Miasteczko Greenwood, wciśnięte między bagna i lasy, było miejscem, w którym mało kto chciałby spędzić całe życie. Przeklęta to okolica, która pochłaniała kolejne pokolenia. Która prostych ludzi zmieniała w szelmy, a uczciwych w lichwiarzy.
Posępne lasy, niegdyś kształtujące podstawowe – a zarazem jedyne – źródło dochodu, w pewnym momencie historii przesądziły o upadku Greenwood i o wymazaniu tej nieszczęsnej mieściny z mapy.
Nikt nie postarał się o przekazanie historii tamtego miejsca, a gdyby jednak jakkolwiek została zapisana, lub choćby wzmiankowana – choćby w jakiejkolwiek taniej gazecie – zainteresowałaby zapewne niejednego. Odległe lata wojen i ponure wspomnienia zatarły się w pamięci najstarszych mieszkańców.
Obecnie, jedynie człowiek skrupulatny i nad wyraz cierpliwy, przeszukując starannie zakurzone księgi starych bibliotek i pożółkłe kroniki wszystkich ratuszy hrabstwa, doszukałby się ledwie strzępów informacji i mało znaczących – i może nie zawsze wiarygodnych – wzmianek o Greenwood.
Historia tamtych stron rozpoczęła się kilkanaście wieków temu. Pradawni osadnicy znaleźli okoliczne lasy jako dogodne miejsce, gdyż ciemne knieje przez stulecia zapewniały nieocenione ilości drewna i możliwości polowań na zwierzynę. Słowem, las obdarowywał mieszkańców pożywieniem i oferował drewno jako materiał do budowy domów, a w czasach niejednej wojennej zawieruchy odegrał znaczącą rolę bastionu. Licznie wzniesione czatownie i tajemne przejścia pomogły mieszkańcom stawić opór najeźdźcom, a w ponurym mroku kniei – jakże podle skryte i nikczemnie skonstruowane pułapki – zgubiły niejednego wroga.
Z biegiem lat Greenwood stawało się miasteczkiem drwali i tartaków. Ta osada prostych stolarzy i rzemieślników z upływem czasu zmieniła się w skupisko nieudaczników i chytrych kłusowników, których następne pokolenia skazywały się na los podobny – o ile nie gorszy. Upragnionego dobrobytu nie zapewniły Greenwood nawet czasy „gorączki złota”. Zupełnie jakby ta ominęła Greenwood szerokim łukiem. Tułacze i poszukiwacze cennego kruszcu – a nawet najgorsi nikczemnicy – nie zachodzili do miasteczka, a na widok ciemnej ściany lasu żegnali się znakiem krzyża. Być może jakaś siła niepojęta nawiedziła po ostatniej wojnie okolice sprowadzając nieustanne nieszczęścia.
Wieloletnią stagnację przerwał niepokój, którego źródło zdawało się pochodzić właśnie z głębi lasu. Pogłoski, traktowane bardziej jako plotki przekazywane między miejscowymi w pijanym widzie, przemieniły się ledwo po tygodniu w zupełnie wiarygodne wieści. Tam, w ciemnej zieleni świerków, zaczęły ujawniać się trzy, równie mroczne cienie; widok jakże ponury w leśnej gęstwinie, a jednocześnie tajemny i przez to budzący naturalne obawy. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby na skraju lasu czaiła się jakaś przeklęta drużyna, grupa straceńców lub tylko garstka obcych, których obecności jednak nikt sobie nie życzy. Zawsze to, co nieznane, budzi strach i niepewność.
Tamte trzy widma – ni to ludzie, ni duchy, trwały niekiedy na skraju boru kilka dni, innym razem błądziły po leśnych ostępach. Lecz zawsze w oddaleniu, na tyle, że nikt nie uchwycił tego kim lub czym są i z jakiego tajemnego świata przybyły.
W Greenwood, gdzie kiedyś panowały względna harmonia i przewidywalność, teraz królowały trwoga i nieufność. Kto mógł, unikał lasu, a popłoch jaki wywoływało pojawianie się cieni zamknął ludzi w domach. Groza zatrzęsła miastem – większość mieszkańców z dnia na dzień wytrzeźwiała, a słabsi psychicznie postradali rozum.
