Kolejna rocznica ostatniej krucjaty mija w aurze jesieni – słońce świeci pięknie, a ja nie wiem, jak mógłbym je opisać.
Niech mnie! Gdyby nie kataklizm, nie musiałbym zostać poszukiwaczem w strefie trzech miast. Jakby tego było mało, później felerny wybuch uszkodził mi szczękę i gardło, robiąc ze mnie niemowę. W przeciwnym wypadku zostałbym wędrownym, postapokaliptycznym bardem. Na pewno.
W tym czasie z reguły wracam do wspomnień z wyprawy. Dla wielu zielona trawa, dobre dni i coś więcej, niż zwykła egzystencja, minęły bezpowrotnie wraz z tamtymi wydarzeniami. Czy też dla mnie? Tego nie wiem. Natomiast nigdy nie jestem pewien, czy wróciliśmy do domu dwudziestego czy dwudziestego drugiego października.
***
Czuwam.
Dym wylatuje przez zniszczone piętro i dziurę w suficie i zwalnia, sunie ku niebu, a potem rozleniwia się i rozpływa nad poszarpanymi murami kamienic Oliwy. Jednak nie pora na poematy, bo Strachy się zbliżają, a oni pacyfikują wszystkie obozy, nawet pojedynczych poszukiwaczy, które nie zostały zgłoszone w posterunkach generalicji. Obserwowałem już podobne sytuacje w południowych dzielnicach, gdzie strzelali bez ostrzeżenia.
Widziałem ich przez lornetkę, jak szli ławą wzdłuż ogrodzenia okalającego park. Potem skręcili w ulicę Polanki i spostrzegli dym. Teraz podchodzą do naszego posterunku, a my mamy ich jak na dłoni. Choć lepiej pasuje, że stoją na blacie.
Zajmują pozycje, jeden przyklęka za wpół zgniłą kanapą, inny wychyla się zza bagażnika samochodu dostawczego wbitego w budynek. Pewnego dnia rozglądałem się i zerknąłem do środka – pamiętam, że leżą tam dwa szkielety. Nikt ich nie posprzątał, bo i po co?
Pozostała część maruderów znajduje się kilka kroków za nimi. Lew kanapowy przechodzi szybko za kolejną osłonę. Zapewne widzi tylko nogi sztucznych strażników siedzących przy ognisku. Kanapowicz odwraca się, dostaje potwierdzenie niemym wyzwiskiem i jak kot wchodzi po betonowych, pokruszonych schodach. Odbezpiecza granat i rzuca go w środek ogniska, które rozlatuje się z hukiem i bucha snopem iskier. Wewnątrz nastaje półmrok. Kiedy Strachy chcą wbiegać do kamienicy, Leszy daje znak. Strzelamy serią, to samo robią chłopaki po drugiej stronie ulicy. Strachy padają jak komary, mija dobra chwila, zanim orientują się, że mają nas za plecami.
Leszy strzela celnie, młody chłopak pada na wznak. Karo odbezpiecza granat i celnie rzuca za samochód. Eksplozja wzbudza kupę kurzu.
Bojownicy zaczynają uciekać i są przy tym zbyt zdezorientowani, by osłaniać odwrót. Strzelają po oknach, kule kruszą fragmenty elewacji. Padają kolejne strzały, a w momencie wykończenia magazynku Leszy krzyczy:
– Nie strzelać!
Echo jeszcze daje o sobie znać, odbijając się na dalszych ulicach. Nastaje cisza.
Schodzimy po skrzypiących deskach pojedynczo i jesteśmy na ulicy. Chłopaki z budynku naprzeciwko już rozbrajają zabitych i rannych. Krępy Wiesław zarzuca karabin na plecy, chwyta postrzelonego nieszczęśnika za fraki i ciągnie do ściany. Energicznie go podrywa i uderza nim dwukrotnie, tak na otrzeźwienie, jakby kula w udzie nie wystarczała. Przyduszony strachsłużbista wydaje chrapliwe dźwięki, próbuje się wyrwać, lecz z Wieśkiem nie takie numery.
– Gdzie jest Strach Zbawiciel?! – Leszy krzyczy, idąc w ich kierunku.
– Ugh… – facet krzywi się z bólu.
– Mów!
– Nie dam rady w kilku słowach, wiesz…
W tym momencie Wiesiek puszcza faceta, a zza ramienia mocarza wychodzi dowódca. Pochyla się nad rannym, ten podnosi głowę i pierwsze co widzi, to huśtający się przed oczami mosiężny krzyż. Dowódca wyciągnął go z kościoła w Kartuzach podczas jednej z eskapad, tuż po swoim wypadku, choć wszystkim każe mówić o nawróceniu.
Ranny patrzy na krzyż i otwiera szeroko oczy.
– Złapali nas i Strachy trzymały mnie za kark, tak samo moją rodzinę. Musiałem z nimi pójść! – mówi, chwytając Leszego za rękę.
