To jeszcze nie koniec…
Nie pamiętał już, ile razy, podczas wędrówki przez mrok absolutny, powtarzał sobie te słowa. Ponoć na każdego upadłego boga czeka kraina, która stanie się mu nowym domem, ale Quetzalcoatl, jak inni, wierzył w to jedynie z bezradności. Byle tylko on i jemu podobni mogli sobie jakoś uzasadnić tułaczkę przez parszywe bezkresy otchłani. Mimo to wędrował. Upodlony i słaby, przebijał się przez wieczny koszmar, powtarzając przez zęby: To jeszcze nie koniec!
Czasami pytał sam siebie, kim właściwie teraz jest i dlaczego nie zniknął wraz z upadkiem imperium Azteków. Nie znalazłszy odpowiedzi, wracał do pustej obietnicy i parł, nieświadomy upływającego czasu, aż wreszcie z ciemności wyprowadziło go blade światło.
*
Powinien czuć satysfakcję. Może nawet euforię? Gdy jednak patrzył na horyzont nowoodkrytej krainy, ogarniały go wątpliwości. Połacie ziemi spalone słońcem i twarde jak skała raziły pustką, a pokrywający je szary pył tylko nieznacznie chronił stopy przed chropowatą powierzchnią.
Nowa Aztekia – pomyślał, nie wiedząc w zasadzie dlaczego i od tej pory właśnie tak zamierzał nazywać to miejsce.
– Będziemy ich szukać? – zapytał sługa, który wcześniej bał się wytrącać pana z rozważań.
Upadły bóg skinął głową. Nie pytał, kogo mają szukać, bo to że może chodzić wyłącznie o Azteków było dla niego jasne. Quetzalcoatl, wciąż zamyślony, miotał się w chaosie wątpliwości. Czym jest Nowa Aztekia? – rozważał. I czy on sam wciąż pozostawał bogiem – Pierzastym Wężem, któremu dawni wyznawcy tak gorliwie składali ofiary?
Zero odpowiedzi. Jak zwykle. Nie mogąc zrobić nic więcej, Quetzalcoatl dał znak do wędrówki.
– Tylko ostrożnie – przestrzegł. – Nie wiemy, co tu się dzieje – dodał, krusząc w dłoni garść szarego pyłu.
– Dokąd zmierzamy?
– Nie dokąd, lecz po co – pouczył Pierzasty Wąż. – Zapamiętaj, że wyrusza się zawsze w jakimś celu.
– A jaki jest twój, panie? – dociekał sługa, pochyliwszy głowę z szacunkiem.
– Wrócić na swoje miejsce!
*
Szedł wolno, majestatycznym krokiem. W swoim marszu Quetzalcoatl był niczym demon, władca świata i sama śmierć. Sługa, który podążał tuż obok, widział jednak, jak wymuszone i sztywne są te ruchy. Jak jego pan walczy, by znów poczuć się bogiem.
Dostrzegli kamienną tablicę. Ledwie wbita w ziemię, z trudem trzymała pion, jakby tylko czekając, by runąć przy pierwszej okazji, a wyszczerbione ściany kruszyły się od byle nacisku dłoni. Sługa przykucnął i wytężywszy wzrok, wiódł dłonią po ledwie wyczuwalnych wgłębieniach, usiłując domyślić się choć fragmentów wykutej niegdyś w kamieniu treści:
…miał powrócić w roku jednej trzciny. Kiedy… (tu nieczytelne) Cortés zszedł na ląd, Aztekowie wzięli go za Quetzalcoatla, którego przybycia oczekiwali. Witany jak bóg, Cortés otrzymał wiele cennych darów… Wraz z grupą hiszpańskich najeźdźców wyruszył na podbój…
– Wystarczy – powiedział Pierzasty Wąż.
Ton głosu brzmiał chłodno, ale duma upadłego boga płonęła żywym ogniem. Przypomnieć Quetzalcoatlowi to zdarzenie znaczyło tyle, co dać mu otwartą dłonią w twarz.
– Ta tablica musi tu stać w jakimś celu – ocenił, usiłując stłumić emocje. – Ruszajmy dalej.
Nieopodal dostrzegli następną. Tym razem czekała na nich krótka wzmianka o jednym z azteckich rytuałów, gdzie w miarę widoczne pozostały jedynie słowa:
…unieruchamiali ofiarę, a następnie rozcinali jej pierś nożem z obsydianu, by wyrwać drgające jeszcze serce…
Upadły bóg rozejrzał się nerwowo. Krótki, gwałtowny oddech świadczył o rosnącej irytacji.
– Czy to miejsce ze mnie kpi?! – wypalił. – Który Aztek spłyciłby tak fundament własnej wiary?
Przy trzecim kamieniu sługa zakrył twarz dłońmi. Później ten młody Aztek o kruczoczarnych włosach i bladej twarzy spojrzał na pana szklącymi się oczami, błagając w ten sposób: nie każ mi, proszę, odczytywać tych słów.
– Dobrze. – Quetzalcoatl skinął głową i przyklęknął przed tablicą.
…Cortés podbija… Imperium Azteków upada…
– Dość! – warknął Pierzasty Wąż i jednym pchnięciem posłał kamień na ziemię.
Tablica pękła na części, a sługa spostrzegł, że jej drobiny tworzą pył identyczny z pokrywającym rozległe połacie krainy.
