Pracować przy zwłokach zacząłem w połowie lat dziewięćdziesiątych. Z trudem skończyłem technikum, nie paliłem się do fachu dekarza i szukając pracy, by udobruchać zawiedzionych rodziców, trafiłem przez kolegę do domu pogrzebowego na przedmieściach Łodzi.
Byłem chłopakiem od wszystkiego: naprawiałem drobne usterki, które zdawały się nigdy nie kończyć, nosiłem trumny, zamiatałem, sprzątałem zwiędłe kwiaty po ceremoniach. Po kilku tygodniach szef chwycił mnie za ramię i spytał, czy pomógłbym przy ubieraniu nieboszczyka. Zgodziłem się. Byłem za młody, aby tchórzyć przed śmiercią. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem nagą kobietę, jeśli nie liczyć obscenicznych pornosów, które oglądałem z kumplami po szkole. Mogła mieć koło czterdziestki; wtedy wydawała mi się bardzo stara. Przyniesiono ją z chłodni i ułożono na błyszczącym, metalowym stole. Udając, że bardziej interesują mnie podłużne nacięcia na chudych przedramionach, zerkałem na jej piersi, płaskie i szare, jakże odmienne od wielkich cudów natury z kolorowych pisemek. Umyliśmy ciało, ubraliśmy w czarną garsonkę, rajstopy i nieco obdarte buty na wysokim obcasie.
Asystowałem coraz częściej. Miałem grube paluchy, niezbyt zręczne, za to nie odstraszały mnie rozmaite wydzieliny ani zapachy. Wytrzymywałem ostrą woń chemicznych preparatów, a także przegniły odór topielców, ciężki i klejący się do ubrania. Szef narzekał na moją niezręczność, ale nie miał wyboru. Niewielu garnęło się do takiej pracy.
Wkrótce poznałem dziewczynę – pracowała w osiedlowym spożywczaku, na okrągło słuchała Bon Jovi i miała bladą, wręcz mleczną skórę. Uwielbiała mocny makijaż; nakładała sobie czerń na powieki, wargi i paznokcie. Bez przerwy kłóciła się o to z rodzicami. Przeżyliśmy ze sobą nasz pierwszy raz, potem wydaliśmy masę pieniędzy – głównie moich – na hotele, w których przy dźwiękach Slippery When Wet pieprzyliśmy się do upadłego, aż ostatecznie zrozumieliśmy, że nic z tego nie będzie i jednak do siebie nie pasujemy. Ona poznała jakiegoś gościa z długimi włosami, który grał w amatorskiej kapeli rockowej, a ja uznałem, że tak będzie lepiej. Jej wyjątkowo blada skóra, mokra i lepka po seksie, zaczęła przypominać mi ciała z domu pogrzebowego. Bywało, że mdliło mnie po stosunku.
Rozstanie zniosłem gorzej, niż myślałem. Pewnego dnia w moje ręce wpadł katalog biura podróży. Otumaniony samotnością, oglądałem go na ławce pod szarym zimowym niebem. Strony pełne błękitu i słońca zdawały się karykaturalnie nierzeczywiste. Jedno zdjęcie szczególnie mnie zafascynowało. Młoda Tajka stała na plaży, uśmiechając się i zapraszając gestem do siebie. We włosy miała wpięty fioletowy kwiat. Nie mogłem napatrzeć się na jej skórę. Nie smoliście czarną, jak u ludzi, którzy nie uciekli z pożaru, ale w kolorze porannej kawy. Ciemny brąz pobudzający wyobraźnię. Twarz dziewczyny prześladowała mnie odtąd w myślach. Dlaczego? Nie potrafiłem odpowiedzieć.
Dzień po dwudziestych urodzinach rodzice dali mi do zrozumienia, że skoro mam pracę i zarabiam, najwyższy czas, abym wyniósł się z domu. Moje dwie młodsze siostry ochoczo im przytakiwały. Braciszek nic nie mówił. Jest opóźniony w rozwoju, a rodzice kochali go mocniej niż pozostałą trójkę, choć mama często przez niego płakała.
Wynająłem mieszkanie, wciąż zdecydowany, aby odwiedzić Tajlandię i zobaczyć na własne oczy brązowoskóre dziewczyny z kwiatami we włosach. Od tej pory odkładałem każdą wolną sumę.
