Dwutysięczny rok, największy w życiu skok
na bankomat pod spożywczym;
Boże, czemu tak porywczym stworzyłeś mnie?!
Ja w Polsce żyć chcę!
To moja ojczyzna! Moje miejsce i mój dom!
Tu się wychowałem,
a jak kradłem to musiałem!
– Marek Hucz, “Życie chłoszcze”
Friderik Chopin, pianista i nekromanta w jednym, wszedł do baru. Znajdował się za pasem Heweliusza, który wyznaczał granicę jurysdykcji Gildii Astronomów. To w takich miejscach jak to, gdzie nie sięgał wzrok służb prawa, dobijano najbrudniejsze z interesów. A zdecydowanie pomagał w tym brak pryszniców.
Friderik rozejrzał się po sali i wychwycił twarz pewnego znajomego brodacza. Przysiadł się obok i zamówił kieliszek najlepszego szampana.
Brodacz wyglądał tak cudacznie jak zwykle. Poprawił haftowany złotymi nićmi kontusz, zdjął z głowy czapkę z pióropuszem i ukłonił się, zgodnie ze staropolską tradycją.
– Wchodzi muzyk do baru – mruknął pod nosem – a tam szlachcic bez duszy i robopies.
Nastała chwila niezręcznej ciszy.
– Wiesz, jest taki żart…
– Nie znam się na żartach, Twardowski – odparł oschle Friderik. Ubrany równie elegancko jak zazwyczaj, wyraźnie odróżniał się od rozmówcy. – Zapomniałeś, że jestem draniem bez serca?
– To może ten o kompozytorze, który jeździł koleją… Nie, to chyba było…
– Do rzeczy! – warknęła siedząca na sąsiednim krześle Łajka i oblizała pyszczek. – Obiecałeś mi wielką kość.
Suczka nieustannie czuwała przy panu Twardowskim, odkąd odnalazł ją umierającą w przestrzeni kosmicznej i uratował, przeszczepiając mechaniczny mózg, kości, mięśnie i serce – obecnie przypominała więc raczej wielkiego cyborga z głową psa.
Krakowianin spojrzał na Łajkę z wyrzutem, musiał jednak przyznać jej rację. Upił łyk piwa, zostawiając część piany na wąsach.
– Znamy się już trochę, prawda, Frideriku? Pamiętasz poszukiwania złotego gołębia? Albo naszą wycieczkę do cyberkrólowej Jadwigi…
– Zostawiłeś mnie – odgryzł się. – Musiałem sam dokończyć koncert.
– W istocie, w istocie – przyznał Twardowski, kręcąc wąsem. Sięgnął do kieszeni i wyjął czarny klawisz. – I to właśnie chciałbym ci wynagrodzić.
Muzyk ujął przedmiot w ręce i nacisnął. Zabrzmiał idealny dźwięk I – nuta tak rzadka, że przez wielu uznawana za nieistniejącą. Chopin byłby za nią gotów sprzedać duszę diabłu. No… Może nie dosłownie.
– To tylko zaliczka, pierwszy z dziesięciu – wyjaśnił Twardowski. – Gildia Astronomów hojnie wynagradza… ekhm… współpracowników. A Nikolaiowi Copernicusowi bardzo zależy na pewnym rzadkim… Łajka! – zganił psa próbującego zaglądać mu do rękawów w poszukiwaniu ukrytych przysmaków. Pogroził palcem, po czym na powrót zwrócił się do kompozytora: – Słyszałeś kiedyś o jednorożcach?
– Niebiańskie konie ze Słońca, strzelające tęczą z rogów. Jedna z wielu legend…
– Legend? – Twardowski ściszył głos. – Znaleziono jajo; wielkie, kolorowe i świecące do tego. Ostatnie jajo jednorożca. Nikolai wysłał po nie swojego przedstawiciela, ale ten zaginął bez wieści w pobliżu pewnej planety. Gildia ma tam swoich ludzi, ale układy polityczne… Sam rozumiesz. – Twardowski uśmiechnął się, szukając porozumienia. – Dlatego wynajęli mnie. A ja, drogi Frideriku, potrzebuję wykwalifikowanej załogi.
– Podajesz mało szczegółów.
– Wszystko wyjaśnię na pokładzie mojego koguta. Jeśli tylko zgodzisz się pomóc mi i mojej dzielnej towarzyszce.
– Bardzo dzielnej! – wtrąciła Łajka.
Chopin podrapał się po rozciętym podbródku. Stawka wydawała się satysfakcjonująca, a sama praca niezbyt trudna. Niby nie miał pełnego zaufania do Twardowskiego, ale ostatnio brakowało mu zleceń…
– Ubezpieczenie?
– Mamy wykupiony pakiet DIAMOND w PZU, specjalnie dla szubrawców, przemytników i złodziei.
– A umowa?
– O dzieło. Tak, tak, Łajka, zaraz dostaniesz jeść. – Szlachcic wyciągnął rękę z obślinionego pyska swojej towarzyszki.
Chopin uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Będę musiał spakować fortepian.
***
Tego samego wieczoru załadowali wszystko na złotopiórego koguta, służącego Twardowskiemu jako statek kosmiczny. W trakcie zesłania na Księżycu jego pan miał wiele lat na odpowiednie usprawnienia – włącznie z napędem jądrowym, działami jonowymi i przestronnymi kajutami dla współpasażerów.
Mesa wyglądała jak wyjęta z siedemnastego wieku. Obrazy olejne, złotolite krzesła, haftowane obrusy czy srebrne świeczniki – wszystko przypominało o przeszłości Twardowskiego. Generalnie było tam całkiem przyjemnie, może poza głośnym pianiem.
– Kukuryku! Kukuryku!
– Nie da się tego jakoś wyłączyć? – krzyknął Chopin, zakrywając uszy. – Nie mogę grać!
– Zaraz sam przestanie! – odkrzyknął Twardowski.
Jedynie Łajka zdawała się niewzruszona całym zamieszaniem – siedziała gdzieś z boku i zajadała się kośćmi.
Właściciel statku sięgnął do panelu sterującego i przyspieszył. Szybko oddalili się od gwiazdy stanowiącej źródło całego problemu, a nieco skołowany kogut przycichł. Zawołał jeszcze raz czy drugi, ale już ciszej i mniej pewnie, a w końcu umilkł.
Twardowski odetchnął.
– Pewnych przyzwyczajeń nie da się zwalczyć – wyjaśnił. – Uwierz, próbowałem. Ale ilekroć robi się zbyt jasno…
– W porządku – skwitował niechętnie Friderik. Wyjął haftowaną chustę i wytarł czoło. Przez moment nasłuchiwał jeszcze kogucich odgłosów, po czym znów zaczął cicho grać na fortepianie. – Mów dalej.
– Posłańca widziano ostatnio w pobliżu planety Frauenstadt.
– Kim był?
– Nikolai nie zdradził jego tożsamości. Kwestie bezpieczeństwa. Zapewnił jednak, że nas rozpozna.
Chopin skinął głową. Zmienił muzykę na nieco smutniejszą, nokturn cis-moll.
– Mamy za to informatora – ciągnął Twardowski. – Pomoże nam poruszać się po okolicy. Frauenstadt to duże miasto, a jego gubernator, młodzieniec o imieniu Jaweł, prawdopodobnie nie będzie chciał z nami współpracować.
