– Dobra, teraz jak pojedzie niebieski! Teraz już na sto procent…
Maciek siedział na skraju kładki wiaduktu, opierając się plecami o betonowy występ. Nogami machał jak dziecko bujające się na huśtawce. Patrzył w stumetrową przepaść, szukając wzrokiem jakiegokolwiek pojazdu o niebieskim kolorze lakieru.
– Jedzie… jeden, dwa, cztery! No jasna cholera, za szybko i za dużo!
Pomysł na pomoc w podjęciu decyzji w postaci koloru auta podsunął mu jeden z członków grupy, do której należał na portalu społecznościowym. Wymieniali się tam sposobami na rozwiązanie swoich problemów. Wspierali się w podjęciu najtrudniejszych decyzji. Taka wirtualna grupa niesienia pomocy „jak skutecznie odebrać sobie życie”.
– Teraz spróbujmy… – Pomyślał chwilę – Teraz spróbujmy brązowy…
*
Przyjechał do Stanów równe dziesięć lat temu. Dziś obchodził rocznicę jednego ze swoich największych błędów życiowych, chociaż, patrząc na to z perspektywy tego, co czeka w domu, nie było tak źle. Tylko, to nieprzyjemne uczucie utraty czegoś…
Dziesięć lat temu, gnany chęcią spełniania marzeń, sprzedał kawalerkę w Poznaniu. W Polsce nic go nie trzymało; rodzice jakoś nie palili się do kontaktów z jedynym synem, kumple po studiach zapadli się pod ziemię, o dziewczynie mógł zapomnieć. Nie miał tutaj żadnych perspektyw. Za uzyskane pieniądze zdobył wizę i bilet lotniczy do U.S.A! W jedną stronę rzecz jasna. Reszta powinna zapewnić mu godny start, w krainie spełniających się marzeń.
Nakreślił plan działania. Lądowanie w Nowym Jorku, zatrzymanie się na jakiś czas u kuzyna, który zdążył się zakorzenić na jankeskiej ziemi. Znajdzie na spokojnie pracę, wynajmie malutkie mieszkanko i pozwoli sprawom toczyć się w odpowiednim kierunku. Po kilku latach zapewne przeprowadzka na wschodnie wybrzeże może San Francisco i tam aż do śmierci. Albo Hawaje, się zobaczy.
Wsiadł do samolotu z małym bagażem podręcznym oraz głową pełną pomysłów i marzeń. Wysiadał podobnie wyposażony, ale rzeczywistość dzień po dniu weryfikowała jego niegdyś perfekcyjny i gotowy do zrealizowania plan.
Kuzyn okazał się spasionym, brudnym typem z mieszkaniem idealnie odzwierciedlającym naturę lokatora. Po kilku dniach bytności w świątyni brudu i ogólnej rozpierduchy zatrzasnął za sobą kuzynowe drzwi i udał do schroniska.
Kilka dni tułał się po przedmieściach, próbując załapać się na jakąkolwiek robotę. Zmywak, sprzątacz, zamiatacz ulic; cokolwiek, byle zarobić kilka dolarów. W kurtce, w podszytej kieszeni miał schowany cały dorobek życia, zapasy na czarną godzinę. Niestety nie mógł się zdecydować, czy właśnie takowa wybiła.
Po paru kolejnych dniach tułaczki sięgnął do rezerw i wynajął skromną kawalerkę w polskiej dzielnicy. Opłacił z góry pół roku i mając, chociaż to z głowy, rozpoczął intensywne poszukiwania pracy. Znalazł ją na zmywaku w Burger Kingu. Ciułał grosz do grosza, miesiąc do miesiąca. Zanim się obejrzał, stał już na kuchni. Po roku został menedżerem lokalu, co wiązało się z większymi zarobkami.
Poznał Alicję. Spotkali się przypadkiem na imprezie u znajomych z klubu kręglarskiego, do którego zapisał się kilka tygodni wcześniej. Nie minęło dwanaście miesięcy, a byli już nowożeńcami, wprowadzającymi się do małego mieszkania na Greenpoint, w drugiej co do wielkości polskiej dzielnicy w Big Apple.
