Na całym Podhalu gadają, że jak kto głupi i przed halnym na włóczęgę idzie, licho gubi jego ścieżki i prowadzi w miejsca, których próżno szukać na mapach. Nierozważni wędrowcy giną bez śladu, ale starsi twierdzą, że trafiają do krainy, gdzie ludziom żyje się lepiej. Dlatego skusiło już niejednego, co ułomkiem nie był, a uciec chciał od trosk, i jak tylko fen nadchodził, zakładał buty i ruszał na szlak.
Konrad lubił czuć drżenie ziemi pod skórzanymi podeszwami, ale jak tylko wyszedł ponad górną granicę lasu, wiatr zagłuszył chrzęst kamyków. Gwałtowne podmuchy popychały wędrowca ku górze, ale po doprowadzeniu na przełęcz nie ustały i próbowały wtłoczyć nieszczęśnika do kotła niewielkiej doliny, rozciągającej się poniżej. Konrad stanął oparty o skałę, zrzucił przewieszoną przez ramię torbę, złapał oddech. Czekał, by uda przestały piec ze zmęczenia.
Grzbiety po lewej porastała kosodrzewina, a na tych po prawej więcej było gołoborzy i trawiastych poletek. Na jednym z nich zobaczył postać, odzianą w długi płaszcz z brunatnego futra, które powiewało szarpane wiatrem, choć sama sylwetka, raczej drobna, wydawała się trwać w bezruchu.
Na widok obserwatora Konrad zrobił znak krzyża. Zaczął gorączkowo szukać różańca po kieszeniach, ledwie na chwilę odwracając przy tym wzrok. Gdy znów spojrzał w tamtą stronę, zobaczył jedynie skały. Po kilku zdrowaśkach, pchany kolejnymi podmuchami, wędrowiec ruszył w dół, do doliny, której nigdy wcześniej tu nie widział. Knykcie zaciskanych na paciorkach palców boleśnie piekły.
***
Na zalesionym stoku wiatr przestał spychać Konrada w dół, za to poganiał go przeraźliwym świstem i trzaskiem łamanych gałęzi. Chłopak przystanął tylko raz – na widok leżących tuż przy szlaku ludzkich szczątków. Denat, młody mężczyzna, miał poszarpane ubranie nasiąkłe krwią, ale Konrad nie próbował nawet badać zwłok – nie chciał trwać przy nieboszczyku ani chwili dłużej. Na drżących nogach ruszył dalej.
Gdy szlak przestał opadać stromizną, las przerzedził się i wędrowiec wyszedł na rozległą łąkę. W dali majaczyły chaty kryte gontem, a nieco bliżej stała drewniana kapliczka. Konrad przyklęknął przy niej i przeżegnał się; różaniec wędrował w palcach od jednej zdrowaśki do drugiej.
Nawet teraz wiatr próbował wędrowca przewrócić. Coś stukało na kapliczce. Podniósł wzrok. Farba na starym drewnie dawno już się rozwarstwiła i spękana figurka Najświętszej Panienki przypominała jedynie niezgrabnie ociosaną szczapę, którą ktoś pomazał bielą i błękitem. Ponad nią, na pojedynczym gwoździu, kołysał się krzyż z równie sfatygowanym Panem Jezusem, rytmicznie stukając o daszek kapliczki.
Ktoś podszedł od strony wioski. Podstawił Konradowi bukłak z wodą do ust, ten przechylił naczynie, a woda wyciekła bokiem, mocząc kołnierz płaszcza. Postawny brodacz przełożył sobie rękę chłopaka nad karkiem i zaprowadził do domu. Świszczący między deskami drzwi i okiennic wiatr zawył z podwójną mocą.
***
Baśka Wojdynowa przygotowywała wieczerzę, tymczasem Jastek zasiadł z Konradem przy stole. Wnętrze chaty oświetlały tylko ogień z paleniska i kilka świec; rygle w oknach trzaskały, jakby ktoś próbował wyrwać je od zewnątrz.
– Bóg zapłać, gospodarzu – powiedział wędrowiec i zrobił znak krzyża, gdy na stole pojawił się pieczony udziec i pół bochna.
Konrad zauważył, jak przez twarz brodacza przemknął cień.
Jedli w ciszy. Gdy nasycili pierwszy głód, Jastek postawił butelkę śliwowicy i gliniany kubek. Nalał do połowy.
– Drogę żeście zgubili? Goni was co? – Gospodarz wypił gorzałę na raz, odkaszlnął, postawił naczynie przed gościem i znów nalał do połowy.
Konrad popatrzył na kubek, chwycił palcami i obrócił. Wycie wichru przybrało na sile, okiennice trzasnęły jeszcze mocniej. Nie odpowiedział.
– Czasem jak halny idzie, to nocą Gon po niebie przejeżdża – ciągnął Jastek. – Biada tym, co schronienia nie znajdą. Ale u nas chałupa solidna, nie macie się czego bać.