– Wiesiek, weź go na przesłuchanie. Jeśli w Boga wierzy, to traktuj go tak, jak należy.
– Strach Zbawiciel jest w śródmieściu! – krzyczy żołnierz i zaczyna szlochać, kiedy zabierają go do piwnicy.
Zostawiam grupkę i idę w kierunku posterunku. Spoglądam do wnętrza kamienicy z ogniskiem i widzę rozerwane kawałki strażników walające się po kafelkach. Najbardziej szkoda mi Collinsa, bo napracowałem się, by go ogarnąć. Znalazłem z dziesięć poduszek, by go porządnie wypchać.
***
Szybko transportujemy zdobyty sprzęt w kierunku lasu. Na końcu ulicy skręcamy w prawo i wchodzimy na piętro niewielkiej kamienicy. Drzwi jednego z mieszkań są zamknięte, choć nadgryzione przez czas i korniki. Leszy robi kilka kroków, rozpędza się i próbuje wyważyć. Za drugim razem z sukcesem.
Mieszkanie typu nietkniętego, jak zwykło się mawiać na obszarach terytorium. Na podłodze dywan kurzu, śmierdzi stęchlizną, ale porcelanowe naczynia, szare kryształy i stare serie książek w ciemnozielonych okładkach stoją na swoim miejscu od lat.
Kapsuła czasu.
Rozglądam się po mieszkaniu i próbuję znaleźć coś ciekawego. Zakładam, że było to mieszkanie jakichś staruszków – to podróż w przeszłość nie tyle do czasów sprzed ewakuacji, a do epoki PRLu. W jednym z pokoi widzę wyschnięte, skulone truchło psa. Zdechł z głodu, czekając w swoim kojcu. Normalnie bym się przejął, lecz to nie pierwszy taki obrazek – paniczna ucieczka podczas kataklizmu była łatwiejsza bez wiernych kompanów. Tylko ludzie zapomnieli, że psy też potrafią bronić i potem to się na nich zemściło, gdy w zniszczonym świecie nastało prawo silniejszego.
– Cichy, co tam masz? – Leszy zagląda do środka.
Pokazuję mu kundla, a dowódca tylko się krzywi. Wychodzimy i zamykam drzwi – nikt z nas nie zatrzyma się tutaj.
– To co, śpisz w drugim pokoju? Jeśli tak, to masz pierwszą wartę.
Kiwam twierdząco.
***
Straż upłynęła spokojnie.
Zabarykadowaliśmy drzwi wejściowe meblami i rozłożyliśmy kapy i koce na podłogi. Deski dalej skrzypią, ale przynajmniej pozbyliśmy się stukotu obcasów wojskowych butów. Włóczęga poprawia miejsce obserwacji przy oknie w kuchni i przejmuje kolejną wartę.
Znużony kładę się i nie mogę zasnąć. Przewalam się z boku na bok, poprawiam zatęchłą poduszkę, otulam szczelnie kocem i kiedy myślę, że wszystko gra, okazuje się, że nadgarstek leży pod złym kątem, a stopa jest za bardzo wygięta.
Po chwili do pokoju wchodzi Karo. Widzę ją dość dobrze, bo to noc w okolicach pełni. Podchodzi do okna i obserwuje przez chwilę podwórze, potem od niechcenia rozgląda się po pomieszczeniu i chyba jest przekonana, że wszyscy śpimy. Robi krok w kierunku przedpokoju i rozlega się chrzęst.
Odsuwa stopę z tego miejsca, kuca i odgarnia koc. Nie widzę dokładnie co to, lecz kobieta bierze jakiś przedmiot i podchodzi bliżej okna.
Karo spuszcza głowę i z przejęciem patrzy na lalkę. Zawsze opanowana, chłodno i krótko traktująca wszystkich członków grupy Leszego za wyjątkiem mnie, teraz nie może oderwać wzroku od zabawki. Przesuwa kciukiem po jej głowie, gładzi włosy i zapadnięty policzek. Patrzy na ułamaną rękę. Pociąga nosem, chwyta rękaw starego swetra i przytyka najpierw do jednego, a potem do drugiego oka. W końcu chowa lalkę do materiałowej torby i wychodzi.
***
Leszy jest chemikiem z wykształcenia i pasji. Pięć lat temu w przykartuskim lesie znalazł dom, a w piwnicy urządził laboratorium z którego zasłynął, gdy uzyskał zapomniane substancje. Jego produkty po bliższej i dalszej okolicy rozchodziły się jak świeża dostawa pocisków. Kilka z mikstur uratowało mi życie po wypadku z miną, choć największą opiekę i troskę otrzymałem od Karo.
