– Liam, nie możemy ich… – Głos Hanny ledwo przebija się przez wycie alarmu.
– Nie mamy wyjścia. – Zerkam nerwowo na parę Koreańczyków, upewniając się, że niczego nie podejrzewają.
– Przylecieli pomóc, skafandry należą do nich.
– Oni albo my.
– Liam… to ludzie, tacy sami jak my, to będzie… – Słowo “morderstwo” nie chce jej przejść przez usta. Wiem, że to niskie, ale jestem gotów zrobić wszystko, aby tylko uratować własną skórę. Hanna patrzy mi w oczy. – Bardzo boisz się śmierci?
– Ty nie? Pomyśl o swoich córkach – prawie krzyczę, wzbudzając podejrzenia Koreańczyka. Uspokajam go uśmiechem, ściszam głos. – Musimy zdecydować, w tej sekundzie, albo oni to zrobią.
Przymyka oczy. Chciałaby, żeby po ich otwarciu wszystko okazało się złym snem. Zgadza się skinieniem głowy.
Apteczka Koreańczyków stoi otwarta tuż obok, wystarczająco ciężka, żeby ogłuszyć. Kiedy facet się odwraca, sięgam ukradkiem po skalpel.
***
Dyżurny nie zapukał. Szybkim krokiem przemierzył gabinet kierownika sekcji ratunkowej Centrum Kontroli Lotów. Zostawił za sobą otwarte drzwi. Włączył projekcję, wskazał ciągi znaków i nieregularny wykres:
– Dostaliśmy sygnał SOS!
Siedzący przy biurku sześćdziesięcioletni mężczyzna spojrzał na podwładnego zmęczonym wzrokiem. Był poniedziałek rano, właśnie zamawiał biżuterię dla kochanki i wtargnięcie dyżurnego było dla niego jak uderzenie gongu tuż przy uchu:
– Kto wysłał sygnał?
– Właśnie, chodzi o to, że… identyfikator statku nie daje się odkodować.
– Jak to “nie daje się odkodować”? Suma kontrolna sygnału się zgadza?
Podwładny przytaknął.
– To identyfikator musi być do odczytania, postarajcie się bardziej. A co z lokalizacją?
– Sygnał wysłany był siedmiokrotnie, z Ganimedesa.
– Jowisz?! Przecież tam mało kto lata – zdziwił się kierownik. – Jeżeli to okręt wojskowy, to nie nasza sprawa.
– Kod SOS jest cywilny, certyfikowany. – Dyżurny nie dawał za wygraną.
– W takim razie to statek badawczy. Kręcą się tam, wiercą w każdej pieprzonej skale, robią eksperymenty z cholera wie czym. Ponoć kombinują coś z neutrinami w magnetosferze. Ta ciekawość kiedyś zgubi ludzkość, dyżurny. Wiecie, ile razy moment magnetyczny Jowisza jest silniejszy od ziemskiego?
– Sto?
– Dużo więcej, dyżurny, doedukujcie się. – Kierownik uśmiechnął się. Zmieszana mina podwładnego była prezentem w poniedziałkowy ranek. Młody, nadgorliwy, niewiele jeszcze wie o etosie pracy.
Powrócił do zakupów. Otworzył okienko z nową kolekcją błyskotek sieci Laurenca Graffa: kolczyki, bransolety, naszyjnik. Nie odwracając oczu od monitora zapytał:
– A sprawdzaliście centralny rejestr?
– Tak. Oficjalnie żaden statek nie zaginął, nie ma też zgłoszeń.
– No widzicie, dyżurny, postąpimy zatem zgodnie z procedurą, która…
Zawiesił głos, bo jego uwagę przykuła atrakcyjna cena kolii z podwójnym brylantowym motylem. Kliknął i wyobraził sobie półnagą Sarę przymierzającą biżuterię przed lustrem. Odruchowo przygładził gęstą brodę, z której był dumny. Gdyby nie pieniądze, kilkanaście lat spędzonych w centrum na Marsie zaliczyłby do straconych. Na szczęście do zasłużonej emerytury pozostało mu niewiele. Spędzi ją na Ziemi, z Sarą, nie myśląc o niczym.