Kiwnął na gorzałę.
„Byle tylko języka nie rozwiązać”, pomyślał Konrad i wychylił do dna. Gardło i przełyk zapiekły, po czym przyjemne ciepło rozlało się po całym brzuchu i zaczęło wnikać w umęczone kończyny. Oddał gospodarzowi kubek, sam chwycił butelkę i nalał.
– Myśmy tu wszyscy przed czymś uciekali – powiedział Jastek. – Czasem od Gonu gorsi ludzie.
Konrad pokręcił głową.
– Przed Gonem nie. Ale na przełęczy kogoś widziałem – powiedział. – A przy drodze ludzkie szczątki.
Gospodarz pospiesznie wypił śliwowicę i uderzył kubkiem w blat.
– Tym, co na drodze, na wschód, przejmować się nie musicie. Tam nie ma co wracać.
Konrad patrzył na Jastka. Ten znów się odezwał:
– Jak zostać chcecie – mówił, nalewając do kubka śliwowicy – to was nauczymy, gdzie nosa nie wściubiać. U nas bestii mało. Pognaliśmy czarty, mamuny i licha. Tylko bieda została – zarechotał smutno. Konrad słuchał z uwagą. – A lasy i góry to już nie nasz teren – powiedział i znów kiwnął na kubek, wędrowiec wypił. – Pod dach was przyjmę jeśli trzeba. Odzienia odstąpię, boście bez choćby małego tobołka podróżowali, a jak będziecie chcieli iść dalej, wyjdziecie z doliny szlakiem na zachód.
Konrad bał się odzywać. Po śliwowicy język lekki.
– Pracy tu dla was nie zabraknie – ciągnął Jastek, nie zważając na małomówność gościa.
Prawił o tym, co w dolinie się dzieje, o sąsiadach, o wiedźmie, o trzodzie i uprawie roli, ale Konrad tylko kiwał głową, coraz bardziej odurzony. Wodził wzrokiem za Baśką.
Wypili całą butelkę i poszli spać w jedynej izbie w chacie. Konrad czuł, że gdyby nie gorzała, trzaskające okiennice i wycie wiatru nie pozwoliłyby mu zmrużyć oczu. Podobnie jak nocne sapanie i pojękiwania Wojdynowej z łóżka po drugiej stronie pomieszczenia. Wędrowiec zasnął z różańcem w ręku.
***
Rankiem wichura zelżała, choć przed chatą piach wciąż leciał w oczy, a kury ani myślały opuszczać kurnika. Obeszli gospodarstwo, na bieżąco naprawiając mniejsze szkody i zabezpieczając zniszczenia. Po południu poszli na obchód, zobaczyć, czy sąsiedzi nie potrzebują pomocy. Dopiero poznając kolejnych mieszkańców doliny, Konrad zorientował się, że kobiety nic nie mówią. Milcząca Baśka Wojdynowa nie dziwiła go, bo to nie rzadkość, że gospodyni oporządza chałupę, a do męskich spraw nosa nie wsadza, ale spostrzegł, że tutejsze nawet nie jojczą na los, co im halny na głowy zesłał.
Gdy Jastek prawił z Antkiem Rojem, mieszkającym u wyjścia z doliny, Konrad skorzystał z chwili i poszedł w dół strumienia. Pomny trupa pod przełęczą, żałował, że nie miał ze sobą zawartości torby, z którą wyruszył w podróż.
Po kilkudziesięciu krokach bór zgęstniał, a potok zaszumiał znacznie głośniej. Schylając się pod nisko wiszącymi gałęziami świerków i mocząc buty w wartkim nurcie, doszedł do niewielkiego stawu. Las dookoła był bujny, a słońce wpadało tu jedynie nielicznymi prześwitami.
Gdzieś na granicy cienia ujrzał ruch. Zmrużył oczy oślepione refleksami światła na tafli wody. Na brzegu siedziała kobieta o długich złocistych włosach, ubrana w ciemną szatę; wyciągała przed siebie nagie ramiona i plotła coś w dłoniach. Krew uderzyła Konradowi w skronie. Pospiesznie wyciągnął z kieszeni różaniec i cichutko odmawiając kolejne zdrowaśki, chciał podejść bliżej. Przesuwał palcami paciorki, stopami wyszukiwał kolejnych kamieni, na których mógłby postawić krok, schodził w dół, ale oczy wciąż wbijał w złotowłosą.
Gdy był już blisko stawu, poślizgnął się i przewrócił. Padł twarzą w błoto, żebra obił o kamienie. Wstał pospiesznie, złotowłosa uciekała. Gdzie różaniec? Muł, mech, skały, jest! Dziewczyna spojrzała jeszcze za siebie, ich oczy się spotkały. Serce Konrada drgnęło. Zrobił jeszcze krok do przodu, zawołał, ale już jej nie zobaczył.
