– Witam dzieci, które mają coś czerwonego! Teraz niebieskiego. I żółtego! Czemu patrzysz żabko zielona na głupiego fanfarona?
– Ty to jesteś jakaś jebnięta.
Dzieci spojrzały wpierw na jedną kobietę, potem na drugą. Rozdziawiły usta prawie do pępka.
– Na chuj im to mówisz? Zobaczą kolory gdzieś poza tą twoją książeczką? – kontynuowała.
– Mogłabyś?… – Opiekunka miała zmęczony głos, lekko zdarty od użerania się z bachorami.
– Fine. – Marta odbiła się od ściany i szurając butami wyszła ze śmierdzącej świetlicy.
– Język! – zawyła za nią starsza kobieta, lecz w odpowiedzi ujrzała jedynie wyciągnięty palec i zatrzaskujące się drzwi. Przyoblekła więc twarz uśmiechem. – Czyżby fanfaron miał dziewiętnaście lat i dokuczał wszystkim? Co więc żabka powinna zrobić, drogie dzieci?
– Zjeść go! – wykrzyknęły.
><
– Seemed easier than just waitin' around to die – zanuciła Marta, odpalając papierosa. Trzymając go w kąciku ust, wybiła na udach rytm. Tańczyła w pustym korytarzu, okropne jarzeniówki migały niby w takt piosenki. – Together we're gonna wait around and die.*
– Nie palić! Nie palić! Nie palić! – Robosług latał wokół niej, wymachując metalowymi ramionami. Nawet robot wiedział, jak okropnie złamała zasady. Zaświeciły mu się oczy, wariował.
– Zluzuj sprężyny, blaszaku. Pana Ochujałaś tu nie ma.
– Niedopuszczalne! N i e d o p u s z c z a l n e !
Marta walnęła go w łeb i zgasiła fajkę o jedno z jego ramion. Skierowała się do jadalni. Jej buty dzwoniły o metalową podłogę. Co jak co, ale przynajmniej łatwo zmywało się z niej krew, a odór flaków nie przenikał do pęknięć mogących wytworzyć się w parkiecie. Dlatego właśnie nie zabijało się nikogo w jadalni wyłożonej drewnianymi panelami. Nawet oszalałe roboty zdawały się to przestrzegać.
– Ech, zabiłabym za jakieś dobre morderstwo! – sapnęła. – Może robotom znowu odbije? Kto wie, kto wie… Ekhm. – Poprawiła kurtkę i otworzyła drzwi z kopa. – Poooobudka, trupy! – wrzasnęła, pomagając sobie dłońmi przy ustach. – Dalej, dalej!
Dla efektu wskoczyła na stół.
– Ruszać się, zwiędlaki!
Ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę tym swoim pustym nijakim wzrokiem.
– Lepiej przestań, bo…
– Czekam na dalszy ciąg, Mati! – Zrzuciła nogą plastikową zastawę, po czym zeskoczyła najgłośniej jak się dało. – Bo co?
– Dobrze wiesz co! – syknął.
– Błagam cię. – Przewróciła oczami i złapała za dwie tace. Już miała zacząć uderzać nimi o siebie, gdy wpadła na wiecznie wkurzonego Naczelnika. Miał włosy na rękach i bujne brwi. Nie tak bujne włosy na łysej głowie. Z tymi bicepsami i w roboczym uniformie wyglądał raczej jak robol.
– Ochujałaś?! Marta, rany boskie. – Chwycił ją wielką łapą. – Karcer. Razy trzy. Może to cię nauczy…
– To raczej niemożliwe, sir – wtrącił Mati. Uśmiechnął się z irytująco zadowolony z siebie. Według wszelkich definicji społeczeństwa w Schronie był jej najlepszym przyjacielem i najgorszym wrogiem.
Naczelnik zaczął ciągnąć Martę w stronę wyjścia, więc ta w odpowiedzi rozluźniła ciało, stała się bezwładna. Z głośnika leciało Take Five. Dziewczyna udała, że rzyga – jazz kojarzył jej się już tylko z martwicą mózgu.
