Pod budynkiem oficyny człapała wrona czy inne skrzydlate stworzenie, może nawet gołąb. Wiadomo, że zmókł biedak, przecież niedawno lało – pomyślała przechodząca kobieta. Może to był kawałek bułki, pociągnięty po betonie przez wiatr? Prowadzona przez córkę pani Antonina nie wiedziała dokładnie, ale zdecydowała, że nie ma to żadnego znaczenia. Bułkowate ptaszysko potoczyło się z wiatrem i upadło przy kratce ściekowej, przez którą przeciskały się resztki liści z piachem, przytargane przez zlewającą się z ulicy wodę.
Antonina wciąż zerkała na to dziwne zjawisko, przypominając sobie o miejscu i czasie. Próbowała coś odczytać z tej sterty niewyraźnych rzeczy, które ją otaczały, przedmiotów usiłujących zaistnieć w zrozumiały sposób. Łapała kontakt ze światem jak człowiek powietrze.
Córka pchnęła Antoninę przez automatycznie rozsuwane drzwi, po czym zniknęła bez słowa nie patrząc w stronę matki. Rozmyła się wśród kolorowych plam świata żegnającego ostatnią ulewę. Antoninę natychmiast uderzyła fala zapachów. Było to kadzidło i coś mniej przyjemnego, lecz równie intensywnego. Usłyszała też głośnie śpiewy po łacinie. Dzwoniły dzwonki, szurały buty. Jakiś mężczyzna, którego głowa unosiła się z leżaka ustawionego pod ścianą, wykrzykiwał groźby:
– Wy gnoje cholerne! Zawsze przychodzicie jak człowiek chce się przespać. W dupę se wsadźcie te zielska, w głowie się kręci i koszmary śnią potem!
Mężczyzna krzyczał, ale nikt nie reagował na jego zachowanie. Antonina cofała się przestraszona, ale zamiast dojść do wyjścia, trafiła na jedną ze ścian i opadła na stojące pod nią krzesło. Dziwny zapach, który wcześniej wyczuła, przebił woń kadzidła. Był to czosnek lub cebula. Powietrze zawirowało dostarczając wyraźniejszej porcji swędu. Wśród nieświeżego chuchu popłynęły słowa:
– Pani tu nie siedziała!
Poczuła pomarszczoną rękę, która powoli łapała ją za kolano. Z całej siły walnęła cudzą grabę pięścią. Mężczyzna wyjęczał ze skargą:
– Ałaaa! Tam mi igłę wbijali! Co to za cholerna zgaga jedna przyszła! Toż mi żadnej żyłki nigdzie znaleźć tutaj w tej ciemności nie mogli i w końcu dobili się w łapie. Człowiek cierpi najpierw, a potem dalej cierpi.
Szybko przestał narzekać, godząc się chwilowo z losem. Znów zapach kadzidła wypełnił salę. Stukot metalu wydzielającego opary zbliżał się i oddalał. W pewnym momencie niemal parzył twarz Antoniny. Chciała coś powiedzieć, ale łańcuch oplatał jej szyję, a kadzidło już nie tylko pachniało, zaczynało też smakować. Nie mogła zatrzymać tego uczucia. Bojąc się konsekwencji duszenia, połykała pospiesznie palące zioła wdychając opary. Piekło ją najbardziej podniebienie, później gardło. Bała się bardzo, wiedząc gdzie się zaczyna to wszystko i gdzie się może skończyć. Poczuła gwałtowne uderzenie w głowę i usłyszała krzyk:
– Aaaa! Cholerne babsko. Boli mnie jeszcze bardziej, ale warto było. Niech mnie więcej nie wali po ręce. Aaach, jak mnie boli!
Mężczyzna zamilkł, dmuchając pospiesznie na swoją rękę. Odór czosnku i cebuli znów wypełnił przestrzeń. Półmrok utrudniał rozeznanie.
Antonina siedziała bez ruchu. Bała się cokolwiek powiedzieć. Było coraz ciaśniej, wyczuwała po swojej drugiej stronie napierające ciało. Nagle rozległ się głos z megafonu:
– Pani Ernest Hemingway, proszona do gabinetu numer pięć. Czy jest na sali pani Ernest?
Antonina zdziwiła się. Słuch miała raczej dobry. Jak to Ernest? Przecież to facet był i nie Polak.