***
Pod wieczór, zanim siadł z Wojdynami do wieczerzy, wyciągnął zza pazuchy zawiniątko. Spod lnianego materiału wyłonił się kształt krzyża z przybitym doń Jezusem.
– Niewiele na podróż wziąłem, ale Pan Jezus chodzi ze mną wszędzie. Pozwól, gospodarzu, że powieszę go na kapliczce. Jako dar za gościnę.
Jastek nic nie odparł. Obserwował jedynie, jak wędrowiec wziął jego młotek i gwoździe. Wrócił ze starym krzyżem, co to stukał, kołysany na wietrze.
– Świętego wyrzucić nie lza, spalić trzeba – powiedział.
Wieczorem wiatr znów wył i trzaskał okiennicami, na stole stała śliwowica, a Jastek z Konradem siedzieli przy stole. Patrzyli w palenisko, na języki płomieni obejmujące stary krzyż. Gospodarz milczał.
– Nad staw doszedłem. Dziewczynę widziałem – powiedział Konrad, wpatrując się bacznie w Wojdynę.
Ten podrapał się po brodzie.
– Dziewczynę, powiadacie. Córę lasu – powiedział po chwili Jastek, zerkając na żonę. – Szczęście mieliście, zaiste, szczęście. Taaak. Las was nie zna. – Nalał gorzały do kubka i podał Konradowi. – Trudno będzie was tu utrzymać – dodał zasępiony. – Kto raz zobaczy córy lasu, nigdy nie zapomina. Ha! Do Psygowej pójdziecie, ona się na ziołach zna.
– Do Psygowej?
– Tak, to nasza wioskowa wiedźma – zarechotał. – Mieszka pod lasem. Może ona coś zaradzi.
***
Gdy rankiem otworzył oczy, wnętrze chaty oświetlały promienie słońca wpadające przez okna i otwarte drzwi. Zamrugał kilkakrotnie i zobaczył Baśkę. Stała tuż obok, ubrana w szarą spódnicę i cieniutką koszulę, zapiętą jedynie na dwa środkowe guziki. Światło przebijało cienki materiał, uwydatniając kobiece kształty i wyrywając go gwałtownie z senności. Trzymała jego różaniec. Wyciągnął drżącą rękę, sam nie wiedział po co dokładnie, ale Baśka oddała mu jego własność i wyszła z chaty. Konrad jeszcze długo przymykał oczy, przywoływał minione obrazy, nim wstał i wyszedł na zewnątrz.
***
Dom Hanki Psygi wciśnięty był pomiędzy drzewa boru, który za chatą wznosił się na południowe stoki. Gdy rankiem Konrad zbliżył się do ogrodzenia, kurza ferajna w obejściu podniosła rwetes i uciekła jak najdalej od nieznajomego.
– Co cię do wiedźmy przygnało, młodziaku? – powiedziała Hanka twardym głosem, stając w drzwiach chaty.
Konrad aż podskoczył. Zdał sobie sprawę, że to pierwsza kobieta w dolinie, która coś do niego powiedziała. Nosiła się też znacznie schludniej. Na spódnicy, wielokrotnie cerowanej, ale czystej i wciąż kolorowej, miała haftowane kwieciste wzory, powtórzone na gorsecie, starannie zapiętym na bielutkiej koszuli. Sprawiała wrażenie młodej i energicznej, ale Konrad szybko zauważył, że wynikało to raczej z dbałości o wygląd i szczupłej sylwetki. Gdy przyjrzał się splecionym w warkocz włosom, zobaczył siwe pasemka, a twarz zdobiły liczne bruzdy. Stała z rękami wspartymi na biodrach, a głowę zawadiacko przekrzywiła na bok, zadzierając brodę.
– Wojdyna cię przysłał, co? Po ziółka na sflaczałą kuśkę?
– N-nie, pani – odzyskał głos Konrad.
Parsknęła śmiechem.
– Jaka ze mnie pani – powiedziała kpiąco i powiodła wzrokiem po obejściu. – Wchodźże, dnia szkoda.
W środku unosił się kwiecisto-ziołowy zapach, a na stole niedaleko pieca stał wazon z wiązanką polnych kwiatów. Jednak to, co najbardziej zaintrygowało chłopaka, to sporych rozmiarów krzyż, wiszący naprzeciwko wejścia. Przeżegnał się.
– No jak tak stawiasz sprawę, to „niech będzie pochwalony” – powiedziała Hanka drwiąco. Siedziała na wysokim drewnianym fotelu. – Niewiele w dolinie takich, co na widok krzyża się nie wzdrygają. Zacznijże mówić, po co przyszedłeś, bo do nocy zostaniesz. – Spojrzała na niego z chytrym uśmiechem.
– Po-pochwalony – powiedział. – Mówią, że na ziołach się znasz, pani.
Hanka przewróciła oczami.