– Może nie powinniśmy niszczyć… – spróbował cherlawy Aztek, ale Pierzasty Wąż uciął jego wypowiedź lodowatym spojrzeniem.
– To ja będę o tym decydował – powiedział Quetzalcoatl tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wciąż jestem bogiem – dodał, a sługa ukradkiem zerknął na jego twarz.
Wierzy w to? Czy tylko próbuje rozpalić wiarę, która już dawno wygasła?
– Twierdziłeś, mój panie, że tablice muszą tu stać w jakimś celu – zauważył sługa z odwagą, której Pierzasty Wąż po nim oczekiwał.
Quetzalcoatl nie chciał potakiwacza. Służyć mu znaczyło prowokować do wniosków, sprawdzać hipotezy, być dodatkową parą oczu.
– Tu wszystko ma swoje znaczenie. Pustka, pył, parszywe tablice. Musimy je jak najszybciej zrozumieć! Nie wiem, co tu się dzieje, ale jednego jestem pewien. Żaden Aztek nie postawiłby tych tablic z własnej woli.
– Więc kto?! – Sługa otworzył szeroko oczy.
– Nie mam pewności. Za mało wiemy. Ale ktokolwiek tu jest, zabraniam ci się go bać! – rozkazał Pierzasty Wąż z taką wściekłością, że sługa odruchowo skłonił się z pokorą. – Nowa Aztekia to moje odkupienie. I tylko przede mną można odczuwać tu strach!
Jego spojrzenie przepełniała pasja. Patrząc na zniszczoną tablicę, Quetzalcoatl przed oczami miał wszystko. Hiszpański najeźdźca omyłkowo traktowany jak bóg. Krwawy marsz intruzów na Tenochtitlán. Plądrowania, mordy, upadek Państwa Azteków. I to jedno szokujące odkrycie, że bóg nie znaczy wszechmocny. A z piedestału może go strącić byle ziemski łachudra.
Pierzasty Wąż spojrzał na sługę. Ten od dłuższej chwili wpatrywał się intensywnie w dal, a Quetzalcoatl dopiero przeszedłszy parę kroków, pojął, że gdzieś tam, ledwie z ich perspektywy widoczny, leży człowiek.
*
– Martwy – jęknął Aztek.
Jego chude dłonie drżały, gdy przyszło mu zbadać odnalezione ciało.
– Zabity? – zapytał Quetzalcoatl, który zatrzymał się kilka kroków przed trupem.
Nie potrafił podejść bliżej. Kiedy patrzył na tego człowieka, jego umorusane pyłem włosy i porzucone bezładnie ciało, czuł jak niewidzialna siła pęta mu nogi.
– Nie wygląda – odparł Aztek i z odrazą dotknął policzka trupa. – Żadnych ran, śladów walki. Nic.
– Nic – powtórzył Quetzalcoatl.
Właśnie tyle rozumiał z Nowej Aztekii.
Trup nie gnił – Pierzastego Węża uderzyło to od razu. Jego skóra kolorem przypominała wyblakłe liście, a gdy sługa dotknął dłoni, ta obróciła się w ten sam zimny i beznadziejnie szary pył, który od pierwszych chwil na Nowej Aztekii przywodził na myśl jedynie pustkę i śmierć.
Powinni zbadać ciało dokładniej. Quetzalcoatl nie mógł jednak dłużej wytrzymać widoku tego człowieka. Przy każdym spojrzeniu czuł, jak potworna niemożność ściska jego wnętrze, pęta język. Ruszył dalej i dopiero przy drugim i trzecim martwym – porzuconych ciał znajdowali coraz więcej – zrozumiał. To, co czuł… To był lęk przed śmiercią!
Nigdy nie widział jej z tej perspektywy. Śmierć postrzegana przez boga znaczyła tyle, co pewien etap drogi jego ziemskich wyznawców. A teraz…
Teraz miał ją tak blisko. Koszmar straszył nieuchronnością, zapowiadał, że i Quetzalcoatl już niebawem zgaśnie na zawsze w tej przeklętej krainie.
– Nie. – Wzdrygnął się i zaraz przyspieszył.
Później poczuł wstyd, pojąwszy, że sługa przyłapał go na słabości.
Dostrzegli coś w rodzaju miasta. Nim jednak do niego dotarli, przyszło im wędrować drogą doskonałej zagłady pośród dziesiątek trupów, których los był dla nich tak samo niepojęty jak pierwszego z odnalezionych. Znów żadnych ran. Znów żadnych śladów walki.
– Mnie się to śni – szepnął Quetzalcoatl.
Zmarłych omijał szerokim łukiem. Zmierzając ku miastu – teraz widzianym już raczej jako ruina – raz po raz rozglądał się na wszystkie strony. „To” musiało działać z ukrycia. Mogło być wszędzie. Gdzie?
Na niebie kłębiły się czarne chmury. Pierzasty Wąż szedł szybko, poświęcając martwym nie więcej niż jedno spojrzenie. Byle dotrzeć na miejsce. Zrozumieć Nową Aztekię, stanąć do walki o swoje odkupienie. I wrócić! Czy nie po to każdy z upadłych bogów przebija się przez otchłań?
Miasto wyglądało na wymarłe. Jeśli w ogóle można było nazwać je miastem. Ani ruina, ani plac budowy. Sterty suszonych cegieł, czasem wbite nieudolnie w ziemię, innym razem rzucone bezładnie na siebie, zupełnie jakby dziecko usiłowało wznieść budowlę obronną.
