Matkę kiedyś obchodziło, czy jestem zadowolony. Z czasem jednak odpuszczała coraz bardziej. Próbowałem to zrozumieć. Byłem kotwicą, ciężarem trzymającym ją coraz dalej od życia, które mogłaby mieć, gdyby nie ja. Ilu mężczyznom złamałaby serce, ile pieniędzy by zarabiała, jaką karierę zrobiła… Opowiadała mi o tym, chyba zapominając, że z moim umysłem wszystko jest w porządku. Albo ignorując ten fakt. Miałem nadzieję, że chodzi o to pierwsze, że celowo nie próbuje mnie zranić, choć wiedziałem, że to nieprawda.
Tak naprawdę lubiłem, kiedy mówiła, nawet jeśli robiła to, aby uświadomić mi, jaką kulą u nogi jestem. Alternatywą było tykanie zegara i dźwięki świata zewnętrznego, którego nie mogłem zobaczyć. Może już nigdy w nim nie będę i nawet po śmierci zostanę w mieszkaniu, klitce w brudnej kamienicy, którą zajmowaliśmy, od kiedy pamiętałem.
Tik-tak.
Matka harowała, musiałem to przyznać. A i tak nie było nas stać na nic ponad to, co mieliśmy. Robiła na trzy zmiany, żeby zapewnić mi życie. Nie dobre – na takie nie miałem już szans. Jakiekolwiek. W tym czasie ja, bezużyteczny, potworny, zamknięty w klatce własnego ciała siedziałem i patrzyłem w ścianę. Nie zliczę, ile razy zmoczyłem się na fotelu, bo bez niej nie mogłem nawet pójść do łazienki.
Tik-tak.
Gdy byłem młodszy, dużo gotowała. Śpiewała wtedy jakieś smętne piosenki, potwornie fałszując. Ale wszystko mogłem jej wybaczyć za żeberka w miodzie albo pyszne tosty, z których bokami wylewał się ser. Od jakiegoś czasu jednak mogłem liczyć tylko na jajecznicę rano i drugą, wieczorem. Jajecznicą łatwo było mnie karmić – ledwo musiałem gryźć, więc szło to szybko, dzięki czemu matka mogła zaraz zniknąć. Nie, żeby miała gdzie, ale kiedy kładła się na kanapie z książką, to tak, jakby jej nie było.
Tik-tak.
Noce nie były takie złe. Słyszałem jej oddech, więc wiedziałem, że nie jestem sam. Mogła mnie nienawidzić za to, że zniszczyłem jej życie swoim wypadkiem. Ale jednak tu była, mimo że nie znajdowała swojej winy w tym, że wpadłem pod samochód i straciłem władzę w ciele. To dawało pewne pocieszenie. Pozwalało sądzić, że przeżyję.
Tik-tak.
Sny były gorsze. Nagle otwierała się przede mną przestrzeń, ale wcale nie dawało to ukojenia, lecz wzbudzało tęsknotę. Widywałem jeziora, parki, szkołę, lasy… miejsca, które pamiętałem sprzed wypadku. Z czasów, kiedy byliśmy szczęśliwi, kiedy chodziliśmy na spacery i dużo się śmialiśmy.
A potem wracałem do mieszkania. We śnie wydawało się nawet mniejsze. Matki nigdy w nim nie było. Na stole stała jajecznica – tak znienawidzona przeze mnie jajecznica – a ja byłem głodny. Dałbym wszystko, aby móc ją zjeść, ale mijały godziny i nikt nie przychodził, aby mi pomóc.
Budziłbym się siadając gwałtownie i z krzykiem, gdybym tylko mógł. Od dawna jednak się nie odzywałem, bo matkę to denerwowało. Z kolei moje ciało było bezużytecznym kawałkiem mięsa. Nie dano nam przeżyć żadnej ze wzruszających scen, kiedy rodzic przytula i pociesza dziecko wybudzone z koszmaru. Ze swoimi lękami byłem całkiem sam.
