Kryzys twórczy dopadł mnie tak bardzo, że zdecydowałem się na zmianę miejsca.
Konieczne było zamieszkanie w jakiejś ładnej okolicy, w ładnym pensjonacie konkretnie. Niestety, z uwagi na sytuację wirusową wiązało się to z daniem właścicielowi potężnej łapówki równej mandatowi, który ten mógł otrzymać, gdyby niebiescy panowie dowiedzieli się, że kręci sobie biznes na lewo. Stawki tych cholernych mandatów wzięły się chyba z obcego układu planetarnego, więc musiałem wyłożyć sporo pieniędzy, ale przetłumaczyłem sobie, że jest to inwestycja, a mówiąc ściślej, byłem okrutnie zdesperowany. Takiej pustki w głowie nie miałem jeszcze chyba nigdy. Wyobraźnia, na której miałem szczęście zarabiać, najwyraźniej postanowiła sobie zrobić korona-ferie.
Byłem wtedy jedynym gościem. Pierwszy raz znalazłem się w sytuacji, w której lokal tego rodzaju miał więcej pracowników niż klientów. Myśl, że ten ośrodek może upaść w wyniku pandemii napełniała mnie smutkiem. Okolica była całkiem ładna, dużo zielonego, pokrywającego niewielkie wzniesienia, lasy pełne jakichś wymyślnych stworzeń, w okolicy płynął sobie strumyk, który napędzał drewniany, porośnięty glonami, młyn. Żadnego śmierdzącego asfaltu. Latarnie gasły po dwudziestej drugiej, bo nikt tu nie jeździł po nocy.
Nie licząc podstawowych czynności porannych, każdy dzień zaczynałem siedzeniem przy stoliku w recepcji, na którym stał dumnie mój biały laptop. Jego klawisze często witały się z moimi palcami po to tylko, bym kilka chwil później wyrzucał do śmieci ich ciężką pracę. Brak weny był straszny, napełniał mnie lękiem, zdenerwowaniem, agresją.
Czemu pisałem w recepcji? Właściciel pensjonatu bał się, że jeśli nie będę zadowolony z pobytu, albo, co gorsza, zarażę się wirusem, to postanowię na niego uprzejmie donieść, więc dwa razy dziennie organizował tak zwaną dezynfekcję pomieszczeń użytkowych. Polegało to na tym, że dwa razy dziennie sprzątano w moim pokoju, który w wyniku tego straszliwie śmierdział spirytusem (nie ukrywam, wodząc mnie na pokuszenie, któremu tylko cudem nie uległem). Obsługa zdawała się czekać z niecierpliwością na tę dezynfekcję najpewniej dlatego, że tylko wtedy miała cokolwiek do roboty. Bardziej męczące od pracowania jest tylko marnowanie czasu. Czułem jak jedyny uczeń, który ostatniego dnia szkoły śmiał przyjść do placówki, zmuszając wszystkich nauczycieli do pozostania w budynku.
No więc siedziałem znowu w tej recepcji. Recepcjonistka wzdychała co jakiś czas, chyba z nudów. Miałem przykre wrażenie, że robi to coraz głośniej, ale próbowałem sobie przetłumaczyć, że tak tylko mi się wydaje, że mój własny mózg chce mnie oderwać od pracy, że znowu przez to nie będę miał pieniędzy, a teraz jest kryzys a w ogóle mogłeś sobie darować tę cholerną łapówkę… Znowu westchnęła. Normalnie poczułem jak włosy wypadają mi ze zdenerwowania. Spojrzałem na nią. Ciekawe włosy, ewidentnie farbowane, bo zwykły człowiek raczej nie ma fryzury mieniącej się fioletem. Ale subtelnym fioletem, nie takim krzyczącym, że właścicielka a wściekliznę. Włosy do ramion, miła, okrągła twarz. No i tak stała i wzdychała. Gdy na nią spojrzałem uciekła wzrokiem, jak każda osoba, która podczas obserwowania kogoś napotyka jego wzrok. Ja się nauczyłem nie uciekać w takich chwilach tylko dlatego, że lubię wprawiać ludzi w zakłopotanie. To działa. To znaczy nie na wszystkich, cygańskie dzieci w tramwajach są na to odporne.
Zerkała nieśmiało. Jakby miała pięć lat, jakby coś zbroiła, jakby wiedziała, że mama będzie zła, ale wciąż uważała, że to zabawne. Z jakiegoś powodu pomyślałem, że chce porozmawiać. Ja chyba też chciałem. Pierwszy raz w życiu miałem naprawdę dosyć pisania.
Chwilę później siedziała już ze mną. Wciąż zawstydzona, dłonie położyła na złączonych grzecznie i poprawnie kolanach i wciąż unikała mojej twarzy.
– O czym pan pisze? – zapytała.
Głos miała zupełnie zwyczajny. Nie jakiś przesadnie dziecinny, ale też nie podchodzący pod męski.