– Tak, pani się zna na ziołach, ale w twoim wieku chyba tych samych co Wojdynie nie trzeba – rzekła zgryźliwie. – Co to za pąs? Sprawdzać nie będę. Mówże, na co te zioła? Na wiatry? Halny ci w portkach duje?
Konrad patrzył w podłogę.
– Wczoraj zaszedłem do stawu. Dziewczynę tam widziałem.
– I myślałeś, że tu ją spotkasz, a tu klops! Uschnięta wywłoka, zamiast cycatki?
– Nie, ja… – zająknął się, ale mimowolnie zerknął na dekolt kobiety.
Hanka kręciła głową z drwiącym uśmieszkiem.
– Jastek mówił – podjął znów chłopak – że jak raz ją zobaczyłem… – urwał.
– …to już jej nie zapomnisz – dokończyła za niego. – A powiedz mi, kochany, chcesz ją zapomnieć?
Chłopak po chwili pokręcił głową.
– Wiedzieć ci trzeba, żeś trafił na wiłę albo dziewonię. Te drugie zwierzyny i lasów z troski pilnują, a zdarza się, że z chłopami spółkują, z lasu wychodzą i jak ludzie razem żyją, ino bez ślubu.
Konrad podniósł wzrok i zmarszczył brwi.
– Ale wiły… – ciągnęła dalej Hanka. – Wiły też lasu pilnują, ale dla zabawy. Do tańca proszą i z nieszczęśnika najsampierw siódme poty wycisną, a potem gardło rozszarpią i w lesie porzucą. A odróżnisz je dopiero po zmroku, gdy już nie ma jak uciec. I żeby ci przez myśl nie przeszło skrzywdzić jedne lub drugie – podniosła głos i pogroziła palcem. – Las pozna, kto jego dzieciom zaszkodził. – Umilkła na chwilę. – Pomyślże dobrze, czy chcesz wracać nad staw?
Konrad zamarł. Przed oczami na zmianę stawała mu złotowłosa i ludzkie szczątki pod przełęczą. Mimo to kiwnął głową. Wiedźma westchnęła. Podeszła do stołu. Wyciągnęła bukiet polnych kwiatów z wazonu i wręczyła Konradowi.
– Masz. Takich ziół ci trzeba.
Popchnęła chłopaka w stronę drzwi.
– Młodziaku! – krzyknęła jeszcze za nim, gdy wychodził z obejścia. Spojrzał za siebie. – Tylko wróćże – powiedziała, a Konrad mógłby przysiąc, że jeszcze nigdy nie widział tak smutnych oczu.
***
Poszedł wzdłuż strumienia, prosto do stawu. Jedną ręką odginał nisko wiszące gałęzie, drugą wciąż ściskał bukiet. Stanął na brzegu, mniej więcej w miejscu, gdzie wczoraj upadł, popatrzył dookoła. Złotowłosej nigdzie nie widział. Zamknął oczy, wsłuchał się w przyrodę. Chciał tu zostać, siedzieć na omszałych kamieniach, słuchać melodii ptaków i wdychać pachnące życiem powietrze.
Trzasnęła gałązka. Otworzył oczy. Kilkadziesiąt kroków dalej, na brzegu, stała złotowłosa. Konrad próbował wyczytać coś z twarzy dziewczyny, ale wydawała się obojętna i… śliczna. Zrobił kilka kroków w jej kierunku – nawet nie drgnęła. Nabrał pewności siebie, przyspieszył, ale wtedy dziewczyna ugięła nogi i cofnęła się o krok. Stanął. Popatrzył na bukiet trzymany w ręce. Położył go na pobliskim kamieniu, po czym zrobił tyle kroków wstecz, by kwiaty leżały w połowie drogi pomiędzy nimi. Pokazał na swój dar, a następnie na nią.
– To dla ciebie – zawołał.
Dziewczyna wzdrygnęła się na jego głos, znów ugięła nogi, gotowa do ucieczki, ale po chwili przylgnęła do pobliskiego drzewa, jakby tuliła swego kochanka.
W końcu postąpiła ostrożnie kilka kroków. Konrad obserwował szczupłą sylwetkę, osłoniętą jedynie cienkim, szarym materiałem. Miał ochotę podbiec, chwycić ją za dłoń, objąć w talii, ale nie chciał jej spłoszyć.
Podeszła bliżej. Co kilka stawianych coraz pewniej kroków spoglądała na Konrada. Gdy doszła do bukietu, kucnęła i pochyliła się nad nim. Zdjęła z głowy wianek i wplotła w niego podarowane rośliny. Chwilę później biegła już w stronę lasu. Konrad jeszcze jakiś czas stał, patrząc na wprost, z wyrazem zadowolenia na twarzy.
***
Sam nie do końca to rozumiał, ale wrócił prosto do Hanki. Znów stanęła w drzwiach, wsparła dłonie na biodrach, patrzyła w ten sam sposób, co za pierwszym razem.
– Wróciłem – powiedział. Nie potrafił zdjąć uśmiechu z ust.