Pora zakończyć sprawę z rzekomym sygnałem SOS:
– Bez identyfikatora nie mamy obowiązku wysłania ekipy ratunkowej. Ale musimy dać znać jednostkom znajdującym się najbliżej źródła sygnału.
Dyżurny zrobił zbliżenie trójwymiarowej mapy i wskazał dwa niebieskie piksele, które poruszały się powoli, wraz z towarzyszącymi im parametrami.
– Najbliżej Ganimedesa są statki “Hope” oraz “Sido“. Pierwszy amerykański, drugi północnokoreański i zdaje się, że… – zawiesił głos, wczytując się w drobne litery na wyświetlaczu. – Tak jak pan mówił, oba badawcze.
– To na co czekacie, dyżurny? Dajcie im znać, niech lecą.
Kierownik wrzucił naszyjnik z motylkami do zakupowego koszyka i z uciechą uderzył dłońmi o uda, jakby właśnie rozwiązał skomplikowane sudoku. W tym samym momencie system poinformował, że dokładnie to zamówienie zostało zrealizowane przez niego kilka godzin wcześniej. Zdziwiony uniósł brwi. Co u licha? Korzystając z półotwartych drzwi, wychylił się zza monitorów i krzyknął:
– Czy ktoś mi przyniesie tę cholerną kawę?!
***
Zmodyfikowałem kurs “Hope”, kierując nas na Ganimedesa. Swoją drogą, ciekawe kto się tam zapuścił? Nie moja sprawa, dostaliśmy polecenie z Centrum Kontroli, to lecimy. Korporacja otrzyma pokaźny zwrot kosztów, a my premię. Traktuję to jak przygodę, zmianę nudnej codzienności wiszenia na orbicie Jowisza i rutynowej analizy próbek.
Wysłali też Koreańczyków. Trudno cokolwiek o nich powiedzieć na podstawie pięciominutowego połączenia wideo, zaaranżowanego w celu koordynacji kursów. Nie spytałem nawet nad czym pracują. Facet mruk, a kobieta chyba bystra. Zupełnie jak u nas.
Relaksuję się przy panelu fortepianowym, robiąc przerwy na sączenie pożywki z witaminami. “Träumerei” Schummana zwykle wprowadza mnie w rodzaj hipnotycznej zadumy, ale tym razem działa orzeźwiająco. Granie przychodzi mi bez wysiłku, palce biegną po klawiaturze swobodnie, dawno nic nie sprawiało mi takiej frajdy.
Hanna siedzi od dwóch godzin na mostku i próbuje rozkodować sygnał SOS. Skoro obsługa centrali nie odczytała identyfikatora, szanse, że jej się uda, są znikome. A jednak! Wstaje znad pulpitu z ołówkiem w ręku, unosi brew i patrzy na mnie rezolutnie. Tak zwykle spogląda, gdy dokona czegoś, co innym zdawało się niemożliwe. Albo gdy utrze komuś nosa. Nie doceniłem jej inteligencji albo przeceniłem możliwości centrali. Przywołuje mnie ręką.
– Nie uwierzysz… to ci Koreańczycy, ludzie z “Sido”!
– Wysłani wraz z nami na ratunek?
– Zobacz sam.
Weryfikuję jej obliczenia, raz, drugi, mija trochę czasu, wszystko się zgadza. Identyfikator statku “Sido” jest autentyczny, nie ma mowy o pomyłce.
– Powiedz… – Puls mi przyspiesza. – Jak to możliwe, że nadawcą sygnału SOS jest jednostka wysłana wraz z nami na ratunek?
Hanna nagle milknie, spogląda ponad moje ramię. Jej źrenice rozszerzają się jak przysłona obiektywu przy zmianie naświetlenia. Odwracam się i dostrzegam słup światła, o półmetrowej średnicy, sięgający od podłogi do sufitu.