– Oczywiście. – Friderik skinął głową. – Będziemy w strefie neutralnej.
Twardowski zapisał coś na starym pergaminie, służącym mu najwyraźniej za notatnik.
– Dlatego lepiej zostawić większość rzeczy na moim kogucie i wziąć tylko to, co najpotrzebniejsze. Narzędzia, kilka zaklęć, może jakieś zapasy – wszystko co zmieści się pod połami płaszcza.
– I fortepian – dodał kompozytor.
– Właśnie mówiłem, że…
– Bez niego nigdzie się nie ruszę.
Krakowianin zmarszczył brwi. Odwrócił wzrok w stronę Łajki, szukając u niej pomocy. Suczka, zajęta koktajlem z oleju, zorientowała się, o co chodzi, dopiero po chwili – gdy Twardowski kopnął ją pod stołem.
– Co? A, tak, tak… – Wskazała łapą fortepian, schowała wystający z ust język i oznajmiła groźnie: – Nie będę go dźwigała!
– W porządku. – Friderik wzruszył ramionami. – Poradzę sobie.
Twardowski westchnął, ale ostatecznie odpuścił.
– Dolecimy za kilkanaście godzin. Chcesz wcześniej coś zjeść?
– Ostatnio mało jem – odparł Chopin, po czym ostentacyjnie wyciągnął kościstą dłoń.
***
Frauenstadt tętniło życiem. Wąskie uliczki zastawione były setkami kramów lub stoisk z jedzeniem, a kupcy – czy to zajęci targowaniem się, czy zachwalaniem własnych towarów – stanowili źródło niemożebnego hałasu. Porozumiewać się można było tylko krzykiem lub na migi.
Chopin szedł z tyłu, dźwigając przywiązany do barków fortepian. Nieco przeliczył się z jego ciężarem i zmęczony odstawał coraz bardziej od przewodzącego ekspedycji Twardowskiego.
Harmider nieco ucichł, gdy minęli główny plac i skierowali się aleją Kardynalską. Na drogę cień rzucał podniebny pałac. Kolos unosił się setki stóp nad ziemią, przywiązany jedynie czterema wielkimi łańcuchami. To stamtąd, zza muru żółtych cegieł, miastem zarządzał gubernator.
– Mamy jakiś plan?! – krzyknął Friderik.
– Zjadłbym coś… O właśnie!
Weszli do ciemnego zaułka, właśnie takiego, w którym zza rogu wyskoczyć może uzbrojony dres. Wtedy właśnie zza rogu naskoczył na nich uzbrojony dres.
– Chcesz manto?
– Dziękuję – odparł spokojnie Twardowski. – Ale masz może coś do jedzenia?
Oprych uniósł lewy fragment kamizelki. Natychmiast uderzył ich odór lokalnych specjałów.
– Flaczki? – Wskazał na wewnętrzną kieszeń, w której coś pluskało. – Mam też pstrąga, comber z królika, kremówki…
– Flaki będą idealne. Łajka, też coś chcesz? Może ma pan kości?
– Comber z królika brzmi smakowicie – szepnęła psina, robiąc wielkie oczy.
Szybko doszli do porozumienia. Mistrz Twardowski, zajadając się zupą, poprowadził ich dalej. Przeszli kilkoma wąskimi uliczkami, w końcu zatrzymując się przy stoisku z relikwiami za jedyne 2,99! (nie przesłyszeliście się, tylko 2,99!).
– Chciałem zabrać stąd jakąś pamiątkę – wyjaśnił towarzyszom Twardowski. – Obiecałem jednemu diabłu, rozumiecie.
Zważył w ręce medalik z okiem świętego Wojciecha i zapłacił. Sprzedawca – człowiek kryjący się pod obszernym kapturem i z opaską na oko – wziął banknot trzyfrankowy i obiecał wrócić z grosikiem.
– Tracimy tylko czas – jęknął coraz bardziej zmęczony Chopin. – Zupa, pamiątki… Gdzie jest twój informator?
– Obiecana reszta! – Kupiec poprawił opaskę, spod której wciąż spływała krew. – Może mydełko do tego?
I wtedy Friderik zrozumiał. Któż inny sprzedawałby relikwie za bezcen? Kto wyłupałby sobie oko, żeby i je opchnąć za tak śmieszną kwotę? Wreszcie – kto miałby tony mydła na sprzedaż? W galaktyce była tylko jedna osoba równie fatalna w prowadzeniu interesów.
– Zabłocki? – szepnął Chopin. – Cyprian Zabłocki?
– We własnej osobie – odparł Ziemianin i mrugnął. – To jak, mydełko? Jedno, dwa, może trzy? Dziś oferuję zniżkę na wielosztuki!
– Dziękuję, mości panie, ale tyle mi wystarczy – zadecydował Twardowski i, ukłoniwszy się, poprowadził grupę z dala od stoiska. Już po paru krokach zatrzymał go Friderik.
– To nasz informator? Uch… Nie powinniśmy z nim, hmmm… Porozmawiać?!
– Właśnie! – zawtórowała Łajka. – Żal nie kupić tak tanich mydeł!
Twardowski wcisnął kompozytorowi medalion. W środku, wsunięty za wciąż krwawiące oko świętego Wojciecha, znajdował się wąski rulonik z papieru. Po rozwinięciu można było przeczytać widniejący na nim napis:
“Ostatnio doszło do serii napaści STOP Sprawdźcie Prusa 21 STOP Na pewno nie chcecie tego mydełka?”.
***
Pożary na przedmieściach nie były niczym dziwnym, ale – jak twierdziła właścicielka domu – ten przypadek był inny niż wszystkie. Chatka paliła się całkiem ładnie – ogień pasował kolorem do znajdującej się opodal hodowli żonkili.
– Jak gubernatora kocham! – Poczciwa staruszka energicznie machała rękoma. – Najpierw pojawiły się latające, przezroczyste bąble, a potem zapłonął ogień. I cały czas kręcił się tu taki facet w kapturze. Przypominał jakby… Och, nie wiem czy to ma sens.
– Proszę mówić – odparł Twardowski. Zamyślony, wpatrywał się w próbującą ugasić pożar Łajkę. Ogień, jak na złość, nie chciał gasnąć.
– Rycerza! Czy to ma sens? Przecież gubernator… Pan Jaweł nigdy by czegoś takiego nie zrobił!
– W istocie. Ale zbroję można ukraść, zgadza się?
– Och – mruknęła starsza kobieta i zmarszczyła brwi. Chwilę zajęło, nim przetrawiła informację. – To na pewno tak było, na pewno!
– Nie damy rady – wydyszała Łajka. – Tego nie da się ugasić. Jak zaczarowany!
– Też tak sądzę – potwierdził Twardowski, spoglądając w kierunku raz po raz buchających płomieni. – Długo się już pali?
– No… – Kobieta podrapała się po brodawce. – Trzy dni. Nie! To znaczy tak! Trzynaście! A może dziesięć… Ekhm… No, dość długo!
– Dość długo – powtórzył w zamyśleniu Krakowianin. – Zwykły płomień nie pali się dość długo. To stara i bardzo potężna magia. Niewiele osób jest w stanie się nią posługiwać.