W laboratorium miał nawet wyciąg – podczas pracy przy nim, Karo pedałowała na rowerze stacjonarnym napędzającym wentylator. Dwa lata temu coś poszło nie tak, mechanizm nie zatrybił, a Leszy czymś się przytruł. Karo zorientowała się, że sytuacja jest poważna, kiedy wyciągnięty ze swojego naukowego, zapleśniałego kącika zaczął mówić.
– Ciemność, straszliwa ciemność, choć kiedy otwieram oczy, idę, przede mną stoisz ty. Snop! Snop światła! Dwa skrzyżowane cienie rzucają piękny blask, och, on jest taki piękny… Już jestem wolny, już mnie porwał wiatr, powiew chwały.
Przez następne dni Leszy ledwie żył, trawiła go wysoka gorączka i drgawki, a świadomości miał tyle, że Karo mogła dawać mu pić i nic więcej. Na trzeci dzień nastąpiła poprawa, lecz od tej chwili stał się wycofany i małomówny. Wrócił do polowań i obowiązków, ale był bardziej łaskawy dla wszystkich trafiających do jego lasu, nie odstraszał ich jak dawniej. Wieczorami zaś godzinami klęczał i wpatrywał się w okno.
– Samego Boga wtedy widziałem – rzekł pewnego dnia do Karo.
– Boga?
– Tak. Ma dla mnie swój plan zbawienia. Wtedy otarłem się o śmierć i wiem, że nie mogę żyć tak samo.
– Leszy, widzę, że nie doszedłeś jeszcze do siebie. Idź odpocznij.
– Nie, nie Karo! Podaj rękę szybko, podaj. Poczuj to co ja, że naprawdę trzeba wyjść z tym do ludzi.
– Leszy… nie musisz. Tym bardziej, że zawsze kończy się na obietnicach, a ja oczekuję tylko jednego, o co się nawet nie starasz.
– Przyjdzie czas, Karo, przyjdzie. Tylko…plan!
Po tej rozmowie Leszy znalazł biblię i książki historyczne. Wzmagała się w nim wiara i żarliwość, coraz częściej klęczał przed oknem i rozpościerał ramiona w błagalno-dziękczynnych gestach, a potem miesiącami chodził i ewangelizował napotkanych poszukiwaczy. Mówił im, że są ważni, bo istnieje cel nadrzędny, do którego trzeba razem dążyć. A oni, poranieni, samotni i zdani na pastwę losu, poszli za nim, gdyż w grupie znaleźli pokrzepienie i wsparcie.
Przypomina mi się to wszystko, bo teraz widzę, jak rozkłada ręce i spogląda w górę, dokładnie tak samo, jak na początku. W milczeniu i z uśmiechem. Dołączają do niego inni członkowie grupy, choć nie wszyscy – Karo jeszcze się krząta i zbiera sprzęt. Kiedy jej pomagam, dziękuje mi zdawkowo i znika w drugim pokoju.
Chwilę później Leszy zbiera nas w salonie i robi znak krzyża.
– Wiem, że nie chcę się już dłużej bać i widzę to samo w waszych oczach. Znacie sprawę samozwańczego Ezechiela, który w swoich kazaniach nazywa siebie zbawicielem i stawia jako tego, który niesie wyzwolenie i dobrą nowinę. To wszystko herezje, a Ezechiel Strachowski jest religijnym uzurpatorem i szaleńcem – naszym obowiązkiem jest go powstrzymać, musimy skończyć terror Strachów w Trójmieście. Dlatego kolejnym celem naszej wyprawy, którą słusznie nazywacie krucjatą, jest Fort Odolan w Orłowie. Tak wczoraj ustaliliśmy z Karo. Wyruszamy natychmiast.
Dziwi mnie to, gdyż ktokolwiek odwiedzający strefę trójmiejską wie, że zmierzamy w kierunku przeciwnym – siedziba Strachów jest przecież gdzieś w śródmieściu.
Na chwilę przed świtem wychodzimy z kryjówki i okazuje się, że matka natura jest wyjątkowo łaskawa. A przynajmniej tak zakładam, bo równie dobrze przez przypadek mogła gdzieś przechodzić i przewrócić którąś bańkę – na świat wylało się dużo tłustej mgły.
***
Dzięki pogodzie trasę pokonaliśmy bez problemu, a dwanaście kilometrów i trzy godziny później, zarysowuje się przed nami cel naszej podróży.
Fort Odolan jest imponującym zjawiskiem w strefie trójmiejskiej – z reguły wolni poszukiwacze gnieżdżą się w ruinach i piwnicach w małych grupkach. Wydzielona, prostokątna część dzielnicy, wyznaczona na podstawie czterech ulic, to trzynaście, mniejszych lub większych, kilkupiętrowych domów mieszkalnych połączonych wysokim murem. Okna w większości zamurowano, gdzieniegdzie zostawiając punkty obserwacyjne. Na tarasach i balkonach piętrzą się worki z piaskiem i żwirem chroniące stanowiska ogniowe.