Obiekt powoli przemierza przestrzeń statku, zbliża się do nas i stopniowo zmienia kształt. Przybiera postać przypominającą zdeformowaną, pozbawioną szczegółów sylwetkę człowieka. Wyciąga w naszą stronę coś, co jawi nam się jako wydłużone ręce. Lewą dotyka mojej szyi, prawą kładzie na głowie Hanny. Wszystko wokół zaczyna wirować, gubię poczucie czasu i przestrzeni.
***
Pułkownik nie zwykł odbierać połączeń w czasie lunchu. Dla doktora Eullera zrobił wyjątek, opuszkiem palca uruchomił implant przy uchu. Podniesiony głos naukowca wskazywał na wyjątkowy charakter sprawy:
– Dostaliśmy cynk z Centrum Kontroli Lotów od naszego człowieka. Odebrali nietypowy SOS z Ganimedesa. Agent utrzymuje, że wystąpiła interferencja identyfikatorów.
– Ma to jakieś znaczenie dla bezpieczeństwa projektu?
– Jeszcze to sprawdzamy, ale ten rodzaj anomalii wskazuje na rozhermetyzowanie się membrany Dohorovitza.
Wojskowy przełknął ślinę.
– Od początku miałem wątpliwości, czy powinniście rozpoczynać ten projekt.
– Zapewniam pana, że zadbaliśmy o wszelkie niezbędne zabezpieczenia. Jeśli chcemy poznać naturę tachionów i otworzyć drogę do kwantowej grawitacji, nie ma innego sposobu. A neutrina powinny pozostać stabilne, nawet przy dewiacjach pola. Przyjęliśmy duży margines błędu…
– Zatem, jak mogło dojść do rozszczelnienia?
– Nie wiemy jeszcze, czy do czegokolwiek doszło. Owszem, teoretycznie mogła wystąpić nieciągłość w dipolowym momencie magnetycznym Jowisza, co z kolei zaburzyło natężenie oddziaływań słabych atomów membrany. Spin któregoś z neutrin mógł się odwrócić, pociągając za sobą spiny kolejnych. Gdyby do tego doszło, izolacja rozsypałaby się jak domek z kart.
– Proszę mi oszczędzić naukowego bełkotu. Czy wymiar mógł się otworzyć?
Doktor Euller poczuł się urażony. Zamiast odpowiedzieć, przeszedł do kontrofensywy:
– Zdaje się, że pan mi o czymś nie powiedział. Doszły do mnie słuchy, że w sąsiedztwie eksperymentu pojawił się nieautoryzowany obiekt.
Wojskowy odchrząknął.
– Istotnie, wykryliśmy statek badawczy z Korei Północnej. Wysłaliśmy ostrzeżenie, na które nie zareagował. Zgodnie z procedurą zestrzeliliśmy go.
– Czyżby? Z tego co wiem, zdołał uciec. Pan jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo projektu!
– Na pewno trafiliśmy, zniknął z radarów. – Pułkownik przyjął postawę defensywną.
– Wiązka laserowa nie sprawia, że obiekt rozsypuje się w pył. Nie mógł po prostu zniknąć z radarów. A wy powinniście upewnić się…
– Znam swoje obowiązki, doktorze! Przyznaję, sprawa z koreańskim statkiem jest niejasna, otrzymałem niespójne raporty…
Pułkownik zamilkł. Technokraci i ich eksperymenty! Gdy to wszystko przedostanie się do opinii publicznej… Wyobraził sobie rzesze influencerów ćwierkających do setek milionów subskrybentów o anomaliach, spisku i końcu świata. Woda na młyn dla populistów. Sytuacja łatwo może wymknąć się spod kontroli, a świat czeka polityczna destabilizacja. Pax Solaris, całe trzysta lat kwitnącej gospodarki międzyplanetarnej może pójść w diabły.