– Podejrzewasz kogoś konkretnego? – spytał Chopin, dotąd obserwujący wszystko z boku.
Twardowski uśmiechnął się pod nosem.
– W sumie to nie.
***
Kolejny dzień spędzili na przeszukiwaniu miasta. Niepotwierdzone informacje, rzekome napady, nieznani sprawcy, mylne tropy – nic nie przynosiło pożytku. Wieczorem nadszedł czas na przeanalizowanie sytuacji.
Na noc zatrzymali się pod dachem Cypriana Zabłockiego. Miejsca w salonie nie starczyło dla wszystkich, wobec czego sam gospodarz zostawił jeszcze wycinki najnowszych gazet i wyniósł się do kuchni.
– Chcecie pierożki? – krzyknął z sąsiedniego pokoju. – Mogę ugotować… Trzy franki za sztukę? Dwa?
– Masz może kości? – odkrzyknęła Łajka, śliniąc się na samą myśl o posiłku.
– Klasyczne, czekoladowe, truskawkowe, jakie chcesz! Kup dziewięć, a dziesiątą dostaniesz gratis!
Chopin z zażenowaniem odprowadził wzrokiem robosuczkę, która opuściła pokój, namiętnie merdając ogonem.
– Widzisz w tym jakiś sens? – spytał, wracając do notatek. – Mamy jeszcze kilka napadów kieszonkowców, podpalenia i tę akcję na ulicy Sezamkowej…
– Szczerze? – ziewnął Twardowski. – Żadnego.
– Naprawdę masz smak oleju napędowego? – krzyknęła z sąsiedniego pokoju Łajka. – To mój ulubiony!
Friderik rzucił plikiem papierów. Nie miał sił, by dalej się z tym męczyć.
– Do jasnej cholery, guzik znajdziemy! Chodźmy spać.
Twardowski pokiwał głową.
– Dokończymy jutro. – Ziewnął. – Może trzeba będzie wybrać się na miasto… Czekaj, co powiedziałeś?
Chopin zmarszczył brwi na widok zrywającego się z krzesła krakowianina.
– Chodźmy spać?
– Wcześniej.
– Do jasnej cholery?
– Tak po środku.
– Ekhm… Guzik znajdziemy?
– Jesteś genialny!
Krakowianin aktywował holomapę Frauenstadt i zaznaczył miejsce zniknięcia jaja. Następnie przeniósł się do płonącej chatki. Punkt po punkcie nanosił miejsca kolejnych występków, a z pozornego chaosu zaczął wyłaniać się…
– Guzik?! – zawołał zszokowany Friderik.
– A do pełnego obrazu brakuje jednego. – Wskazał paluchem na sam środek. – Pałacu gubernatora.
TAM DAM DAM
***
Do wznoszącej się dwieście stóp nad ziemią fortecy była tylko jedna (legalna) droga. Drzwi gigantycznej windy pilnowała nastolatka w długiej sukni, z włosami przykrytymi chustą.
– A więc panowie nie są umówieni? – spytała, przeglądając na tablecie listę gości.
– Nie – odparł Twardowski. – Chcieliśmy zadać tylko kilka pytań gubernatorowi.
– Obawiam się, że pan jest teraz nieco zajęty. Do dwudziestej pierwszej trwa orgia, a potem zaplanowana jest uczta. Wraz z konkursem jedzenia napoleonek na czas.
Łajka oblizała wargi. Jej żołądek od wieków nie zasmakował łakoci – głównie dlatego, że nie trawił cukru. Lecz, choć od tego czasu nic się nie zmieniło, mogła przecież chociaż pomarzyć.
– Nasz przyjaciel pracował w pałacu – skłamał Twardowski. – Ale nie możemy się do niego dodzwonić. Nie moglibyśmy wejść tylko na chwilę i go poszukać?
– Wejście tylko za imiennym zaproszeniem – powtórzyła ostro dziewczyna.
– To może chociaż pani go widziała? Jego imię to…
– Wiem tyle, że takimi sprawami zajmuje się Wydział Zaginięć.
Friderik i Twardowski wymienili spojrzenia. Choć dziewczę nie powinno być w stanie ich zatrzymać, to siłowe wejście uchodziłoby za co najmniej niekulturalne. Z drugiej strony obaj zdawali sobie sprawę, że kontrolowany przez gubernatora Wydział Zaginięć nie będzie skory do pomocy.
– Wrócimy tu – oznajmił Twardowski. – Do tego czasu proszę przekazać swojemu panu, że oczekujemy na imienne zaproszenie.
Gdy odwrócił się na pięcie, by na powrót zagłębić się w gwarnych uliczkach Frauenstadt, kątem oka dostrzegł jeszcze krople potu, spływające po policzku dziewczyny.
A wcale nie było gorąco.
– Będziemy potrzebowali planów pałacu – stwierdził krakowianin, gdy oddalili się na bezpieczną odległość.
– Po co? – szepnął Chopin.
– Jak to po co? Włamiemy się do środka.
***
Zdążyła upłynąć większość nocy, gdy pan Twardowski przykręcił ostatnią śrubkę. Trzecia z mechanicznych kur wreszcie była gotowa.
– I co chcesz z nimi zrobić? – spytał Friderik, spoglądając w stronę wschodniej ściany twierdzy. – Zadziobać strażników na śmierć?
– Prawie – mruknął Twardowski, ocierając czoło z potu. – Do podniebnego pałacu prowadzą dwie drogi. Możesz wjechać tam windą albo wejść przez dach. Pierwszą drogą się nie udało, pozostaje więc druga.
– Ale kury nie…
Twardowski wskazał na grzbiety mechanicznych ptaków i znajdujące się na nich jetpacki.
– Dzięki temu polecą. A my razem z nimi.
Rozdał im po kurze. Z silników buchnął dym i wznieśli się w powietrze. Wszyscy, poza zanadto obciążonym Friderikiem.
– Po cholerę ci ten fortepian? – krzyknął Twardowski, coraz bardziej oddalając się od ziemi.
– Przyda się!
Szlachcic westchnął i zdalnie podkręcił moc, dzięki czemu Friderik również zaczął się unosić.
Wylądowali na dachu. Całe Frauenstadt rozciągało się pod ich stopami. Żywe, piękne, może nieco brudne – być może to wszystko zobaczyliby za dnia. Teraz jednak panowała ciemność i zza horyzontu przebijały się dopiero pierwsze promienie świtającego słońca.
Na oślep znaleźli wyjście wentylacji i wślizgnęli się do środka. Rury okazały się dość szerokie zarówno dla Łajki, jak i niosącego fortepian Chopina. Szybko trafili nad jeden z pałacowych korytarzy, gdzie dokładnie pod nimi stali dwaj gubernatorscy gwardziści.
Grube zbroje lśniły wykwintnymi zdobieniami, hełmy przypominały przeżarte wściekłością gołębie, a złote płaszcze dumnie powiewały na wietrze.
– Ależ przeciąg – mruknął jeden, spoglądając w dal. – Znowu ktoś nie zamknął drzwi.
