usłyszeli za sobą głośną eksplozję. Jednocześnie prawą ręką oddała parę strzałów z pistoletu.

 

Nie powstrzymało to jednak wszystkich Vincian.

 

Już byli prawie przy drzwiach, gdy jeden szczęśliwy strzał żołnierza trafił w Kamilę.

 

A dokładniej w kucyk, w który związała włosy.

 

Kucyk wyparował.

 

Odwróciła się i oddała serię strzałów z karabinu i pistoletu. Zdetonowała natychmiast zębate kule i kolejni żołnierze polecieli na spotkanie z Wielkim Leonardo.

 

Cholera, myślała, gdy Kazimierz dopadał już drzwi. Mogłabym użyć rewindera, przecież ja nie wyglądam dobrze w krótkich włosach… Ale granaty mogły przydać się w razie problemów.

 

Musiała poświęcić ukochane włosy dla ludzkości.

 

Drzwi rozsunęły się, gdy Kazimierz klepnął na oślep w panel dostępu. Wbiegli do pomieszczenia i Kamila natychmiast rozwaliła z pistoletu obwody sterujące.

 

Drzwi zatrzasnęły się głośno.

 

– Co ty zrobiłaś? – biadolił Kownacki. – Stąd nie ma innego wyjścia!

 

– Kupiłam nam czas. Te drzwi wyglądają na drewniane, ale w środku to czyste adamantium. Trochę potrwa, zanim sprowadzą spawaczy!

 

Zignorowała dalsze protesty towarzysza i rzuciła się do komputera. Zablokowała wszystkie teleporty na statku, prócz jednego. Zaczęła ustawiać współrzędne, przekierowywać sygnały i komponować wiadomość.

 

W drzwi zaczęli walić żołnierze.

 

Odwróciła się od maszynerii i wyjęła z kieszeni przedmiot wielkości pendrive'a. Tyle, że zamiast wtyczki USB miał on cztery nieprzyjemnie prezentujące się szczypce.

 

– Co to jest? – spytał Kazimierz.

 

– Kieszonkowy ekstrapolator DNA – odpowiedziała. – Każda porządna dziewczyna ma taki w torebce. Nadstaw dłoń.

 

Wyciągnął bez zastanowienia prawą rękę. Miał już tego dość.

 

Kamila raptownie przyłożyła urządzenie do dłoni Kownackiego. Wpiło się w nią szczypcami i Kazimierz jęknął z bólu. Potem poczuł silne wibracje i coś jakby kopnięcie prądu.

 

Zielona dioda zapaliła się na czubku ekstrapolatora.

 

Kamila oderwała koszmarną maszynkę od jego dłoni i położyła na najbliższym teleporcie.

 

– Co ty zrobiłaś? – spytał, czując, że kręci mu się w głowie.

 

– Wyrwałam wzór śmiercionośnego wirusa z twojego DNA. Możesz być osłabiony przez kilka dni – stwierdziła spokojnie.

 

– Aha…

 

Nagle na drzwiach zaczęła kwitnąć linia laserowego blasku, podróżująca ku dołowi i zostawiająca za sobą swąd palonych badyli.

 

– Dobra – nachyliła się nad konsoletą komputera. – Pełna moc i czadzik!

 

Ekstrapolator z wzorem wirusa zdematerializował się.

 

Iskrząca linia była już w połowie drzwi.

 

– Dobra, pora na nas – powiedziała, wybrała numer i wrzasnęła do słuchawki: – Teraz!

 

Nikt się nie odezwał.

 

– Teraz!!! – wrzasnęła dużo głośniej

 

– Dobra, już dobra. Nie można sobie pożartować – odezwał się urażony koordynator.

 

Kamila i Kazimierz zniknęli z krążownika dokładnie w tym momencie, w którym żołnierze wycięli do końca dziurę w drzwiach i wdarli się do pomieszczenia bufora.

 

 

 

Kapitan podbiegł do gromadzących się przy instrumentach załogantach i spoliczkował jednego dwa razy. Bardzo pomagało mu to na stres.