Pomyślał o swojej eskadrze dwunastu fregat atomowych, z których każda uzbrojona była w osiemdziesiąt ładunków termojądrowych, po pięćdziesiąt megaton… Dziesięć milionów kilometrów od Jowisza, przy prędkości stu tysięcy kilometrów na godzinę, dotarcie torped do membrany Dohorovitza zajęłoby… Przerwał kalkulacje i zwrócił się do milczącego cierpliwie doktora:
– W razie czego pozostaje destrukcja tego, co wydostanie się z wymiaru.
Śmiech, który usłyszał, przyprawił go o nieprzyjemny dreszcz.
– Proszę o tym zapomnieć. Jeżeli doszło do jego otwarcia nie możemy zrobić absolutnie nic.
***
– Hanna?
Wychodzę z sypialni tyłem, z twarzą zwróconą do niej, jakbym się czegoś obawiał, ale nie pamiętam czego. Czuję piekący ból w okolicy szyi.
Obcy tu ciągle jest, ledwo widoczny, wysmukła zjawa oscylująca na granicy realności. Mam wrażenie, że zaraz rozpłynie się w plamie kwarkowych pikseli. Siada przy fortepianie i uderza świetlistymi palcami w klawisze. Rozpoznaję ten utwór, kawałek Schumanna, lecz niektóre dźwięki brzmią inaczej. Melodia ma dziwną konsystencję, wibruje, wprowadza w hipnozę. Nuty nabierają znaczenia, są jak litery, składające się w wiadomość:
– Przemóż ciało i wyzwól się z cyklu.
Obcy unosi nad klawiaturę długą dłoń, zakończoną wąskimi palcami. Wskazuje kierunek – Ganimedes.
Zlecam przybliżenie. Z sufitu opuszcza się ramię z grubym okularem. Przykładam oczy do szkła, kieruję sensory w stronę wskazaną przez obcego, ale nic nie dostrzegam. A może nie chcę?
Aktywuję zoom kilkukrotnie, by wreszcie zobaczyć statek. Czy są tam ludzie, czy wymagają ratunku? Chciałbym, żeby odpowiedź brzmiała “nie”, wówczas moglibyśmy się stąd jak najszybciej wynieść. Ale obcy potakuje głową, a potem znika, a ja zaczynam wątpić w realność tego, co przed chwilą widziałem.
***
Lądujemy pięć kilometrów od statku. Identyfikator wciąż jest nieczytelny, analiza potwierdza obecność ludzi, ale nie ma z nimi łączności.
Pospiesznie schodzimy na dolny pokład. Udaje nam się założyć skafandry w zaledwie trzydzieści minut. Wsiadamy do łazika. Brama wjazdowa opada powoli, odsłaniając niebo z fragmentem Jowisza, a potem tchnący wrogością krajobraz kraterów uderzeniowych. Nasz sześciokołowy pojazd wydostaje się na zewnątrz, zjeżdżając po otwartej bramie, która opierając się górną krawędzią o powierzchnię planety tworzy rampę.
System pojazdu analizuje rzeźbę terenu i swoją przyczepność do powierzchni. Biorąc pod uwagę przyspieszenie grawitacyjne, kieruje boczne dysze w górę i odpala je z adekwatną mocą. Dzięki temu nie skaczemy po nierównościach, jazda jest płynna. Hanna wyciąga ze schowka apteczkę i na wszelki wypadek sprawdza jej zawartość.
– Widzisz to? – Pokazuję Hannie biały trójkąt na niebie, daleko, odcinający się na tle Wielkiej Czerwonej Plamy.
Hanna zadziera głowę.
– Nie mam pojęcia co to może być. Wygląda jak… płonący żagiel.
– Trudno ocenić wielkość, ale musi być ogromne.
– Czy to nie w tym rejonie zainstalowano membranę Dohorovitza?