Twardowski położył palec na ustach i sięgnął pod kontusz. Wyjął dwa mechaniczne chochliki i wypuścił je przez właz. Robodemony zakręciły piruet nad strażnikami i osiadły na plecach, wstrzykując im substancję paraliżującą. Złote Płaszcze zaskrzeczały i upadły.
Włamywacze wyskoczyli na korytarz i ruszyli w stronę skarbca.
***
Grupa posuwała się do przodu. Powoli i konsekwentnie mijali kolejne pomieszczenia: loch, kuchnię, pokoje służby. Nie spotkali praktycznie nikogo.
Friderik co i rusz oglądał się za siebie, jakby zza regału miały wyskoczyć dziesiątki kolejnych strażników.
– Mam złe przeczucia – szepnął Chopin. – Może powinniśmy…
– Daj spokój – zaśmiał się Twardowski. – Wszystko idzie zgodnie z planem! Rozkład wart, korytarzy, po prostu dobrze się przygotowaliśmy. A jeśli dobrze policzyłem, to zaraz powinniśmy… I jest i ono!
Stanęli przed wielkimi, mosiężnymi drzwiami. Wrota do skarbca wydawały się nie do ruszenia. No… prawie. Łajka wyważyła je jednym, mocnym uderzeniem.
– Dostanę kość? – spytała, merdając ogonem. – Dostanę?
– Nie masz jeszcze jakichś od Zabłockiego? – spytał uśmiechnięty Twardowski.
– Mam?
Sięgnęła do schowka w hełmie i zdumiona wyjęła z niej plastikowy woreczek z kolorowymi kostkami. Zawyła z radości.
Ruszyli w dół. Zejście do skarbca oświetlała unosząca się zewsząd świetlista aura. Ściany ozdabiały relikwie, obrazy naprawdę starych, pomarszczonych ludzi, a gdzieniegdzie – wielkie, złociste płaskorzeźby. Wszystkie przedstawiały ponure lub wystraszone oblicza. I wszystkie wyglądały, jakby cierpiały.
– Chcecie kostki? Mam jeszcze trochę… Aik! – Czknęła. – Dziwne… Aik! Nie wiedziałam, że są z bąbelkami… Aik!
– Ciii… Daj nam się… skupić.
Za następnym zakrętem dostrzegł żółtawy blask. Twardowski pognał czym prędzej, wbiegł do pierwszej komnaty skarbca i oniemiał.
Po obu stronach wznosiły się góry najpiękniejszych kosztowności. Złote dublony i talony, perły, szafiry, rubiny, diamenty; posągi z nefrytu i z kości słoniowej; szmaragdowe tęcze i tęczowe szmaragdy; magiczne kule i stare artefakty – wszystko, co człowiek mógłby sobie wyśnić i jeszcze więcej.
– Ojejku… Aik! – czknęła ponownie Łajka. – Ciekawe, czy… Aik! Czy mają kości?
Twardowski podbiegł do leżącej na ziemi długiej, kamiennej lancy.
– Włócznia świętego Maurycego? Ponoć jedno zadrapanie potrafi… W sumie to nie wiadomo. Nikt nie przeżył, by móc o tym opowiedzieć.
– Skupcie się! – zawołał Friderik.
Sam odstawił fortepian i przeszedł dalej, wypatrując kolorów tęczy. Gdzie mogłoby się kryć? Przecież nie pośród drogocennych metali ziem rzadkich, ani starogreckich rękopisów. Nie ma też sensu przeszukiwać starych, pirackich skarbów.
Jego wzrok spoczął na zwierciadle z oprawą z białego metalu. Pęknięte na trzy części, z jakiegoś powodu przyciągało jego wzrok, choć płaska tafla zdawała się niewzruszona. Stuknął weń po trzykroć, nie doczekując się jednak żadnej reakcji. Nachylił się, przyłożył ucho – nic. Przez chwilę chciał polizać… Nie, to też nic by nie dało.
A może jednak?
Wyciągnął język. Powoli i ostrożnie zbliżył go do szkła. Zimne, trochę słone, a przy tym… jakby smakowało jajecznicą?
Coś błysnęło. Chopin odsunął się, obserwując mieszające się kolory, które powoli zaczęły układać się w coraz wyraźniejszy obraz. Ogień, kuchenka, patelnia i kolorowa kulka… Nie… Jajo jednorożca!
I ręka! Zbliżała się do jaja! Zagarnęła je, uderzyła w blat i rozbiła na patelni. Ze środka wydobył się tęczowy płyn, wokół którego powstawały grudki pływającego weń brokatu…
Chopin zakrył usta.
– Ostatnie… Ostatnie jajo?
To tylko obraz – powtórzył w głowie. Projekcja. Nic prawdziwego. Prawda? Prawda?! Potrząsnął głową. Powinien skupić się na zadaniu. Przejrzeć kolejny stos, sprawdzić pod obrazem, może między posągami dwóch jednakowych kaczek…
– Tam jest!
Z daleka dostrzegł wiszącą na ścianie wystawę, zatytułowaną „Jednorożec”. W specjalnym futerale znajdowały się zapełnione miejsca na grzywę, róg, a nawet skrzydła jednorożca. Zapełnienie jej musiało zająć gubernatorowi lata, a napędzane w ten sposób kłusownictwo wydatnie przyczyniło się do wytępienia tego bajecznego gatunku.
Do kolekcji brakowało jednego. Jaja jednorożca.
– Nie ma go! – powiedział Chopin. Rozejrzał się i krzyknął w kierunku Twardowskiego: – Nie ma go!
Twardowski spojrzał na Friderika i przechylił głowę – na tyle, że z głowy spadła mu założona przed chwilą korona. Zaraz jednak wybuchnął śmiechem.
– Naprawdę cię to rusza? – rzucił, obsypując się złotymi monetami. – Przecież to jest warte po stokroć więcej!
– Nie o pieniądze tu chodzi – mruknął Chopin, wspominając obraz rozbijanego jaja. Podświadomie ścisnął trzymany w kieszeni klawisz I.
Z lekkiego zamyślenia wyrwał go dobiegający ze strony wejścia harmider. Tupot żelaznych butów o posadzkę dobrze niósł się po całym skarbcu, lepiej nawet, niż okrzyki bojowe ichniego dowódcy.
Muzyk zerwał się na równe nogi i obejrzał. Kilkoma susami zdążył jeszcze doskoczyć do fortepianu i wziąć go na plecy, nim do komnaty weszło dwunastu w pełni uzbrojonych rycerzy.
– To włamywacze – krzyknął ich przywódca, młodzieniec o wyjątkowo bujnej czuprynie. Naprawdę bujnej czuprynie. – Pojmać ich!
Chopin rozejrzał się – to w lewo, to w prawo – w poszukiwaniu drogi ucieczki. Jakieś drzwi, boczne korytarze, inne wrota… Niczego nie było.
Cofnął się dwa kroki.
– Zaraz, zaraz – powiedział Twardowski, podnosząc się na równe nogi. – Na pewno jakoś się dogadamy…
Bujna Czupryna spojrzał na towarzyszy i wzruszył ramionami, po czym popędził ich gestem. Wszyscy zgodnie ruszyli wykonać nakaz aresztowania.
Twardowski sięgnął za pazuchę, aktywując swoje mechaniczne chochliki, po czym czmychnął w drugą stronę. Skoczył prosto w stos złota i zaczął wspinać się na górę.