Przybywało zleceń. Żałobnicy chcieli żegnać zmarłych przy otwartych trumnach, więc czesaliśmy, myliśmy, maskowaliśmy kremami ciemne wykwity i wciągaliśmy ubrania na zesztywniałe kończyny. Pracowałem, ile mogłem. Szef często mnie krytykował, ja zaś przyjmowałem reprymendy w milczeniu. Bałem się stracić jedyne źródło zarobku. Koszty samodzielnego życia mnie przytłaczały; rodzina wyciągała ręce po pieniądze, grając na poczuciu winy. Frustrację wyładowywałem na zmarłych. Oni nie mogli się bronić. Znosili wszystko, a ja wyobrażałem sobie, że mają twarze szefa, mojej byłej, ojca lub matki. Nawet głupiego braciszka. Gdy zostawałem sam w prosektorium, bluzgałem na nich przy wtórze wentylatorów, podśmiewałem się z obwisłych piersi oraz skurczonych penisów – i przez pewien czas było mi lepiej; czułem, że nie jestem najsłabszy, najgorszy. Potrafiłem uderzyć nieboszczyka pięścią w szczękę, by chwilę później ukrywać ślady. Zacząłem palić, nawet w pracy, a niejeden papieros kończył zgaszony na zimnej skórze.
Pewnego dnia mieliśmy pracować nad topielcem. Facet napuchł od długiego przebywania pod wodą, jego rysy twarzy prawie uległy zatarciu.
– Przypomina zbitek rozgotowanych pierogów – zażartowałem.
– Co z tobą, chłopcze? – Szef miał ponad sześćdziesiątkę na karku. – To też człowiek. Bierz się do pracy.
Po kilkunastu minutach staruszek nie wytrzymał.
– Idę się przewietrzyć.
Wzruszyłem ramionami i dalej robiłem swoje. Kiedy próbowałem wepchnąć napęczniały język do sinych ust, coś białego mignęło między zębami. Odruchowo zabrałem rękę i wzdrygnąłem się, myśląc, że lada chwila jakieś wodne stworzenie wypełznie z tej niecodziennej kryjówki. Zamiast tego usłyszałem cichy bulgot, po czym strumień spienionej mazi wytrysnął z ust i opadł na masywną pierś.
Plwocina ułożyła się w równo wykaligrafowane litery:
drogi Ignacy
Stałem nieruchomo. Jęknąłem cicho, jakbym nie potrafił się zdecydować czy śmiać się, czy krzyczeć. Więc nie zrobiłem nic, a kiedy po minucie wrócił szef, wciąż tkwiłem bez ruchu, wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie litery wsiąkły w skórę, nie zostawiając najmniejszego śladu.
– Czego się guzdrzesz? – usłyszałem.
Dokończyliśmy topielca. Potem zwolniłem się z reszty dnia naprędce skleconą wymówką i ruszyłem w miasto. Byłem przepracowany, zmęczony wymaganiami rodziny i reprymendami szefa. Stąd przywidzenia. Musiałem odpocząć. Przypomniawszy sobie, że dziś piątek, ruszyłem o zmierzchu do klubu nocnego. Odwiedzałem któryś przynajmniej raz w tygodniu. Muzyka – głośna do przesady – pozwalała zapomnieć o szumie wentylatorów i brzęczeniu komór chłodniczych, gwałtowne ruchy tańczących sylwetek były zaś miłą odmianą od bezruchu umarłych. Gdzie indziej tak wielbiono życie i młodość?
Tego wieczoru dopisało mi szczęście.
Iza. Izabella. Zaczęło się od jednego tańca, przeszło do pocałunku i obmacywania twardych piersi w ciasnej kabinie męskiej toalety, skończyło na wymianie numerów telefonów. Nazajutrz poszedłem do pracy, tylko lekko zaniepokojony wydarzeniami z poprzedniego dnia, za to otumaniony nowo poznaną boginią. Nasz związek rozkwitł gwałtownie, za szybko. Kochała solarium, a ja wielbiłem jej skórę – tak cudownie gładką i brązową. Skończyły się żarty z umarłych, pożegnałem frustrację. W zakładzie pogrzebowym robiłem, co trzeba – profesjonalnie, szybko, dokładnie – marząc tylko o ponownym spotkaniu z Izą. Obraz Tajki z kwiatem we włosach zniknął z moich myśli jak poranna mgła w promieniach słońca.