Pojawiła się dwójka cudownych dzieci i nowe wydatki. Co raz więcej godzin w pracy, coraz mniej w domu. Alicja była cudowna, ale niezbyt wyrozumiała. Zaczął się ujawniać jej gorący irlandzki charakter (dziadek był hulaką o ognistym temperamencie). W ich domu panowała miłość, ale z każdą kolejną kłótnią jej ogień przygasał.
Dlatego właśnie dziś Maciek siedział na skraju wiaduktu, a nie z dziećmi i żoną przy stole.
*
Widok miał piękny. Stumetrowa przepaść, w której głębi przemieszczały się tysiące samochodów, z tysiącami ludzi i ich milionami problemów. Stumetrowa przepaść zalana pięknym światłem zachodzącego słońca. Z tej wysokości nie dobiegał go hałas generowany przez ryczące silniki stalowych bestii.
– Dzień dobry. Piękny zachód, nieprawdaż?
Na dźwięk wypowiedzianego po polsku powitania Maciek odwrócił głowę od słońca, mając teraz przed oczami powidok, pojawiający się przy każdym mrugnięciu.
– Ekhem… Może lepszym doborem słów byłoby, dobry wieczór.
Do ogłupiałego groteskową sytuacją Macieja podszedł nieznajomy mężczyzna, a ten wpatrywał się w niego jak krowa w malowane wrota.
Mężczyzna na oko mógł się zbliżać do pięćdziesiątki. Przystojny, z przydługimi czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu na brylantynie. Ubrany był w dopasowany czarny garnitur; strój z tych, które idealnie dopasowane, wyglądają, jakby były drugą skórą właściciela. W prawej dłoni dzierżył szykowną laskę z okutą polerowaną stalą rączką. Jak nic koleś z przeszłości, pomyślał.
– Dobry wieczór. Pan Polak, tak? – Chciał, żeby w jego słowach brzmiała pewność siebie, a wyszło co najmniej głupkowato.
– Można tak powiedzieć. – Nieznajomy uśmiechnął się poczciwie. – Można tak powiedzieć…
Jego twarz była dziwna; niezmiernie przystojna, harda z ostrymi rysami twarzy, a jednocześnie budząca spokój i zaufanie. Maciek odniósł dziwne wrażenie, że za każdym razem jak na niego spogląda, twarz wygląda nieco inaczej.
– Pan w jakiej sprawie? – Poruszył się niespokojnie na wygrzanym miejscu.
– A wyobraź sobie Maćku, że właśnie tędy przechodziłem i …
– Zaraz, zaraz…
Maciek podniósł otwartą dłoń do góry, jakby chciał zatrzymać i tak stojącego w miejscu dżentelmena.
– Skąd wiesz jak mam na imię! Czego ty człowieku chcesz? – Przez sekundę w jego oczach widać było strach. – Ja nie mam długów! Chyba nie mam długów…?
Chciał wstać z miejsca, ale lewa stopa ześlizgnęła mu się z betonowego występu i byłby spadł, gdyby nie ręka, która chwyciła go za ramię w ostatnim momencie.
– Chyba znalazłem się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. – nieznajomy powiedział to bardziej do siebie, otrzepując białą chusteczką przykurzoną kurtkę Maćka.
– Jezu… Jezu… – Na te słowa nieznajomy przewrócił oczami. – Dziękuję słodki Jezu! Panu dziękuję! Życie mi pan ura…
Zamilkł świadomy, że trochę go poniosło i usiadł na swoim miejscu widokowym. Zwiesił nogi, aby dyndały nad pasami bieli i czerwieni w dole.
– Tak jak powiedziałem, tylko tędy przechodziłem.
Nieznajomy poprawił krawat, rozpiął guziki marynarki i rozłożył białą chusteczkę obok siedzącego Maćka.
– Przepraszam cię najmocniej, powinienem najpierw spytać o pozwolenie spoczęcia obok. – Podniósł wzrok na polaka po przejściach.
– A, tak, tak. Proszę, niech się Pan nie krępuje. – Odsunął się delikatnie w lewo, aby zrobić miejsce.
Po chwili siedzieli obok siebie, skąpani w pomarańczowych promieniach słońca. Trwali jakby czas się zatrzymał cicho wpatrzeni w zachodni horyzont. Widocznie tak im było dobrze.