Chopin również próbował salwować się ucieczką w dalszą część skarbca, ale – obarczony własnym instrumentem – robił to bardzo ociężale. Nawet nie zauważył, jak wpadł na pijaną od mydlanych kości Łajkę. Upadł, przygnieciony ciężarem jej wielkiego, metalowego cielska.
– Aik! Co się dzieje? Aik?!
Pierwszy z chochlików został jeszcze w biegu przecięty włócznią potencjalnej ofiary. Drugi z powodzeniem wbił się w kark gwardzisty, jednak właśnie wtedy – gdy wstrzykiwał swój jad – został przez innego uderzony żelazną rękawicą, a następnie zmiażdżony tarczą.
Twardowski wdrapał się w tym czasie na szczyt złotej góry. Walcząc o utrzymanie równowagi pod obsypującymi się monetami, ciskał w przeciwników zaklęciami z rękawa – to strzelił błyskawicą, to uderzył językiem ognia. Odczekał, aż gwardziści chętniej wejdą głębiej do komnaty i sięgnął za pazuchę.
Wyjął metalowego kuraka z jetpackiem i złapał go za ogon. Niesiony niewielkimi silniczkami przeleciał nad głowami wrogów, wylądował tuż przy wyjściu i pierzchnął.
Bujna Czupryna tylko odprowadził go wzrokiem. Machnął ręką i rozkazał.
– Pojmać mi tych nieudaczników. Czarownika jeszcze znajdziemy.
***
Strażnicy skuli jeńców antymagicznymi kajdanami oraz dokładnie przeszukali, zabierając wszystko, co znaleźli: kury, broń, elektronikę, pancerz… Nawet resztki mydlanych kości, które zostały Łajce.
– Pozbawicie muzyka jego instrumentu? – spytał z wyrzutem Friderik, gdy próbowali odebrać mu fortepian. Strażnicy spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Ostatecznie nie wyglądał szczególnie groźnie.
Podążyli gęsiego korytarzami pałacu, ponownie mijając święte relikwie i obrazy. Po drodze minęli kilka sal bankietowych, kuchnię ze spiżarnią i sale modlitewne. Atmosfera gęstniała z każdym krokiem, który zbliżał ich do głównej sali. W końcu stanęli pod prowadzącymi doń ogromnymi wrotami; służący natychmiast otworzyli bramę i ich oczom ukazał się On.
Gubernator nie wyglądał szczególnie groźnie – był to ledwie czteroletni chłopiec. Siedział na złotym tronie (z wyglądu nieco przypominającym nocnik) otoczonym przez kilkudziesięcioosobowy harem staruszek i staruszków. Lewą ręką dzierżył pastorał, ze względu na niewielkie rozmiary bardziej przypominający grzechotkę, a prawą co chwilę poprawiał zbyt dużą tiarę, która nieustannie zsuwała mu się na oczy.
Istotnie – krążące po galaktyce legendy nie były przesadzone.
– Pokłońcie się gubernatorowi! – zakrzyknął strażnik, siłą przyciskając Łajkę do posadzki. Friderik nie czekał na podobną zachętę i natychmiast runął na podłogę.
Jeden z gwardzistów podbiegł do władcy Frauenstadt i szepnął mu coś na ucho. Ledwie kilka zdań – dość jednak, by rozsierdził gubernatora.
– Włamywacze! – zawył pan Jaweł głosem ciężkim i niskim, zupełnie nie przystającym do jego dziecięcej postury. – Choć nie powiem, żebym się tego nie spodziewał. Na pewno macie dobrą wymówkę… Nie! Milczeć! – zakrzyknął, gdy Chopin otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
Gubernator zeskoczył ze swojego tronu i podreptał w kierunku jeńców. Podążyły za nim cztery służące i dwóch gwardzistów. Wymierzył grzechotką we Friderika i pomachał, robiąc groźną minę.
– Jajo – wymamrotał kompozytor. – Szukaliśmy jaja. Jaja jednorożca.
– I znaleźliście je? Ha!
Friderik milczał. Rzeczywiście, nie było go w skarbcu. Ale wszystkie poszlaki, napady, rabunki… Tropy jednoznacznie wskazywały na gubernatora.
– Co się z nim w takim razie stało?
– Gdybym sam wiedział! – Jaweł zaśmiał się. – Myślisz, że powiedziałbym o nim akurat wam? Włamywaczom?!
– Proszę… To dla mnie sprawa wielkiej wagi…
– Robicie burdy w moim mieście – charknął Jaweł. – Włamujecie się do pałacu, oskarżacie mnie o kradzież, a teraz chcecie pomocy? Co jeszcze? Może zapakować wam soczek na drogę?
– W zasadzie… Aik! Napiłabym się… – wymamrotała Łajka.
– Cisza! – Jaweł odetchnął dwa razy. – Nikolai wcisnął wam jakiś kit, a wy łyknęliście go jak ciepłe kremóweczki?
– Nikolai? – zdziwił się Chopin. – Wiesz, że to on nas wynajął?
Gubernator zarechotał rubasznie i wskazał tron, zza którego nieśmiało wychylił się… jednooki kupiec. Unikał wzroku swoich towarzyszy i wyszedł na środek komnaty ze spuszczoną głową.
– Cyprian?! – spytała Łajka. – Ale… Aik! Ale dlaczego?
– Dla pieniędzy – odparł gubernator. – Wasz towarzysz zdradził plan włamania za ledwie garść srebrników. Ile ich było, panie Zabłocki? Dwadzieścia? Trzydzieści?
– Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi – powiedziała łamiącym się głosem suczka.
– J-ja… – wyjąkał Zabłocki.
Przed oczami stanęły mu wszystkie wspólne chwile, spędzone z robosuczką. Pierwsze spotkanie w Frauenstadt, targi o mydlane kości… No, w zasadzie nie było tego zbyt wiele, ale przecież nie powinien zdradzać swojego klienta. Szczególnie, gdy ma się tylko jednego.
Sięgnął do pasa po mieszek monet.
– Gubernatorze, wycofuję swoje oskarżenia. Proszę ich uwolnić! To kwestia etyki zawodowej!
***
Strażnik wepchnął Cypriana Zabłockiego do celi.
– Za garść monet – mruknął Friderik. – Własną matkę też byś sprzedał, jakby dali ci odpowiednio dużo?
– J-ja…
– A daj już spokój!
Kupiec pochylił głowę i usiadł na pryczy, obok Łajki. Ta, niepoprawna optymistka, wciąż uśmiechała się od ucha do ucha. Nachyliła się nad Zabłockim i polizała jednookiego kupca.
– Nie ma się czym martwić – stwierdziła. – Mistrz Twardowski na pewno nas uratuje!
Chopin pokręcił głową.
– Zostawił nas.
– To na pewno część jego planu!
Friderik westchnął i oparł się o ścianę. Po cholerę zgadzał się na tą wyprawę? Powinien wiedzieć – przecież już dobrze znał Twardowskiego – że ten zostawi go w potrzebie tak jak ostatnio. Może tylko lekko zdziwiło go, że opuścił też Łajkę…
Siadł do fortepianu i zaczął grać melodię. Szybki i skoczny polonez A-dur – z początku dla zabicia czasu. Jednak ręce same zaczęły przechodzić w tonacje niższe, a także bardziej molowe – smutne, przygnębiające i melancholijne. Myśli same wędrowały w stronę jednorożców i tego przeklętego lustra. Ten obraz wyglądał tak prawdziwie, tak rzeczywiście… Nawet w smaku wszystko się zgadzało.