 

– Co się dzieję?

 

– Wrócili na Ziemię, kapitanie. I to jutro – odpowiedział podwładny zestrachanym głosem.

 

– Wchodzić w atmosferę. Ładować wszystkie działa. Zrobimy im takie powitanie, że zapamiętają nas do końca wszechświatów!

 

Nagle jeden z operatorów skanera odwrócił się i krzyknął:

 

– Kapitanie! Niezidentyfikowany obiekt teleportowano z naszego statku i nadaję on sygnał zwrotny na wszystkich pasmach!

 

– Włącz audio! – rozkazał Piazza.

 

Usłyszeli kawalkadę trzasków i szumów, a potem rozbawiony głos kobiety:

 

– Jestem wirusem koszącym Maazeliwian. Berek!

 

– Mam dokładną trajektorię – zawiadomił inny załogant. – Potwierdzam, urządzenie zawiera fragment DNA Kownackiego.

 

– Kapitanie, czy mam wykonać Pański poprzedni rozkaz – spytał pilot.

 

Kapitan spojrzał się wrogo na Błękitną Planetę za iluminatorami.

 

– Nie – powiedział gorzkim głosem. – Wirus jest priorytetem! W nadświetlną i za nim!

 

Dorwiemy go jeszcze, pomyślał, dorwiemy. W końcu barbarzyńska rasa maazeliwiańska stanie się historią. A potem wróci tu i wytropi ją.

 

Nie zapomni nigdy miana Britney Spears.

 

 

 

 

 

Wylądowali tym razem na Placu Defilad, w cieniu drzew, gdzie zwykle zalegają menele i bezdomni. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Była niedziela, około godziny siedemnastej trzydzieści, jak dowiedziała się Kamila z taktycznych okularów.

 

Świetnie, temporalne anomalie zostawiły jej jeszcze przynajmniej wieczór odpoczynku.

 

Wkoło nikogo niemal nie było. Musiał lecieć akurat jakiś serial.

 

– Czy to koniec? – spytał Kazimierz, trzymając się rękoma za bolącą głowę.

 

Kamila spojrzała się na durnowatego rolnika-polityka, który mógł stać się osią afery wstrząsającej całymi światami. Powiedziała, bardzo uspokajającym głosem:

 

– To koniec.

 

– Co teraz?

 

– Wracasz do tych swoich Grzązielic i tych swoich lam. Natychmiast. Kobieta zasługuje na chwile spokoju po ciężkim tygodniu… Masz tu drobne na pekaes – wręczyła mu dwa banknoty.

 

– A moje ubranie? – spytał się rozpaczliwie. – Pod tym czymś jestem goluśki!

 

– Każdy coś traci.

 

– Zimno mi – teraz brzmiał żałośnie.

 

– Człowieku, jesteś przy Centralnym. Poszukaj, tu musi być jakiś punkt PCK! Żegnam – odwróciła się i natychmiast ruszyła ku stacji metra, ku przystankom.

 

Kazimierz westchnął głośno, kompletnie już zdezorientowany i zdeprymowany. Po czym też się odwrócił i ruszył w ciężką drogę do domu, unikając patroli policji.

 

Przecież mogli go wziąć za ekshibicjonistę.

 

Kazimierz Kownacki zawsze wspominał potem feralny weekend. Głównie przy wódce, co przysporzyło mu sławy lokalnego dziwaka. Potem rozpoczął nawet krótką karierę ufologa, która skończyła się szybko, gdy nawet w tym wątpliwej sławy środowisku wyśmiewano go za ekstrapolatory DNA, pistolety kasujące trafionego z rzeczywistości i statki pełne drewnianych dodatków. Pozostał więc przy swoich alpakach.

 

Nigdy nie spotkał już tajemniczej dziewczyny. Był tak zszokowany wydarzeniami, że nie zapamiętał nawet gdzie mieszkała. A może coś nie pozwoliło mu zapamiętać.

 

Raz tylko, gdy z kumplem po kielichu wybrał się na wizytację pewnej firmy, wydawało mu się, że mignęła mu kobieta w okularach zaskakująco podobna do niej, parząca spokojnie herbatę. Lecz to nie mogła być przecież ona, w takim miejscu.