Na sali zapaliło się lekkie światło. Wiele postaci siedziało w długim korytarzu, niektóre leżały na rozstawionych leżakach. Jedna z osób wstała i szła w stronę drzwi otoczonych przez krzesła. Mężczyzna z leżaka, który wcześniej narzekał na kadzidło, wstał i znowu wykrzyczał ze skargą:
– Przecież to nie jest Ernest Hemingway! On się zabił dawno temu, poza tym jakby żył jeszcze, to by tu z nami nie siedział! Leczyliby go od razu, bez czekania. To jest przecież Lidka z warzywniaka, Lidka Pasternakowa! Każdy to widzi, nawet w tym cholernym dymie.
Lidka nagle stanęła jak wryta. Nie mogła zrobić ani kroku. Drzwi, które uchylał powoli czekający po drugiej stronie doktor, nagle się zamknęły z hukiem. Mężczyzna ściskający łańcuch kadzielnicy, podbiegł do kobiety, ale jakaś moc odrzuciła go do tyłu. Upadł na ziemię, roztrzaskując się na zimnym kaloryferze, przewracając siedzącego obok na krześle mężczyznę. Lidka stała nadal, za plecami usłyszała głos. Zza ciemnej zasłony mówił do niej starszy mężczyzna:
– Pani Leokadio! Widzę, że jest pani zapisana na dzisiaj. Lekarz przyjmuje, proszę zająć miejsce i poczekać.
Lidka powoli szła, próbując stawiać choćby lekki opór. Jednak coś kazało jej kroczyć w stronę zasłony. Coraz szybciej i szybciej, stawiając miarowo stopy zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała, padając na ziemię. Próbowała złapać się leżącej na ziemi kadzielnicy, ale łańcuch tak mocno ją ścisnął, że puściła uchwyt. Wciągnęło ją za kotarę i nikt już Lidki nie widział. Inni pacjenci usłyszeli zza materiału głos:
– Jest pani pierwsza, proszę ściągnąć odzienie wierzchnie. Mamy tu szatnię.
Lidka wydarła się jakby zdzierano z niej skórę, po czym zapadła cisza.
Otworzyły się drzwi doktorowego gabinetu. Dość dobrze zbudowany łysy mężczyzna sprężystym krokiem podszedł do człowieka leżącego pod kaloryferem. Złapał go za ubranie i nawrzeszczał, opluwając twarz nieszczęśnika:
– Słuchaj, nędzny typie, wypierdalaj mi stąd. Jesteś kolejnym oszustem, cwaniaczkiem! Pozdychają tutaj wszyscy zanim kogokolwiek obsłużę. Taki z ciebie egzorcysta, że mojego wkurwu nawet nie opanujesz, choćbyś mi wbił igłę z jakimś syfem na rozluźnienie mięśni. Wypierdalaj pajacu natychmiast! Pomogę ci nawet.
Automatyczne drzwi rozsunęły się, a doktor rzucił facetem jak lalką szmacianą. Gdyby ktoś wyjrzał z dusznej sali na zewnątrz, zobaczyłby jak wychudła twarz byłego kościelnego ląduje przy kratce ściekowej, tuż obok zmokniętej ptasiej bułki, uwalniając do zlewającej się wody strużkę krwi. Nieprzytomny leżał tam jeszcze z godzinę, zanim ktoś go znów zauważył. Liście zatrzymywały się na twarzy nieszczęśnika. Obok niego leżała jeszcze ubrudzona kadzielnica.
Antonina słyszała dobrze każdy okropny dźwięk tych wydarzeń. Korzystając z okazji, próbowała czmychnąć przez drzwi, ale te nie otworzyły się dla niej. Poczuła silną rękę na swoim ramieniu, tak silną jakby tylko czyjaś dobra wola chroniła jej ciało przed zmiażdżeniem.
– Słuchaj, Lucky Luke. Siadaj na swoje miejsce i uważaj. Nie mamy egzorcysty i na razie przyjęcia są zatrzymane. Póki kogoś nie załatwię, nic nie gadaj, nie ruszaj się, nawet nie stękaj. Ja wiem, że wy tu lubicie postękiwać. Ja wiem. Tego w was kurwa nienawidzę, ale leczyć was do cholery trzeba, takie powołanie.