Nokturn b-moll przerwał brzdęk upadającego na ziemię wiadra.
– Co tu się… – zachrapało coś w ciemności.
Zabłocki podskoczył.
– K-ktoś tu jest?
W sąsiedniej celi błysnęło błękitne światełko. Friderik urwał. Podniósł się i ostrożnie podszedł do kraty – z bliska lepiej rozpoznał dwa ślepia i wiszący pod nimi, świecący na niebiesko krzyż.
Błysnęły kły. Wielka łapa przejechała mu tuż przed oczami.
– Macie więcej? Głodny jestem.
Chopin cofnął się. Stał twarzą w pysk z wielkim, włochatym niedźwiedziem. I to takim w mundurze.
– Więcej czego? – spytała Łajka.
– Tych pomyj, jasna cholera, a czego?! Karmicie mnie tym samym od dwóch pieprzonych miesięcy.
Cyprian skulił się w przeciwnym rogu celi i krzyknął.
– Chyba zaszła pomyłka – powiedziała niewinnie Łajka. – Nie jesteśmy gwardzistami.
– Nie? – mruknął zwierz. Chwycił leżące na ziemi wiadro, zajrzał do środka i odrzucił w kąt. Podniósł się z rykiem, stając na dwóch łapach. – A kim?
– A ty? – odbił pytanie Chopin.
Niedźwiedź wyciągnął łapę, przeciskając ją między kratami celi.
– Święty Wojtek. Biskup, żołnierz, niedźwiedź. Do usług.
– Wojtek? – Łajka nagle zamerdała ogonem, wyskakując zza pleców Chopina. – Ten, który własną szarżą przełamał linie wroga pod Monte Kasyno? Jedyny niedźwiedź, który nosił tytuł kaprala?
– Teraz już sierżanta. – Wojtek uśmiechnął się szelmowsko.
– Ja nazywam się Łajka! – Cybersuczka polizała dłoń biskupa. – Wiele o panu słyszałam, jestem fanką, też chciałabym kiedyś zostać wojskową; a ta szarża, widziałam filmy, chciałam spytać, z czego miał pan tę zbroję, czy była ciężka, jak się z niej strzelało, jak pan w ogóle dostał się i zaczął, a i jak się tu znalazł, bo my przyszliśmy tu po jajo…
– Łajka! – syknął Friderik.
Święty Wojtek poruszył się niespokojnie, spoglądając spode łba to na suczkę, to na kompozytora.
– Jajo? Nie mówicie chyba o jaju jednorożca?
Friderik przełknął ślinę. Nie wiedział, ile powinni zdradzać nieznajomemu…
– Szukamy go na zlecenie Nikolaia Copernicusa – oznajmiła dumnie suczka.
– Aaach, więc to wy! – ryknął Wojtek. – Odsiecz!
– Odsiecz? – spytał kompozytor.
– Odsiecz! – potwierdził Wojtek.
– Co?
Niedźwiedź westchnął i sięgnął za pazuchę. Po chwili ich oczom ukazało się wielkie, dorodne jajo, świecące we wszystkich kolorach tęczy. W panującym wokół mroku zdawało się jaśniejsze niż słońce w bezchmurny dzień.
– Widzicie, to właśnie mnie, jedynemu niedźwiedziemu sierżantowi, Nikolai powierzył zadanie przeszmuglowania jaja przez Frauenstadt. A wiedzcie, że gubernatorowi naprawdę na nim zależało.
– Dlatego cię pojmał? – spytał Friderik. – Dowiedział się, że je masz?
– W zasadzie to podpadłem drogówce… – mruknął niechętnie Wojtek. – Że niby nie można przekraczać prędkości światła… No, w każdym razie nie chciałem im nic mówić, żeby nie wydać misji. Schowałem je i udawałem zwykłego niedźwiedzia. Wiecie, tak żeby przeczekać i trochę wybadać teren. A teraz mam was! – Wyciągnął łapy w kierunku rozmówców i wyszczerzył zęby od ucha do ucha. – Odsiecz!
Chopin wskazał kraty własnej celi.
– I jak mamy cię uwolnić, skoro nas też zamknęli?!
Wojtek zmarszczył brwi i podrapał się za uchem.
– No faktycznie…
***
Pan Twardowski zaszył się w jednym z szybów wentylacyjnych, z których mógł podsłuchiwać, co dzieje się w sali tronowej. Rzecz o tyle wygodna, że strażnicy już za nim węszyli.
Szukali go. Gonili. Ścigali.
Wiedział, że nigdy nie zazna spokoju, że nie dadzą nawet chwili wytchnienia. Nie wspominając o spokojnym spotkaniu w barze z kumplami albo wyremontowaniu kosmicznego koguta – a temu naprawdę przydałaby się naprawa. Każdy fałszywy krok mógł go wydać. Sam zresztą słyszał głos gubernatora:
– Jeśli będzie trzeba, zejdziecie po niego do samego diabła, czy to jasne?!
Ha, może to nie byłaby wcale najgorsza kryjówka? Gdyby tylko ten cholerny bies wciąż go nie ścigał…
– Do roboty, partacze! Już pierwsza trzydzieści! Przez wasze dyletanctwo nie zaczniemy na czas wieczoru kremówek!
Westchnął, przeglądając schowane pod kontuszem akcesoria. Większość albo nie działała, albo miała wyczerpane baterie. Zaklęcia zużył, chochliki stracił w skarbcu, tak samo zresztą jak kurę, której silnik przeciążył w trakcie lotu. Zostały mu tylko puste butelki po piwie i ciastka… Co robić? Nie mógł nawet wrócić do koguta, żeby uciec z tej planety. W takich chwilach żałował, że to Łajka nosiła jego kluczyki.
A jednak – musiał działać. Pewnie niedługo sprawdzą spiżarnię, może nawet znajdą szyb wentylacyjny. A wtedy…
***
Friderik złożył ręce w rulon i zaczął wołać:
– Panie strażniku! Więzień uciekł!
Gwardzista pojawił się po paru minutach wołania. Zerknął w kierunku wskazywanym przez Friderika, podszedł do celi Wojtka i lekko uniósł wzrok. Sierżant ledwo trzymał się sufitu niedźwiedzimi pazurami, a włochate nogi zwisały na wysokości twarzy rycerza.
– Naprawdę myślałeś, że nabierzesz mnie czymś takim? Przecież to far…
Urwał, gdy wyraźnie zaczęło brakować mu oddechu. Chopin przełożył kościste ramię między kratami i chwycił go za gardło. Pociągnął, uderzył głową gwardzisty o żelazne pręty i w ten sposób pozbawił go przytomności. Po wszystkim mógł sięgnąć do kieszeni rycerza i wyjąć klucz do celi w postaci karty magnetycznej. Wystarczyło przyłożyć do drzwi i mogli wyjść na wolność.
– To było niesamowite! Auuu! – zawyła z podekscytowania Łajka.