Tik-tak.
Każdego ranka matka niosła mnie do łazienki, sadzała na toalecie. Potem mnie myła, ubierała i odkładała na krzesło w pokoju. Sama się ogarniała. Później, z wysokim czarnym kokiem, przetykanym już paskami siwizny i w czystych, choć pomiętych ciuchach, stała przy kuchence, złorzecząc, że w niczym jej nie pomagam. Smażyła, oczywiście, jajecznicę. Wpychała mi ją do ust, mówiąc, że nasze życie nie ma sensu. A potem wychodziła.
Liczyłem przejeżdżające samochody. Próbowałem wyobrażać sobie ludzi chodzących po ulicy. Ich sprawy, zawody, charaktery, wygląd. Przecież istniał ktoś poza naszą dwójką, mimo że nie widziałem innego człowieka od lat, prawda?
Czasami do nich mówiłem. Moim ulubionym był wysoki facet w meloniku, elegancko ubrany, który wchodził do mieszkania sprężystym krokiem, rozpinał marynarkę i bez skrupułów siadał naprzeciwko mnie, na łóżku matki. Przecierał monokl, nie spuszczając ze mnie wzroku. Był bankierem albo właścicielem domu aukcyjnego, a także moim ojcem. Zostawił mnie z matką, bo z nim groziłoby mi niebezpieczeństwo. Musieliśmy więc udawać, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Opowiadał mi o willi i bogactwach, które otrzymam pewnego dnia. O wspaniałych potrawach, o podróżach, w które mnie zabierze, mimo niepełnosprawności.
Z kolei ja snułem wszystkie wymyślone przez te lata historie. O myszach z kuchni, które bałaganią, gdy nie patrzymy, bo nie podoba im się, że tu mieszkamy. O dziewczynie, która biegnie ulicą na dole i słyszy moje nucenie, więc przychodzi, żeby się przywitać. O kominiarzu, który jest za gruby, więc utyka w kominie.
W końcu jednak ojciec znikał. Byłem wdzięczny za tę chwilę rozmowy. Wiedziałem, że nie jest prawdziwy. Przynajmniej zazwyczaj to wiedziałem.
Tik-tak.
Matka wraca później niż zwykle. Fotel pode mną jest mokry, a ona rzuca się na łóżko. Coś jest inaczej. Ten zapach… Alkohol. Dużo alkoholu.
Po chwili unosi się na łokciu i patrzy na mnie przeciągle. Czas zwalnia, gdy wstaje, podchodzi, opiera dłonie na podłokietnikach fotela i spluwa mi w twarz.
– Po co się staram, skoro ty tylko tu siedzisz i nic? Zero wdzięczności, zero pomocy! Dlaczego zależy mi na twojej opinii? Przecież i tak nic nie możesz. Nie mam trzech etatów, tylko jeden. A po pracy chodzę po mieście i się bawię, bo nie mogę znieść tego, że muszę tu wrócić. I w imię czego? – mówi. Widzę każdą zmarszczkę na jej twarzy i zastanawiam się, czy zawsze było ich tak dużo. Oczy ma przekrwione, źrenice ogromne i czarne jak odpływ umywalki. Z ust bucha jej smród alkoholu.
Świat dawno nie wydawał mi się tak żywy, tak rzeczywisty. W środku czuję kłucie – może to serce? Może mnie zraniła? Nie wiem. I nie odpowiadam.
Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę i idzie do kuchenki. Czuję zapach jajecznicy. I pierwszy raz od wieków nie wydaje mi się to czymś strasznym.
Tik-tak.
Nakarmiła mnie, ale nie położyła do łóżka ani nie umyła. Smród moczu mieszał się ze smrodem alkoholu i jej rzygów. Chrapała. Gdyby nie to, przypominałaby trupa. Menela, który zazwyczaj spał w rynsztoku, a dziś, cudem zapewne, trafił do łóżka.
Tym razem modliłem się o sen.
Tik-tak.