Docieramy do celu. Przed nami statek, którego część jest uszkodzona, brakuje dużej części osłony. Nieco dalej, widnieje rysunek – czerwony prostokąt z gwiazdą tego samego koloru pośrodku i z dwoma granatowymi pasami. Flaga Korei Północnej. Statek jest obrócony w taki sposób, że wejście do niego znajduje się wysoko. Musieli lądować awaryjnie.
Opuszczamy łazik. Regulując ostrożnie moc plecaków rakietowych unosimy się na wysokość włazu. Dron wielkości kolibra miga niebieskawym okiem raz i drugi, akceptuje nas, właz się otwiera.
Wewnątrz śluzy następuje dekompresja. Hanna sprawdza skład powietrza, wydaje się w porządku, ale nie wiemy co czeka nas dalej. Patrzymy po sobie i decydujemy póki co pozostać w hełmach. Mijamy ciemny korytarz i kolejne, okrągłe drzwi, za którymi zalewa nas światło. Rozglądamy się.
Dwójka ludzi o azjatyckiej urodzie, znajdujących się pośrodku pomieszczenia, wydaje się być wystraszona naszą obecnością. Mężczyzna leży na podłodze, a siedząca przy nim kobieta obejmuje jego głowę dłońmi, jakby chciała go ochronić. Wykonuję uspokajający gest, Hanna wskazuje na apteczkę. Dociera do nich, że chcemy im pomóc. Zdejmujemy hełmy.
Azjatka pomaga mężczyźnie usiąść. Drżącą dłonią wskazuje jasnozielony opatrunek na jego szyi.
Przepuszczam Hannę przodem. Wyciąga aparat diagnostyczny, skanuje tkankę ciała, a potem transferuje wyniki do systemu. Urządzenie przygotowuje mieszankę środków znieczulających, antybiotyków oraz enzymów, po czym wypełnia nią ampułkę. Pomagam mężczyźnie zdjąć opatrunek, osadzam naczynko w strzykawce i robię iniekcję.
Nasz robot chirurgiczny wchodzi do rany, penetruje i naprawia uszkodzone tkanki. Po kilku minutach wydostaje się na zewnątrz, dokonuje oczyszczenia i zabiera się do zszywania skóry nanowłóknami. Po skończonej pracy wraca do apteczki.
– Nie wstawaj – mówi Hanna, ale Koreańczyk jej nie słucha, podchodzi do automatu z wodą.
– Mam… imię Na-Han. – Głos Koreanki drży, jakby się bała. Zauważam, że jej kosmyk włosów jest zlepiony krwią. Kiedy Hanna chce ją zbadać, tamta odsuwa się i potrząsa przecząco głową. – Draśnięcie.
– Co się stało?
– Meteor, chłodzenie, reaktor uszkodzona, magazyn uszkodzona… – odpowiada łamanym angielskim. – Lądowanie.
– Musieliście lądować? A on?
– On, imię Am-Li.
– Zostaliście ranni podczas lądowania?
Na-Han nerwowo chichocze i spogląda na nas podejrzliwie. Dociera do mnie, że dziewczyna jest w szoku i wymaga stabilizacji psychicznej. Hanna podaje jej środki uspokajające.
***
– Nie macie skafandrów? – Nie mogę w to uwierzyć, ale Am-Li potwierdza:
– Meteor, magazyn.
Teraz rozumiem. Próżnia wyssała zawartość komory magazynowej. Tylko nie wierzę, że to meteor. Krawędzie otworu są zbyt regularne, jakby odcięte laserem.
– My posiadamy dwa – kontynuuję i dociera do mnie, że uratowanie ich zajmie więcej czasu niż sądziłem. – Zatem, ja i Hanna udamy się do naszego statku, a potem jedno z nas wróci z dodatkowym skafandrem. A potem to powtórzymy, okay?