Po tych słowach popychał ją w stronę krzesła i w końcu docisnął ręką do pozycji siedzącej. Po tym poklepał Antoninę trzy razy po ramieniu, zadziwiająco lekko, i poszedł w stronę drzwi gabinetu. Zatrzymał się po drodze przy krzyczącym wcześniej w sprawie Leokadii:
– Słuchaj, typie. Powinienem ci obić ryj za to co zrobiłeś. Żadnych imion i nazwisk. Masz cholernego farta, że nie miała ubezpieczenia. Takich mamy generalnie w dupie. Mimo wszystko się pilnuj. Jak znajdziemy egzorcystę, to będzie twoja kolej na badanie.
Światło znów przygasło, a Antonina poczuła jak coś szarpie ją za kostkę.
– Am, am, hehe, amam – mlaskał mężczyzna obok, który wcześniej zamachnął się na głowę Antoniny. Teraz dłonią chwytał ją za kostkę i udawał psa, śmiejąc się pod nosem.
– Am, am. Haha, nieładnie tak piesku. On nie gryzie, on nie gryzie.
Antonina wyrwała nogę z paszczy wyimaginowanego psa i z całej siły uderzyła obcasem w rękę mężczyzny. Ten zaczął piszczeć i wrzeszczeć.
– Aaa, cholerne babsko, na żarcikach się nie zna!
Zamilkł jednak szybko, słysząc wolne skrzypienie otwieranych drzwi gabinetu doktora.
Zza kotary dobiegł głos:
– Czy ktoś z państwa czeka do doktora? Czy jest na sali pani Czerkawska?
Jedna z kobiet próbowała wstać, ale siedzący obok pacjenci trzymali ją jakby przypiętą do miejsca pasami. Ktoś podbiegł i zakrył jej usta ręką. Głos zza firany powtarzał:
– Pani Czerkawska, proszę do mnie. Mam wyniki z ostatnich badań tu dla pani, jest nieco lepiej.
Czerkawska trzęsła się, pacjenci cisnęli ją coraz mocniej. Głos zza kotary powtarzał wołanie. Pani Czerkawska próbowała krzyczeć, aż nagle przestała się ruszać. Przestraszony mężczyzna zabrał rękę z jej twarzy.
– Boże, chyba jej nie udusiłem!?
Jednak wtedy Czerkawska poderwała się na równe nogi i krzyknęła:
– Jestem, panie Władku, ja jestem Czerkawska.
Nagle jakaś siła pociągnęła kobietę za nogę. Lecąc w stronę zasłony jak rakieta, przewróciła mężczyznę, który zakrywał jej usta. Razem lecieli w stronę zasłony zlepieni w okropnym uścisku, z którego nikt nie mógł się uwolnić. Gdy zniknęli, odezwał się duch:
– Och jest pani, proszę ściągnąć płaszcz, mamy tutaj szatnię.
Rozległ się wrzask kobiety, okropny skowyt jakby przypalało ją rozgrzane żelazo. Głos wybrzmiał ponownie:
– A pan czego tu szuka? Nie mam pana na liście. Proszę się umówić na wizytę, do widzenia!
Spod zasłony wyślizgnęło się poskręcane ciało mężczyzny, zostawiając krwawy ślad ciągnący się ku środkowej części sali. Poszkodowany uniósł jeszcze pozbawioną rysów ludzkich głowę, która natychmiast opadła. Zmarł. Wszyscy zastygli w strachu. Zaskrzypiały drzwi gabinetu. Pojawił się doktor i bez komentarza wyszedł z poczekalni.
***
Zbliżał się już wieczór, przy studzience nadal leżał egzorcysta, ciężko oddychając. Doktor wyciągnął z kieszeni zamknięty szczelnie wacik, nasączył go spirytusem z butelki, którą też miał przy sobie. Nie zwracając uwagi na leżącego, podniósł kadzielnicę i zaczął obmywać zabrudzenia. Kontynuując zabieg, mówił do egzorcysty patrząc tępo w przestrzeń:
– Może cię gościu źle potraktowałem. Zdarza mi się być trochę zbyt ostrym. Musisz jednak zrozumieć, że w tym syfie nie da się inaczej. Nie wiem, czy te twoje magiczne działania coś pomagają czy nie. Straciliśmy już paru pacjentów i jak zaraz nie rozwalimy dziada zza kotary, cofną nam kontrakty. Co mi wtedy zostanie? – zapytał doktor i teraz dopiero spojrzał w obolałą twarz leżącego.