– Ja się przedstawiłem, to znaczy pan trafił w moje imię. – pierwszy ciszę przerwał Maciek – Czy w takim razie ja mogę poznać pańskie?
– Lucjan. W sumie to różnie się do mnie zwracają. Czasami nawet Kusy.
Odparł dżentelmen w czarnym garniturze. Teraz on też fajtał nad przepaścią stopami w czarnych, błyszczących lakierkach. W jego oczach słońce odbijało się jak w lustrze.
– He! Kusy jak w tym serialu…
– Pan widzę, też oglądał? – Twarz Lucjana ponownie rozjaśnił uśmiech – Jeden z lepszych.
– Tak, jeden z lepszych.
– Jeśli wolno mi spytać? Co taki młody, zadbany człowiek jak ty Maćku, robi tutaj, na wiadukcie kolejowym? Widzę obrączkę na palcu, więc jak mniemam, masz gdzie być i spędzać wieczory. A jednak! Spotykam cię siedzącego nad przepaścią i podziwiającego zachód słońca. Nie przeczę, piękny widok i napawający spokojem. A jednak pytam dlaczego?
W jego głosie nie było nachalności. Nie było w tym pytaniu nic nachalnego. Bezskutecznym było doszukiwać się jakichkolwiek podtekstów. Normalnie w innej sytuacji Maciek by się wkurzył, a potem zrugał jegomościa na czym świat stoi i kazał iść w diabły, ale te pytania były zadane z troską. Zdrową ciekawością, nienachalną. Dlatego nie było to złe, to było dobre.
– Zauważyłeś Kusy. – odparł smutno – Mogę tak się do ciebie zwracać?
– Oczywiście, będzie mi bardzo miło. – Uśmiechnął się pod nosem, patrząc na swoje błyszczące buty wiszące nad ciemniejącą otchłanią.
– No więc. Czy zauważyłeś, że gdy zapada noc, ta serpentyna drogi zamienia się w polską flagę? Jest taka piękna i ciągnie się aż do mostu, o tam. – Wskazał ręką w zarys budowli oddalonej może o dziesięć kilometrów od nich.
– Tak. Sądzę, że to czysty przypadek, symboliczny i piękny. Podzielam twoje zdanie mój drogi.
Tysiące samochodów jadących w kierunku zachodnim, swymi tylnymi światłami na sześciopasmowej drodze tworzyła czerwoną wstęgę. Natomiast te zmierzające w przeciwnym kierunku, tworzyły białą. Największa polska flaga na świecie!
– Tak więc przychodzę tutaj i bawię się wspomnieniami.
– Nie wyszło, tak jak zakładałeś, co? – Lucjan spojrzał na Maćka i zaczął delikatnie pukać laską o beton między nogami.
– Niby wyszło. Mam wspaniałą żonę, dwójkę cudnych dzieciaków. Pracę jako taką, ale ujdzie…
Nie wiedział jakim cudem rozmawia o tak prywatnych sprawach z jakimś nieznajomym. To znaczy teraz to Lucjan, czy Kłusy, ale wciąż nieznajomy.
– Ale tęsknisz…
– Tęsknie.
Maciek spuścił głowę, a z policzków zaczęły kapać, jedna po drugiej, słone łzy smutku. Te, które kapały na dłonie, stały się domem dla skupionych w nich ostatnich promieni słońca.
– Chciałeś skoczyć? Prawda?
Widocznie Kusy nie owijał w bawełnę.
– Tak…!!! – krzyknął w przestrzeń, zakrywając twarz dłońmi.
Rozpłakał się na dobre, to był dobry płacz, oczyszczający. Wreszcie powiedział to głośno. Usłyszał to on sam i ktoś inny. To było ważne.
– Bo widzisz… Ja też o tym myślałem. – odparł Kusy, wpatrując się w misternie zdobione wykończenie laski.
– Serio? – Maciek otarł rękawem usmarkany nos, a potem oczy, z których łzy nie chciały przestać lecieć.
– Serio. Bardzo chciałem i chcę nadal. Pragnę tego.
– To, co cię powstrzymuje. Skocz i po krzyku.