Coś jest inaczej. Mieszkanie nie jest mniejsze niż w rzeczywistości. Nie zaliczam najpierw wycieczki po parkach. Jajecznica stoi na moich kolanach, nie na stole. W dłoń mam też wepchnięty widelec, mimo że nie mogę zacisnąć na nim palców. Jakbym zasnął i obudził się po nocy bez snów, kiedy matka już wyszła.
Że tak było w istocie, przekonałem się, gdy wróciła wieczorem. Otworzyła wszystkie okna, uwalniając nas od smrodu. Umyła mnie, a potem wepchnęła mi do ust zimną jajecznicę, która cały dzień stała tak blisko – poza moim zasięgiem. Dalej byłem głodny, ale ona nie dała mi nic więcej. Umyła fotel, zanim położyła mnie do łóżka.
Tik-tak.
Boję się zasnąć. Co jeśli się obudzę, a jej znów nie będzie? Staram się bronić przed osunięciem się w ciemność, śledzę dźwięki, które docierają do moich uszu. Na zewnątrz szczeka pies. Matka chrapie. Gdzieś lata mucha. Na ulicy rozmawiają ludzie, nie rozróżniam słów. W mieszkaniu nad nami ktoś chodzi. Czy gdybym, pozostawiony sam sobie, krzyczał o pomoc, to by coś zmieniło?
Księżyc zniża się już do horyzontu, kiedy do moich uszu dochodzi skwierczenie, jakby ktoś coś smażył. Obracam głowę. Przy kuchennym blacie jest pusto i ciemno. Nie widzę płomienia. Matka dalej pochrapuje cicho. Zastanawiam się, czy się odezwać, aby ją obudzić. Mam wrażenie, że robi mi się zimno, ale tak naprawdę wcale tego nie czuję – moje ciało jest wyłączone, jak zawsze. Zignorowałbym dźwięki z kuchni, gdybym mógł. Hipnotyzują mnie jednak i patrzę w tamtą stronę aż do rana, niemal nie mrugając.
Tik-tak.
Udało mi się. Nie zasnąłem. Matka przenosi mnie na fotel i znowu karmi tym paskudztwem. Dziwi mnie jedynie to, że drugą porcję zostawia na stole. Przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz, gdy obraz za bardzo zaczyna przypominać sen. Chcę poprosić, żeby to przesunęła, zabrała, cokolwiek, ale zanim decyduję się wydobyć głos, ona wychodzi.
Zostaliśmy sami. Jajecznica, ja i mucha latająca gdzieś z drugiej strony pokoju. Świat od poprzedniego wieczoru znowu jest zbyt wyrazisty. Zbyt? Nie. Jest taki, jak dawniej, jak przed wypadkiem. Aby oderwać myśli od cholernego talerza na blacie, próbuję znaleźć dla tego stanu określenie. Nie wiem, ile czasu mija, zanim na nie wpadam.
To, co dzieje się dookoła, przydarza się mnie.
Od dawna nie miałem takiego wrażenia, usiłowałem patrzyć na siebie z boku. I nagle, w jednej chwili, dostrzegam chude ręce i patykowate palce. Nogi w zbyt szerokich spodniach. Na jednej z nich jest paskudna blizna, widuję ją podczas kąpieli. Moje ciało. Paskudne i niesprawne, ale moje. Delektuję się tą myślą.
Tik-tak.
Kiedy zapada ciemność, nie mogę oderwać oczu od jajecznicy. Jestem głodny, potwornie głodny. Skupiam się na tym tak mocno, że z pewnością, gdybym był wystarczająco sprawny, podskoczyłbym na dźwięk pukania do drzwi.
– Proszę – mówię drżącym głosem, gdy stukanie się ponawia. Drzwi uchylają się powoli. Siedzę sztywniejszy niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe.
Rozluźniam się, kiedy wchodzi ojciec. Melonik, laska, idealnie ułożony garnitur – z nikim bym go nie pomylił, choć zazwyczaj nie pukał. Siada na łóżku matki, jakby nic się nie zmieniło.