 

 

 

Kamila wróciła do domu. Rozebrała się do naga, pozbywając się znienawidzonego kombinezonu, zrobionego przez firmę o motto „fanserwis to nasz priorytet". Ubrała się w dżinsy i bluzkę, a potem zadzwoniła do znajomego fryzjera. Zgodził się przyjść koło dwudziestej pierwszej, ale też wiedziała, że wybuli za to podwójnie. Poszła do łazienki, spojrzała na przypalone włosy, który było teraz niemal o połowę mniej. Koniec z klasycznymi kokami biurwy, pomyślała. Wzięła paskudne ciuchy Kownackiego, przemknęła się przez korytarz i wywaliła wszystko do zsypu. Wróciła do pokoju i wyjęła z kieszeni kombinezonu kostkę. Rozłożyła ją w walizkę i zapakowała wszystko, schludnie i ekonomicznie.

 

Niestety, musiała oddawać swoje zabawki. Zostawi je w skrzynce na listy, a rano już ich nie będzie. Taki regulamin umowy.

 

Spojrzała jeszcze raz na broń i akcesoria, z dziwnym uśmieszkiem.

 

Po smutnym pożegnaniu z ekwipunkiem, postanowiła, że przed przyjściem fryzjera zdąży jeszcze zjeść jakąś kolację. Wyjęła zapiekankę z Tesco z zamrażalki i otworzyła mikrofalówkę. Nie udało się jej jednak spokojnie podgrzać jedzenia.

 

– Porucznik Dempsey do pięknej sierżant Makepeace – odezwała się mikrofalówka, rozbawionym głosem.

 

– Daj spokój. Jestem zmęczona.

 

– Zadanie wykonane?

 

– Sam sprawdź – powiedziała i ustawiła mikrofalówkę. Głos zniknął, a po kilku minutach dostała w końcu ciepłe jedzenie.

 

Przeniosła się do pokoju. Już miała zjeść parującą zapiekankę, gdy nagle radio samo się włączyło. Znowu koordynator.

 

– Przyznam się, jestem pod wrażeniem. Naprawdę, Kamilo, masz nie tylko ładną buźkę, ale i całkiem naoliwiony móżdżek, jak na humanoida.

 

– Tego nie musisz mi mówić – polała keczupem zapiekankę i ugryzła kawałek.

 

– Szkoda jedynie, że nie rozwiązałaś ostatecznie kwestii, tylko odsunęłaś ją od Ziemi. Wydaje mi się, że tym razem premii nie będzie.

 

– Będzie – stwierdziła bez cienia wątpliwości.

 

– Kamilusiu, nie wszystko można załatwić na piękne oczy…

 

– Nie o to chodzi – przerwała mu. – Sprawdź dokładnie. Koordynaty miejsca, w które wysłałam wzór wirusa, to zupełnie przypadkowo rejon, gdzie według prognoz eksploduje niedługo supernowa. Gdy opuszczą nadświetlną, mocno się zdziwią, widząc pędzącą ku nim fale uderzeniową.

 

– Moja dziewczynka. Brawo.

 

– Dobra, spadaj. Umieram ze zmęczenia, a mój weekend skrócił się w wyniku anomalii teleportera. W dodatku, straciłam fryzurę. Mam chandrę.

 

– Okej, okej, już mnie nie ma. Tylko nie jedz lodów. Tuczą jak cholera.

 

– Nara – pożegnała się krótko.

 

– Aha – przypomniał sobie głos z radia. – Pieniądze będą na koncie w poniedziałek, jak zawsze. Z premią, oczywiście.

 

 

 

Siedziała na fotelu, wzdychając ciężko. Dochodziła szesnasta i zaraz wyleci jak najprędzej z roboty. Poniedziałek nie był najgorszy, ale i tak była podirytowana. Musiała cały dzień odbierać telefony i informować, że szef niestety jest w terenie. Stary leniwiec oczywiście nie był w firmie, bo miał kaca po tym swoim zjeździe.