Podchodzimy do bramy, czterech strażników poznaje Leszego, więc otwierają przejście i kierują nas zakrytą transzeją do najbliższego budynku. Pod okiem uzbrojonego personelu wchodzimy do piwnicy i każdy z nas zdaje broń do zamykanych, strzeżonych szafek.
Po procedurach nasza trzynastka wychodzi z piwnicy z innej strony. Strażnik otwiera nam drzwi, pokonujemy kilka schodków i jesteśmy na dziedzińcu. Od razu czujemy atmosferę fortu – jest tu nieprzyzwoicie tłoczno.
Patroli i pojedynczych obserwatorów jest tu tyle, że czuję się bezpiecznie. Pozwala mi to, by uważniej przypatrywać się jak wygląda życie w forcie. Widzę strażników, którzy spokojnie obchodzą teren i doglądają wolnych poszukiwaczy, którzy tu pracują. Taka zasada kontraktu – działasz na rzecz społeczności, przynosisz drogocenne odczynniki i elementy elektroniczne – dostajesz ochronę fortu. Jesteś specjalistą od mechaniki i silników – zostajesz na miejscu. Znasz się na konstruowaniu i technice – masz ciepły kąt i posiłek.
Słyszę hałas włączanych agregatów i bladoniebieski błysk spawania – to dwóch mechaników naprawia zawieszenie samochodu pancernego. Dalej grupka mężczyzn bierze na barki pojemniki i skrzynki i schodzą do podziemi. Takich wejść na dziedzińcu jest kilka.
– Nie ma tutaj kobiet? – Karo pyta strażnika, który przechodzi obok nas.
– Oczywiście, że są. Chłopy trudnią się pracą fizyczną, a kobiety gotowaniem, ogarnianiem, biurokracją… i studiowaniem.
– Studiowaniem? – kobieta unosi pytająco brew.
– Tak. Czytają książki i spisują wyniesioną z nich wiedzę, potem pracują zespołowo i odtwarzają technologię i pomysły sprzed kataklizmu. A jak nie można odtworzyć, to robią na nowo.
– Imponujące, że mogą robić ważne rzeczy – odpowiada Karo, ściszając głos. Wydaje się, jakby posmutniała.
– Pani też może się załapać, gwarantuję.
Leszy zatrzymuje grupę i przywołuje do siebie Karo, Wiesława i mnie.
– Za chwilę mamy spotkać się z zarządczynią fortu, Joanną Gdyńską. Wiesław i Cichy, zostaniecie tutaj, lecz rozglądajcie się i pilnujcie naszych. Po spotkaniu przewiduję ewangelizację.
Dowódca odchodzi od nas i zmierza w kierunku wejścia do budynku dowództwa.
– Zaraz do ciebie dojdę – Karo krzyczy za mężem.
Kiedy mężczyzna znika w ciemnym korytarzu, Karo przyciąga mnie do siebie i pyta:
– Jak skończymy z Leszym spotkanie, to pójdziesz ze mną?
Pokazuję, że się zgadzam i Karo odchodzi. Zaczynam się znów rozglądać i idę podziwiać wynalazki odtworzone przez nową, postapokaliptyczną cywilizację.
***
Przed wejściem do gabinetu Karo zatrzymuje mnie ruchem ręki i przybliża się. Jestem gotowy, by słuchać, choć udziela mi się jej zdenerwowanie. Gdybym mógł mówić, to pewnie bym się jąkał i plątał.
– Cichy… – mówi półszeptem. – Zanim wejdziemy, to obiecaj mi jedno. Nikt inny nie dowie się o tym, co tu padnie. I jeśli trzeba, to mnie poprzesz, tak?
Kiwam potwierdzająco. Kobieta przerzuca włosy na jedną stronę i puka do drzwi. Słyszę kroki i drzwi otwiera naczelniczka, która jest bardzo podobna Karo.
– Z kim tutaj teraz jesteś? – pyta rudowłosa dowodząca fortu i przygląda mi się uważnie, choć z uśmiechem. Patrzy i niejako oczekuje odpowiedzi, której nie mogę jej udzielić. Widzę przy tym, jak ukradkiem zerka na moją pokrytą bliznami szyję.
– To jest Cichy. – Na odpowiedź Karo schylam delikatnie głowę w kierunku Joanny i odwzajemniam uśmiech.
– Cichy nie może mówić. Półtora roku temu w pobliżu wybuchła mina, a Leszy go uratował i leczył. W ramach zapłaty Cichy obiecał, że stanie się moim strażnikiem.
– Szlachetne w tych czasach – odpowiada Joanna, a jej twarz chwilowo nabiera powagi. – A czy może tu być?
– Może. Wie wszystko… i nie puści pary z gęby.