Quetzalcoatl szedł powoli, nawet na moment nie tracąc czujności. Gdzieś trafili na wykopaną niezdarnie dziurę. A może początek tunelu? Nieco dalej, jak gdyby wokół okręgu, walały się spróchniałe fragmenty pni. Upadły bóg próbował wyobrazić sobie, co mogły niegdyś tworzyć, ale poza groteskowymi ścianami nic nie przyszło mu do głowy.
– Rozumiesz coś z tego? – Spojrzał na sługę.
– Te cegły… – Aztek zawahał się. – Z takich budowaliśmy w imperium domy.
– Drobna namiastka Państwa Azteków – westchnął Pierzasty Wąż.
Później dotarło do niego, że właśnie tym jest Nowa Aztekia: namiastką dawnego imperium. Nie, nie namiastką. Imitacją. Kilka znajomych drobiazgów wrzuconych do martwego świata. Po co? I czy aby on też nie jest tu tylko imitacją boga?
Wzdrygnął się. Później spojrzał na niebo. Na czarnym sklepieniu pojawił się pierwszy błysk. To, czego się obawiał, nie stanie z nim do otwartej walki. Musi zrozumieć Nową Aztekię, zanim dojdzie do ataku.
– Panie…
Głos sługi wyrwał go z rozważań. Quetzalcoatl obrócił się we wskazanym przez Azteka kierunku. I zamarł.
Pośród cegieł, niczym śmietnisko ludzi, zalegały sterty zwłok.
Jakiś czas stał w zupełnym osłupieniu. Później, przypomniawszy sobie o zagrożeniu, zaczął gorączkowo szukać rozwiązań. Myślał najintensywniej, jak mógł, lecz parszywa nadgorliwość tych myśli w żaden sposób nie pozwalała się skupić. Kim teraz jestem? – wracały puste pytania. Czy nie przybyłem za późno? A jeśli Nowa Aztekia nie jest drugą szansą, lecz końcem wędrówki?
Coś zaczynało w nim kruszeć. Pękać. Nie rozumiał tego stanu, lecz gdy doszło do wewnętrznego wybuchu, poczuł ulgę. Zniknęły pytania, bezradność, lęk. Gdy sługa wskazał palcem nieodległe usypisko pyłu, Pierzasty Wąż spojrzał na nie lodowatym wzrokiem.
– Oni tu są. Wciąż tak samo parszywi, bezwzględni – tłumaczył upadły bóg, śledząc nienawistnym spojrzeniem horyzont krainy. – Ale tym razem polegną.
– O kim mówisz, panie? – zapytał sługa i zaryzykował dłuższe spojrzenie na Quetzalcoatla, szukając w jego oczach oznak szaleństwa.
– Hiszpańskie diabły – wyjaśnił Pierzasty Wąż. – Ostatnia przeszkoda na drodze do odkupienia.
Sługa z trudem ukrył niepokój.
– Panie, za pozwoleniem… – Szukał właściwych słów. – Nie śmiałbym kwestionować twoich wyroków…
– Śmiało, mój sługo – odparł upadły bóg, a „sługo” wybrzmiało z jego ust niemal jak „towarzyszu”. – Dziel się swoim spojrzeniem, mierz moje sądy wątpliwościami.
– Ci martwi… – Aztek się zawahał.
– Nie wyglądają na poległych w walce. Wiem o tym – wyjaśnił Quetzalcoatl. – Ale czy Nowa Aztekia wygląda na dawne imperium? Raczej na dziwną imitację. Czemu z Hiszpanami nie miałoby być podobnie?
– Panie…
– Myślisz rozsądnie. Zapominasz jednak, że tej krainy nie da się objąć rozsądkiem. Trzeba interpretować. Szukać zrozumienia. Widzieliśmy wzmiankę o Cortésie, którego Aztekowie wzięli za mnie. Widzieliśmy krótką informację o rytuale, która zrobiła z nas barbarzyńców! – Zamilkł na moment. Ostatnie słowo wyraźnie sprawiało mu ból. – Zupełnie tak, jak widzieli to Hiszpanie. Ostatnia z tablic przypomniała o upadku imperium. Jeżeli teraz kroczymy po tym pustkowiu wśród zmarłych, znaczy to, że moją rolą jest odwrócić bieg historii. Kiedyś nie dotarłem, choć Aztekowie na mnie czekali, a ten, który przybył, przyniósł śmierć i zagładę. Teraz ja zmierzam wśród śmierci po swoje odkupienie. Jeśli zdołam powstrzymać hiszpańskie bydło, wrócę na swoje miejsce, a wraz ze mną powróci imperium Azteków.
– Więc kim lub czym oni są? – powątpiewał Aztek, tym razem bez wahania.
Musiał wiedzieć, że Quetzalcoatlem nie kieruje żądza zemsty. Inaczej ich obu czeka szybka zguba.
– Nie wiem. Odpowiedź znajduje się tutaj. I musimy ją jak najszybciej odnaleźć!
Działali chaotycznie, w pośpiechu. Atak mógł nastąpić w każdym momencie, a pojedyncze błyski na niebie coraz częściej straszyły burzą. Najpierw skierowali się w stronę zmarłych. Kopiec szarego pyłu wzięli za resztki poległych.
– Ci o wyblakłych ciałach muszą tu leżeć od niedawna – stwierdził Quetzalcoatl i znów rozejrzał się po krainie.