– Uspokój… się… – dyszał mężczyzna, wlekąc Martę po podłodze.
– Take me some place where there's music and there's laughter!**
Naczelnik wrzucił ją jedną ręką do karceru niczym wór ziemniaków. Obiła się, ale śpiewała dalej, aż straciła głos.
><
Mateusz przystawił sobie krzesełko, wpierw ciągnąc je powoli po metalu. Usiadł, starannie przygładził ubranie, założył nogę na nogę, po czym otworzył książkę.
– Zjadły cię już robaki? – zawołał z kpiną.
Spadł z krzesła, gdy Marta gwałtownie skoczyła do wyjścia, uwieszając się krat. Hałas dźwięczał mu w uszach jeszcze długo potem.
– Sama je zjadłam. Chcesz też? – Wyciągnęła tłustego pająka. Machał odnóżami, próbując się uwolnić.
– Co jest z tobą? Nie możesz zachowywać się… normalnie?
– Czyli jak dokładnie? – Bawiła się pająkiem w dłoniach, aż w końcu pozwoliła mu chodzić po twarzy. – Ja czuję się dobrze. Przynieś mi jakieś farby, okej? Pomaluję swój pokój. Ta świetlicowa bździągwa nawija o kolorach, a nie ma nawet kredki.
– Naczelnik nigdy cię stąd nie wypuści – wymamrotał Mateusz, kręcąc głową.
– Taa… Mówisz to za każdym razem i za każdym pięknym razem coś się wykrzacza i biegniecie z tym do mnie. Wyjdę przed kolacją. – Wyszczerzyła się. – Założymy się?
Mateusz pokręcił głową w wyrazie rezygnacji. Miała rację, tak właśnie będzie. I wszystko zacznie się od nowa i od nowa i w kółko i znowu.
><
Z głośników leciał Miles Davis. Mateusz zawsze lubił So What – uspokajało i odprężało. Pomagało zapomnieć o siostrze, o jej dzikich oczach i tym czymś, czego nie potrafił zdefiniować, a co sprawiło, że czuł się nieswojo. „Jest chora. Wyleczy się”, powtarzał sobie.
Wrócił myślami do obowiązków i rutynowej pracy. Wszystkie odczyty musiały być zgodne. Nawet nie zauważył, gdy minęło parę godzin. Z transu wyrwał go dopiero trzask i siarczyste przekleństwo współpracownika.
– Sorry. – Adam potarł z zażenowaniem kark. – Mógłbyś? Ja już nie mam siły do tego badziewia.
Mateusz podszedł do komputera z niechęcią przykrytą determinacją. Dziewięćdziesiąt przypadków na sto awaria sprzętu kończyła się w ten sam przykry sposób. Pogmerał przy kablach, postukał w klawiaturę, na koniec zrestartował system. Spojrzał na Adama, w oczach którego dostrzegł ten sam wyraz najgłębszej desperacji.
– Co jest? – zawołał Naczelnik, wchodząc jak do siebie.
– Sprzęt znowu nawala.
– Komputer odmawia posłuszeństwa, sir – doprecyzował Mateusz.
Naczelnik popatrzył w ekran, skupiając wzrok na niezrozumiałych linijkach tekstu, choć informatyk był z niego żaden.
– Szlag! – Walnął w klawiaturę. – Próbowaliście wyłączyć i włączyć?
Adam sapnął.
– Nie jesteśmy de…
– Oczywiście, sir. Obawiam się, że naprawa wykracza poza nasze zdolności.
– Psiakrew, czy naprawdę tylko jedna pieprzona dziewucha potrafi naprawiać te barachła?! – wykrzyknął Naczelnik, który zdążył już cały spurpurowieć, a jego łysa głowa odbijała światła.
– Jeśli mogę, sir, ten sprzęt już dawno powinien przestać działać. Wydaje mi się, że tylko zdolności Marty trzymają go przy życiu.
Nie chciał bronić siostry, ale matka nauczyła go szczerości. Dlatego też podniósł dumnie głowę. Naczelnik warknął, kopnął kilka krzeseł, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami.