Śmiejemy się, choć w moim przypadku śmiech przypomina charknięcia buldoga. Naczelniczka zaprasza nas do środka, siadamy na skórzanych fotelach w pokoju z małymi oknami i wzmocnionymi ścianami. Joanna uśmiecha się, a jej oczy wręcz błyszczą. Gdyby nie trudy “krucjaty”, jak nazywał ją Leszy, jego żona miałaby takie samo, pełne spokoju, spojrzenie.
– Co słychać? Choć po tym czasie to pytanie, które tak naprawdę o nic nie pyta – stwierdza ironicznie Joanna.
– Jestem żoną Leszego, co zdążyłaś już zauważyć. Znalazłam jego dom w podkartuskim lesie, weszłam na jedną chwilę, zostałam kilka lat, ratowałam go z opresji i teraz jesteśmy tu.
– I jak ci z tym? Albo z czym przychodzisz, skoro siedzimy same?
Karo wygodniej opiera się w fotelu, choć oddech jej przyspiesza. Widzę, że paznokciami wodzi szybko po palcach i wyszukuje skórek, która mogłaby zerwać.
– Leszy chce dorwać i zabić Ezechiela.
– Ho! – Joanna nabiera powietrza, sięga po srebrną skrzyneczkę i wyciąga pomiętego papierosa. Zapala i wypuszcza pierwszy buch, kiedy próbuje coś powiedzieć. Rezygnuje jednak i odzywa się dopiero po kilku głębszych zaciągnięciach.
– Dlaczego? Poza tym… to Ezechiel. Strach.
– Ezechiel nazwał się wysłannikiem boga, a Leszy, kiedy to usłyszał, wściekł się i zarządził ten cyrk – Karo cicho odpowiada i pochmurnieje jeszcze bardziej. – W dodatku ma argument, że Strachy kontrolują Trójmiasto, przez co jeszcze więcej osób go popiera.
– Jakby nie patrzeć, rządzą się. Dlatego organizujemy się w forcie jak możemy. Z tego co powiedział Leszy – mówi Joanna. – Chce wynająć łódź na wzór krzyżowców i przepłynąć po zatoce, unikając patroli i posterunków. Prawda to?
– Prawda. Dlatego chcę byś ustawiła stawkę za łódź na dwadzieścia magazynków karabinowych i pięć granatów – mówi Karo i milknie. Widzę, że jest spięta.
Końcówka papierosa rozbłyska, a Joanna wstrzymuje oddech. Pyka ustami, uwalniając obłok.
– Nie ustawiam ich ceny. Niejaki Tryton to właściciel łodzi.
– Ale znasz tych ludzi i jesteś ważna. Najważniejsza tutaj.
Kobieta znów się zaciąga, lecz krzywi się, wyrzuca papierosa do miski i wstrząsa dłonią, bo zaczął parzyć ją w palce.
– Dlaczego?
Karo pochyla głowę i przez chwilę nic nie mówi.
– Chciałabym posmakować innego życia. Być w bezpiecznym miejscu, mieć rodzinę, by w końcu coś zbudować na świecie, który jest jedynie pieprzonym gruzowiskiem.
– Rozumiem. I widzę, że nawet kataklizm, który wszystko niszczy, nie zmienił twoich marzeń. A odpowiadając na twoją prośbę… zobaczę co da się zrobić.
***
Leszy był niepocieszony.
Strasznie się wkurzył i wyklinał Trytona od diabłów, że podwyższył cenę bez ostrzeżenia, choć nie pozostawał w tym stanie długo.
Po obiedzie składającym się ze starych ziemniaków i potrawki z ryb morskich wychodzimy z fortecznej stołówki. Pod jednym z drzew na dziedzińcu stoi Leszy, a niedaleko ustawia się kolejka kilkunastu poszukiwaczy.
Dowódca kładzie dłoń na głowie mężczyzny, mówi coś, a potem robi znak krzyża. Kiedy podchodzi kolejny, schyla się i całuje purpurową stułę Leszego. Przez chwilę z zaangażowaniem o czymś rozmawiają, po czym nasz ewangelizator błogosławi swojego rozmówcę. Ten wyciąga dwa magazynki i kładzie je do koszyka pod drzewem.
Po południu połatane łodzie odpływają w morze mgły. Leszy zdołał wynająć trzy, a amunicji nazbierał z nawiązką. Do naszej grupy dołączyła pięcioosobowa drużyna Tajfuna, jednego z tutejszych myślicieli, który jakiś czas temu poznał Leszego i był pod wrażeniem jego działań.
Odpływamy i tracimy brzeg z zasięgu wzroku. Sternicy zmieniają kierunek, by teoretycznie płynąć równolegle do plaży, a Leszy spogląda na mapę i stara się ocenić prędkość.
– Za godzinę i czterdzieści pięć minut, jak bóg da, będziemy w okolicach gazoportu i zmienimy kierunek o dziewięćdziesiąt stopni w prawo, aż zobaczymy brzeg – mówi.