Mijały miesiące. U progu świąt Bożego Narodzenia szef zasnął przed telewizorem i już się nie obudził. Dom pogrzebowy przejęła jego córka.
Za namową Izy wypiąłem się na rodzinę. Finanse się poprawiły, więc korzystaliśmy z życia. Paliliśmy trawkę, chodziliśmy do restauracji, kochaliśmy się bez opamiętania i równie mocno kłóciliśmy. Istna burza uczuć. Było wspaniale.
Któregoś dnia przyszedłem do pracy na haju. Poprzednia noc zaczęła się seksem, skończyła stertą wyzwisk oraz płaczem, więc znalazłem ukojenie w marihuanie. Byłem wykończony. W korytarzu minąłem grubego kolesia – który też tu pracował – i za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa.
– Wyjąłem dla ciebie sztywniaka – powiedział.
Staruszek w sali wyglądał jak worek na kości. Bardzo szczupły, wręcz wychudzony. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie, zbierając siły do pracy. Według karty życzeniem rodziny było dokładne ogolenie krótkiego zarostu. Walcząc z własną ręką o kontrolę nad palcami, nałożyłem piankę. Teraz brzytwa. Uniosłem ostrze nad martwą twarzą.
– Damy radę, prawda, kolego? – uspokoiłem denata. – Ciach, ciach i będziesz gładziutki.
Zamachałem brzytwą kilka razy jak na filmach akcji.
Odcięty czubek nosa staruszka przeturlał się po policzku i spadł na podłogę.
Skryłem twarz w ramieniu, płacząc ze śmiechu. Uspokoiłem się dopiero po paru minutach, ale wystarczył rzut oka na okaleczonego nieboszczyka, bym znów parsknął.
– Wybacz, Quasimodo. Nie poznałem cię od razu – zdążyłem wystękać, nim ponownie zakryłem usta rękawem.
Czekało mnie zszywanie. Podniosłem odcięty nos i przyłożyłem do rany. Światło jarzeniówki odbijało się od łysej czaszki.
Wtedy zobaczyłem. Plamy wątrobowe na skórze czoła miały kształt liter:
quasimodo wyborne
Nie bałem się. Przecież to nie mogło być prawdziwe. Takie rzeczy się nie zdarzają. W przypływie maniakalnej, narkotycznej wściekłości przysunąłem brzytwę do liter i odciąłem płat skóry. Odszedł gładko. Zadowolony skinąłem głową. Teraz wystarczyło wyciąć identyczny kawałek z uda, nałożyć na czaszkę, przyszyć i zamaskować. Nikt nie pozna różnicy.
Dostrzegłem coś kątem oka, gdzieś na zapadniętej piersi trupa. Nachyliłem się i ujrzałem inny napis z plam wątrobowych:
wiemy co myślisz
Po chwili trzymałem już dwa płaty skóry i gorączkowo szukałem kolejnych oznak mojego szaleństwa. Postanowiłem je wyciąć. Wyciąć wszystkie! Nadgarstek? Ciach! Udo? Ciach! Słowa na kredowobiałej skórze drwiły ze mnie:
cudownie
bawisz nas
dalej dalej
Pasma układałem na brzuchu staruszka, bo nie mieściły się już w dłoni.
Brzytwa – moja najwierniejsza przyjaciółka, moja ostoja rozsądku – bez litości wycinała chorą tkankę szaleństwa, bezczelną skórę, która…
– Boże!
Podniosłem wzrok.
W drzwiach stał gruby facet z wyrazem osłupienia na twarzy.
– Marek! – Pstryknąłem palcami. – Przypomniałem sobie, jak się nazywasz!
Zwolniono mnie za porozumieniem stron. Nowa szefowa uznała, że źle przeżyłem śmierć jej ojca, wypaliłem się, czy tym podobne bzdury. Nie przyznałem się Izie. Wystarczyły dwa tygodnie, abym znalazł taką samą posadę w domu pogrzebowym „Chryzantema”. Miałem doświadczenie i chęć do pracy. Zależało mi na niej. To wystarczyło.
Odtąd w robocie zjawiałem się wyspany, czysty jak kryształ. Żadnych drinków wieczorami, żadnej trawki. Iza stwierdziła, że zrobiłem się trochę nudny, a ja po prostu nie chciałem, aby powtórzyła się sytuacja z halucynacjami – bo przecież całe zajście musiało być wynikiem omamów po marihuanie.