– O miłości – odpowiedziałem.
– Ojej, znowu akurat o niej…
Uniosłem brwi.
– A co złego jest w miłości? – powiedziałem. – Na przykład to, że nie mam pomysłu, co o niej napisać – pomyślałem.
– To już lepiej o pociągach na przykład – wydawało się, że zignorowała moje pytanie. – O miłości to już wszystko chyba jest napisane. Co innego pociągi, o pociągach piszą niemal wyłącznie kolejarze. Kolejarze są dziwni. Zwykle mają takie dziwne, szalone oczy, włosy, które nigdy nie widziały grzebienia, brody, które wyglądają jakby ktoś wyrwał kilka kępek tych włosów i poprzyklejał je w losowych miejscach na twarzy. Dlaczego nie napisać czegoś o kolejarzach? Pociągi są magiczne. To idealny… ojej, przepraszam, nie powinnam panu mówić, o czym ma pan… – zawstydziła się i zaczęła patrzeć w podłogę.
Szkoda, zauważyłem, że ma bardzo ładne oczy. Pociągi. Czemu nie?
– Lubi pani pociągi? – spróbowałem pociągnąć dalej rozmowę.
– Dobrze mi się kojarzą – odpowiedziała, ale nie od razu. – To znaczy nie wiem czy dobrze…
– Jak to pani nie wie?
Przerwa między pytaniem, a odpowiedzią była dłuższa niż ostatnio.
– To może ja panu opowiem historię. Może się pan zainspiruje. Właściwie, jakby nie patrzeć, jest to chyba bardziej historia o tej całej miłości niż o pociągach i chyba tylko to mi się w niej nie podoba.
– Słucham zatem.
– No więc…
* * *
…okazało się wtedy, że kupno biletu z lewego źródła wcale nie było taką wspaniałą inwestycją, jak na początku myślałam. Nie wpuścili mnie do pociągu, jak tylko zobaczyli ten lipny papierek. Oczywiście zrobili to w swoim stylu, rzucili kilka dziwnych nazw, a potem zaśmiali się w typowy, kolejarski sposób.
A ja zostałam sama. Na dworcu, na peronie, na walizce. To był ostatni pociąg gdziekolwiek, więc miałam w perspektywie noc pod ceglanym, dworcowym budynkiem. Ładnym budynkiem, nie powiem, ale niesmak jednak pozostawał.
Działo się to w czasach, kiedy niektórzy już dawno zapomnieli jak wygląda śnieg i mróz. Akurat ten dzień musiał być tym, w którym matka natura postanowiła nam przypomnieć czym jest biel. Nie mogła zaczekać na przykład jedną noc.
– Przepraszam bardzo, niedługo będziemy zmuszeni panią poprosić o opuszczenie dworca. Jest już późno.
Pojawił się oczywiście znikąd, kiedy byłam zajęta gapieniem się w dobrze przemoczony od śniegu jedyny świstek papieru, jaki miałam przy sobie, czyli ten lewy bilet. Pamiętam go doskonale, miał bardzo miłą twarz, przeczącą zupełnie temu, że pracował w kolei. Najwyraźniej był tam tylko przez chwilę.
– A czy będę musiała zastosować się do tej prośby?
Powiedział, że nie, ale zasugerował też, że wybrałam sobie co najmniej średnią porę na nocleg w tym miejscu. Potem, jak gdyby nigdy nic zaprosił mnie do siebie.
Mieszkał bardzo blisko, w kolejnym ceglanym budynku, w małym, jednopokojowym mieszkaniu, w którym kuchnia i salon to było to samo. Było tam bardzo ciemno, żyrandolem była żarówka na kablu, a jedyne okno było węższe od człowieka. Powiedział, że mieszka tu tylko na chwilę, że ma coś do załatwienia.
Dał mi ciepłej herbaty. Z prądem. Wypiłam. On też wypił. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że jest fascynujący, że ma to mityczne coś, o którym mówi każda kobieta. Inteligentne i dobre oczy – mówią, że oczy to zwierciadło duszy – skrywające jakby jakąś dziwną historię, którą, jak się okazało, miałam niebawem usłyszeć.