Karo przysiada się bliżej, zapina kurtkę pod szyję i opiera głowę na ramieniu męża.
– Musisz wiedzieć, że ja ciebie też, Karo.
– Nie mam teraz ochoty na miłostki – odpowiada chłodno. – Źle mi, że płyniemy. Nie możemy zawrócić?
– Znasz cel. Czemu jesteś taka naburmuszona?
– Tęsknię za domem, a na taką wyprawę się nie pisałam. I jest mi niedobrze.
– Skoszona trawa, nudny dzień wypełniony pracami w ogródku, gdy świat tak wygląda? To twoje marzenie? Daj spokój, to nie jest boży plan.
Od strony lewej burty rozlega się krzyk. Widzę, że jedna z łat tuż poniżej lustra wody odkleiła się i swobodnie pływa po tafli morza. Łódź szybko nabiera wody, a na pokładzie wybucha panika.
– Pomóżcie nam!
Sternik spogląda na dowódcę, ten jednak patrzy sztywno w horyzont.
– Pomóżcie!
– Leszy, musimy ich uratować! – Karo podrywa się i krzyczy.
– Gdy tonęły statki dziesięć wieków temu, to nikt ich nie ratował. I uzyskali oni swoją nagrodę.
Odgłosy trzeciej łodzi ustają po kilkunastu minutach. Nikt, oprócz Karo, nie zareagował, bo na przepełnionych ludźmi i sprzętem jednostkach nie było już miejsca.
***
Gdy nastaje noc, docieramy na nabrzeże nad Motławą w okolice zawalonego żurawia i po zardzewiałej drabince wchodzimy na górę. Zakładam, że narzucona zasada milczenia jest Karo na rękę, bo przez resztę rejsu nic nie mówiła.
Leszy każe dwóm nowoprzybyłym odstawić wypożyczone łodzie. Buntują się, bo chcą walczyć, jednak po osobistej audiencji ulegają.
Miesiące spędzone w strefie trójmiejskiej nauczyły nas działania w strefie zurbanizowanej. Małymi grupkami przekradamy się pomiędzy wrakami samochodów i stert śmieci. Wysyłamy zwiadowców, którzy obserwują ulice i sprawdzają patrole Strachsłużby. Pod płaszczem nocy, lepiej niż leśne zwierzęta, osiągamy kolejne wyznaczone punkty.
Dostajemy się w okolice bazyliki i jeden po drugim wchodzimy do czteropiętrowej kamienicy. Leszy rozdziela nas na dwie grupy i ta pod dowództwem Tajfuna zajmuje ruiny dwa numery dalej. Krępy Wiesław nachyla się do dowódcy i szepcze:
– Wszyscy mamy czuwać?
– Nie martw się, noc jeszcze młoda jest. Ustaw straże, a od godziny ósmej wszyscy mają być w pogotowiu.
Kładę się i znów nie mogę spać. Czuję niepewność w związku z jutrem, w głowie powstają scenariusze jak kule mnie nie omijają i kończy się mój los. Boję się też o Karo. Gdy leżałem nieprzytomny po wybuchu opiekowała się mną, a po wyzdrowieniu zdecydowałem, że będę ją chronił bez względu na wszystko, by spłacić dług wdzięczności.
Odrzucam czarne myśli i staram się przekierować umysł na coś innego. Na zewnątrz się rozpogodziło, więc obserwuję Wielką Niedźwiedzicę, dopóki nie odpływam ze zmęczenia.
***
Od rana panuje zastygła cisza. Jesteśmy na stanowiskach, Leszy zajął pozycję przed szparą między cegłami i leży tak od ponad godziny. Widzieliśmy, jak Strachy zbierają się w świątyni. Dochodzi trzynasta trzydzieści, homilia zaraz powinna się kończyć.
Mijają kolejne minuty. Zza bordowej zasłony spoglądam na ulicę – dwóch strażników rozstawionych w odstępie może pięćdziesięciu metrów nawet nie patrzy w stronę naszej kamienicy; nie zwracają uwagi także na ruiny dwa numery dalej, gdzie na sygnał czeka grupa pod dowództwem Tajfuna. Zauważam, że śródmieście w tym miejscu jest dość uporządkowane – na drodze, po której poruszają się Strachy, nie ma hałd porzuconych samochodów czy znacznych ilości gruzu.
Zaczynają bić dzwony. Brzmią potężnie i dumnie, przywołują wspomnienia dawnych dni, kiedy przychodziliśmy do bazyliki na czuwania i czuliśmy boży dar. We mnie on umarł, jak świat który mnie otacza, teraz jest cichy i pusty. Myślę tylko o tym, by chronić Karo.
Słyszę gdzieś daleko turkot silnika, z każdą chwilą zbliża się, a do tego dochodzą narastające drgania. Szyby w starych witrynach brzęczą i zagłuszają naszych chłopaków, którzy podsuwają się bliżej okna i odbezpieczają broń.