– Był kiedyś taki facet… – zaczął po chwili Adam. – Kazał mówić do siebie Jack. – Skrzywił się, choć całą jego urodę można było określić słowami „otaczają mnie idioci”. – Twierdził, że „komputery dla niego śpiewają” czy jakoś tak. Był nawet lepszy od twojej siostry.
– I…?
– I nagle przestał. Zawsze zastanawiałem się, co się stało… – mruknął. – Z dnia na dzień jakby mu wyrwano język. A gadułą był szkaradnym. Oj, pysk to mu się nigdy nie zamykał. Patrząc na Martę, powiedziałbym, że z dwojga złego… Ale nie. Jednak nie. Chuj z nimi i do przodu.
Adam wyszedł, nie pozwalając Mateuszowi na ripostę. Zresztą i tak nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Nie chciał, żeby mu jeszcze dołożył… Podszedł więc do komputera, mając tę złudną nadzieję, że da się jeszcze coś zrobić.
><
– Systemy wentylacyjne czy grzewcze? – zawołała Marta ze swojej celi, słysząc kroki na korytarzu. – Aaa… Pewnie komputery w analizatorce, co? Nie śpieszyło ci się w końcu.
Nabzdyczona twarz Naczelnika pojawiła się w drzwiach karceru. Marta miała ochotę sparodiować jego minę: „Nie myśl, że jesteś niezastąpiona. Mam tuzin innych na twoje miejsce, hurr durr”.
Naczelnik otworzył drzwi, niby z wielką łaską, i wcisnął się do środka, co wcale nie było łatwe z taką górą mięśni.
– Idziesz ze mną. Nie pajacuj.
Marta udała, że metalowa prycza jest bardzo wygodna. Leżała z podciągniętymi nogami, ręce dała pod głowę. W sumie nie było najgorzej…
– No nie wiem. Teraz to mi się nie chce.
Mężczyzna capnął ją za ramię i postawił na nogi.
– Już.
– Okej, szefie. Znaczy: tak jest! – Stanęła na baczność.
Naczelnik stęknął, po czym wypchnął ją z celi i popchnął do przodu. Marta chciała odetchnąć pełną piersią, ale zakrztusiła się. Na zewnątrz powietrze było jeszcze gorsze.
Milczący spacer szybko ją znudził, więc zaczęła iść w podskokach i gwizdać. Następne popchnięcie prawie rzuciło dziewczyną o ziemię.
– N i e pajacuj – syknął. – Masz szczęście, że jesteś dobra w naprawach. W innym przypadku…
– O tak, to ja – szczęściara! Wow, naprawdę, czasem nie potrafię ogarnąć tego szczęścia. Aż wylewa się ze mnie – zakpiła. Po chwili zapytała: – Co byś wtedy zrobił? Tak dokładnie. Wyrzucił z tego raju? Jakby wiesz… Śmiało.
– Nie wiesz, czego sobie życzysz. A teraz do środka.
Komputery zawsze ją uspokajały. Przyjemnie było zanurzyć się w ich uporządkowanym, acz sensownym świecie.
><
– To co, Robosługo? Może ten kabelek do tego? – wymruczała, buszując przy konsoli.
– Nie dotykać! Nie dotykać!
– Ostatnio zmarła tylko jedna babinka – podrzuciła kluczem francuskim – a pan Ochujałaś narzeka na przeludnienie. Wyświadczam mu przysługę. Hm, ciekawe co się stanie, gdy nacisnę ten przycisk.
System zawył, wszystkie diody momentalnie zapłonęły.
– Hm… Pożar. Muszę zapamiętać. Chodź, Robodzbanie, zmywamy się.
Tańczyła wśród krzyku ludzi i odgłosu odbijających się od metalu butów. Wyobraziła sobie, że gra w tym momencie jakiś house czy techno. Byłoby łatwiej, gdyby pan Ochujałaś nie zabrał jej słuchawek. Należała do mistrzyń spektakularnej porażki w nieradzeniu sobie pod ziemią.
