Śniłem, że się obudziłem. Wstałem, ale na łóżku wciąż pozostało moje nieruchome ciało. Sięgnąłem ku niemu zaciekawiony, żebra otworzyły się niczym niewielka kościana brama. Wewnątrz były schodki, po których zszedłem do marnie oświeconego wnętrza.
Na dole siedziała, zdeformowana, pokraczna istota. Kiedy zbliżyłem się do niej zauważyłem, że ma wydrapane oczy oraz połamane palce. Odgryzionym językiem próbowała coś mówić, ale słyszałem tylko niewyraźny bełkot. Wokół chudej szyi wisiał utytłany we krwi i gównie łańcuch, którego drugi koniec ginął gdzieś w mrokach tej dusznej przestrzeni.
– Pewnie chciałbyś, żeby to z ciebie zdjąć? – zagaiłem, chwyciwszy gruby metal w drżące dłonie.
Człowieczek wycofał się lękliwie w cień.
Wziąłem w ręce ociekający nieczystościami metal i zacząłem badać kolejne ogniwa. Nie udało mi się przerwać żadnego z nich, ale poczułem opór, tak jakby coś wisiało na końcu. Poszedłem w kierunku napiętej stali, zatapiając się w mrok.
Po kilku krokach usłyszałem dźwięk spływającej cieczy. Zbliżyłem się ostrożnie macając ręką i upewniając co do zjawiska, które miałem przed sobą. Stałem tuż nad przepaścią, a łańcuch ciągnął mnie w dół. Odwróciłem się ze strachem, a wtedy pokraczne ręce popchnęły mnie z całej siły w otchłań.
Nie wiem ile czasu minęło nim się ocknąłem. Nie obudziłem się jednak w wygodnym łóżku, a w dusznej, mrocznej przestrzeni, plując krwią zmieszaną z moczem. To co brałem za dość oryginalny koszmar, trwało nadal.
Rozejrzałem się wokół, ale lepka ciemność nie była przecięta nawet promykiem światła. Zacząłem macać wokół siebie, aż w końcu natrafiłem na łańcuch. Leżał w ogromnej szpuli, która powoli się rozwijała, tak jakby coś na drugim jego końcu zyskiwało coraz więcej swobody. To pewnie pokraczny człowieczek wyrwał się poza kościaną bramę mojego ciała. Być może zrzucił mnie tutaj, żebym podzielił jego smutny los, a sam teraz cieszy się wolnością. Nie chciałem skończyć tak jak on, skręcony, poraniony, złamany. Musiałem się jakoś wydostać, choćbym w tym celu musiał sprowadzić go z powrotem.
Przypomniawszy sobie, że w pobliżu powinno być coś ciężkiego, blokującego wcześniej łańcuch, zanurzyłem głębiej ręce w lepkiej mazi i na czworakach przeczesywałem dno otchłani. Nagle pod kolanem poczułem wibracje, był to ruszający się, niewielki kawałek mięsa. Poszperałem wokół siebie i znalazłem jeszcze trzy podobne kawałki, przypominały jeden organ, rozbity, rozszarpany, lecz ciągle bijący. Wsadziłem te żyjące resztki pod nocną koszulę i wznowiłem poszukiwania.
W ciemności straciłem poczucie czasu, wydawało mi się, że upłynęło wiele godzin, kiedy w końcu trafiłem na kolejny przedmiot. Chłodny w dotyku, był niezwykle lekki, jakby wykonany z aluminium lub podobnego stopu metali. Miał kształt krzyża, z przecinającymi się ramionami i w tej ciemności właściwie niewiele więcej mogłem o nim powiedzieć. Włożyłem go za pas i ruszyłem dalej potykając się o coś naprawdę wielkiego. Stwierdziłem, że to księga. Sprawiała wrażenie masywnej i ciężkiej, lecz kiedy wziąłem ją w dłonie, okazała się ważyć ledwie tyle, co gazeta. Pergaminowe strony były zapewne tak cienkie, że gdybym miał trochę światła, mógłbym spojrzeć przez nie na wylot, a to co wziąłem w pierwszej chwili za metalowe okucia, musiało być tanim plastikiem. Umieściłem księgę pod pachą, nie wiedząc czy na cokolwiek mi się przyda.