Stalowa, wielościenna bryła z płyt pancernych wyłania się zza zakrętu i wjeżdża na ulicę Piwną. Klekoczący silnik diesla dusi się, wyrzuca przez wydech tumany czarnego dymu, lecz kierowca nie daje mu zgasnąć. Gąsienice toczą się niestrudzenie i pokonują bruk poszczerbiony eksplozjami. Żółw, pojazd szturmowy a jednocześnie limuzyna naczelnych Strachów, istnieje i budzi podziw taki, jak opowiadali poszukiwacze, którzy mieli z nim styczność.
Żółw robi jeszcze jeden zakręt w prawo i podjeżdża pod główne drzwi bazyliki, zasłaniając większość widoku. Widzę, że Leszy się wścieka, lecz nie rezygnuje z planu. Zaczyna odmawiać Ojcze nasz, spogląda w niebo i robi znak krzyża w momencie, gdy drzwi bazyliki otwierają się z jękiem zaschłych zawiasów.
Ludzie wychodzą i kłębią się przy żółwiu, Strachsłużba ustawia się w pogotowiu. Tłum zaczyna coś krzyczeć i wiwatować, gdy w drzwiach pojawia się mężczyzna w zielonym ornacie. Jest częściowo zasłonięty przez żółwia, podchodzi do niego coraz bliżej.
Leszy najpewniej wie, że musi zaryzykować. Przykłada kolbę do ramienia i oddaje pierwsze strzały. Za nim idzie cała reszta. Grzmią lufy pistoletów i karabinów, huk niesie się także od grupy Tajfuna. Kilkanaście osób z tłumu pada, reszta kuli się i ucieka do świątyni. Nie jestem pewien, czy Ezechiel jest cały, bo go nie widzę. Strachsłużba pochowana za czym tylko mogła, zaczyna odpowiadać ogniem, z bocznych drzwi bazyliki wybiega dwójka żołnierzy. Cholera! Strzelam do nich, ale nie udaje mi się trafić, zdążają dobiec za barykadę i z marszu rozpoczynają ostrzał z karabinu maszynowego. Chowam się za ścianą, a pocisk trafia Wilczycę w brzuch.
– Cichy! – Leszy krzyczy, chwytając mnie za ramię. – Idź do pokoju obok i daj im znak, by rzucili granaty!
Padam na ziemię i czołgam się. Kurz jest tak gęsty, że prawie nie mogę oddychać, kaszlę, lecz brnę do celu, wzdłuż ściany. W drugim pokoju wstaję i ciągnę Wieśka za ramię, próbując mu powiedzieć.
– Cichy, po lewej! – słyszę krzyk Wiesława, gdy trzy pociski przede mną odbijają się rykoszetem od ściany. Przylegam do niej, napinam mięśnie i wychylam się zza rogu. Od razu wypalam, trochę na oślep, a kule kładą przeciwników za winklem. Chwilowo nie strzelają, schylam się, padam na ziemię i pełznę do następnego okna. Podrywam się, puszczam serię i znowu zmuszam Strachsłużbę do schowania się. Kończę i słyszę krzyk. Któryś dostał.
W tym momencie okno nade mną pęka z trzaskiem, a brzdęk metalowej puszki rozlega się za plecami. Toczy się przez pokój kilka metrów ode mnie. Nie ma czasu. Huk.
***
Otwieram oczy, idę, widzę na jeden metr. Reszta ginie w chaosie, obraz płynie, a pisk wwierca się w łepetynę.
Nienawidzę granatów hukowych.
Upadam przy ścianie, mrugam raz za razem, próbuję odzyskać pełną świadomość. Jeszcze świszczy mi w uszach, ale wstaję, chociaż się chyboczę. Przede mnie wślizgują się równie otumanieni Wiesław i Kankruna. Krępy przytyka broń do ramienia, wychyla się niedbale, strzela i chowa. Słyszę jak seria karabinu maszynowego wędruje w górę, uderza w parapet, ramę okna i potem pociski grzęzną w ciele Kankruny, która pada na podłogę. Wiesław krzyczy, doskakuje do niej, ale Strachy wystrzeliwują serię, która trafia i jego. Przewraca się, kaszle i pluje krwią.
Dalej się chwieję, zaczynam biec i uderzam ramieniem w witrynę. Wchodzę do drugiego pokoju, Leszy zapalniczką podpala koktajle mołotowa, Koczownik wyrzuca je jeden po drugim na ulicę. Obok Walery trzyma się za ramię, a Karo próbuje tamować mu krwotok brudnym bandażem.
Ogień Strachów nasila się. Coraz celniej atakują także dalszą miejscówkę, gdzie schowała się grupa Tajfuna. Nie odpowiadają ogniem tak często, jak wcześniej.