Mówił twardym, niezmąconym tonem, a jednak i jemu zaparło dech, gdy zdał sobie sprawę, że każdy ze zmarłych ma identyczną twarz.
– To niemożliwe – szepnął. – Sprawdź tamtych!
Pierzasty Wąż wskazał zwłoki sprzed miasta. Sam dotknął ramienia jednego ze zmarłych – znów rozsypało się w palcach – a przy wielu poległych dostrzegł walające się cegły i gałęzie. Część z nich miała dłonie ułożone przy klatkach piersiowych. Jeden zginął wciśnięty w wykopany otwór.
– I jak? – krzyknął upadły bóg, widząc wracającego sługę.
– To… samo – wysapał Aztek, równie zdyszany, co zdjęty strachem.
Pierzasty Wąż spojrzał na niebo. Chmury były już czarne niczym śmierć.
– Trucizna? Może jakaś szybko rozprzestrzeniająca się choroba? – zasugerował sługa, gapiąc się na trupy.
– Spójrz na nich – polecił Quetzalcoatl. – Grupa ciał zalegająca na niewielkiej przestrzeni. Oni nie konali, ale zgaśli w jednym momencie!
– Niektórych znaleźliśmy pod miastem – przypomniał Aztek. – Jednego widzieliśmy w tym dziwacznym dole.
Pierzasty Wąż przyjrzał się zmarłym i zamknąwszy na moment oczy, usiłował odtworzyć bieg wydarzeń.
– Kiedy te kojoty dopadły grupę w ruinach – zaczął – reszta próbowała uciekać. Gałęzie, cegły… To mogła być ich broń. Wiedzieli, że może nastąpić atak, a jednak byli całkowicie bezradni. Dlaczego?
Głos Pierzastego Węża przepełniała frustracja. Azteka uderzyło jednak coś innego. „Kojoty”. Nawet wiedząc, że nie było żadnej walki, że to, co na nich czyha, nie ma prawa działać jak człowiek, wciąż upierał się przy Hiszpanach.
Sługa przyklęknął nad stertą zwłok. Pod jedną z dłoni wypatrzył kilka czarnych kamyczków. Od razu rozpoznał w nich dobrze znany w imperium obsydian – kolejną cząstkę upadłego państwa. Aztek spróbował odsunąć zimną rękę – rozsypała się jak wszystko – i zaczął obracać kamienie w prawej dłoni.
– A! – wrzasnął.
To był moment. Niepozorne kamyczki poturlały się wzdłuż ręki, przez klatkę piersiową i otoczyły miejsce, gdzie dawniej znajdowało się serce. Jak wielu innych, sługę także złożono niegdyś w rytualnej ofierze, z tą różnicą, że po śmierci zyskał zaszczyt stanięcia u boku Quetzalcoatla.
Kamyczki tańczyły przez moment, jakby nie mogły czegoś znaleźć. Później przyssały się do skóry z taką siłą, że Aztek nie potrafił ich w żaden sposób z siebie strącić. Drżał, trząsł się, podskakiwał, gotów był nawet zedrzeć skórę, byle tylko uwolnić się od czarnego koszmaru. Kamienie odpadły same. W pewnym momencie zeskoczyły na warstwę pyłu i ku zdziwieniu Pierzastego Węża potoczyły się przez ruiny.
Sługa osunął się na ziemię.
– Pa-panie – wycharczał.
Quetzalcoatl go nie słuchał. Zamierzał ruszyć za kamykami, ciekawy dokąd i w jakim celu zmierzają, lecz nagłe omdlenie sługi odwiodło go od tego pomysłu.
– Zrobiły ci coś? – zapytał upadły bóg z wyraźnym rozczarowaniem, że nie było mu dane zgłębić tajemnicy kamieni.
– Nie. Nic – wybełkotał Aztek, rozglądając się mętnym wzrokiem. – To tylko szok.
– Potrzebny nam punkt widokowy – stwierdził Pierzasty Wąż, nie spojrzawszy nawet na sługę. – Wzgórze, wzniesienie. Jakiekolwiek miejsce, skąd widać możliwie dużą część Nowej Aztekii. Nie mamy czasu na dalszą wędrówkę.
Aztek skinął głową z niedowierzaniem. Jakże łatwo Quetzalcoatl zapomniał o jego oddaniu. Najwyraźniej w głowie pana nie istniało już nic poza walką o odkupienie.
– Znajdę – przytaknął sługa głosem wyrwanego ze snu. Później podniósł się niepewnie, zwiesił głowę i ruszył przed siebie na miękkich nogach.
Upadły bóg podążał śladami kamyczków. Nie dogoni ich, to jasne, nawet nie chciał – nagły atak miał za ostrzeżenie. Liczył jednak, że być może w ten sposób znajdzie kolejny element na drodze do zrozumienia krainy.
Błysnęło. Zagrzmiało. Czarne niebo wciąż straszyło burzą, a gdy przez moment ucichło, Pierzasty Wąż usłyszał odgłos kroków. Z początku sądził, że to powraca sługa, odwróciwszy się, dostrzegł jednak człowieka o obliczu identycznym jak twarze zmarłych. Ten biegł chaotycznie, mamrocząc pod nosem, a Pierzasty Wąż poczuł nagły napływ gorąca. Więc jednak byli tu żywi ludzie.
– Stój! – zawołał, a gdy tamten nie reagował, zagryzł zęby i porzuciwszy tempo dostojnego marszu, ruszył w pogoń.