 

W dodatku, jej matka zadzwoniła i skrytykowała ją za ominięcie obiadku z amantem.

 

Już wstała i zbierała się do wyjścia, gdy przypomniała sobie, że w trzeciej szafce biurka są nieposegregowane dokumenty. Jej obsesja porządku nie mogła tego darować.

 

Nachyliła się nisko i próbowała na szybko uczynić ład z chaosu.

 

Szef otworzył drzwi i stanął w progu. Patrzył się chwilę na zgrabną pupę, podkreśloną idealnie dopasowaną spódnicą. Potem zapukał.

 

– Pani Kamilo… – zaczął, gdy podniosła się i stanęła niemal na baczność, jak rażona prądem. – Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku?

 

– Tak. Wszystko załatwiłam, Panie prezesie.

 

– Ładna fryzura, przy okazji. Pani Kamilo… nie będę owijał w bawełnę, przemówienie wyszło znakomicie. Zastanawiałem się, czy nie zostałaby Pani chwilkę i nie pomogłaby mi napisać jeszcze oświadczenia dla prasy. W końcu, jak bym sobie poradził bez mojego dobrego ducha?

 

Żaden nerw na jej twarzy nie poruszył się na dźwięk słów.

 

– Dobrze, już, tylko jeszcze coś zrobię…

 

Natychmiast rzuciła się ku swojej torebce. Wygrzebała szybko rewindera, spomiędzy kosmetyków i różnych drobiazgów. Odbezpieczyła i rzuciła prosto w piwny brzuch szefa.

 

Siedziała w fotelu, ale natychmiast się z niego zerwała. W pośpiechu zdjęła żakiet i kurtkę z wieszaka i opuściła budynek, zanim szef zdołał ją wytropić.

 

W końcu nikt się nie czepnie o jeden granat, pomyślała.

 

Nawet idealna sekretarka musi sobie czasem ułatwić życie.

 

Koniec

Komentarze

M.Bizarre, stajesz się - już jesteś - rozpoznawalną firmą, która nie żeni kitu. Bardzo fajne opowiadanie. Tak trzymać. Ode mnie masz 6.
Pozdrawiam. 

Britney.
Spears.
Okey, wspominałam kiedyś, że kocham twoje opowiadania? Nie? No to teraz wspominam: kocham twoje opowiadania miłością szczerą, bezinteresowną i wielką. To konkretnie szczególniexD Niezły styl, błedy tylko drobne, ciekawe pomysły, humor i świetni bohaterowie. Ukłony do ziemi za Kamilę i jej kosmiczną przygodę. Niby 28 stron w Wordzie wyszło po skopiowaniu, ale zostały pochłonięte błyskawicznie.

Tak PS.
1 nie jest ode mnie, za to znów trochę wyrównamy ocenę od naszego ulubionego, złośliwego duszka - 6. Dałabym pięć, ale w sumie opowiadanie bardzo mi się podobało, a jakaś sprawiedliwość musi być;p

Gee, po takich komentarzach to można jeno "wielkie dzięki" powiedzieć
A co do widm, wiadomo - teh Internet :)

Powiało klimatem "Autostopem przez Galaktykę".

No, brytyjską fantastykę to ja lubię, o czym zaświadczą panowie z mojego awatara :)
Świadome nawiązania do stylistyki, pojawia się przecież nawet pewna legendarna liczba, co to ją pewne myszy pewnym komputerem uzyskały :)

A ja ponarzekam, bo mam wrażenie, że ten tekst nie z szuflady, ale z natchnienia szybkiego tu wpadł.

Pierwszy paragraf "Miała obsesję na punkcie porządku, więc wszystkie dokumenty szefa były posegregowane tak, że nawet po oślepieniu znajdowałby je bezbłędnie." -
"po oślepieniu" brzmi zwyczajnie niezgrabnie, bo oślepia się raz, a to brzmi, jak "po posiłku" albo "po śniadaniu". Oślepiony chyba byłoby bardziej... trafne? w tonie opowiadania, który opiera się przecież na regularnym puentowaniu każdego zdania, a przynajmniej akapitu. A puenta musi być oszczędna.