Staram się brzmieć spokojnie. Koreanka kiwa potakująco głową, ale czuję, że coś z nią jest nie w porządku. Spogląda ukradkiem na czerwony pasek sunący na dole ekranu komputera pokładowego. Informacja jest dla mnie niezrozumiałym strumieniem hieroglifów. Włączam translator: “Stan reaktora krytyczny. Eksplozja o sile jednej kilotony nastąpi za około trzy godziny. Aktualizacja czasu na bieżąco. Nakaz natychmiastowej ewakuacji.”
Dociera do mnie, że w tym czasie nie zdążymy wszyscy przenieść się do naszego statku. Hanna jest przerażona.
Włącza się dźwięk alarmu. Tamci dwoje odchodzą na bok i nerwowo dyskutują.
Nie zauważyłem, kiedy do nas podeszli. Na-Han stoi za Hanną, z uniesioną nad jej głową apteczką i z wyrazem desperacji na twarzy. Chcę krzyknąć, ostrzec Hannę, ale przeszywa mnie bolesne ukłucie i wydobywam z siebie tylko jęk. Odruchowo przykładam dłonie do szyi, ciepła krew cieknie mi przez palce. Osuwam się na podłogę. Am-Li stoi obok z zakrwawionym skalpelem, wystraszony tym, co zrobił. Kątem oka dostrzegam, że Koreanka ogłusza Hannę.
Jestem półprzytomny. Widzę jak przez mgłę, że ściągają ze mnie kombinezon. Do diabła, my przylecieliśmy ich uratować, a oni…
Ubrani w białe skafandry odwracają się i wychodzą pospiesznie. Za chwilę znikają za zamkniętym lukiem śluzy. Spadam w otchłań. Save Our Souls.
***
– Na-Han?
Wychodzę z sypialni tyłem, z twarzą zwróconą do niej, jakbym się czegoś obawiał, ale nie pamiętam czego. Czuję ból w szyi.
Obcy jest półprzezroczysty. Wysmukły gwisin oscylujący na krawędzi rzeczywistości, mam wrażenie, że zaraz przekształci się w chmurę tańczących cząsteczek.
Nuci stare “Arirang”, nie otwierając ust. Niektóre dźwięki są inne, wybrzmiewają znaczeniem, tak jakby kryła się w nich wiadomość. Przemóżcie ciało i wyzwólcie się z cyklu.
Na-Han wychodzi z sypialni, staje w drzwiach, ma zamknięte oczy, mówi jak w transie:
– Śnił mi się tachion. Pojawił się znikąd i poruszał w dwóch kierunkach naraz. Czas odbił się od tafli wielkiego jeziora. Zamienił się miejscem z przestrzenią. Jesteśmy tym samym.
***
Po zachowaniu Amerykanów widzę, że dzieje się coś złego. Na ekranie komputera pokładowego przewija się czerwony pasek tekstu, informacja, którą dostrzegam dopiero teraz:
– Stan reaktora krytyczny. Eksplozja o sile jednej kilotony nastąpi za około trzy godziny. Aktualizacja czasu na bieżąco. Nakaz natychmiastowej ewakuacji.
W tym czasie nie zdążymy wszyscy ewakuować się do naszego statku. Na-Han jest przerażona.
Niedługo potem włącza się dźwięk alarmu. Amerykanie odchodzą na bok i nerwowo dyskutują.
Nie zauważyłem, kiedy się do nas zbliżyli. Amerykanka stoi za Na-Han, z uniesioną nad jej głową apteczką. Na jej twarzy maluje się desperacja. Chcę krzyknąć, ostrzec Na-Han.
Ale nie trzeba, Amerykanka zmienia zamiary. Odkłada przedmiot na ziemię i opuszcza ręce. Dopiero teraz zauważam, że mężczyzna stojący obok ściska w ręku skalpel. Chciał mnie ugodzić, ale nie zrobił tego.
– Uciekajcie, póki jest jeszcze czas – zwraca się do mnie.
– Może… razem… może… – wybąkuje Na-Han, nie mając zamiaru się stąd ruszać. Amerykanka ją obejmuje.