– HA! – Roześmiał się – Mój Drogi, gdyby to było takie proste…
– Ja znalazłem na to sposób. – Zaczął grzebać w kieszeni kurki, szukając telefonu. – Siedzę tu i czekam na samochód o wybranym przeze mnie kolorze. Jak taki zobaczę, to skoczę.
– I co? Nadal tu jesteś? – Kusy spytał z lekkim niedowierzaniem. – Jaki kolor wybrałeś?
– Na początku…
– Na początku? To ile razy do tego podchodziłeś?
Kusy spojrzał na niego z mieszanką niedowierzania i rozbawienia, przykładając do czoła chłodną rączkę laski. Maćka to trochę zbiło z pantałyku i leciutko zawstydziło.
– Kilka; najpierw żółty, ale tych było tyle, że nie mogłem się zdecydować. Potem zielony; było podobnie jak z żółtymi. Następnie niebieski, ta sama sytuacja. Przed tym, jak się zjawiłeś, wybrałem brązowy, ale mnie zagadałeś i jest już za ciemno. Skrewiłem…
– Sposób dobry, nie przeczę. Proponuję skoczyć, jak zobaczysz na niebie różowy samolocik. – Pokiwał z uznaniem głową.
– Różowy samolocik powiadasz… – Zamyślił się – Ciekawe. A ty? Dlaczego tu ze mną siedzisz? Czemu nie skoczysz?
– Bo nie mogę, po prostu. Chcę, ale nie mogę. Nie pozwala mi na to.
– Kto ci nie pozwala? To do tego potrzebne jest czyjeś pozwolenie? A to dobre.
Maciek pierwszy raz się roześmiał. Kusy też się uśmiechnął. Spojrzał poczciwymi oczami na Macka i poklepał go po kolanie.
– Szef mi nie pozwala. Jestem odpowiedzialny za sporo rzeczy, w naszej firmie. – Dziwnie zaakcentował ostatnie słowo. – A zresztą, już raz zleciałem z bardzo wysoka… Słaba sytuacja. I wstrętna łatka została mi przyszyta na bardzo długi czas.
– Powiem ci Kusy, porąbana sytuacja.
– W rzeczy samej. Mam mnóstwo na głowie, robię swoje, już nie wiem nawet jak długo. Chyba odkąd pamiętam, a może i dłużej. I non stop to samo, Lucjan leć tu, leć tam. Jesteś potrzebny tu, jesteś potrzebny tam.
Maciek odniósł wrażenie, że trafił swój na swego. On mógł zwierzyć się ze swojego największego sekretu, a dżentelmen Lucjan zwany też Kusym mógł się wygadać z trosk.
– I nie mogę skoczyć. – Kontynuował – Zbyt wiele ode mnie zależy. A zresztą. – Podciągnął kolano i oparł na nim podbródek – I tak nic mi to nie da.
Zapadł już zmrok. Ich twarze od dołu podświetlała teraz różowa poświata wymieszanych ze sobą białych i czerwonych świateł. Maciek szczelniej otulił się kurtką, a Kusy siedział, jakby spadająca temperatura nie robiła na nim wrażenia. Nawet uszy mu się nie zaczerwieniły, z ust nie wydobywała się para. Maciek natomiast wyglądał, jakby wydychał dym papierosowy.
– To masz przerąbane, przyjacielu.
– Mam i to bardziej od ciebie. – Kusy wstał, wytrzepał i złożył niebiańsko białą chusteczkę, po czym delikatnie schował ją w wewnętrzną kieszeń marynarki. – Pamiętaj, nie ma; powtarzam, nie ma na tym świecie problemu, którego nie da się rozwiązać! – Położył mu obie dłonie na ramionach – Masz nędzną pracę, której szczerze nienawidzisz? Zmień ją, nic prostszego. Masz problemy ze zdrowiem? Zacznij je leczyć. Jeśli się nie da, pogódź się z bliskimi; tobie i tak wszystko jedno, a im to może uratować sumienie. Tęsknisz? Powiedz to głośno, sobie i innym. Kochasz? Wykrzycz to na całe gardło, żeby każde boże stworzenie to usłyszało! Wszystko da się naprawić, a jeśli się nie da? Nie było tego warte. Ja wracam do roboty, a ty wracaj do Alicji. Spakujcie się i wyjedźcie do Polski, skoro to za nią tęsknisz. Jak się nie uda, to wrócicie, nie ma nic prostszego.