Obcy nie mógł się zdecydować. Uciekał, przystawał, by po chwili znów rzucić się do biegu. Kiedy Quetzalcoatl był już blisko, uciekinier padł na kolana i pogrążył się w dziecięcym szlochu.
– Człowieku, dla… dlaczego uciekasz?! – krzyknął upadły bóg i spróbował wyrównać oddech.
Kolejny błysk. I następny. Obcy zaczął się wyrywać i tylko silny uścisk Quetzalcoatla zapobiegł jego ucieczce.
– Niebo pragnie ofiar – bełkotał. Gdy upadły bóg spojrzał mu głęboko w oczy, dostrzegł rozbiegany wzrok człowieka, który postradał zmysły. – Czarna śmierć już wyrusza na żer.
– O czym ty mówisz…?! – zaczął Pierzasty Wąż, ale obłąkany wyraźnie go nie słuchał.
– Nadchodzi koniec. Niewidzialni wybrańcy bronią dostępu do swej głuszy, ale ona nie zdoła ich ochronić. Zginiecie!
Obcy zaniósł się śmiechem wariata. Później wyszarpał się i ponownie popędził donikąd biegiem desperata umykającego śmierci.
Błysk. Grzmot. A gdzieś w tle bezustanny, głuchy pogłos, jak gdyby potężna lawina nadciągała w kierunku miasta.
Quetzalcoatl nie zauważył powrotu sługi. Ten, raz po raz spoglądając w niebo, zdał szybki raport z poszukiwań.
– Niedaleko jest wzniesienie. Niewysokie, ale widać stamtąd wiele – rzucał, łapiąc hausty powietrza. – Zatoka, jakiś busz. Po drodze minął mnie człowiek, ale nie zdołałem go zatrzymać.
Zamilkł, wsłuchując się w pogłos lawiny, wciąż niewyraźny, a jednak coraz bliższy. I bliższy. I bliższy…
– Prowadź! – nakazał Pierzasty Wąż.
Aztek wytrzeszczył oczy.
– Panie, nadciąga potężna burza! Powinniśmy się kryć!
– Bogu nie wypada tchórzyć przed pogodą – odparł Quetzalcoatl.
Chce rzucić wyzwanie burzy – pomyślał sługa, spoglądając na pana i aż go ścisnęło w żołądku. Przekonać się, ile znaczy dla Nowej Aztekii. Więc naprawdę postradał zmysły. Będzie igrał z ogniem w imię ślepej wiary w drogę do odkupienia.
– Sługo? – Pierzasty Wąż się niecierpliwił.
Trzeba go zostawić! – krzyczało coś w Azteku. Ratować siebie, nim Quetzalcoatl zgubi ich obu!
Sługa zaczął się rozglądać. Nogi pchały go do ucieczki, rozbiegany wzrok desperacko wypatrywał ratunku…
Pokręcił głową. Jak ktoś zupełnie pogodzony z losem, wyprzedził swojego pana i ignorując myśli o ucieczce, zaczął prowadzić ku wzniesieniu. Nie potrafił zdradzić.
*
Kiedy wdrapali się na szczyt, Quetzalcoatl, mając ogląd na krainę, pierwszy raz od upadku imperium naprawdę poczuł się bogiem. Przez czerń chmur przebijały się serie błysków. Grzmiało tak, że Pierzasty Wąż z trudem pojmował własne myśli. Mimo tego nie wiał wiatr, wciąż nie spadła też choćby jedna kropla deszczu – bóg zdał sobie z tego sprawę dopiero teraz. Właśnie bóg, bo od tej pory przestał o sobie myśleć jak o bóstwie upadłym. To jeszcze nie koniec! Niebawem wróci na swoje miejsce.
– Zadziwiające zjawisko, nie sądzisz? – stwierdził z chłodnym zaciekawieniem.
Sługa nie potrafił odpowiedzieć. Panie, zlituj się nade mną! – wrzeszczało jego przerażone oblicze, ale Pierzasty Wąż tego nie zauważał. Nieopodal buszu majaczyło kilka ludzkich sylwetek. Quetzalcoatl dostrzegł też znacznie więcej dziwacznych konstrukcji, które z braku lepszego pomysłu nazwali ruinami. Odwrócił głowę. Zatoka była wzburzona. Ostatni, rozdzierający grzmot i nagle jej wody wypluły niezmierzoną falę czerni, która natychmiast rozlała się po powierzchni, zmierzając w stronę miasta.
– Co to jest?! – syknął Pierzasty Waż i wyciągnął głowę.
Fale zlewały się w przytłaczającą jedność. Były potężne, zdawały się nie mieć końca. Quetzalcoatl znajdował się zbyt daleko, by dostrzec szczegóły ponurego misterium i dopiero gdy to przykryło część ruin, zdał sobie sprawę, że ma przed oczami mrowie obsydianowych kamyczków sunących niczym lawina w poszukiwaniu ofiar.
Nie mógł się ruszyć. Wszystko, o czym myślał, to żeby czarna fala ominęła wzniesienie, bo nie czuł się jeszcze gotowy na starcie.