Wiedźma tylko pokiwała głową i weszła do środka, ale nie zamknęła za sobą drzwi. Konrad potraktował to jak zaproszenie.
Znów, nie wiedział dlaczego, siedział na krześle.
– Wróciłeś tu, wrócisz i tam – powiedziała smutno Hanka.
Konrada zdziwiło to stwierdzenie, ale ani myślał zaprzeczać.
– Powiedz, młodziaku, czego pragniesz?
Zadrżał i napiął wszystkie mięśnie. Czy wiedźma spod lasu mogła się czegokolwiek domyślać?
– Nie rozumiem – odpowiedział po chwili, głos mu się rwał.
– Każdy, kto zszedł w tę dolinę, uciekał. Ale stąd nie ma powrotu, można jedynie pójść dalej. Co zamierzasz? Trwać tu, czy iść naprzód?
Chwilę milczał.
– Chcę tu zamieszkać, w dolinie. Jest tu sporo rzeczy do zrobienia. – Skrzywił się, bojąc, czy nie wyjawi zbyt dużo. – Ale tam chyba przeszkadzam…
– U Wojdynów chata mała – odparła wiedźma – a Jastek i Baśka chutliwi. Jak chcesz, możesz mieszkać tutaj. Tam jest druga izba z wygodnym łóżkiem, a i na poddaszu możesz się wyspać, jak ci kuny niestraszne.
Podniósł wzrok na Hankę. Nie godzi się zamieszkać pod jednym dachem bez ślubu, choćby i z dojrzałą kobietą. Decyzję podjął, gdy przypomniał sobie Baśkę stojącą z jego różańcem w ręku.
***
Jeszcze tego samego dnia siedział z Hanką przy palenisku i popijał ziołowy napar. Jastek na wieść o przeprowadzce do wiedźmy wzdrygnął się, ale przytaknął i tylko nalegał na wypicie kilku strzemiennych.
– Baśka coś mówiła? – zapytała Hanka, ale od razu zaczęła chichotać, jakby opowiedziała przepyszny żart. – Bo Jastek pewnie tylko butelkę wyciągnął.
– Dlaczego one nic nie mówią? – zapytał Konrad.
– To właśnie są dziewonie – odpowiedziała po chwili. – A oprócz głosu, zauważyłeś, czego nie mają?
Konrad pokręcił głową.
– Dzieci – rzuciła od niechcenia.
Chłopak podniósł wzrok, zmarszczył brwi.
– Jestem jedną z nielicznych kobiet, które uciekały. Uciekałam z mężem, z Antkiem Rojem.
– Ale on… – wtrącił zdezorientowany Konrad.
– Mieszka z tą wywłoką, tak. Pewnie nawet ze sobą nie rozmawiają.
Konrad wciąż patrzył pytająco.
– Jesteście po ślubie?
– Rozeszliśmy się, gdy zaczął chadzać nad staw. – Konrad spojrzał na wiszący na ścianie krzyż. – Nie on pierwszy i nie ostatni. Obiecywał, że nie jest taki jak inni, że nie da się omamić. Ale gdy zniknął po raz pierwszy, zrozumiałam, co z tego będzie, jestem dobrą obserwatorką.
Chłopak drgnął na te słowa.
– Pogodziłam się z tym. A że znam się na ziołach i leczeniu, to w dolinie szanują mnie i pomagają. Chałupę mi wybudowali, własną wiedźmę sobie wyhodowali. A mi starczy, że na stosie nie palą, „dzień dobry” powiedzą.
– One ich… zniewoliły?
– Tutaj, w dolinie, każdy żyje, jak chce. One im dają, a oni im dają dzieci. No i schronienie, i strawę. Tyle że berbecie zabiera Leszy i chowa w borach. Jak się córka rodzi, sprawuje potem pieczę nad zwierzętami w lesie, ale i na nasze, hodowlane, spojrzy przychylnym okiem. Lisów bać się nie muszę, kur na noc nie zamykam. Synów zaś nikt nigdy nie widział, ale powiadają, że chodzą z Leszym nowe doliny obsiewać drzewami. Jak jest naprawdę, nie wiem – westchnęła głośno. – Ja jestem tylko prostą, wioskową wiedźmą. Czas spać, młodziaku. Łóżko ci pościeliłam w izbie przy wejściu.
***
Od rana Hanka zagnała chłopaka do drobnych napraw, ale tego dnia, jak również w kolejne, czekał tylko na chwilę wolnego, by znów pójść nad staw z kwiatkiem w ręku.
Gdy już tam docierał, wypatrywał złotowłosej. Zawsze znajdował. Zostawiał kwiat na kamieniu, odchodził, a ona wplatała dar w wianek, który z każdą wizytą stawał się coraz bardziej kolorowy, a te najstarsze kwiaty nie więdły, tylko pyszniły się pełnymi barwami.