– Dlaczego nie otworzyłeś sobie bez zaproszenia?
– Gdyby wcześniej twoja matka bywała w mieszkaniu podczas naszych rozmów, czekałbym na jej, jako gospodyni, pozwolenie, aby wejść. Teraz ty jesteś panem domu, więc kultura wymagała pukania – odpowiada, lustrując mnie spokojnym wzrokiem.
– Jak to: jestem panem domu? – Nie wiem, czy podoba mi się to określenie. Obracam je na języku. Smakuje jak jajecznica.
– Twoja matka odeszła, chłopcze. Już nie wróci.
Wiem, że mówi prawdę. Nie wiem jednak, dokąd poszła, jak mam bez niej przeżyć.
– Co teraz? – formułuję swoje wątpliwości w jedno pytanie.
– Musisz nauczyć się sam istnieć.
– Nie mogę się ruszać.
– Dlatego jesteś krok bliżej do zwycięstwa.
Wstaje i wychodzi. Zamurowuje mnie za bardzo, aby o coś spytać.
Tik-tak.
Straciłem kontakt z rzeczywistością. Z głodu? Ze stresu? Ze strachu? Nie wiem. Ale jajecznica dalej tam była, stała na blacie i przysiągłbym – patrzyła na mnie. Zastanawiałem się, czy zacząć krzyczeć. Miałem nadzieję, że matka jednak wróci, że ojciec kłamał.
Próbowałem ustalić, czy brakuje jakichś jej rzeczy, czy coś ze sobą zabrała.
Łóżko? Niepościelone, jak zawsze. Ale wśród zwałów kołdry nie było rozciągniętej koszuli nocnej, której chyba nigdy nie prała.
Buty? Zazwyczaj tuż przy drzwiach, które były niemal poza moim polem widzenia stały trzy pary. Teraz… Zamrugałem kilka razy, próbując wyraźniej zobaczyć skryty w cieniu kąt. Nie, rzeczywiście. Nie było tam obcasów, kozaków ani sportowych butów. Tylko moje, od wieków nieużywane klapki.
Walizka? Poczyniłem gigantyczny wysiłek, aby odwrócić głowę w drugą stronę. Nie, jej też nie było na miejscu.
Wyglądało jednak na to, że rzeczywiście mnie zostawiła.
Tik-tak.
Jajecznica mnie obserwuje. Teraz jestem pewien. Śledzi każdy mój ruch. Skupiam się na ostatnich słowach ojca. Jestem uszkodzony, jak on może mówić, że to krok bliżej do zwycięstwa?
Rwałbym sobie włosy z głowy, gdybym mógł. Chyba odchodzę od zmysłów, ale mam pewność, że nie zwariowałem, gdy słyszę głos:
– Jesteś krok bliżej, właśnie dlatego, że jesteś częściowo zepsuty. W środku masz jajecznicę. Twoje wnętrzności to nic więcej.
Nie rozumiem tych słów. Nie wiem też jeszcze, że niedługo pojmę, co znaczą.
Tik-tak.
Im dłużej matki nie ma, tym świat jest bardziej realny. Straciłem rachubę. Mogły minąć dwa dni, mógł tydzień. W mieszkaniu powinno śmierdzieć moczem – czuję, że jestem mokry – ale unosi się tu tylko zapach smażonych jajek.
– Chłopcze, jeśli mnie zjesz, wszystko się dopełni.
Ten głos chyba wyrwał mnie ze snu. Kolejny raz nie pamiętam nocnej mary. A może wcale nie spałem? Może już nie potrzebuję? Ale jeśli tak… czy jestem martwy?
– Nie jesteś.
Tym razem mam pewność – słowa dobiegają ze stojącego przede mną talerza. Gapię się na niego z otwartymi ustami, jakbym mógł zjeść jego zawartość wzrokiem. Dochodzi do mnie, jak bardzo jestem głodny.