Właśnie wywijała młynka, gdy Naczelnik złapał ją za ramiona i potrząsnął aż zakręciło jej się w głowie.
– Ochujałaś do końca?! – huknął.
– Dlaczego tak od razu z rykiem?
– Dosyć tego!
Po raz pierwszy wyglądał serio groźnie. Od oczu odbijały mu się płomienie, twarz miał czarną od dymu. Nie mogła jednak powstrzymać uśmiechu. W końcu jej się udało. Po latach wypruwania z siebie żył wyrzuci ją. Była tego pewna.
Tak też się stało. Wielkie wrota otworzyły się z hukiem, Mati wyglądał strasznie, ale ona uśmiechnęła się zawadiacko. W międzyczasie podeszła do niej jakaś staruszka i dźgnęła ją palcem.
– Moja synowa nie żyje. Przez ciebie – wysyczała. – Teraz mogę mieć tylko nadzieję, że tam, gdzie trafiła, jest pięknie.
– Pod ziemią? No, przepięknie – mruknęła Marta. – Nara, frajerzy!
Biegła przez tunel oświetlany prawdziwym światłem. Zasapała się od wspinaczki, ale pot tylko dodawał jej sił. Nie mogła doczekać się feerii kolorów, od których rozboli ją głowa i zapomni języka w gębie.
– Czemu patrzysz żabko zielona na głupiego fanfarona? Czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, granatowy, fioletowy!
Nacisnęła więc klamkę od drzwi wolności z szeroko otwartymi ustami.
Wtem oślepła i zaczęła się dusić. Oczy wyszły jej z orbit, język wysechł, próbowała złapać dech szorstkimi płucami. W głowie słyszała wysoki pisk.
Po kilku godzinach zwijania się w błocie w końcu otworzyła nabiegłe krwią oczy.
– No nie! Serio?! Bez żartów!
Postapokaliptyczny świat mienił się w odcieniach gówna i rzygowin. Schron był nudny, ale to… To było po prostu ohydne.
><
Mateusz nigdy nie czuł się dobrze w oddziale szpitalnym. Nie miał skłonności do współczucia, a pomaganie słabszym powodowało u niego dyskomfort. Poza tym naprawdę nie lubił brudu. Coś jednak nie dawało mu spokoju i musiał to sprawdzić.
– Szukam… eee… J a c k a – wyartykułował do pielęgniarki. Obcobrzmiące słowa z trudnością opuszczały jego gardło. Cały się już zapocił.
Kobieta popatrzyła na niego dziwnie. W ogóle wszystko było tu jakieś dziwne. Personel wydawał się nie mniej martwy od pacjentów, lampy świeciły zbyt jasno. Czuł, jakby każdy śledził jego krok. Zawsze tak było?
Pielęgniarka wyciągnęła jedynie palec i niby wróciła do swoich zajęć, ale wciąż na niego zerkała. Mateusz poszedł więc we wskazanym kierunku, ale jazz z głośników wydawał się za głośny w tej nienaturalnej ciszy.
– Panie Jack? – odezwał się do całkiem młodego mężczyzny, z włosami opadającymi na twarz.
Ten jednak nie przerwał jedzenia deseru. Nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi, że budyń chyba nie powinien być szary.
– Jack?
– Nic ci nie powie. Nie ma języka – odezwał się mężczyzna, który leżał z gipsem w sąsiednim łóżku.
– Ale… Tak dosłownie? Nie metaforycznie? – Mateusz przełknął ślinę. – Jak?…
– Odciął sobie. Zawsze był z niego szajbus.
Chłopak odwrócił powoli głowę. Jack uśmiechał się niby głupkowato pełną gębą, ale wtem spuścił wzrok, jakby coś sobie przypomniał. Było coś przerażającego w tych oczach. Mateusz nigdy nie sądził, że człowiek może być tak pusty w środku.
Przełknął raz jeszcze ślinę i zachwiał się, nie mogąc znieść oślepiającego światła i ciszy. Zemdlał.