Mówił, co tylko mu ślina na język przyniosła. Z wysiłkiem przełamał wstyd i chwalił wszystko, co w niej widział. Włosy, oczy, nos, usta, dołeczki w policzkach, a dziewczyna słuchała, czasem zachichotała i albo plotła warkocze, albo kolejny wianek, który później rzucała na czarne wody stawu.
Z każdym dniem siadał bliżej darowanego kwiatka, aż w końcu położył go tuż przed sobą i czekał, wpatrzony w złotowłosą. Podeszła na odległość wyciągniętej ręki. Siedzieli zbyt blisko, by udawać, że nie chcą się dotknąć, złapać za ręce, ale Konrada zmroziło. Przypominał sobie zmasakrowane szczątki spod przełęczy. Patrzył na uśmiech dziewczyny, a wyobraźnia podmieniała jej równe zęby na zaostrzone kły. Mówił więc, zaciskając spocone dłonie na spodniach, dukając komplementy, których składnię mieszały dumnie wypięte piersi dziewczyny i dłonie, którymi raz po raz odgarniała kosmyki włosów i pocierała odsłoniętą szyję.
W końcu spojrzał do góry. Zapadał zmrok.
– Muszę iść – powiedział drżącym głosem i pobiegł w górę strumienia.
Ciężko dysząc, odgarniał gałęzie, ślizgał się na kamieniach. Słyszał trzaski za plecami, coś za nim biegło. Nie miał odwagi spojrzeć. Gdy las zrzedł, usłyszał, jak pogoń ustaje. Z ledwością łapiąc powietrze, dotarł do spowitej w mroku chaty wiedźmy.
Hanka czekała na niego w drzwiach.
– Z dnia na dzień jest cię coraz mniej, młodziaku – zaczęła, gdy znów usiedli przy palenisku. – Wychodzisz po śniadaniu, wracasz o zmroku. – Patrzyła prosto w oczy chłopaka. – Martwię się o ciebie, Konradzie.
Odwrócił wzrok. Pierwszy raz powiedziała do niego po imieniu.
– Wszystko jest w porządku – wydusił z siebie.
Wiedźma westchnęła. Sięgnęła do kieszeni, po czym wysunęła przed siebie otwartą dłoń, na której leżał różaniec. Chłopak wziął go gwałtownym ruchem, spojrzał oburzony na Hankę.
– To już trzeci dzień, jak go zostawiłeś.
Szeroko otworzył oczy.
– Co mogę zrobić, żebyś tam więcej nie szedł? Żebyś został albo… żebyś poszedł dalej, na zachód. – Pochyliła się nad nim i chwyciła za zaciśniętą na różańcu garść.
Nie zareagował. Milczał. Hanka przesunęła dłoń wyżej, na przedramię chłopaka. Ręce miała ciepłe i, choć spracowane, to ich dotyk sprawiał mu przyjemność.
– Zrobię cokolwiek – powiedziała łamiącym się głosem.
Głowę pochyliła w przód jeszcze bardziej, jakby chciała zajrzeć w jego oczy. Była blisko, bardzo blisko. Głos uwiązł Konradowi w gardle. Wstał i na drżących nogach poszedł do swojej izby.
Z ciemności patrzył przez niedomknięte drzwi na wieczorną krzątaninę Hanki. Po chwili podszedł bliżej, żeby widzieć lepiej niż z łóżka, ale na tyle daleko, by Hanka się nie zorientowała. Gdy zagasiła już palenisko i przetrzepała pierzynę, ściągnęła gorset i spódnicę; rozpięła guziki koszuli. Bezwstydnie naga stanęła na środku pomieszczenia i starannie składała odzienie. Odłożyła je na fotel. Oddech Konrada przyspieszył. Tłumił go, by się nie zdradzić. Serce łomotało mu jak oszalałe, a ciało grzesznie łamało jego zasady.
Drżący płomień świecy rzucał na ciało wiedźmy rozkołysane cienie. Chłopak widział ją zwróconą bokiem tak, że dostrzegał profil piersi, lekko obwisłej, ale gładkiej. Powiódł wzrokiem niżej, po długich nogach, które mimo wieku pozostały szczupłe. Chciał tam iść, chwycić ją za dłoń, tak jak ona chwyciła jego, a potem rzucić na łoże i robić to wszystko, czego wyrzekał się całe życie. Podpełzł pół kroku w przód, by widzieć jeszcze lepiej. Zaskrzypiała deska w podłodze. Hanka odwróciła się gwałtownie, a chłopak, niczym jeż, zwinął się w kłębek. Usłyszał kilka kroków na drewnianej podłodze i dmuchnięcie. Świece zgasły, w całej chacie nastała ciemność. Konrad z najwyższą ostrożnością dotarł do łóżka. Zanim zasnął, miał jeszcze wrażenie, że słyszy oddech Hanki przy drzwiach. Różaniec leżał w kącie na podłodze.
