Miałam trzydzieści dwa lata, kiedy zmarła moja matka.
W moim życiu nigdy nie było gorszego dnia. Bezbrzeżny smutek ogarnął mnie już w nocy i ścisnął z taką siłą, że się obudziłam. Do rana nie mogłam zasnąć; zwinęłam się w ciasno owinięty kołdrą kłębek, by przeszlochać cicho kilka kolejnych godzin. Płakałam bez spazmów, więc łzy powoli wsiąkały w poduszkę. Myśl, że mogłabym obudzić moją dziewczynę napawała mnie jeszcze większym smutkiem.
Jeszcze przed śniadaniem zadzwonił ojciec. Wiedziałam już, co chce powiedzieć.
Przez całą młodość wstydziłam się zabobonu, rodzinnej legendy, którą wpajała mi matka: że w naszej rodzinie smutek się dziedziczy. Przeskakuje z pokolenia na pokolenie, z rodzica na dziecko, niczym choroba weneryczna złapana przed ciążą. Później zmarła babcia; przestałam się wstydzić, a moje żyły wypełnił gniew. Matka leżała niczym w agonii, płacząc całe dnie, nie ruszając się z łóżka. Nie pomagał delikatny głos ojca, szumiący pocieszenie niczym leśny strumień. Nie był w stanie jej uspokoić. Zaciskałam zęby i zamykałam drzwi, a szparę w futrynie zakrywałam kocem. Nawet Shirley Manson w słuchawkach nie potrafiła zagłuszyć szlochu matki, który słyszałam dzień i noc. W domu i z dala od domu. Zawsze wiedziałam, że jest gdzieś w oddali. I nie śpi, czuwa: ze zmarszczonym podbródkiem, wyżłobionymi od łez rowami melioracyjnymi na policzkach i z kilogramami zmiętych chusteczek.
Tamtej nocy, gdy miałam trzydzieści dwa lata poczułam, że to wszystko była prawda.
Po telefonie od ojca wstałam, by zrobić śniadanie. Córka nie rozumiała, czemu mama płacze, a moja dziewczyna chciała mnie we wszystkim wyręczyć. Nie pozwoliłam. Otworzyłam wino, gdy tylko zostałam sama. Było słone i kleiste niczym łzy. Z ponurą satysfakcją wylałam całe do zlewu. Może i rodzinne opowieści były prawdziwe, ale nie zamierzałam pozwolić, by smutek wziął nade mną górę. Chociaż wino nie smakowało już tak, jak kiedyś.
Przez kolejne dni trzymałam się mocno i twardo, chociaż już nigdy nie zasnęłam. Piłam kawę i energetyki, pochłaniałam słodycze, żeby napędzić swoje umęczone, wiecznie zapłakane ciało. Tylko łzy wciąż wymykały się mojej żelaznej kontroli. Ale i na to znalazłam sposób: ciemne okulary i bawełniana chusteczka w dłoni. To wystarczało. Moja dziewczyna i nasza córka szybko przyzwyczaiły się do tego, że się zmieniłam. Nie chciałam im niczego tłumaczyć. Nie mogły zrozumieć. Miałam tylko nadzieję, że podczas wymieszania jajeczek przy in vitro to nie moje stało się naszą córką.
Ale nie wiedziałam, byłyśmy z dziewczyną zbyt podobne. Dwie drobne blondynki, uchodziłyśmy za siostry.
Czasem nas to śmieszyło.
Kolejne lata mijały powoli, jak w transie; nie spałam, przez co jawa przypominała sen, tylko bardziej okrutny i odrealniony. Moja dziewczyna i córka stały się bardzo odległe. Czułam, że byłoby im łatwiej beze mnie, nie mogłam się jednak zdecydować na odejście. Trzymałam się tylko dla nich. Wiele razy myślałam o samobójstwie, ale bałam się, że córka nosi rodzinną klątwę. Zrujnowałabym jej życie. Nie mogłam. Snułam się po mieszkaniu niczym zjawa, próbując odzyskać utracone życie. Wszystkie starania były jednak daremne.