Wciąż bez deszczu. Błyski i grzmoty wzmagały się i wzmagały, fetując niepowstrzymany marsz kamiennej lawiny. Ta, minąwszy ruiny, ruszyła w stronę dżungli. Pierzasty Wąż nie dostrzegł tam teraz żadnego człowieka. Czarną śmierć widział coraz słabiej, a jednak odniósł wrażenie, że ta napotkała jakąś przeszkodę i zwalnia. Spróbował potwierdzić swoje obserwacje u sługi, ten jednak gapił się tylko w niebo, raz jeszcze prosząc, by się ukryli.
Quetzalcoatl czekał. Kamienie wzbierały niczym wysokie fale, aż w pewnym momencie wystrzeliły ku dżungli i od tej pory bóg słyszał już tylko stłumione wrzaski, które raz po raz rozdzierały jego wnętrze.
– Oni tam giną! – krzyknął.
Nie mógł pomóc tym ludziom. Ruszyć teraz z odsieczą – bez strategii i planu działania – znaczyło tyle, co ryzykować próżną ofiarą. W ten sposób Nowej Aztekii nie ocalę – powtarzał sobie w myślach i choć rozumiał, że postępuje rozsądnie, wyobraźnia katowała go wizjami masakry w dżungli.
Wrzaski ucichły. Czarna śmierć wytoczyła się z buszu i nabrawszy rozpędu, ruszyła z powrotem ku zatoce. Quetzalcoatl wciąż wpatrywał się w dżunglę, nie widząc, jak wraz ze zniknięciem kamieni rozpływają się czarne chmury.
– Idziemy! – rozkazał z determinacją.
*
Szedł oszołomiony, lecz wciąż pełen wiary. Wiedział już, jaką formę przybrały hiszpańskie diabły. Wiedział, w jaki sposób przynosiły śmierć. Liczył, że przynajmniej część ukrytych w buszu ludzi zdołała przetrwać. Właśnie tam zmierzał pewnym krokiem w swoim wielkim marszu po odkupienie.
– Tutejsi znają czarną śmierć – tłumaczył Quetzalcoatl słudze. – Potrzeba im tylko wiary. Kiedy stanę pośród nich, razem poskromimy hiszpańską nawałę. Nie siłą, bo przy tym wrogu na niewiele się ona zda. Potrzeba mądrości i sprytu.
Aztek pokręcił jedynie głową.
– Słucham. – Quetzalcoatl niespodziewanie się zatrzymał.
– Proszę? – Sługa zerknął ze zdziwieniem na pana.
– Wiem, że myślisz swoje. – Pierzasty Wąż spojrzał głęboko w oczy Azteka. – Nie ufasz mi. Epatujesz niewiarą. Zatem słucham: przekonaj mnie do swoich racji lub utwierdź w pewności, że twoja postawa to tylko defetyzm słabego człowieka.
Sługa zakrył twarz dłońmi. Trzeba powiedzieć wszystko, niezależnie od tego, jak bardzo to będzie bolesne. On musi posłuchać!
Zamknął oczy. Po chwili usłyszał swoje słowa:
– Panie mój, wierzysz w przepowiednię o odwróceniu historii. Widziałeś czarną śmierć i wciąż sądzisz, że na drodze stają ci hiszpańskie diabły. Lecz to nie one zabijają Nową Aztekię.
– Nie? – Quetzalcoatl się żachnął. – Więc co twoim zdaniem wymordowało tych wszystkich ludzi?! Co obraca krainę w pustkowie?!
– Historia – jęknął Aztek.
Pierzasty Wąż zastygł w bezruchu. Był tak zdumiony słowami sługi, że nie mógł się zdobyć na żadną reakcję.
– Historia? – powtórzył wreszcie lekko kpiącym głosem.
– Tak uważam. W pewien sposób, mój panie, miałeś rację. Wszystko, co tu widzieliśmy, ma swój sens i znaczenie, ale…
– Nie takie, jak sądzę, czy tak? – zapytał Quetzalcoatl, coraz słabiej skrywając irytację.
– Moim zdaniem tak. – Sługa się zawstydził. Zaryzykował jednak spojrzeniem w oczy pana, by w ten sposób dodać sobie odwagi. – Oglądaliśmy stare tablice, sądząc, że to wskazówki do odwrócenia historii. Przyglądając się stertom cegieł i gałęzi, posądzaliśmy mieszkańców o zdziecinnienie. Widząc martwych ludzi, obwiniliśmy Hiszpanów, licząc, że nasza zemsta pozwoli wskrzesić imperium. Myliliśmy się.
Mówił „my”, nie chcąc obarczać winą Pierzastego Węża. Ten jednak nie wyglądał na zawstydzonego, gotów raczej bronić swoich racji, niż zgodzić się ze sługą.
– Doprawdy? – zapytał Quetzalcoatl z wyraźnym powątpiewaniem.
– Tak. Na pewno tak! – odparł Aztek z taką desperacją, że tylko głuchy nie dosłyszałby w niej apelu: Panie, błagam, uwierz mi! – Dlaczego niszczejące tablice zawierały tak niewiele? – zapytał głośno. – Bo tylko tyle z nas pozostało! Dlaczego mieszkańcy nie wznieśli budynków i miast?! Bo tu w ogóle nie da się niczego zbudować! Fundamentem Nowej Aztekii jest pamięć o dawnym Państwie Azteków. Pamięć, która niczego nie tworzy. Niczego nie buduje. Może jedynie podtrzymywać. Coraz słabiej. Coraz mniej… Tak, jak podtrzymywała ciebie, o wielki. Setki lat rozmyślałeś, dlaczego upadli bogowie nie znikają wraz z kresem imperium. Nowa Aztekia udzieliła ci odpowiedzi. Można strącić Quetzalcoatla z piedestału bogów, ale nikt nie zdoła z dnia na dzień wymazać pamięci o jego legendzie. To ona jest twoją tarczą, mój panie.