Doktor położył się obok niego, nie zważając na błoto i liście. Znów przemówił:
– Wtedy pozostanie mi położyć się tutaj razem z tobą i czekać. Cholera wie na co. Chyba na moment, w którym ten martwy portier wyrżnie całą dzielnicę. Pieprzony duch poczekalni, powinien był zdechnąć na dworcu.
Doktor podniósł się z ziemi i przemówił jeszcze raz:
– Każdy w końcu zachoruje. Jeżeli ktoś do nas nie przyjdzie, padnie w domu. Bez różnicy tak naprawdę gdzie padnie. Wstajemy gościu.
Doktor próbował wyczyścić błoto szpecące teraz jego strój lekarski. Wyciągnął rękę do egzorcysty i wsadził go na plecy, przewiązując łańcuch kadzielnicy przez pierś i ramię. Drzwi poczekalni otworzyły się automatycznie.
***
Antonina widziała jak do pomieszczenia wchodzi doktor, tym razem z egzorcystą na plecach. Nic już nie mogło jej zdziwić. Powoli przestawała wierzyć w powodzenie swojego leczenia. Córka ją opuściła, wrzucając w to pieprzone bagno. Widząc zamykające się drzwi, Antonina wiedziała, że tej wrednej niewdzięcznej szmaty już nie zobaczy. Gdzieś w tle pojawiła się myśl, że może sama dla córki nie była nigdy dobra. Nie pozwalała jej na nic, chciała ją trzymać zawsze przy sobie, niszcząc w miarę możliwości jej kontakty czy chęci. To już jednak nie miało znaczenia, Antonina wstała jak do hymnu, słysząc głos zza kotary:
– Pani Antonina Zawiślańska! Zapraszam tu do mnie.
Prostując się wykrzyczała:
– To ja! Antonina Zawiślańska.
Doktor słysząc te słowa zrobił się cały czerwony na twarzy. W mdławym żółtym świetle zdawało się jakby biegł spowalniając czas wśród ziaren filmowego śniegu. Wciąż dźwigając egzorcystę, próbował zbliżyć się do Antoniny, ale czuł jak łańcuch ciśnie go na piersi i odbiera powoli oddech. Doktor upadł na podłogę.
– Kurwa mać! – wykrzyczał, chlapiąc krwią na ziemię, gdzie leżała poprzednia ofiara ducha poczekalni.
Antonina leciała w stronę kotary. Pomarszczony materiał połknął ją jak umierającą muchę. Zza kotary padły słowa:
– Proszę zdjąć odzienie wierzchnie.
Antonina patrzyła w twarz osobie, która nie wyglądała jak żadna konkretna osoba. Widziała zmarłych ze swojej rodziny, hostessy z reklam, koty, psy. Wydawało jej się również, że widzi siebie, swoją córkę. Poczuła rozrywający ból, wrzasnęła.
***
W poczekalni, gdzie doktor walczył z zaciskającym się łańcuchem panowała cisza. Tym razem nikt nie odpowiedział na wezwanie ducha. Zza kotary padło kolejne nazwisko. Przestraszonego pana Emila trzymały dwie osoby, ale ten człowiek i tak nie był w stanie się wyrwać. Nie był też w stanie mówić na tyle wyraźnie, by się wystawić na żer ducha. Doktor szepnął do egzorcysty, który wciąż leżał na jego plecach.
– Zapal to kadzidło. Spróbuj to kurwa zapalić! Może to coś pomoże.
Egzorcysta uśmiechnął się do siebie, otarł zaschnięty ślad krwi pod nosem i odpowiedział:
– Nie mam ochoty.
Ból doktora był coraz większy. Zza kotary duch nadal wypowiadał nazwisko pana Emila. Doktor nie wytrzymał, pot zalewał mu twarz. Błagał w swojej wyobraźni nieznane istoty, żeby to nie była krew. W końcu nie wytrzymał i powiedział:
– Przepraszam. Naprawdę tym razem przepraszam. Nie wiem kurwa czy szczerze, nie wiem. Wydaje mi się, że przegrałem.
Egzorcysta uśmiechnął się mocniej, z satysfakcją. Wyciągnął zapałki schowane wewnątrz kamizelki i zsunął się z byczych pleców doktora. Rozpalił kadzidło i po chwili salę obiegł znany wszystkim zapach. Łańcuchy puściły. Doktor przewrócił się na plecy, brudząc głowę mieszanką krwi z podłogi. Patrzył w wiszącą nad nim lampę i śmiał się szaleńczo, leżąc jak porzucona kukła.