Być może chore dziecko kocha się mocniej, ale chora partnerka i matka to zupełnie inna sprawa. Dystans między nami ciągle rósł. Kupiłam psa, kiedy stał się zbyt wielki. Kudłaty, szary keeshond znowu nas połączył. Córka za nim szalała, a moja dziewczyna uwielbiała patrzeć, jak się bawimy. Razem. A pies niezależnie od pogody lubił długie, nocne spacery, na które chodziliśmy, kiedy wszyscy spali.
Nie da się zbyt długo oszukiwać. Kochałam dziewczynę zbyt mocno, by dać jej odejść, ale nie chciałam widzieć, jak się męczy. Poprosiłam, by znalazła sobie kochankę. Jak przytulać się ciepło do kogoś, kto wiecznie płacze? Jak całować słone od łez usta? Jak kochać się z kimś, kto szlocha głośno pod nawet najlżejszym dotykiem?
Kiedy moja dziewczyna wyszła na kolejną randkę, a córka nocowała u chłopaka, wzięłam nóż.
Miałam już dość.
Nie jestem pewna, czy planowałam się zabić. Chyba nie, biorąc pod uwagę konsekwencje, zbyt duże, by je zignorować. Ale pamiętam ten wieczór, i to, że nie mogłam nawet obejrzeć filmu, tak mocno łzawiły mi oczy. Zatarłam powieki chusteczkami, aż bolało, ale słone strumienie wciąż były obfite, jak gdyby panowały wiosenne roztopy.
Tak naprawdę nóż wzięłam później. Zaczęłam od kleju.
Nie myślałam racjonalnie, chciałam powstrzymać łzy. Wycisnęłam sobie na oko trochę kleju błyskawicznego. Bolało. Bolało naprawdę, naprawdę mocno, nie jak zatarcie od chusteczki czy palec uderzony młotkiem. Bolało jak pieprz, szkło i gwoździe, wymieszane i kąsające powierzchnię oka. Było nie do zniesienia. Prawie po omacku zaczęłam szukać w kuchni szuflady z lekami, ale zanim ją znalazłam, poczułam na blacie rękojeść noża. Nie zastanawiałam się długo.
Przez sekundę nie bolało. A potem z oczodołu spłynęła niebieska tęczówka, a ja zachłysnęłam się krwią z przegryzionego języka.
Wyłam, wyłam tak głośno, że do mieszkania wpadli sąsiedzi. A wiele nieznośnych minut później pogotowie.
Prawie dokłułam się do mózgu. Prawie, bo zbyt szerokie ostrze zatrzymało się na kości, tak powiedział lekarz. A później wyraźnie się zawahał, widząc drugie, załzawione oko. Zapytał, czy pozwoliłabym zrobić sobie kilka badań, bo coś nie daje mu spokoju. Tknięta nagłym impulsem wyraziłam zgodę. A może to był po prostu uśmiech losu?
Badania, testy, pobieranie próbek i biopsje nie miały końca. Wymiotowałam, miałam biegunki, krwawiłam z nosa i odbytu, wypadały mi włosy.
Aż lekarz zrobił mi kolejny zastrzyk. Ostatni. Przestałam płakać.
Łzy już nigdy nie popłynęły.
Odzyskałam córkę, dziewczynę i dawne życie. Znowu mogłam spać. Uśmiechać się, przytulać, całować i kochać. Tylko ciemne okulary zostały. Z piracką opaską nie było mi do twarzy.
Rzadka choroba genetyczna zyskała nazwisko mojej rodziny. Upierałam się, że to lekarz powinien dostąpić wątpliwego zaszczytu, ale nie chciał. Wolał być kojarzony z lekiem. Był dobry. Naprawdę dobry. Moje oczy pozostały suche nawet wtedy, gdy lekarz umierał na raka. Kiedy córka poroniła. Kiedy złamałam rękę po upadku ze schodów.
Dość się już w życiu napłakałam.
Zyskałam nowy cel: przeżyć. Przeżyć moją córkę.
Bo smutek nie minął. Przelewał się we mnie niczym woda zatapiająca statek, powoli, ale nieubłaganie. W środku tonęłam, jak gdyby łzy płynęły do mojego wnętrza, zalewając płuca rozpaczą. Ciemną, paraliżującą rozpaczą, z którą musiałam walczyć każdego dnia.
I walczyłam. Dla niej. Dla nich. Mojej rodziny. Nigdy dla siebie.