Albo na przykład w 6 akapicie bardziej zgodnie z tonem opowiadania (po brytyjsku ironicznym, jak rozumiem) byłoby napisać "tytuł Wyjątkowo Nadzianego Prezesa Bardzo Ważnej Instytucji", prawda? No i dwukrotne użycie słowa "przemówienie" też sugeruje brak redakcji.

Potem w paragrafie 7 "przemówienie bardziej niż język polski przypominałoby język węży skalistych z Plutona" - wiadomo o co chodzi, ale twierdzę butnie, że to nie po polsku :)

W "spytał po chwili wyraźnie go przerastającego namysłu." psuje się rytm, pomijając go-go. Ja bym to od razu poprawił na 213.

"spotkał swoją śmierć niedaleko ronda de Gaulle'a." -  mnie to pachnie jakimś makaronizmem :) i to takim, który chyba nie czuje się komfortowo w polszczyźnie, a może chodzi tylko o rytm mój ukochany

"Nasypała kotu karmy, a ten rzucił się na nią, jakby nie jadł co najmniej od miliona lat, a nie od szóstej." - wiem, że chodzi o karmę, ale naprawdę na pierwszy rzut oka wydaje się, żę kot rzuca się na sypaczkę. Poza tym, czwarty człon (sorry) psuje rytm.

"włączyła na Jedynkę" przełączyła na Jedynkę albo włączyła Jedynkę?

...

Nie mogę dalej czytać, bo mam wenę na wypisywanie niezgrabności, wrócę  jak będę bardziej pokorny.

Dialogi swietne, ale narracja i takie różne didaskalia proszą o redakcje, naprawdę.

Z wyrazami szczerej sympatii
Malkontis

Ps. Doczytałem do "upojną perspektywą alternatywy w postaci przeleżenia całego weekendu w łóżku" i mimo wykształcenia wyższego matematycznego przegrzałem się na tym zdaniu. ;)

Ps2. Wpiszę ocene, jak przeczytam cale, czyli pewnie jutro :)

Część błędów rzeczywiście jest błędami, jak dwuznaczność zdania z karmą, 2 x przemówienie i nawet to oślepienie. Redakcja była, bo była (nawet jak już wisiało na stronie), ale redakcja wychodzi mi jeszcze gorzej niż samo pisanie :)

Natomiast część zdań, które tu podajesz, niestety miała być, taka jak miała być, i te zdania miały być takie długie i nieco wynaturzone  (makaronizm z De Gaullem czy "na Jedynkę" to świadome zaprzęganie języka potocznego, które mi się zdarza stosować). Jesli chodzi o rytm, to nawet w muzyce wole krzywy, więc mogą być odchyły :)

Jeśli chodzi o szuflada/szybkie natchnienie, to tu wpadają rzeczywiście teksty pisane na bierząco (do połowy lipca mam wolne i stać mnie na taki luksus). Zresztą ze mną jest tak, że jak coś leci do szuflady, to już w ogóle z niej nie wyjdzie, dlatego leży tam jedna skończona powieść fantasy, 50 stron jej sequela, pierwsze rozdziały innej powieści i jakieś szkice. I już stamtąd moga nie wyjść :)

Dzięki za skrupulatne wyszukiwanie

Ale fajne :)

A mnie się momentalnie nasunęło skojarzenie rewinderów z granatami temporalnymi Łukjanienki, ale to tak mimochodem i bez oskarżania o plagiat ;)
Mnie się tam rytm podobał i raczej nie gubił. Ogółem - świetnie. Trochę humoru, trochę "techniki", bohaterowie wręcz żywi(zwłaszcza Kazimierz - genialny). Nie miałabym nic przeciwko cyklowi opowieści o Kamili :)

Łukanienki nie czytałem, nigdy mi nie podchodził, chodziło mi raczej o coś w rodzaju przewijania czasu z gierek, tak jak w Total Overdose :)

Nowa Fantastyka