– Przyjechałem tu pociągiem z dziewczyną. Bardzo podobną do pani, zresztą – powiedział, po czym przeszliśmy szybko na ty. – Słyszeliśmy, że to ładne, małe i skromne miasteczko. Idealne żeby odpocząć od miejskiego zgiełku, a jednocześnie by nie zgłębiać się zanadto w wiejskie odosobnienie. Obydwu tych rzeczy mieliśmy dosyć, więc wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy. Chciałem się jej tutaj oświadczyć. Tak, dosłownie tutaj. Na dworcu. Może wydaje się, że to kiepskie miejsce na tego rodzaju praktyki, ale pomyślałem, że pociągi są magiczne, bo przecież są, każdy to przyzna. Umówiłem się z nią mniej więcej tam, gdzie poznałem ciebie. Chciałem być tam jakieś dziesięć minut przed nią żeby w jakiś sposób się przygotować, wprowadzić się w nastrój, oswoić się z nerwami. Nie udało mi się być wcześniej, bo to ona przyjechała wcześniej. To było zupełnie nie w jej stylu, zwykle się spóźniała. Stała przy samych torach, jakby wyczekiwała spóźnionego pociągu. Naturalnie postanowiłem podejść do niej, zaskoczyć, zapytać żartobliwie czego szuka. Nie zdążyłem. Zupełnie jakby była świadoma mojej obecności odwróciła się do mnie. Nie wiem czemu wprawiło mnie to w straszny szok, na tyle duży, że zatrzymałem się – przerwał na chwilę. – Gdybym się nie zatrzymał to… Eh… Chwilę później usłyszałem komunikat, ze nadjeżdża pociąg. Spojrzała w stronę, z której miał przybyć. Wtedy… Już wiedziałem, co się stanie. Nie wiedziałem tylko dlaczego. Zacząłem biec. Wyciągnąłem rękę żeby ją chwycić… Nie zdążyłem. Rzuciła się pod koła.
Nie wiedziałam, co mam na to powiedzieć. On dodał jeszcze, że od tamtej pory ta scena śni mu się co noc, zupełnie jakby jego niedoszła narzeczona chciała żeby coś dla niej zrobił. Powiedział, że to z tego powodu tutaj zamieszkał, chciał znaleźć odpowiedź u źródła. Potem powiedział, że musi napalić w piecu i wyszedł. Przenocowałam u niego. Gdy się obudziłam nigdzie go nie było. Czekałam przez prawie pół dnia. Nie pojawił się.
Poszłam, jak gdyby nigdy nic na dworzec. Musiałam jakoś dojechać do domu. Na ekranie z rozkładem leciał pasek z informacjami. Głupio liczyłam, że może coś o nim tam napiszą, mózg podsuwał najgorsze myśli. Martwiłam się o niego, liczyłam, że tej nocy w moim życiu rozpocznie się jakaś piękna historia. Znalazłam tylko informację, że tej nocy uderzył zupełnie nieoczekiwany mróz, że na ulicach zamarzła rekordowa liczba ludzi i to nie tylko bezdomnych. Kto by się spodziewał dwudziestostopniowego mrozu w środku marca?
* * *
– Śni mi się od tamtej pory co noc. W tych snach zawsze wpada pod pociąg. Budzę się wtedy zlana potem. Wciąż mam nadzieję, wciąż za nim tęsknię. Po jednej nocy, której nawet nie spędziliśmy razem.
Zaskoczyła mnie. Przypomniało mi się jak kiedyś opowiadaliśmy sobie z chłopakami o duchach przy ognisku. Wszystkie opowiastki, choć przerażające, były oczywiście wyssane z palca. Ta nie. To było prawdziwe. Wiedziałem to. Zapragnąłem ją pocieszyć, przytulić, nawet może więcej, dłużej… Zapragnąłem spędzić z nią całe życie. Tak po prostu. Ależ to było dziwne. Poczułem się jakby ktoś wyciągnął mnie z wody na ułamek sekundy przed utopieniem się.
Powiedziała, że musi się zająć czymś tam i po prostu poszła. Nie widziałem jej do końca mojego pobytu w pensjonacie. Kiedy ostatniego dnia przy wyjściu rozmawiałem z właścicielem zapytałem o nią, o recepcjonistkę. Opisałem ją dokładnie, niestety nie byłem na tyle przytomny, by zapytać ją o imię. Właściciel bladł coraz bardziej słysząc coraz więcej szczegółów. Z jakiegoś powodu uznał, że to na pewno jakaś dziwna podpucha i doniosę na niego do sanepidu, a jego biznes ostatecznie upadnie. Żeby mnie udobruchać oddał mi wszystkie pieniądze z łapówki. I tak bym na niego nie doniósł, ale w czasach kryzysu przyjęcia pieniędzy się nie odmawia. Mimo to nie byłem zadowolony. Wyrosło we mnie przekonanie, że nigdy nie będę w stanie związać się z inną kobietą niż fioletowo-włosa recepcjonistka.
Śniła mi się co noc, aż do dnia wyjazdu. W każdym z tych snów opowiadała mi o pociągach, a potem ginęła pod kołami jednego z nich. Budziłem się zlany potem.
– Czy w okolicy jest jakaś stacja kolejowa? – spytałem właściciela pensjonatu.
– Kiedyś była. W czasie wojny zrównano ją z ziemią.
Wpadła pod pociąg. Każdej nocy wpada pod pociąg. Aż do tej pory. Od mojego pobytu w pensjonacie w czasach pandemii minęło już osiem lat, dwieście trzydzieści trzy dni i tyle samo nocy. Recepcjonistka każdej nocy wpada pod pociąg…