><
– Niech ich wszystkich szlag trafi! Pana Ochujałaś, Matiego, te truposze i ciebie! Tak, ciebie też kamieniu! I ciebie brudna, ohydna ziemio! – krzyczała Marta, wlokąc się naprzód. – Ech, co za syf.
Dotąd szła z opuszczoną głową, bo i tak nie było na co patrzeć. Wolała nie widzieć. Ale gdy ją w końcu uniosła, dojrzała niedaleko wielkie drzwi. Wyglądały zupełnie inaczej niż te od Schronu, bo były gładkie i błyszczące. Zapukała.
– Halo? Jest ktoś w domu?
Otworzyły się od razu. Marta spodziewała się, że takie wrota wytworzą dużo hałasu, a ich rozwieranie zajmie dobrą chwilę. One jednak były cichutkie i bardzo szybkie. Przestąpiła je trochę niepewnie, ale już sekundę później nie mogła ukryć zachwytu.
Każda rzecz w środku miała swój własny niepowtarzalny kolor. Różowa lampa, niebieska kanapa, żółte zasłony, czerwone ściany, zielona podłoga. Myślała, że zemdleje. Nie mogła nadążyć, nie wiedziała na czym zawiesić wzrok.
Z początku kolory oślepiały, wydawały się bardzo jaskrawe, choć po chwili okazały się raczej matowe, wytarte. „Tak jest nawet lepiej”, myślała. Wciąż jednak nigdy nie widziała tak żywych barw. Jakby naprawdę dosłownie żyły.
Skądś grała muzyka. Nie jazz, raczej pop rock. Piosenka była energiczna, z ogniem. Wspaniała.
Nagle podbiegła do niej drobna kobieta w białej sukni. Ubranie wisiało na niej, bo była zbyt koścista, a jej uśmiech odsłaniał zaledwie trzy zęby.
– Eee… Cześć? – Marta potarła kark. Te wyłupiaste oczy powodowały u niej dyskomfort, emocję dosyć dla dziewczyny nieznaną.
Kobieta zniknęła tak szybko jak się pojawiła, toteż Marta nie do końca wiedziała, co robić. Usiąść czy stać? Może… Usłyszała śmiech. Taki dziwny, dobierający się do skóry.
– Witaj! – zakrzyknął z uśmiechem obcy mężczyzna. Najbardziej kolorowy człowiek świata.
><
Mateusz nie biegał. Nikt normalny nie robił tego na korytarzach. Lecz tym razem pędził przed siebie, jak gdyby paliło mu się z tyłka. Dopadł do biura Naczelnika i otworzył drzwi, prawie wyrywając je z zawiasów.
– Co… się… stało… – W głowie wyobraził to sobie lepiej, ale zapomniał, że jego kondycja jest porównywalna do innych truposzy. – Co się stało z Jackiem?
– Obcięli mu język, gdy był na wygnaniu.
– Oookej… Nie spodziewałem się, że po prostu mi powiesz… sir.
Naczelnik zmarszczył swoje piękne bujne brwi. Wyglądał dosyć karykaturalnie w przymałym biurku. „Dlaczego on jest taki napakowany? Po co mu takie muły?”, Mateusz nie mógł przestać o tym myśleć.
– Ale chwila! Marta też tam jest. Znaczy… A jak ktoś też jej obetnie język?
– To bardzo prawdopodobne. Nawet, kurwa, oczekiwane.
Chłopak miał ochotę palnąć go w łeb albo wskoczyć na biurko i pierdnąć mu w twarz. Nowe emocje były wyzwalające. Nigdy wcześniej nie czuł się taki pewny siebie. Dobrze, że wziął ze sobą pistolet.
><
Facet stał na schodach w samych majtkach, ale każda część jego ciała była pomalowana innym kolorem. Niektórych nie potrafiła nawet nazwać i nie wyobrażała sobie, że takie istnieją. Dopiero po chwili zauważyła, że trzymał nóż, z którego kapało coś zielonego.
– Nożem chyba się ciężko maluje, no nie? – zagadnęła, by przerwać ciszę.