Leszy chwyta Karo za ramię i ciągnie ją w kierunku wyjścia. Biegnę za nimi na klatkę schodową i pędzimy na dół, ze schodów wyskakujemy na korytarz, a po chwili na podwórze. Karo i Leszy biegną ile sił, a ja im nie ustępuję. Odwracam się co chwilę, lecz nie dostrzegam członków Strachsłużby. Przekraczamy w poprzek ulicę Długą, a potem Ogarną. Niegdyś gwarne ulice, pełne straganów podczas jarmarku dominikańskiego, teraz zioną nicością. Tracę siły, Leszy skręca gwałtownie w prawo, pokonujemy kolejnych dwieście metrów i dostajemy się do kamienicy ze zniszczonym dachem, chowając się w jednym z mieszkań na parterze.
– Leszy! Myślałam, że zaatakujemy ich z drugiej strony, a tymczasem uciekliśmy! Zostawiłeś swoich ludzi! – Karo krzyczy i mam wrażenie, że chciałaby rozerwać go na strzępy. – Dlaczego pozwalasz, by ginęli?!
– Oni mają już swoją nagrodę w niebie.
– Czyli nie koniec tych twoich głupot, tych twoich pieprzonych krucjat?!
– Karo! Zapędzasz się, bądź ciszej! Znajdziemy nowych, którzy godnie zastąpią bojowników tej krucjaty, a będzie ich wielu, jak wiele jest dusz do zbawienia w tym świecie!
– Aaa! Jaki jesteś uparty! – Karo zaciska pięści. Głos jej się łamie, pociąga nosem i robi kilka głębokich wdechów, próbując nie pęknąć.
Dowódca ma poważną twarz – znam ją, bo zawsze tak patrzy, kiedy zawiedzie się na kimś.
– Karo… Jest jeden Zbawiciel i nie jest nim Ezechiel Strachowski. Nie odpuszczę mu, terroryście, a ty… jak chcesz.
– Mam dosyć! Nie czuję się bezpiecznie, kiedy konfrontujemy się ze Strachami, kiedy gonimy za nimi po ruinach i kanałach, kiedy, kiedy… – Po policzkach płyną łzy. – Kiedy chciałabym żyć spokojnie.
– Więc żyj spokojnie, tak jak wcześniej. Tylko jak, w świecie, który znów stał się pogański?
Odwraca się od niej i poprawia karabin na plecach.
– Cichy, chodźmy.
Nie ruszam się. Obiecałem sobie przecież, że co by się nie stało, to nie opuszczę Karo, tym bardziej w sytuacji, gdy Strachy będą przeczesywały dzielnicę. Dowódca przekręca się w moją stronę i widzę ten sam rozgoryczony wzrok.
– Zostań, jak wszyscy, ale ja nie odpuszczę. Ezechiel snuje piękne pieśni, w których to on jest zbawcą, z muzyki jego psalmów sączy się jad i kłamstwo, które otumaniają. Także was. A ja… nie chcę tańczyć do melodii, którą znam, do melodii, która nie jest pieśnią pańską.
Robi krok w kierunku drzwi, a Karo wyciąga Glocka zza paska. Odrzut szarpie ciałem, podskakuję przestraszony. Nieco mnie ogłuszyło, ale widzę, jak Leszy wybałamusza oczy i ramieniem podpiera się o futrynę. Kolejny wystrzał. I następny. Któryś z pocisków grzęźnie w ciele, bo paskudnie nim wstrząsnęło. Dowódca wbija paznokcie w ścianę, a pokruszone kawałki odłażącej farby sypią się na podłogę. Leszy wygina się w łuk, osuwa i gaśnie, zostawiając krwawą, roztartą plamę. Jeszcze tylko kilka drgań i wszystko się uspokaja. Nie robię nawet kroku, boję się Karo, a i na ratunek nie pora.
Karo przysuwa dłoń z pistoletem do policzka i ociera łzy, zostawiając na policzku smugę krwi Walerego, którą z obrzydzeniem ściera rękawem. Podchodzę do niej w końcu i biorę w ramiona.
Musimy się stąd wydostać.
***
Rozmyślania na tarasie przerywa mi głos z wnętrza domu.
– Żbik, Cichy, pomoże mi ktoś? Trudno mi wstać.
– Już, już, podam rękę szybko, podam. No wstawaj.
Wchodzę do kuchni i widzę, że brzuch Karo jest coraz okrąglejszy. Żbik właśnie wrócił z wyprawy do punktu handlowego, gdzie wymienił elektronikę na lepszej jakości mąkę, więc kolejne święta będą smaczniejsze niż poprzednie. Mężczyzna obejmuje Karo i całuje ją w czoło. Przyglądam się temu i tak zwyczajnie cieszę się, że mam ich za przyjaciół.
I ciebie też, bardzo, myślę, gdy podbiega do mnie trzyletnia Ula i prosi, bym pobawił się z nią lalką z ułamaną ręką.