Wtenczas, kiedy zima była taka że jak się kto odlał za chałupą to zamarzało zanim doleciało do ziemi, Łaska Pańska jechał przez bor. Nie wiadomo jakiż był cel jego ekspozycji, dość wyrzec, że jechał, jechał i dojechał. Zatrzymał się wtedy niespiesznie, a raczej jego koń. Podrapał się po czole i przytknął doń dłoń starając dostrzec coś będącego daleko daleko. To co zobaczył skłoniło go do natychmiastowego pocwałowania w stronę najbliższej wsi. Bez wytchnienia cwałował tak dzień i noc, zanim w końcu zobaczył pierwszych chłopów z Aggrwkhtyklakla’eh.
Zwali go Łaska Pańska, bo dosiadał najbardziej pstrokatego konia, jaki kiedykolwiek ukazał się na tej ziemi na przestrzeni dziejów ich oczom. Lubiali go, bo chwast z niego co się zowie, szczególnie kiedy się przyjdzie do pijatyki. Szeroko uznany był jego wyczyn, w którym to rozmnożył za sprawą przejeżdżającej nieopodal wesela karawany, pękatą deszczułkę miodu, w wóz pełen najuprzedniejszego wina.
– Chłopi i Chłopki – zaczął z grzbietu swojego towarzysza podróży – ubliża ku nam wielka armia. Armagedon jest bliski jak skąpcu grosz, a – łaska pańska poczuł w sobie duszę poety, ale chybcikiem coś go opuściła, albo po prostu nawiedził go jakiś naprawdę podrzędny gryzipiórek, więc dokończył spiesznie – chłopu też grosz. Zrozumieli i pokiwali zakłutymi łbami, ale metaforycznie, bo chłopi to przecież byli, nie rycerze.
– Na szczęście macie mnie. Jestem gotowy pomóc. Stawię czoła obmarzłym kohortom. Mam chytry plan. Wybawię was. Spokojna głowa. Ale w życiu nie ma nic za friko. Ile macie złota? Mówcie. Ile złota? No? Chcecie usług? Płaćcież – Podekscytowany mówił urywanymi zdaniami.
Utargi trwały do nocy i nie zostało dużo czasu na przygotowania, więc ruszyli z kopyta do roboty. Głośnymi pokrzykami rekomendował nimi Łaska Pańska.
Pośpiesznie zbili naprędce kamienny mur i donżuan.
Później odesłał tłuszcz do chat i wyciągnął swoje obsydianowe żelazo z pochwy. Czekał.
Morze wrogiej armii przelało się przez falsyfikacje. Łaska Pańska wpław płynął konno przez wspomniane morze, odparzając kolejne fale nienawistnych przedmiotów szatana prosto z piekieł. Padali, kiedy siekł ich, już to mieczem, już to tarczą, ścieląc się gęsto na ziemi brukowanej gorącą juchą.
Nim zapadł zmierzch, rozprawił się z pierwszym milionem. Ciemność wymusiła powieszenie broni, na kołku. Morfeusz objął swoimi ramionami całe pole bitwy.
Rankiem Łaska wstał w łaskawym nastroju i zamiast odbierania, ograniczył się do wypłazowania żyć drugiego miliona. Okazało się to być przejawem jego fantastycznej taktycznej intuicji, bo wszyscy zawstydzeni jego aktem dokonali honorowego se kuku i nie musiał wieczorem czyścić miecza z krwi a i dużo mniej się zmachał. Ten przejaw jego geniuszu sprawił, że napastnikom opadły morele i w obliczu tego nie byli gotowi dalej się ścierać. Spieprzali gdzie pierz rośnie. Łaska pańska mógł odpocząć, chociaż nie był to wcale dzień siódmy ani żadne inne święto.
Trzeciego dnia przyszło mu stanąć wobec trudniejszego wyzwania – przyszli do niego dowódcy rozczłonkowanej armii. Nie była to zwykła hołota, której morele przeszkadzają stanąć do walki. Jechali samotrzeć, w czworokątnej bojowej formacji zwanej popularnie jako rąb.
– Widać, że znają się na rzeczy – stwierdził łaska pańska robiąc łopatą przy wilczych dołach na ich powitanie, żeby mieć asa w rękawie. W ten sposób udało się wyeliminować dwóch i asy się skończyły. Z ostatnim, dowódcą wszystkich dowódców, Łaska Pańska musiał się więc zmierzyć w pojedynku. Zaczęli od przepychanek słownych
– Pies Ci mordę lizał łaska pańska
– Nie przekonują mnie Twoje argumenty. I okaż więcej ogłady, kiedy do mnie przemawiasz. Nie praw mi takich impotencji.
Szczeknęły miecze, krzesząc iskry wszem i wobec, omal nie podpalając trawy. Pojedynkujący zasypywali się gradami ciosów. Pierwej żaden z walczących nie mógł uzyskać przewagi. Szala przechylała się to tu to tam. Jednak wrogi oficer sprytnym wybiegiem lekko ranił Łaskę Pańską w rękę. Ten ryknął jakoby ranny miś i natarł dziko. Zepchnął przeciwnika pod ścianę najbliższej zabudowy. Wyglądało, że nic nie odbierze mu zwycięstwa, ale dało o sobie znać zmęczenie i potknął się o rozwiązaną sznurówkę. Zatoczył się i uratowało go to od skrócenia o głowę, bowiem właśnie wtedy na byłej wysokości jego szyi świsnął miecz wroga. Tamten wykorzystał chwilową utratę równowagi Łaski Pańskiej i obalił go swoim całym ciężarem na ziemię. Turlali się po ziemi niczym bawiące się dzieci. W końcu Łaska Pańska skończył na dole, a przeciwnik z uniesionym mieczem szykował się do zadania ostatniego ciosu, jakiego miał w życiu doświadczyć nasz bohater.Trzeba przy tej okazji wspomnieć, że okoliczności przyrody były wprost wymarzone do pojedynku. Słońce na niebie śmiało się niczym dojrzała brzoskwinia, szczodrze obsypując ziemię drogocennymi płomykami. Czyste niebo przywodziło na myśl dzieciństwo – świeżo prane przez mamę błękitne prześcieradła, powiewające na delikatnym wietrzyku na sznurze przed domem. Chmurki aż chciało się polizać, tak udatnie udawały puszyste lody śmietankowe. Łaska Pańska ostatnim zrywem zrzucił z siebie ciężar i od razu bez zamachu dźgnął szychem. Później złapał przeciwnika za włosy i podniósł w powietrze. Później usadził go na zawczasu wyładowanej złotem przez mieszkańców, drewnianej zaprzężonej w swojego pstrokatego konia kolasie.
– Biorę go jako trofeum – oznajmił i ruszył w drogę wśród wiwatu.
Kiedy odjechali poza widnokrąg chłopów, odezwał się do rzekomych zwłok.
– Nie za mocno żgnąłem?
– Wszystko pod kontrolą ziomek – odparł tamten.
– Aleśmy ich orżnęli. To był mistrzowski plan, żeby wynająć ludzi w miejscu, gdzie siła robocza tania i zapłacić, żeby dali mi się zabić. Wydoiliśmy frajerów z Aggrwkhtyklakla’eh do cna, w końcu rozbicie kilkumilionowej armady nie może być tanie.
Łaska pańska jak zwykle wyruchał cebulaków.