Mężczyzna wciąż nie odrywał od niej wzroku, uśmiechając się jeszcze szerzej. Wydawał się bardzo przyjazny, choć trochę dziwny. Nikt wcześniej nie patrzył na nią tak intensywnie, ale mało się znała na pustkowiach.
– Właściwie to całkiem łatwo – odpowiedział po chwili. – Chodź, pokażę.
Poszła, bo i tak nie miała nic do roboty. Poza tym kolory za bardzo ją przyciągały. Po drodze minęli ogromne słoje z farbami, od których odchodziły rury, ciągnące się w głąb pomieszczenia. Zapach stawał się coraz bardziej drażniący, taki z lekka metaliczny. Marta nie wiedziała, że kolory mogą śmierdzieć. Facet odwracał się co jakiś czas z uśmiechem.
Tam, dokąd ją zaprowadził, nie było już tak ładnie. Wylane farby tworzyły ten brzydki gówniany kolor. Poza tym smród dostał jej się do ust, drapał w gardło. Facet poklepał fotel obok wielkiej bani.
– Postoję, dzięki.
Przestało jej się podobać. Nie mogła pozbyć się tego ucisku z tyłu głowy. Ciekawość wzięła jednak górę. Gdy tylko usiadła, fotel zamknął dziewczynę w sobie, a wielkie szczypce wyciągnęły jej język. Facet zamachnął się i w jednej chwili narząd spadł na podłogę. Martę było stać tylko na wytrzeszczenie oczu i znieruchomienie. Ból jakby nie wiedział, czy się odezwać, czy nie.
Nie było nawet czasu na przyswojenie czegokolwiek, bo rury wbiły się w miejsce odciętego języka i coś wlewało się w jej ciało. W tym momencie straciła świadomość otoczenia, mózg ześwirował od nadmiaru bodźców, a cały świat wirował. Ciemniał i jaśniał bez końca. Czuła tylko, że maszyna coś w nią wlewała, później coś z niej wypływało, a ona nie miała siły, aby unieść powieki.
– Dziękuję. Pozyskiwanie żywych kolorów jest trudne, ale warte bardzo wiele. Cały świat zyskuje dzięki pomocy schroniarzom – powiedział ktoś, kogo nie znała.
Gdy w końcu otworzyła oczy, żeby przywalić mu lub jej w twarz, leżała już znowu na pustkowiach. Chciała wrócić do domu. Do komputerów. Do szarości, która nic nie kosztowała. Do domu.
><
Mateusz nie spodziewał się, że ona wróci. Teraz, kiedy widział świat wszystkimi zmysłami, niezrozumiałym było, żeby ktokolwiek chciał tu zostać. Może… chciała się zemścić na Naczelniku? Tak, to by do niej pasowało.
– Marta! – Złapał ją za ramiona. – Zabiłem go! Zabiłem, łapiesz? Zasługiwał kutasiarz. Teraz ja rządzę i nakazuję wygnanie na powierzchnie wszystkim mieszkańcom, nam też! Kolory! Feerie barw!
Marta spojrzała na niego jakoś dziwnie. Miała oczy podobne do innych truposzy w Schronie. Te oczy były jakieś puste, tak obrzydliwie nijakie. Wyminęła go i poszła przed siebie.
><
Marta lubiła otaczać się innymi mieszkańcami, choć niewiele mówili. Właściwie to wcale. Cisza była dobra. Komputery przestały ją ciekawić, jakoś nie potrafiła dłużej przy nich siedzieć. Tak jakby straciła umiejętność komunikacji nawet z nimi.
Mateusz próbował wyciągnąć ich siłą, ale w końcu dał sobie spokój i wyruszył z grupą innych dziwaków. Nie minęło wiele czasu, aż wrócili. Odtąd zapanowała cisza, niekiedy tylko zakłócana spokojną muzyką. Szary był najżywszym kolorem jaki w życiu widziała.
* Townes Van Zandt – Waitin' Around to Die (choć Marta śpiewałaby raczej żywszą wersję, cover The Be Good Tanyas)
** First Aid Kit – My Silver Lining