– Krokiewka zobowiązuje – mruknął Wojtek. Zeskoczył na podłogę i wskazał na wytatuowany na ramieniu symbol wojskowej pozycji.
Uderzył dwa razy w pierś i zakrzyknął; nie przejmując się, że ktoś może ich usłyszeć. Rozejrzał się jeszcze, zawiesił wzrok na skulonym w kącie Cyprianie Zabłockim i przewiesił go przez ramię.
– N-nie możecie! – krzyknął kupiec, wierzgając. – On… B-będzie zły!
– Dokąd teraz? – Chopin go zignorował. Przywołał w głowie plan budynku. – Jedyne wyjście z podziemi prowadzi przez salę tronową.
– Gubernator ma w zwyczaju odbywać samotną drzemkę przed podwieczorkiem – wyjaśnił Wojtek. Na potwierdzenie sięgnął do kieszeni ogłuszonego strażnika, wyciągnął zegarek i pokazał pozostałym. Cyfrowy wyświetlacz wskazywał godzinę czwartą po południu. – Jak mówiłem, ze mną nie zginiecie
– A pan Twardowski? – spytała Łajka, wyraźnie zaniepokojona o swojego właściciela.
– Aaa – ziewnął sierżant. – Jakoś go znajdziemy.
***
Twardowski, krążąc chwilę po wszystkich pomieszczeniach, w końcu znalazł spiżarnię. Upewnił się, że na dole nikogo nie ma, spuścił oderwany kawałek kontusza i cichcem zsunął na dół. Rozejrzał się uważnie, szukając prowiantu na drogę, w tym oczywiście kości dla swej ukochanej suczki.
Pomieszczenie przede wszystkim pełne było wszelkich odmian kremówek. Nie tylko zwykłe napoleonki, ale też bardziej kremowe torty, słodkie odpowiedniki kaszanki, mięsa, frytek, a nawet piwo! Choć to ostatnie, prawdę mówiąc, niezbyt pasowało Twardowskiemu. Smakowało jak woda z delikatnym akcentem kremówek, a i nie było zbyt mocne.
Wszystko to robiło wrażenie swoją unikatowością. To nie były byle jakie ciasta, a najprawdopodobniej najlepsze w galaktyce! Mistrz Twardowski z trudem oderwał od nich wzrok.
W końcu jednak wyjrzał na korytarz. Ostrożnie, tylko lekko uchylając drzwi. Okolic kuchni pilnowało trzech strażników. Samemu nie miałby jak się przez nich przebić.
Na szczęście w głowie zaświtał mu już pewien plan. Spojrzał jeszcze raz na wspaniałą kolekcję łakoci i westchnął. Pocieszał się myślą, że miał ostatnią chwilę na spakowanie najlepszych z nich.
***
Grupa przebiegła dwoma korytarzami. Strażników napotkali dopiero przy bramie do sali tronowej, ale z łatwością unieszkodliwiła ich Łajka.
– Przepraszam – powiedziała, biorąc zamach. Wielgachna, mechaniczna łapa powaliła obu jednym uderzeniem.
– Ładnie. – Wojtek z uznaniem kiwnął głową.
Łajka aż się zarumieniła. W końcu chwalił ją idol!
Sierżant uchylił nieco drzwi i zajrzał do środka. Wszystko zgodnie z przewidywaniami – Jaweł chrapał sobie smacznie na tronie. Śnił o czymś złym, machał bowiem ręką, jakby chciał komuś pogrozić.
Święty Wojtek pokazał ręką reszcie drużyny, że mogą wejść. Wślizgnęli się do środka i trzymając się blisko ściany próbowali iść jak najdalej od gubernatora. Na palcach, byle go nie zbudzić.
Gdzieniegdzie leżały ciasta i dziecięce zabawki, a także ukradzione ludziom fanty. Jednak co ważne – w całej sali nie było nikogo innego. Tak jak przewidział Wojtek, gubernator odbywał drzemkę w samotności. Obecność innych ludzi “burzyła jego aurę” i w konsekwencji się nie wysypiał.
– Oddawaj moją kremóweczkę! – mruknął przez sen.
Pokonali już połowę drogi, gdy Łajka dostrzegła coś na środku sali. Przezroczysty worek, a w nim kilka kawałków mydła… Nie… Mydlanych kości!
Rzuciła się na nie bez opamiętania. Sus, drugi, była naprawdę blisko, gdy przypadkiem nadepnęła jedną z zabawek. Śpiewający fortepian.
– Paaanieee – rozległa się melodia. – Ty na mnie spooojrzałeeeś…
– Aj… – szepnęła suczka. – J-ja przep-praszam.
Sięgnęła po zabawkę i, próbując ją uciszyć, przypadkiem ją zgniotła. Muzyka ustała, było już jednak za późno. Nie tylko obudziła gubernatora, ale i czekających za drzwiami strażników. Dziesiątki strażników.
Jaweł stanął na tronie. W ubrudzonym fartuszku wyglądał tak niewinnie – a zarazem tak groźnie. Czy jest straszniejszy dla mężczyzny obraz, niż wycelowana prosto w niego dziecięca grzechotka? Jeden jej ruch poruszył stojących wokół rycerzy. Rzucili się do szarży.
Łajka zatoczyła się i upadła na podłogę. Wojtek z trudem odpychał nacierającą chmarę gwardzistów. W całym zamieszaniu zniknął Zabłocki – choć nikt specjalnie się nim nie przejął.
– Chopin! – zawołał sierżant. – Długo nie wytrzymam!
Maestro kiwnął głową. Friderik ściągnął z pleców fortepian i ostrożnie postawił na podłogę. Wytarł kurz, poprawił rękawiczki na dłoniach i usiadł.
Rycerze się zbliżali.
Chopin nacisnął na próbę pedał, jeden klawisz, drugi i zaczął grać. Tonacja G-dur, nokturn numer dwa. Muzyka rozlała się po korytarzu.
Strażnicy z początku zatrzymali się zdziwieni. Nim dotarło do nich, co się dzieje, pierwszy z nich ziewnął. Melodia była spokojna, kojąca, wręcz nudna… Oczy same im się zamykały.
Odpuścili. Zaczęli osuwać się na podłogę – wszyscy, poza Świętym Wojtkiem i Łajką, których czar zdawał się nie dotykać. Jakby muzyka celowo ich omijała.
TA DA DAM!!! TAM TA-RA-RAM!
Kolejny ruch gubernatorskiej grzechotki i zza ścian rozległ się głos kościelnych organów. Tokata i fuga. W gubernatorskich strażników wstąpiły nowe siły, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Friderik postanowił odpowiedzieć balladą G-moll. Organy skontrowały i jeszcze głośniej zagrały Carminę Buranę. Oczy gwardzistów zaszły krwią, błysnęła żółć stali i Friderik znowu znalazł się pod widmem natarcia. Spróbował sonaty numer dwa, a następnie Fantaisie-Impromptu – oba bez powodzenia.
– Myślałeś, że uciekniesz z pałacu? – krzyknął triumfalnie Jaweł. – Wrobisz mnie w kradzież jaja?
– Widziałem to! Wszystko! – odparł Friderik. – Zrobisz z niego jajecznicę!
Gubernator zdębiał.
– Co?!