– A czarna śmierć?! – zapytał Pierzasty Wąż ostrym tonem. – Tego przecież w imperium nie było.
– W pewnym sensie było – bronił się Aztek. – Czarną śmierć przepowiedziały nam tablice. Pierwsza wspomniała o Hiszpanach, druga o rytualnych ofiarach, a trzecia o upadku imperium. Mordercze kamienie zrodziły się z naszej historii. Potężna siła znad zatoki, która, składając ofiary, obraca Nową Aztekię w pustkowie.
Quetzalcoatl zbliżył się do sługi i długo patrzył w jego oczy, nim zdecydował się na odpowiedź.
– Wydaje ci się, że dostrzegłeś więcej niż twój pan – zaczął powoli, rozważając każde słowo. – Pozwól więc, że teraz ja zwrócę się do ciebie: czy człowiek w obliczu śmierci pogodzi się z losem? I czy wojownik pozbawiony broni da za wygraną w starciu z silniejszym rywalem? Nie! Będą walczyć, będą szukać i do ostatnich chwil próbować uniknąć przeznaczenia! Ty swoją teorią, przyznam, wcale rozsądną, skazujesz nas wyłącznie na bierność. Ja do samego końca szukam wyjścia, niech bym nawet brnął na stracenie z naiwnością upartego ślepca. Sam oceń, co lepsze.
Quetzalcoatl ruszył przed siebie, a po kilku krokach ostatni raz obejrzał się przez ramię. Idziesz ze mną? – pytał bez słów.
Idę – sługa mimowolnie skinął głową.
*
Niebo znów ciemniało od chmur.
– Dlaczego tak szybko?! – wściekał się Quetzalcoatl.
Sądził, że będzie miał choć kilka dni na rozpoznanie, tymczasem czarna śmierć narzuciła mordercze tempo. Przyspieszył. Bardziej już biegł niż szedł, wciąż jednak trzymając możliwie dostojny krok. Ci, których szuka, muszą zrozumieć, że z odsieczą przybywa sam bóg.
Przebijali się z coraz większym trudem. Niczym mury, wznosiły się przed nimi grube warstwy mokrego pyłu. Później trafili na głębokie doły, które miejscowi w niebywałym heroizmie musieli wykopać przy pomocy rąk. Bliżej buszu niczym sekwencje przeszkód, czekały sterty rozrzuconych gałęzi i konarów, niezgrabny rów z wodą, w końcu kolejne usypiska pyłu, które – co Pierzasty Wąż pojął ze zgrozą – musiały być zrobione w dużej mierze z ludzkich szczątków. Każdą z przeszkód forsowali z wysiłkiem. Tracili czas. Gdy w końcu dotarli do buszu, Quetzalcoatl zdał sobie sprawę, że jeśli w ogóle mogli to zrobić, to tylko dlatego, że wcześniej czarna śmierć przetrzebiła zasieki lasu.
Błysk. Huk. I pierwsze ledwie wyczuwalne drżenie, zwiastujące nadejście obsydianowych morderców.
– To za szybko! – pieklił się Pierzasty Wąż.
Nie dostał nawet szansy, by przygotować się do starcia. I czym ja mam z nimi walczyć?! – pytał siebie w myślach. Bóg nieba, wiatru, ziemi – wszystko to przepadło, jak pałace, piramidy schodkowe, pływające ogrody.
Im dalej zapuszczali się w busz, tym trudniejszy czekał na nich teren. Bagna, ukryte doły, zwodnicze ścieżki, zagrodzone przejścia. I tylko po niewidzialnych wybrańcach ani śladu.
Niebo grzmiało niczym w furii. Serie rozbłysków rozdzierały czerń sklepienia, a pogłos nadciągającej lawiny dochodził ich coraz wyraźniej.
– Za szybko! – powtarzał Pierzasty Wąż, wypatrując schronienia. Trzeba przetrwać, znaleźć sposób na zwycięstwo… – No gdzie oni są?! – warknął, dając upust złości. – Wygląda, że zostaliśmy sami – dodał i obejrzał się na sługę.
Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że ten czołga się między zaroślami.
– Oni tu są – wyjaśnił Aztek, nie unosząc głowy. – Kryją się gdzieś pod ziemią.
– Podziemne miasto?! – Quetzalcoatl się ożywił.
– Nie, skąd. Prymitywne kryjówki. Tyle że doskonale zamaskowane.
– Widzisz ich?
Sługa pokręcił głową.
– Oni muszą tak żyć latami – ocenił. – Ocalali mieszkańcy to już zwykli ludzie buszu, którzy najlepiej dostosowali się do warunków. Nie znajdziemy ich, jeśli sami tego nie zechcą.
– Skąd więc…
– Natrafiłem na dwa doły – wyjaśnił sługa i podniósł się z ziemi. – Przysypane i porzucone. Najwyraźniej były zbyt widoczne.
– Ale dlaczego nie wychodzą do swojego boga? – pytał Quetzalcoatl, wciąż wyglądając niewidocznych wybrańców.