***
Następnego dnia do stawu dotarł niemal biegiem, ale złotowłosej nie zobaczył. Patrzył dookoła z rosnącym niepokojem. Przecież zawsze była, czekała. Do zmroku daleko, nie miał się czego bać. Chciał tylko ją zobaczyć, powiedzieć coś, znów ujrzeć jej uśmiech.
Wtedy właśnie wynurzyła się z czarnej wody stawu. Mokre włosy przylgnęły do ciała, ale ani trochę nie osłoniły nagości. Gestem zaprosiła go do siebie, a Konrad w kilku ruchach zdjął koszulę i wbiegł do wody. Parę kroków od brzegu stracił grunt pod nogami, wpadł, nie nabrawszy wcześniej powietrza. Zobaczył, jak czarna woda zasłoniła nad nim niebo. Wlała się do płuc, a mięśnie zapiekły z braku tlenu. To dziewczyna go tu wywiodła, w głębinę, na śmierć. Tonął w bezruchu.
Coś chwyciło go za dłoń, pociągnęło w górę. W oczy błysnęło słońce, w uszy uderzył hałas lasu. Zakaszlał, poczuł, jak z płuc wylewa się woda, a nogi haczą o skaliste dno. Zrobił kilka kroków, upadł na brzegu, wypluł jeszcze więcej wody i z ulgą chwytał powietrze.
Gdy opanował oddech i nerwy, usłyszał, że dziewczyna podeszła z tyłu. Odwrócił się i oniemiał. Wciąż naga, stała bezwstydnie z zadziornym uśmiechem na ustach. Patrzył szeroko otwartymi oczami, słońce mieniło się na jej skórze. Złotowłosa podeszła o krok, kucnęła i pocałowała go w usta z tłumioną zachłannością. Wciąż skołowany chłopak posłusznie oddawał pocałunek, choć czuł, że wszystkie mięśnie zastygły, zmrożone nieśmiałością. Pchnęła jego tors. Oddał się jej, patrząc w niebo przez liściaste sklepienie.
Obudził go chłodny powiew powietrza, taki jaki przychodził do doliny każdego wieczora. Skoczył na równe nogi. Nad stawem rozsnuła się już mgła, niebo szarzało, jedynie na zachodzie ujrzał ostatki różu i oranżu. Chwycił rozrzucone ubranie. W biegu naciągał spodnie, koszulę trzymając w zębach. Gdzieś spomiędzy drzew usłyszał kobiecy chichot. Ciarki przeszły mu po całym ciele. Wiatr wiał mocniej niż zwykle. Konrad biegł ile sił, rześkie powietrze wypełniło mu płuca, gardło zapiekło. Ledwie widział w zapadającym mroku, nisko wiszące gałęzie smagały go w twarz. Wciąż słyszał śmiech. Raz z prawej, to znowu z lewej, czy z tyłu. Popatrzył za siebie. Nic nie dostrzegł, tylko zahaczył nogą o kamień, zatoczył się, ale nie przewrócił. Daleko przed sobą zobaczył blask świec w oknie chaty Hanki, jeszcze nie spała. Znów usłyszał śmiech, tuż za plecami.
Poczuł pchnięcie, wytrąciło go z równowagi. Potknął się, rozpaczliwie próbował biec dalej, ale nie dał rady. Przeturlał się po kamieniach, wylądował na plecach. Złotowłosa przygwoździła go do ziemi. Oboje dyszeli. Trudno było cokolwiek dostrzec w jej oczach. Widział jedynie wyszczerzone w uśmiechu białe zęby. Zastygł. Strach sparaliżował mu mięśnie. To teraz – koniec, zmrok zastał go w lesie. Dziewczyna pochyliła się, przekrzywiła głowę. Ugryzła go w szyję, ale delikatnie, pieszczotliwie. Zrobił głęboki wdech. Złotowłosa zaczęła całować go coraz niżej, rozpinała guziki koszuli. Wzięła go tak samo, jak wcześniej, ale tym razem nie pozwolił sobie zmrużyć oczu.
Po wszystkim stali na skraju lasu, niedaleko chaty wiedźmy. Zadął wiatr, mocny, taki jak wtedy, gdy Konrad wchodził na przełęcz. Szedł halny.
– W taki wicher nie pójdę w bór – powiedział. Po raz pierwszy odkąd obudził się przy stawie, opanował oddech. – Przyjdź ty, córko lasu. Przyjdź do mnie. Jutro na wieczór. – Położył dłoń na jej policzku, a złotowłosa przymknęła oczy.
Kiwnęła głową.
Konrad wszedł do chaty z paskudnym uśmiechem na ustach. Przypomniał sobie o schowanej w lesie torbie, a jednocześnie coś ukłuło go w serce. „Wiara wymaga poświęceń”, pomyślał.
***
Następnego dnia o zmierzchu Konrad wpadł do chaty Jastka.
– Coś bydło szlachtuje! Szybko!