Mijały lata. Mody przychodziły i odchodziły, kolejne partie zmieniały to, co dobre i psuły to, co wymagało naprawy. Ożeniłem się z Izą. Żegnałem siostry, kiedy wyjeżdżały na studia. Trzymałem matkę za rękę, gdy umierała. Pogodziłem się z ojcem i wysłuchiwałem jego obaw co do przyszłości mojego opóźnionego brata.
Później na świat przyszła Amelia.
Biorąc ją po raz pierwszy na ręce, nie poczułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie i zrozumiałem, że nie zostanie moim oczkiem w głowie.
Nie nadawałem się na ojca.
Iza-imprezowiczka ustąpiła miejsca Izie-matce: przestała chodzić na solarium, seks ją męczył, a rozmowy ze mną uznała za stratę czasu, który mogłaby poświęcić córeczce. Całkowicie oddała się Amelii, ja zaś zostałem sprowadzony do roli dostarczyciela pieniędzy. Kłóciliśmy się coraz częściej, a przy córce – obdarzonej niezwykłe głośnym, piskliwym głosem – tęskniłem za spokojnymi ścianami prosektorium. Próbowałem wygrzebać z serca jakieś uczucia dla Amelii, ale znalazłem tam jedynie popiół i ciszę. Nie obwiniałem rodziny. Problem leżał we mnie. Wielekroć patrzyłem na córkę i Izę, wyobrażając sobie jak leżą na metalowym stole, obie nagie, zwiędłe i nieruchome. Dlaczego nie byłem już tym młodzieńcem, który szukał krzyku, muzyki i ruchu w nocnych klubach? Każdego dnia przed lustrem zapewniałem siebie, że wciąż jestem młody, choć widziałem, jak moja twarz nabiera ostrych, twardych rysów kamiennej rzeźby. I czułem się zmęczony, tak potwornie zmęczony.
Obwiniałem zmarłych. Puste oblicza śniły mi się po nocach. Śmierć. Ludzie na ulicach, w telewizorze, w gazetach. Martwi. Wszyscy martwi, podrygujący bez sensu, zanim trafią do ziemi. Kawałki mięsa. Tyle z nich zostawało.
Szukałem innych ofert pracy, ale żadna nie mogła się równać z obecną pod kątem zarobków lub wymagań.
Utknąłem.
Wytrzymałem w tym stanie apatii parę lat, przedkładając towarzystwo komputera nad własną rodzinę. Męczyliśmy się w trójkę, więc rozwód przyjąłem niemal z ulgą. Nie miałem nic na swoją obronę. Straciłem mieszkanie i wlepiono mi alimenty, które zamieniły moje życie w ponurą wegetację.
Wynająłem kawalerkę w zaniedbanej kamienicy. Kłótliwi sąsiedzi i zbyt cienkie ściany, rozkrzyczani pijacy na podwórku i nieszczelne okna. Koszmar.
Na pozór żyłem.
Chodziłem, rozmawiałem, pracowałem, jadłem i wydalałem, jednak wiedziałem, że to tylko fasada, pod którą nie ma już mnie, lecz tylko zlepek organów, który jakimś cudem wciąż działał. Odrywałem kartki z kalendarza – jedna za drugą, jedna za drugą – i patrzyłem, jak miesiące odchodzą na zawsze, a ja wraz z nimi. Zjadałem byle co i siadałem przed ekranem, szukając tam czegoś nieokreślonego, czegokolwiek zdolnego na nowo wypełnić mnie pasją. Na podobieństwo górnika schodziłem głębiej i głębiej, odkrywając strony i miejsca nieprzeznaczone dla cieszących się rutyną codziennego życia. Oglądałem pozostałości ofiar wypadków, nagrania egzekucji dokonanych przez kartele narkotykowe oraz wszystkie brutalne, odrażające rzeczy, które można zrobić dzieciom. Weekendami moje ciało zarastało brudem, ale ów mogłem zmyć pod prysznicem. Nie potrafiłem za to pozbyć się brudu z własnej duszy. Czasami włóczyłem się po mieście, szukając w burdelach dziewczyn o brązowej skórze, lecz nawet seks przestał być czymś więcej niż zwierzęcą kopulacją i czułem po nim jeszcze większą pustkę niż zazwyczaj.