– Panie mój… – westchnął Aztek. – Jeśli jesteś potężnym bogiem, sam zdołasz zatrzymać czarną śmierć. Jeżeli nie potrafisz, staniesz się dla lawiny łatwą ofiarą, dzięki której oni zdołają uniknąć najgorszego.
– Zdrada – syknął Pierzasty Wąż.
W jednej chwili wszystko się w nim rozpadło. Zaraz też pojął, jak bezwzględnie drwiła z niego historia. Niegdyś Aztekowie bezskutecznie czekali na jego powrót. Teraz to on na próżno wypatrywał wyznawców.
Czarna śmierć przebijała się przez przeszkody. Quetzalcoatl odruchowo rozejrzał się za schronieniem, lecz po chwili stanął całkowicie wolny od strachu i odwaga ta w pewien sposób przepełniła go dumą.
Kamienie grzęzły w bagnach i chaszczach. Pierzasty Wąż stał twardo na nogach i chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem rzucał wyzwanie czarnej śmierci: No jak? Odważysz się ruszyć na bóstwo?
Lawina wyraźnie zwalniała. Więc jednak – Quetzalcoatl uśmiechnął się w duchu. W pewnym momencie niemal zupełnie utknęła na usypiskach pyłu i Pierzasty Wąż z satysfakcją obserwował, jak kolejne kamienie z głuchym łoskotem zderzają się z coraz wyższą hałdą. Nadciągało ich więcej i więcej. I więcej. W końcu potężne usypisko obsydianu sforsowało przeszkodę i w mgnieniu oka wystrzeliło ku bogowi.
Quetzalcoatl runął. Przysypany przez stertę kamieni nie widział nic i tylko już walczył z własnymi instynktami, by nie szamotać się i godnie przyjąć swój zmierzch. Nie czuł bólu. Co najwyżej mrowienie, gdy zimny obsydian rozchodził się po jego ciele. Odnosił wrażenie, że część kamieni przyssała się do jego piersi, ale w żaden sposób nie mógł tego sprawdzić. Żeby choć stracić przytomność – przemknęło mu przez myśl.
Nie wytrzymał. Targany pragnieniem przetrwania, usiłował kopać, wierzgać, zrzucać obsydianowych morderców, ale nie przynosiło to rezultatu. Odpuścił. Poczuł ostre, zdecydowane szarpnięcie i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że lawina zsuwa się z jego ciała i powoli przebija w głąb buszu.
Quetzalcoatl leżał kompletnie oszołomiony. Czarna śmierć pozwoliła mu żyć. Dlaczego? Spojrzawszy na sługę, przekonał się, że i ten zdołał cudownie ocaleć. Obaj patrzyli w dal, obserwując dalszy szturm lawiny. Rozległ się przeraźliwy wrzask i Pierzasty Wąż zrozumiał, że czarna śmierć znalazła jednego z niewidzialnych.
Krzyki słyszał jeszcze kilkukrotnie. Za każdym razem jak przez ścianę. Dopadnięci odzywali się tylko raz, a Pierzasty Wąż wiedział już, że później obsydian atakował ich serca.
– Przeżyłeś? – mruknął do goniącego za nim sługi.
– Nie mam serca. – Aztek wskazał na lewą stronę piersi.
– Jednak są na mnie zbyt słabe – stwierdził Pierzasty Wąż, nie przerywając marszu.
– Raczej pamięć o tobie wciąż zbyt mocna, o wielki. Legendy bogów żyją dłużej. Ale mieszkańców nie ocalimy – odparł sługa z rezygnacją.
– Tak, nie ocalimy. Czarnej śmierci nie sposób zatrzymać – przyznał Quetzalcoatl, a każde słowo wyraźnie sprawiało mu ból. – Pomyliłem się – dodał z pokorą, a Aztek pierwszy raz pomyślał, że jego pan nie tyle się pomylił, co celowo odrzucił prawdę, rozważając jedynie te opcje, które dawały nadzieję na zwycięstwo. Nie miał jednak odwagi zapytać, jak było naprawdę.
– To koniec – wyszeptał sługa.
Pierzasty Wąż zamilkł. Długi czas wpatrywał się bezmyślnie w jedno z drzew, a gdy czarna śmierć wracała z żeru, minąwszy go, nieoczekiwanie zwolniła.
– Pomyliłem się – powtórzył bóg w głębokim zamyśleniu. – Ale to jeszcze nie koniec…
– Panie, my… my naprawdę… – Sługa nie potrafił znaleźć odpowiedzi. – Nie zdołamy ocalić mieszkańców.
– To prawda. Ale nie po to tu przybyłem, pamiętasz? – Quetzalcoatl podniósł się, otrzepał z pyłu i wolnym krokiem ruszył za czarną śmiercią. – Wybrałem złą drogę. Teraz rozumiem.
– Panie, przecież… Tu nie ma właściwej drogi! – Sługa ruszył za Pierzastym Wężem. – Dokąd zmierzasz?
– Nad zatokę. Zamierzam stanąć na czele kamieni.
Sługą wstrząsnęło.
– Ależ… – naprędce szukał odpowiednich słów – przecież one zabijają życie w Nowej Aztekii!
– Składają ofiary. Służą więc mnie – wyjaśnił Quetzalcoatl, teraz już całkowicie spokojny.
Później zmierzał nad zatokę, a Aztek zdał sobie sprawę, że jego pan w pewien sposób dopiął swego. Stanie na czele czarnej śmierci.
Znalazł nowy sposób, by znów stać się potężnym bogiem.