Miesiące mijały, pory roku i lata, mieścina podupadała, a lęk nie malał. Odwrotnie! Z każdą kolejną jesienią nasilał się strach przed nieznanym, i nawet kłusownicy i drwale – tęgie chłopy zaprawione przez lata w leśnej robocie – przemierzali niepewnie leśne ścieżki. Wielokrotnie przetarte i kiedyś dobrze im znane, a teraz jakże napawające strachem – jakby wiodące do zguby.
Kończył się kolejny późny listopad i szło już ku zimie. Mieszkańcy powodowani nadal trwogą szukali możliwości opuszczenia miasteczka, a niektórzy decydowali się nawet rzucić wszystko i wyruszyć dla nieznanego losu, niż tkwić w atmosferze permanentnego lęku.
Po pięciu, jakże długich latach, sprawa nękająca mieszkańców wreszcie się rozwiązała. O dziwo, nagle i nieoczekiwanie. Kłusownicy, z racji swego mało zacnego fachu, musieli jednak co jakiś czas przemierzać niegościnny las, by zastawiać wnyki na dziki i wilki. Jedynie polowaniami potrafili zarobić na jako takie utrzymanie oraz na kilka butelek whiskey – niekoniecznie w takiej kolejności.
W pewien mroźny i mglisty poranek, natknęli się na ruiny zapadni – pozostałości po zamierzchłych czasach wojen. A to, co przy świetle niesionych pochodni dojrzeli w czeluściach pułapki, na zawsze musiało im się wryć w zakamarki umysłu i – o zgrozo – wizje tych potworności nawiedzały ich pewnie niejednej nocy.
Te głębokie na kilkanaście metrów doły, na swoich dnach nikczemnie najeżone zaostrzonymi palami, stały się miejscem śmierci trzech nieznanych podróżników. Okrutnie zaplanowane pułapki, co w odległych dziejach dla wrogów były wyrokiem, tutaj kilka lat temu niewinnym tułaczom zadały śmierć w wielogodzinnych męczarniach. Każdy z tych pechowców runął jakby w otchłań – na gąszcz drewnianych i żelaznych szponów, które z dna dołów pionowo bodły w górę.
W zacinającym śniegu kłusownicy ostrożnie zeszli po linach i wydobyli zwłoki wędrowców, którzy za swojego życia prawdopodobnie byli poszukiwaczami złota. Taki wniosek był prosty, skoro na dnie ponurej zasadzki znaleziono skórzane sakiewki wypełnione grudkami błyszczącego kruszcu. Zapewne w obawie przed napadem i utratą cennego bagażu, poszukiwacze złota wracali skrycie lasami zamiast głównymi drogami. Jak widać, taki wybór okazał się zgubny.
Kłusownicy – jak przystało na stare wygi – zagarnęli sakiewki złota, które później ukryli w tajemnicy. Wieść o trzech trupach rozeszła się po Greenwood. Może skłonności do przesądów, a może wiara w gusła, wpłynęły na szybkie działanie mieszkańców; gnani obawami przed gniewem zmarłych zadbali, mimo zmrożonej ziemi, o ich pochówek. Gdzieś daleko, po przeciwnej stronie lasu, w trzech głębokich grobowych dołach zasypano nieznanych wędrowców. Los ich zwiódł podle: wracali z udanej wyprawy, myślami byli w domu. Wtedy, na zarośniętej ścieżce w ciemnej kniei szczęknęły mechanizmy zapadni i runęli w otchłań, w dół ku stalowym szpicom.
Kolejne miesiące w Greenwood przyniosły względny spokój. I chociaż trzy cienie zniknęły bezpowrotnie, to mieszkańcy unikali lasów i nie zdołali już mieszkać w pobliżu. Stopniowo porzucali swoje drewniane chaty i wyruszali, byle daleko od przeklętych terenów. W kilka lat Greenwood opustoszało zupełnie, a po czterdziestu miejscowość zniknęła z mapy.
A kłusownicy podobno skończyli marnie. Mówiono, że po owych trzech pogrzebach upadli na umyśle i później tylko czasami widywano ich błądzących bez celu po pustkowiach. Natomiast sakiewki złota przepadły gdzieś w ruinach miasteczka, i być może tkwią pod zmurszałą podłogą jakiegoś zawalonego domu w zapomnianym Greenwood.