Wybiegli w stronę pastwiska, wiatr targał ich koszule. Po drodze zwołali jeszcze kilku mężczyzn.
Krowy muczały, połowa z nich leżała pokotem. W ciemnościach niewiele widzieli, niektóre ledwie dychały, inne już się nie ruszały. Każda miała rany brzucha jak po wyjątkowo długich szponach.
Ktoś niósł pochodnię, dogonił pozostałych. Na końcu, tuż pod lasem, jej światło padło na ludzką postać, klęczącą tyłem do przybyłych, obok jeszcze dychającej krowy.
– Ktoś ty? – krzyknął Jastek.
Dziewczyna o jasnych włosach zerwała się na nogi. Drgnęli na widok wyszczerzonych zębów. Przyłapali potwora, jak żerował na ich zwierzętach.
– Wiła! – krzyknął ktoś zza pleców Konrada.
Mężczyźni rozbiegli się, próbując okrążyć postać. Ta chwilę patrzyła, oceniała sytuację. Gdy spróbowała ucieczki, było już za późno, jeden z chłopów przewrócił ją i zaczął okładać pięściami. Zaraz kilku kolejnych dopadło rozpaczliwie szarpiącą się córkę lasu. Ktoś uderzył ciupagą, inny walnął kijem. Znieruchomiała.
Konrad podszedł bliżej. Upewnił się, że to złotowłosa.
– Młody sprowadził potwora – krzyknął Antek, popychając chłopaka.
– Pół stada wybiła, głód nas czeka! – zawołał ktoś z drugiego rzędu.
– Zostawcie go – odpowiedział Jastek. – Skąd miał wiedzieć?
Konrad nic nie mówił. Patrzył na zakrwawione ciało dziewczyny.
– Niech wypierdala, będzie jedna gęba mniej do wykarmienia – krzyknął Antek. – I wiedźmę niech weźmie ze sobą.
– Zwiodła mnie – odpowiedział Konrad, wskazując ciało. – Was też zwodzą.
– Nasze życie, nasza sprawa – zawołał ktoś z tyłu.
– Chowacie potwory pod własnym dachem! Niemowy, co was chucią zniewalają! – krzyczał Konrad.
Nikt nie odpowiedział.
– Ja pójdę dalej, bo na halny się zbiera – dodał już ciszej. – A wy zostaniecie z nałożnicami-niemotami. Ino patrzeć, jak wam gardła poderżną za to, żeście ich siostrę ubili.
Patrzyli po sobie. Rozważali w milczeniu słowa wędrowca.
– A niech was szlag, gówniarzu – warknął Jastek i odwrócił się w stronę chat.
W świetle pochodni błysnął nóż wyciągnięty zza pasa.
***
Konrada obudziło łomotanie zamkniętych okiennic i świst wiatru. Świtało. Wiedźma jeszcze spała. Leżał nagi w jej łóżku i z bliska, w półcieniu poranka, podziwiał jej ciało. Ta naznaczona wiekiem skóra niosła historię życia jak słoje ściętego drzewa. Podniósł dłoń, by ją pogładzić, ale powstrzymał się. Nie chciał obudzić Hanki.
Najciszej, jak potrafił, wstał, ubrał się, zabrał wszystkie swoje rzeczy i poszedł. Bał się jedynie, że wiedźma wybiegnie z chaty i będzie chciała iść razem z nim – dalej, na zachód. Nie wybiegła. „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Najlepiej żeby do Antka wróciła”, pomyślał.
Jak tylko zniknął w lesie, zboczył ze ścieżki. Musiał jeszcze odzyskać swój ekwipunek. Torbę, którą skutecznie chował w lesie przed oczami chłopów przez cały czas pobytu w dolinie. Torbę, w której, między innymi, trzymał najróżniejszego kształtu noże i puginały, którymi zadźgał ponad połowę bydła.
Metal zachrzęścił, Konrad zarzucił pakunek na plecy. Brnąc przez bór, wrócił na szlak. Wydawało mu się, że kątem oka widzi córy lasu, które odprowadzają go wzrokiem, ale nie zerkał na boki. W dłoni trzymał różaniec.
Ewangelia według Konrada
Pisze ewangelista Marek: „Oto Ja posyłam wysłańca mego przed Tobą; on przygotuje drogę Twoją”. Zło przyszło mi plewić wśród najmniejszych spośród owieczek Pana.
Jak Jezus chodził po pustyni, tak ja wszedłem do doliny umarłych, wodzony na pokuszenie. Bóg nie poczyta mi grzechów, jakich dopuścić się musiałem, bo wszystko, co czyniłem, czyniłem dla Niego. Czyste serce zachowałem.
Wybrałem drogę, jakiej nikt nie wybiera, drogę prowadzącą przez śmierć i znój, bez bogactw doczesnych. Nawet gdybym doszedł do samego piekła, serce me, harde i pełne miłości, bije ku chwale Pana. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.