– Białe lustro w twoim skarbcu. Ale nie pozwolimy ci na to!
Wzrok pana Jawła na chwilę zaszedł mgłą. Zwiesił głowę, spuszczając ręce. I tak groźną grzechotkę.
– To lustro nigdy nie kłamie. Piekielny twór – przeklął. Rzucił jeszcze spojrzenie Friderikowi, westchnął gorzko, siadając na stopniu tronu. – Kiedyś ludzie myśleli, że da się zmienić przyszłość. Indeterminizm? Teorie kwantowe? Wolna wola? Te wszystkie bzdury z filmów o byciu kowalem własnego losu? Świat tak nie działa. Czas jest linią, zaplanowaną u jego zarania. Wszystko co pokaże to lustro, staje się stałym punktem czasu. Niezmienialnym. Jeśli widziałeś jajecznicę, to z tego jaja będzie jajecznica…
Podniósł głowę i zamilkł. Zdał sobie sprawę, że w trakcie jego monologu wszyscy uciekli. Został sam.
***
– A Cyprian? – spytała przejęta Łajka.
Wojtek spojrzał na ramię. Musiał stracić kupca w całym tym zamieszaniu.
– Gad pewnie się wyślizgnął – mruknął Święty Kościoła Katolickiego. – Może wrócił do swojego pana.
Łajka zaskomlała. Chciała coś powiedzieć, wspomnieć o niedokończonych interesach, wielosztukach i mydlanych kościach, Wojtek pozostawał jednak niewzruszony. Pchnął kolejne drzwi i wyszedł na korytarz.
A tam…
Chaos. Pożoga. Wojna.
Trudno oddać słowami to, co działo się w pałacu gubernatora. Rycerze biegali w popłochu, służący co i rusz wpadali na siebie, a księżniczki walczyły z pokojówkami o resztki najcenniejszych dóbr. Ci o najsłabszych nerwach łkali, wpadając w dziką rozpacz; co odważniejsi próbowali walczyć z chaosem. Jednak nawet największego z mężów zląkłby ten widok…
Widok płonących kremówek.
Najsmakowitsze kąski zbierali latami, wręcz dziesięcioleciami. Ciasta najwybitniejszych kucharzy w galaktyce – z ukochanym Robertem Makłowiczem na czele – właśnie spalały się na węgiel. Ich wysublimowany, niepowtarzalny smak przepadał na zawsze.
– Co tu się stało? – spytał zszokowany Friderik, próbując unikać latających w powietrzu przedmiotów. – Nie widziałem czegoś takiego od rewolucji francuskiej…
– Myślę, że stoi za tym wasz przyjaciel.
– Dlaczego? – Chopin zmrużył oczy.
– Bo tam jest!
W istocie – Twardowski znajdował się w głębi korytarza, przy jednym z ostatnich wózków z nietkniętymi pożarem ciastami. Odpychając atakującą go hołotę, zrzucał na ziemię kolejne tacki. Do rozbryzgniętego na posadzce kremu natychmiast ściągali arystokraci, w tym momencie bardziej przypominający wygłodniałe bestie.
– W porę! – zawołał. Zostawił ostatnią porcję ciast na pożarcie, odciągając uwagę pogrążonych w amoku możnych, i podbiegł do swojej wiernej suczki. – Martwiłem się, że was nie znajdę.
– Mamy jajo! – zawyła dumnie Łajka. – I znaleźliśmy Świętego Wojtka! Wiedziałeś, że jest już sierżantem?
– Naprawdę? – Krakowianin uśmiechnął się od ucha do ucha. – Chodźmy, potem wszystko mi opowiesz!
Łajka ruszyła przodem, torując drogę. Od jej metalowego torsu odbijały się latające w powietrzu meble, części garderoby i ludzie.
– A dostanę potem kości? – Zatrzymała się na chwilę w miejscu i odwróciła. – Obiecałeś mi kości!
– Mam coś lepszego! – wyciągnął spod kontusza zawinięte ciastko.
– Wiesz przecież, że nie mogę…
– To wersja dietetyczna. Bez dodatku cukru!
Słysząc to, Łajka aż podskoczyła. Zamerdała ogonem, zabrała ciastko i pożarła je na raz. Po wszystkim pognała przodem.
Tłum szybko się przerzedził – im bardziej oddalali się od spiżarni, tym otoczenie stawało się coraz bardziej spokojne. Do tego nikt nie próbował ich zatrzymać. Bez problemu wskoczyli do windy i zjechali na sam dół.
Ruszyli w stronę kosmoportu. Drogę doskonale oświetlał im gorejący gdzieś z tyłu pałac. Niewielką przeszkodą okazało się nawet samo Frauenstadt. Miasto, które nigdy nie zasypia – tym razem zasnęło. Chaos, płacz, zgrzytanie zębami i ryk wściekłości gubernatora niosły się po całym mieście. A jego mieszkańcy doskonale rozumieli, że w tak niespokojnym czasie lepiej nie wychylać się ze swoich chałupek.
Złoty kogut czekał dumnie na swoim miejscu parkingowym. Twardowski przekręcił kluczyk i wejście rozsunęło się przed drużyną. Zanim pierwsze promienie słońca dotknęły kopuły na wieży gubernatorskiego pałacu, oni byli już poza przestrzenią powietrzną planety.
Wszystko zmierzało do szczęśliwego końca. Statek pruł przez kosmos, tym razem jednak z poszanowaniem przepisów. Wszyscy śmiali się i dokazywali, choć gwar rozmów słychać było tylko na statku, bo – jak wiadomo – dźwięk nie rozchodzi się bez powietrza.
Gdyby jednak ktoś słyszał te rozmowy, w pewnym momencie zdałby sobie sprawę, że wszyscy milkną. Cisza – z początku podtrzymująca ekscytację – staje się coraz bardziej niezręczna, niepokojąca. Aż w końcu rozlega się niedźwiedzi bas, pełen takiego przerażenia, które potrafiłoby zmrozić nawet najniższe poziomy piekła.
– Ale… Gdzie ono jest?
***
Nikolai Copernicus. Ten, który wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię – i to dosłownie! Legendy o jego czynie krążyły po całej galaktyce, a wraz z nimi pytania o źródło sukcesu. Czy naprawdę miał tak wielkie ręce? A może korzystał ze słynnego wywaru z łez heliocentrystów?
Rzeczywistość przekroczyła wszelkie oczekiwania. Nikolai rzeczywiście był największym z astronomów. Siedząc na wysokim na setki metrów tronie zdawał się nie tylko sięgać gwiazd, ale wręcz podtrzymywać na swych barkach całe sklepienie niebieskie. Kto wie – może i to była prawda?
– Dobrze się spisałeś – zabrzmiał jego donośny głos. – Cyprianie Zabłocki, jestem twoim dłużnikiem. Od dziś w moim pałacu używać będziemy wyłącznie twoich mydeł!
Kupiec potarł pusty oczodół. Wzruszenie odbierało mu głos.
Nikolai jednym skinieniem swej wielgachnej ręki przywołał do siebie kucharza, który odebrał jajo z rąk Zabłockiego. Niedługo miało wylądować na patelni, stanowiąc najważniejszy składnik tęczowej jajecznicy.
Ostatniej takiej w historii.