– Proszę, pozwól mi się zjeść – mówię. Język mam suchy jak pustynia. Nie wiem, dlaczego. Przecież jajecznica, nawet taka mająca głos, nie wleci mi w usta.
– Jeszcze nie pora.
Tik-tak.
– Błagam, błagam, pozwól mi się zjeść – łkam. Minęło… dużo czasu. Skręca mnie z głodu. Czuję się słaby, słabszy niż kiedykolwiek.
– Jeszcze trochę. Twoje cierpienie zostanie nagrodzone. Zostaniesz prorokiem, pierwszym męczennikiem religii, która właśnie powraca.
– Nie chcę… potrzebuję jedzenia – powtarzam.
Chcę krzyczeć, ale mam wrażenie, że jestem zbyt słaby. Muszę zbierać siły. Kroki piętro wyżej to moja jedyna szansa.
Tik-tak.
Nadszedł czas. Nabieram głęboko powietrza i już-już mam wrzasnąć, kiedy drzwi gwałtownie się otwierają i wpada ojciec. Dopada do mnie i zatyka mi usta dłonią. Jestem tak zaskoczony tym, że może mnie dotknąć, że nawet nie próbuję go ugryźć.
– Jak? – pytam, gdy zabiera rękę, pewny, że już nie będę próbował wzywać pomocy.
– To Ona czyni mnie bardziej materialnym. To dlatego, że już prawie jesteś jej częścią, więc twoje wyobrażenia stają się prawdą. Dlatego nie możesz krzyczeć. Już nigdy się nie zjednoczycie, jeśli to zrobisz.
Tik-tak.
– Będą budować ołtarze, czcić kury i modlić się do patelni.
Mija dłuższa chwila, zanim dociera do mnie, że to mój głos wypowiada te słowa. Ojca już nie ma. Posiedział tylko chwilę. Żadna różnica, i tak kontemplowaliśmy Jajecznicę. Teraz już wiem, już rozumiem.
Jestem bliżej, bo już jestem częściowo zepsuty.
Moje wnętrze bardziej przypomina chaos, niż ludzki organizm.
Przywodzi na myśl raczej Jajecznicę.
Dlatego wybrała mnie na proroka.
Delektuję się Jej widokiem, dopóki mogę. Kiedy się połączymy, nic już nie będzie takie samo.
Tik-tak.
Patrzę na swoje ręce. Palce gniją powoli, od koniuszków. Jestem martwy, ale wciąż uwięziony, bo niewystarczająco do niej podobny.
Modlę się więc. Nie wiem, skąd znam ten język. Mam świadomość, że jest stary, starszy niż Ziemia, niż gwiazdy, niż sam Wszechświat. Został zapomniany, kiedy śmierć spotkała ostatniego z wyznawców.
Jednak Ona nigdy się nie poddała. Małymi kroczkami karmiła ludzi częściami siebie. Na swój obraz i podobieństwo chciał stworzyć ludzi fałszywy bóg, a Ona uznała to za drogę do powrotu w chwale.
– Rralle’h garlla’h, pnhurli’i – szepczę raz po raz. Zabierz mnie do siebie, matko.
Tik-tak.
Czuję, kiedy postanawia wysłuchać moich modłów. Nagle mogę ruszyć rękoma i nogami. Nadgniłe członki bolą, pierwszy raz od lat naprawdę bolą. Próbuję wstać, bardzo niepewnie. Wtedy rozlega się pukanie. Zapraszam ojca do środka. Pomaga mi podnieść się. Pomaga – nie musi mnie nieść! Jestem w stanie trzymać się na nogach, choć czuję słabość. Chwiejnie podchodzę do stołu i łapię leżący na nim widelec. Klękam przed Nią i nabieram kęs. Przed włożeniem go sobie do ust ostatni raz wymawiam słowa modlitwy:
– Rrelleahe’h garlla’h, pnhurli’i.
Idę do ciebie, matko.