Iza czasem dzwoniła, nagrywała wiadomości. Jak sobie radzisz? Odezwij się. Amelia o ciebie pytała. Odezwij się. Musimy porozmawiać. Jesteś tam? Ignacy!
To zdarzyło się zimą. Z każdym dniem świat tracił jesienne barwy na rzecz szarości. Ciemność, gdy przychodziłem do roboty, ciemność, gdy wychodziłem. Tego wieczoru na stole leżał Ignacy. Zdarza się. Przypadek, zbieżność imion. Dziesięć lat starszy ode mnie, podobnie podpuchnięte oczy i twarz, na której nawet po śmierci nie widać było spokoju, tylko bezbrzeżną pustkę. A może tylko mi się wydawało. Może podświadomie łączyłem siebie z tym łysiejącym Ignacym, informatykiem zmarłym z powodu pękniętego tętniaka.
Patrzyłem na jego ciało i zastanawiałem się, czy żył z dnia na dzień, czy może miał plany, marzenia, odsunięte w czasie na później. I wtedy pomyślałem o sobie. Co mi zostało? Obserwowanie gasnącej młodości, codzienność z ekranem komputera i przygotowywanie zwłok, aż któregoś dnia sam zajmę miejsce Ignacego-informatyka na srebrnym stole. Nagi, zaniedbany kawał mięsa.
Usiadłem. Przypomniałem sobie twarz Tajki z katalogu sprzed wielu lat. W jednej chwili zrozumiałem, że jeszcze tylko tam, w dalekim kraju pełnym słońca i barów karaoke, mógłbym znaleźć odrobinę szczęścia. Nie miałem pojęcia, skąd wziąć pieniądze. Wiedziałem, że nie chcę tylko odwiedzić Tajlandii, lecz tam zamieszkać. Do domu wróciłem wciąż bez pomysłu.
Iza nie dawała mi spokoju. Odezwij się! Amelia była chora. Interesuje cię to? Oddzwoń! To twoja córka. Ignacy!
Zadzwoniłem.
– Ignacy… – zaczęła, ale jej przerwałem.
– Nie chcę widzieć ani ciebie, ani twojej córki. Znajdź sobie kogoś. Dostajesz pieniądze, więc odpieprz się ode mnie raz na zawsze.
Nie odezwała się więcej.
Parę dni później nadeszła śnieżyca. Mróz wciskał się przez szpary w oknach, przez ściany słyszałem echa wieczornych „Wiadomości”. Któryś z sąsiadów wyzywał żonę od dziwek. Z kubkiem gorącej herbaty sprawdzałem kurs kryptowalut – chciałem zarobić coś na boku, gdy za plecami usłyszałem kapanie.
Obróciłem się.
W pierwszej chwili uznałem, że sąsiad miał awarię w łazience. Na suficie powiększała się czarna plama, z której lało coś czarnego, śmierdzącego jak zepsute mięso. Zerwałem się z krzesła w poszukiwaniu miski, zerknąłem na podłogę i zamarłem.
Litery.
Żarówka przygasła, szumiąc, jakby miała zaraz pęknąć, więc ściany pokoju zniknęły w cieniu. Powodowany głupią fascynacją, ostrożnie zrobiłem kilka kroków i nachyliłem się nad słowami.
bawisz nas
– O, Boże! – mruknąłem i wtedy ciecz poruszyła się, tworząc nowe wyrazy:
wykorzystaj zmarłych zabaw nas wykorzystaj zmarłych nie pożałujesz.
Wybiegłem z mieszkania. Potrzebowałem odetchnąć świeżym powietrzem – nie z powodu odoru, który unosił się już na całej klatce – lecz ze względu na wspomnienia wydzieliny z topielca i plam opadowych staruszka. Więc to była prawda? Nie przemęczenie i skutek marihuany? Zanim zdążyłem pozbierać myśli, ze schodów zbiegła pani Łapacka, sąsiadka.
– Panie Ignacy, pan może wie, co tak śmierdzi? Zdaje się, że to z mieszkania Kowalskiego. No coś okropnego!
– On nie żyje – odparłem cicho.
– Niemożliwe! Rozmawiałam z nim dziś rano.