– Gwisin tu jest. – Na-Han szepce jej poufnie do ucha. – Ty, ja… on widzi jedno… Liam, Am-Li…
– Wszystko będzie dobrze. – Amerykanka ją pociesza, ale sytuacja jest beznadziejna. Mam wrażenie, że Na-Han popada w obłęd. Odpycha Hannę, otwiera szeroko oczy i krzyczy:
– Przebił membranę! Nadszedł z drugiej strony tafli jeziora!
Jej okrzyki stopniowo cichną. Moja perspektywa zmienia się, widzę całą scenę z innej pozycji, jakbym wszedł w głowę Amerykanina. Jestem nim? Targa mną zwierzęcy strach, który przełamuję wolą. Jesteśmy igraszką losu, a jednak coś od nas zależy.
W oczach Hanny rozpoznaję spojrzenie Na-Han. Znowu jest w jej ramionach, spokojna. Już dobrze.
Obcy sunie pośród mebli, dociera do ściany i przenika przez nią jak przez mgłę. Jego sylwetka jest widoczna, mimo że znalazł się w innym pomieszczeniu. Śledzę wzrokiem, jak sunie w kierunku rdzenia pojazdu.
Wchodzi do reaktora, obejmuje go ramionami, a potem wnika do środka. Jak gorące iskry uderzają w tkaninę, wypalając w niej dziury i gasnąc, tak cząstki alfa trafiają w ciało obcego i dematerializują się. W ten sposób obcy tłumi reakcję łańcuchową. Jednak on sam staje się coraz bardziej przezroczysty, jego blask stopniowo gaśnie i ostatecznie całkiem zanika.
Wiemy, że reakcja rozszczepienia jest już pod kontrolą, eksplozja nie nastąpi.
***
Dyżurny wrócił z biura sfrustrowany. Nie zdążył złamać kodu SOS, choć był od tego o krok. Dręczyła go świadomość, że żaden z wysłanych statków po dotarciu w okolice Ganimedesa niczego nie wykrył. Kierownik skwitował całą sprawę stwierdzeniem, że sygnał musiał być błędem, deformacją innego sygnału. O całej sprawie zapomniał w chwili, gdy – jak stwierdził – “została w pełni dochowana należyta staranność w procedurach”.
Nie miało to sensu. Usiadł przy biurku, położył przed sobą tablet z kodem sygnału, kartkę oraz ołówek i zabrał się do pracy.
Sygnał został wysłany siedem razy, z dokładnie tego samego miejsca na powierzchni Ganimedesa. Kiedy o drugiej trzydzieści w nocy odkodował, że pierwszy sygnał wysłał “Sido”, ołówek prawie wypadł mu z ręki. Bzdury, pomyślał, bliski tego, żeby wszystko odłożyć w diabły i iść spać.
Lecz nie zrobił tego. Rozszyfrował drugi sygnał i okazało się, że tym razem nadawcą był “Hope”. Skonfundowany, podrapał ołówkiem czoło.
Trzeci i piąty sygnał wysłany został przez “Sido”, a czwarty i szósty przez “Hope”.
– Musiała zajść jakaś aberracja czasoprzestrzeni – wyszeptał, wiedząc, że to nie wyjaśnia absolutnie nic.
Fragment ostatniego, siódmego sygnału określającego identyfikator statku był najdziwniejszy. Dyżurny pocił się nad nim kilka godzin. Chaotyczny ciąg liczb nie miał sensu i nie pomagała żadna ze znanych mu metod analizy.
Dopiero kiedy pierwsze promienie słońca ukazały się na horyzoncie i oświetliły pokreślone notatki, dostrzegł, że kod jest sumą identyfikatorów obu statków! Interferencja sygnałów? Jakby na sam koniec się ze sobą stopiły!
Nie poczuł się ani o cal mądrzejszy. Stwierdził, że przełożony miał rację, że to jednak musiał być błąd. Zdjął okulary, otarł pot z czoła i spojrzał na zegarek. Wskazówka sekundnika cofała się.