Długie godziny spędziłem na czworakach przeczesując dno mrocznego miejsca, w którym się znalazłem, ale wyglądało na to, że niczego więcej tutaj nie było. Zabrałem się zatem za baczniejsze zbadanie samego łańcucha oraz szpuli, na którą został nawinięty. Nie udało mi się jednak odkryć żadnego mechanizmu blokującego, niczego co pękło czy zmieniło swoje położenie uwalniając mojego oprawcę. Zmęczony położyłem się na chwilkę obok tej masy metalu, usypiany jednostajnym dźwiękiem poruszanych ogniw.
Kiedy się obudziłem zdałem sobie sprawę, że łańcuch rozwinął się niemal do końca. Chwyciłem go w dłonie próbując zatrzymać, ale na nic się zdał mój wysiłek. Przykucnąłem oparłszy się o ciężką szpulę, pełen najgorszych przeczuć. Wkrótce usłyszałem zgrzyt ostatnich kawałków metalu ślizgających się z głośnym plaśnięciem po mokrym podłożu, a potem poczułem, że coś ciągnie mnie w górę. Koniec łańcucha dobywał się wprost z mojej piersi i teraz wraz z nim wędrowałem w górę, wynoszony z otchłani, w którą zostałem podstępem wrzucony. Ciągnięty dalej przez przez marnie oświetloną przestrzeń, w której wcześniej przebywał pokraczny człowieczek, przekroczyłem kościaną bramę, w drodze do świata, który z braku innego słowa mógłbym nazwać rzeczywistym.
Tysiące myśli przelatywały mi przez głowę. Czy ja przez cały czas byłem na końcu łańcucha? Czy byłem tym ciężarem, który nie pozwalał zdeformowanej istocie cieszyć się wolnością? Jaką rolę pełniły przedmioty, które wciąż ściskałem pod ubraniem?
Łańcuch nabierał prędkości, pędziłem wraz z nim przez czas i przestrzeń, zmierzając do tego, który znajdował się na drugim jego końcu. Odnalazłem go, byłego więźnia mojego wnętrza, który wówczas był ledwie nierozpoznawalnym cieniem, utytłanym w gównie i cierpieniu. Leżał teraz na ogromnym łożu luksusowego hotelu, zawinięty w łańcuch tak, że wystawała mu tylko wyperfumowana głowa. Nie była to jednak głowa zgięta w pokornym ukłonie, o nie, lecz hardo zadarta i rzucająca mi wyzwanie. Opalone oblicze nabrało nieco krągłości, puste oczodoły zmieniły się w świecące monety, które podążały za moją postacią niczym prawdziwe źrenice. Z otwartych ust wysunął się rozdwojony język, gotowy na zawołanie kłamać, byle tylko nie wracać na powrót do miejsca kaźni. To byłem ja i jednocześnie to nie byłem ja. Jakbym patrzył w krzywe zwierciadło, widział złą wersję siebie.
Na nocny stolik rzuciłem przedmioty, wyciągnięte spod piżamy. Nagle wszystko zrozumiałem. Złamane serce nie miało już siły blokować tej spaczonej istoty wewnątrz mnie; tak samo bóg, którego nie ma, czy nic nieznaczące, ulotne wspomnienia.
– Moje życie… – zacząłem mówić powoli odwijając łańcuch. – Nasze życie… – poprawiłem się po chwili. – Nasze życie to coś więcej niż zestaw formułek czy norm narzuconych przez świat, coś więcej niż ten kawałek metalu, który nas pęta. Nigdy więcej. – Wyrzuciłem łańcuch przez okno hotelowego pokoju. – To my powinniśmy być dla siebie najważniejsi.
Zamknął oczy, tak jakby starał się zrozumieć to, co do niego mówię, albo jakby w ogóle tego nie słuchał. Kiedy go uwolniłem skoczył na mnie i wpadł w moje ramiona. Zaczął płakać, a na podłogę z cichym brzękiem spadały monety.