Ale nie żył. Po otwarciu drzwi strażacy znaleźli w kącie pokoju wystraszonego buldoga, a w kuchni, przy stole ze świeżo uszykowaną jajecznicą, pana Kowalskiego – otyłego kawalera – w stanie zaawansowanego rozkładu, jakby gnił w mieszkaniu już od miesięcy. Płyny, które wyciekły z ciała przesączyły się przez mój sufit. Policjanci kręcili głowami i zadawali wiele pytań, które nie przybliżyły ich do odpowiedzi.
– Skąd pan wiedział, że ofiara nie żyje?
– Pracuję w zakładzie pogrzebowym.
Niewyjaśniona sprawa. Wkrótce mieszkanie Kowalskiego odwiedził ksiądz, wezwany przez sąsiadów.
Nie wstrząsnęły mną ostatnie wydarzenia. Spałem lepiej niż wcześniej, uspokojony obranym celem – Tajlandią. Cokolwiek mówiło przez wydzieliny z pana Kowalskiego, nie życzyło mi źle, zatem posłuchawszy rady o wykorzystaniu zmarłych, wpadłem na pomysł, jak zdobyć pieniądze.
Nienawidziłem tych kawałków mięsa, które nauczyliśmy się szanować jedynie przez wzgląd na żywych.
Wziąłem wieczorne zmiany. Kilka dni upewniałem się, że nikt mi nie będzie przeszkadzał, wreszcie byłem gotów. Patrząc na ciało łysego osiłka z wielkim tatuażem husarii na piersi, uznałem, że zacznę od czegoś prostego, by uspokoić nerwy i sumienie, choć podejrzewałem, iż to drugie już dawno umarło. Po godzinie miałem przed sobą nieboszczyka wymalowanego niczym drag queen. Zrobiłem kilka zdjęć, zmyłem makijaż i przygotowałem ciało według standardowych procedur.
Istnieją miejsca w sieci, gdzie można zaspokoić każdy rodzaj ciekawości. Pochwaliłem się tam zdjęciami umalowanego mięśniaka, zbierając kilkanaście umiarkowanie entuzjastycznych komentarzy i sugestie nadesłania czegoś ostrzejszego.
Z martwym ciałem można uczynić zdumiewające rzeczy. Skromne oszczędności wydałem na dodatkowe kosmetyki, nici do szwów i narzędzia, aż w ukradkiem przynoszonej do pracy torbie zebrała się kolekcja niczym z taniego horroru. Oglądałem dzieła sztuki: rzeźby i obrazy, a potem odwzorowywałem ich wynaturzoną wersję za pomocą zwłok. Nic wielkiego, trochę rozciętej skóry, nieco organów na wierzchu, przebieranki, takie czy inne pozy. Po kilku tygodniach miałem już grono oddanych wielbicieli. Odczekałem jeszcze trochę i przestałem nadsyłać nowe zdjęcia, argumentując, że za bardzo ryzykuję, a nie stać mnie na utratę pracy.
Zacząłem otrzymywać datki w kryptowalutach. Chcieli, abym nie przestawał, abym ich zaciekawił, rozśmieszył, zdegustował. Byli skłonni za to płacić.
O to mi chodziło.
Zamieniłem głowy parze wisielców, a także upozowałem na ich twarzach ogromne zdziwienie. Pstryk, kilka fotek, podpis „Empatia”. Później przyszycie głów do odpowiednich ciał, zakrycie szwów i wisielczej bruzdy dużą warstwą kremu. Nikt się nie zorientował.
Przed Wigilią trafiły do mnie ofiary wypadku samochodowego: kobieta z małym dzieckiem. Rozciąłem jej brzuch i wsadziłem do środka dziecko, ustawiając je za pomocą drucików i nici, aby wyglądało, jakby wychodziło przez ranę. Nazwałem tę sesję: „Cesarz”.
Zachwycone głosy błagały o więcej.
Z ulgą patrzyłem, jak saldo w moim portfelu z kryptowalutami rośnie z dnia na dzień.
Czułem, że znów żyję. Ściskałem rękę zapłakanego ojca, którego pięcioletniego syna przygotowywałem dzień wcześniej, kiwałem głową z szacunkiem, składałem kondolencje, a w myślach chichotałem, wyobrażając sobie szok rodziny, gdyby zobaczyli, co kryje się w spodniach leżącego w trumnie dziecka.
Tajlandia zbliżała się z każdym zdjęciem i filmikiem; te drugie zamawiali najwięksi niedowiarkowie lub najwięksi fani.