– Skąd wiesz, jak ma na imię moja żona?
Maciek przyglądał się niespodziewanemu gościowi, którego oczy lśniły bardziej niż wschodzący księżyc.
– No jak skąd? – odrzekł niepewnie Kusy – Przecież wspominałeś o niej i o dzieciach.
– Tak, wspominałem, ale nie mówiłem, jak ma na imię. – Mówiąc to, przekrzywił głowę jak zdziwiony pies.
– Mówiłeś, mówiłeś. – Poklepał Maćka po policzku – Wracaj teraz do domu, do niej i do dzieciaków.
– Tak zrobię, na pewno tak zrobię! – odparł radośnie.
Przeskoczyli zgrabnie na drugą stronę murku, po której znajdowała się kładka między torami kolejowymi. Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie i ruszyli każdy w swoją stronę. Maciek wyjął z kieszeni telefon, odnalazł grupę „Jak się skutecznie zabić” i wcisnął przycisk „Opuść”. Schował urządzenie do kieszeni, uśmiechając się pierwszy raz od wielu tygodni. Szczerze, bez udawania przed światem.
– MACIEK! – Usłyszał za plecami i się odwrócił.
– SŁUCHAM!
Odległość między nimi była na tyle duża, że zmuszeni byli do siebie krzyczeć.
– RÓŻOWY SAMOLOCIK, OBIECASZ MI???
– OBIECUJĘ PANIE KUSY! – Pomachał na pożegnanie.
– Zuch chłopak! – powiedział już tylko do siebie.
*
Lucjan odmachał mu laską i odwrócił, idąc przed siebie. Obejrzał się raz jeszcze, upewniając się, że Maciek jest już wystarczająco daleko. Nawet z tej odległości czuł bijący od niego spokój i poczucie dawno niewidzianej w sercu radości. W kieszeni marynarki poczuł wibrację. Wyciągnął z niej złote pióro i zawiesił w powietrzu jak na niewidzialnej lince.
– I jak Lucyferze? – Rozbrzmiał głos dobiegający zewsząd.
– Zgodnie z planem Panie. Maciek na powrót odkrył w sobie radość i nadzieję. Nici z jego zamiarów.
– Cieszy mnie to, niezmiernie mnie to cieszy. Kawał dobrej roboty.
– Dziękuję Panie. A jak się sprawy mają w piekle?
– Cisza i spokój. Coraz więcej ateistów, to coraz mniej dusz do karania.
– Chyba tam szybko nie wrócę, prawda?
– Podejrzewam, że nie. – Nastała chwila ciszy. – To, co teraz robisz, jest po tysiąckroć ważniejsze od władania piekłem. Wykonujesz to, do czego powołałem cię miliardy lat temu. Lucyferze, znów niesiesz światło potrzebującym. Jesteś ich latarnią.
– Schlebiają mi Twe słowa Panie. – Ukłonił się przed złotym piórem.
– A teraz, mój drogi udasz się do Afganistanu. Czeka tam na ciebie Sahib. Chłopiec ma dziewięć lat.
– Tak Panie.
– Pomóż mu, wskaż drogę, daj nadzieję. Jeśli się nie uda; a tak stać się może, przyprowadź go do mnie. Jego serce nieskalane grzechem bije w piersi.
– Będzie wola Twoja. Za chwilę tam będę.
– Idź i nieś mą łaskę!
Ukłonił się po raz kolejny. Wyciągnął przed siebie dłoń, na którą opadło złote pióro. Stuknął sześć razy laską o stalową szynę i dosłownie rozpłyną się w powietrzu.
*
Po miesiącu od tamtego zdarzenia u Macka zdiagnozowano daltonizm. Oczyma widział świat w szarościach, a reszty barw światu nadawało serce. Wrócił z rodziną do Polski, gdzie doczekał wnuków i dożył szczęśliwej starości z Alicją u boku. Lucjana już nie spotkał, bo nie było takiej potrzeby. Zresztą, dżentelmen z szykowną laską miał i tak ręce pełne roboty.