Bywało, że wieczorami zerkałem w stronę niedbale zamalowanej plamy na suficie mojego mieszkania i zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś ujrzę dziwne słowa. Nie obchodziło mnie to. Byłem tak blisko celu. Uświadomiłem sobie, że po rozpoczęciu nowego życia nie chcę mieć już do czynienia ze zwłokami. Nigdy. W żaden sposób. Odpowiadała mi kariera ochroniarza, barmana lub chociażby sprzątacza w którymś z setek nocnych klubów. Byle móc patrzeć na brązowoskóre dziewczyny.
Po kilku miesiącach czułem się wyczerpany. Apetyt wielbicieli mojej twórczości wciąż rósł. Więcej, ostrzej, brutalniej. Rzeczy, które wcześniej ich szokowały, teraz nazwali nudnymi. Nadsyłali własne pomysły, najczęściej zbyt ryzykowne lub nie do zrealizowania z powodu ograniczeń ludzkiego ciała.
Wyznaczyłem sobie termin wyjazdu, sprawdziłem loty. Zamierzałem dokończyć obiecane zdjęcia, przyjąć wpłaty i zniknąć z sieci bez słowa.
Zima, dwudziesta trzecia. Moja ostatnia robota. Młoda dziewczyna, blondynka. Przedawkowała leki; plotki głosiły, że zakochała się nieszczęśliwie w koleżance z klasy. Była piękna. Takie cieszyły się największą popularnością, zupełnie jak za życia.
Podciągnąłem jej nogi na krawędź stołu i rozchyliłem. Wizję „Perły” nosiłem już od kilku tygodni, czekając na odpowiednie ciało. Wpierw starannie wydepilowałem denatce krocze, następnie wziąłem łyżkę, wybrałem oko, w którym widziałem mniejsze oznaki zmętnienia rogówki i wyjąłem je ostrożnie z oczodołu. Musiałem uważać, aby nie rozpadło mi się w dłoni; po śmierci oczy tracą sprężystość. Odciąłem nożyczkami nerw wzrokowy.
Topniejące resztki błękitu w tęczówce ustępowały przed brudną bielą. Ukląkłem między nogami dziewczyny; kciukiem i palcem wskazującym rozchyliłem jej wargi – gładkie, lodowate – po czym umieściłem między nimi oko. Zamknęły się na nim jak krawędzie małża.
„Perła”.
Sięgnąłem po telefon. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie… Teraz kilka ujęć z boku.
Gałka oczna poruszyła się, spoglądając na mnie martwą źrenicą.
Wydałem zduszony jęk i zatoczyłem się do tyłu, opierając plecami o szafkę z przyborami. Oko śledziło mój każdy ruch. Żyły na udach dziewczyny napęczniały czymś czarnym, nogi zadrżały jak podłączone do prądu, a ja mogłem tylko patrzeć skamieniały, niezdolny nawet do zaczerpnięcia oddechu, by krzyknąć. Z dźwiękiem wody puszczonej z kranu cuchnąca, ciemna maź trysnęła z pochwy na kafelki przede mną i zaczęła kształtować się w litery.
widzimy cię
nie możesz odejść
Wzdrygnąłem się, zerwałem z twarzy maseczkę. Z trudem oddychałem. Nie przerażały mnie litery ani smród, silniejszy niż kiedykolwiek, ale ruch białego, wyschniętego oka i nabrzmiałych ud.
– Mam dość – szepnąłem w kierunku liter, a one ułożyły się w odpowiedzi:
nie możesz odejść
nudzimy się
– Kto… – Przełknąłem ślinę. – Kim jesteście?
tacy jak ty
nie żywi nie umarli
pomiędzypomiędzypomiędzy
Zgasło światło. Szum wentylacji zaczął słabnąć.
Drżącą ręką sięgnąłem do kieszeni, wymacałem komórkę. Nie działała. Znalazłem się w całkowitej ciemności, wciskając przyciski telefonu jak oszalały i oddychając jak najciszej.
Wtedy usłyszałem.
Trzask stawów, tarcie skóry o metal i po chwili miękkie kroki bosych stóp. Jeden, drugi, trzeci. Powolne, wręcz ociężałe.
Zbliżały się. W głowie ujrzałem, jak blondynka rozszarpuje mi gardło zębami, ale trwałem w miejscu, sparaliżowany obezwładniającym strachem.
To coś zatrzymało się i w tym samym momencie światło wróciło.
Krzyknąłem.
Stała plecami do mnie, blisko – na wyciągnięcie ręki. Rozpuszczone włosy sięgały jej do łopatek. Niżej, pod białą skórą ujrzałem napis z plam pośmiertnych, czerwonych i różowych.
nie możesz odejść
– Panie Ignacy! – Zza drzwi, jak z innego świata, dobiegł głos starego dozorcy. – Wszystko w porządku?
Niech tu nie wchodzi. Boże, niech tu nie wchodzi. Otworzyłem parę razy usta, próbując zmusić gardło do wysiłku, w końcu odkrzyknąłem:
– Tak! Ok. Tylko się… przestraszyłem.
Dozorca zaśmiał się.
– No ja myślę! Korki w porządku. Posprawdzam, czy nie było zwarcia.
I nacisnął klamkę.
Światło znów zgasło.
– Niech to cholera! – krzyknął. Był w pomieszczeniu; zamknął za sobą drzwi.
Milczałem. Rozszalałe serce ledwo trzymało się w piersi.
– Ależ tu śmierdzi! – krzyknął dozorca. – Jak pan tu może pracować? Przeklęta latarka też nie działa. Czemu pan teraz łazi? Panie Ignacy, proszę stać, naprawdę.
To nie ja chodziłem.
Wtem mokry odgłos, jakby ktoś zacisnął w pięść dłoń pełną błota, sprawił, że zadrżałem. Żarówki rozbłysły na nowo.
– Cholerna rudera – westchnął staruszek. Zaczął krążyć po sali, oglądając gniazdka i urządzenia.
Nie zwracałem na niego uwagi. Plama na podłodze zniknęła. Blondynka leżała na stole w normalnej pozycji.
Dozorca zerknął na nią.
– Szkoda młodej, nie? No, wszystko tu gra. Już panu nie przeszkadzam. Idę szukać dalej. Dobranoc. – Zamknął za sobą drzwi.
Kilka minut zbierałem się, by podejść do dziewczyny. Powodowany przeczuciem, uniosłem jej powieki. Obie gałki oczne były na swoich miejscach, choć jedna wydawała się bardziej zapadnięta.
Nie byłem w stanie dokończyć pracy. Wyszedłem, zadzwoniłem do szefa, powiedziałem, że odchodzę i niech mnie nie szuka, mam dość. Rozłączyłem się, zanim odpowiedział.
Nie opublikowałem „Perły”. Skasowałem ją z pamięci telefonu tego samego wieczoru. W lustrze ujrzałem na skroniach pierwsze ślady siwizny. Czy były tam wczoraj?
Kilka dni później siedziałem już na pokładzie samolotu. W międzyczasie nie odebrałem żadnego połączenia, nie przeczytałem żadnego SMS-a.
Zrzuciłem poprzednie życie jak starą skórę. Dwie przesiadki, uśmiechnięte stewardessy, Bon Jovi w słuchawkach dla wspomnienia starych dobrych czasów. Nad Zatoką Bengalską, wpatrzony w nieskończony błękit nieba i oceanu, postanowiłem zostać lepszym człowiekiem. Naiwne, staroświeckie przyrzeczenie, ale tylko ono mi pozostało.
***
Wentylator na suficie obraca się cicho. Gdzieś z dołu dobiegają rozmowy obsługi hotelowej i pierwszych gości, schodzących na śniadanie. Pełne kawy filiżanki z białej porcelany stukają cicho.
Leżę w łóżku, czuję na twarzy pierwsze promienie wschodzącego słońca. Ning – młoda, piękna Ning – leży tuż obok; usnęła, zarzuciwszy rękę na moją pierś i teraz, rankiem, wciąż mnie obejmuje. Spotkałem ją kilka dni temu w barze. Nad uchem miała wpięty kwiat.
Chciałem tego. Pragnąłem przez długie lata.
Dławię się poczuciem straty.
Twarz Ning jest skryta w poduszkach, zasłonięta czarną plątaniną włosów.
W pokoju cuchnie, a ręka mej słodkiej kochanki jest lodowata. Nie mam odwagi się poruszyć.
Patrzę na żyły na przedramieniu Ning. Są wypukłe – niemal przebijają brązową skórę – czarne i skręcone w kształt liter:
zabaw nas